Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szampańskie dni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szampańskie dni - ebook

To brawurowa opowieść o tym, jak Francisco Oller z niczego zbudował imperium – słynną fabrykę korków do szampana. Niezwykła – nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa – historia młodego Katalończyka bez grosza przy duszy, który na obcej francuskiej ziemi stał się przemysłowcem pełną gębą; losy biznesmena dżentelmena, który już jako chłopak bystry, pomysłowy, rzetelny potrafił walczyć o swoje marzenia i dzięki genialnej umiejętności kojarzenia faktów (bo cóż może być bardziej potrzebne w Szampanii niż dobry hiszpański korek?) – osiągnął sukces. Prawnuk świetnie pisze o prapradziadka żyłce do interesów. I o jego przyjacielskich kontaktach z klientami, w czym był prawdziwym mistrzem. Podobnie jak w obsadzaniu stanowisk i planowaniu małżeństw swoich dzieci, które również służyły budowie imperium.

Nie obyło się jednak bez sprzeciwiania się woli ojca, ucieczek z domu, potajemnych miłości, zdrad, zerwanych zaręczyn, mezaliansów, konfliktu pokoleń.

Zawrotne tempo i barwny język opowieści oraz znakomicie oddane tło historyczne (dwie wojny światowe, wojna domowa w Hiszpanii, kryzysy i czasy prosperity) gwarantują znakomitą lekturę.

Rafel Nadal – dziennikarz – jest autorem książek Los mandarines i Quan érem feliços, powieści entuzjastycznie przyjętej przez czytelników, nagrodzonej Josep Pla Award 2012.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64700-79-8
Rozmiar pliku: 816 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sobotnie obiady

Ilekroć w domu otwierano butelkę szampana, ojciec brał korek, przyglądał mu się uważnie z miną znawcy, wąchał go i obracał w palcach w poszukiwaniu znaku producenta.

– Dobry korek – ogłaszał uroczyście, gdy rozpoznawał inicjały „FO” albo znaki „Connex” i „Primus”, które wskazywały, że korek został wyprodukowany przez Francisco Oller-Bouchons à Champagne, rodzinną firmę wytwarzającą naturalne korki do win musujących i szampanów. Potem korek wędrował z rąk do rąk i wszyscy przyznawaliśmy ojcu rację, kiwając głową, chociaż wtedy nie wiedzieliśmy nic o klockach, dyskach ani trzonkach.

Babcia Teresa, odpowiedzialna za zakupy, zawsze zamawiała na skrzynki, jak dla dużego hotelu, bo kiedy katalońską cavę jeszcze nazywaliśmy szampanem, ceremonia powtarzała się bardzo często: wznosiliśmy toast w Wigilię, przy obiedzie w pierwszy dzień świąt, w drugi dzień świąt – na świętego Szczepana, na Nowy Rok, na Trzech Króli, w Niedzielę Palmową, na Wielkanoc, w Boże Ciało, przy zabawach na świętego Jana, świętego Piotra i Jakuba; na Wniebowstąpienie, podczas Jarmarku Świętego Narcyza, patrona miasta, na Wszystkich Świętych i na 8 grudnia, święto Niepokalanego Poczęcia. Otwieraliśmy też butelki szampana na wszystkie imieniny i urodziny, które – co nieuniknione – w rodzinie z dwanaściorgiem rodzeństwa następowały po sobie w wariackim rytmie, a do tego były jeszcze chrzciny, komunie, bierzmowania i rocznice komunii.

Później zaczęliśmy też wznosić toasty na weselach i na chrzcinach – tym razem wnuków – a następnie na rocznicach ślubów. Z biegiem lat przywykliśmy do otwierania butelki szampana co tydzień i zawsze jest do tego więcej niż jedna okazja. Na rodzinnych obiadach w sobotę, przy deserze, matka wymienia wszystkie uroczystości przypadające w danym tygodniu:

– Dzisiaj obchodzimy imieniny Quima, Quimiego i obu Ań, urodziny małego Guillema i rocznicę ślubu Pepa.

Dlatego teraz, gdy słyszę, jak ktoś otwiera butelkę szampana lub cavy, budzi się we mnie tęsknota za wszystkimi toastami, które wznieśliśmy z babcią Teresą, rodzicami, rodzeństwem, dziećmi, wnukami i resztą rodziny przy stole w mieszkaniu przy placu Świętej Łucji w Geronie, w La Fosca albo w folwarku Aiguaviva, i wspominam, jak babcia rozkazywała, by otworzyć butelki, i jak ojciec domagał się korka, by orzec:

– Niedobry. Od razu widać, że nie od nas.

I jak tamtego dnia, pierwszego marca 2004 roku, ojciec odrzucił pogardliwym gestem korek od konkurencji, a Jaume, mój brat, rodzinny adwokat, wykorzystał moment, by poprosić zebranych o uwagę.

– Francuzi zrobili przewrót u Ollera i odebrali nam kontrolę nad fabryką.

Samochód

Kto inny na jego miejscu wrzasnąłby „Ty skurwysynu!” i napluł Francuzowi w twarz. Ale dla Jaumego było jasne, że nie może popaść w grubiański, pozbawiony skrupułów styl kuzyna z Reims.

– Nie daj mu się w to wciągnąć. Oddaj kluczyki i dokumenty. Ale nie mów o sejfie w Sant Feliu – poradził dyrektorowi generalnemu.

Jean-Pierre nie bawił się w subtelności.

– Od tego momentu mają zakaz wstępu na teren fabryki. – Jaume usłyszał głos Francuza wydającego polecenia ochroniarzowi. – I niech nie ruszają samochodu; należy do firmy.

Dyrektor przygryzł wargę i wyszedł na zewnątrz w towarzystwie ochroniarza, który przyglądał się temu wszystkiemu z zakłopotaną miną. Szybko przeszedł przez dziedziniec, zerkając na samochód. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach.

Tego ranka w drodze do fabryki zauważył, że drzewa owocowe w sadach la Verneda chyba już kwitną. Teraz wiatr z południa, zwykle tak ciepły, był lodowaty i niósł zimne powietrze od gór Montseny, pokrytych śniegiem, który o tej porze roku nie powinien już padać. Przez chwilę pomyślał o drzewkach owocowych, które może zmarzną dziś w nocy.

Potem nie myślał już o niczym. Tylko o tym, by dojechać do domu i wziąć prysznic.

Samochód został na dziedzińcu fabryki, od tej strony, którą najlepiej widać z drogi. Nazajutrz rano wyglądał jak ranne zwierzę, z lodem grubości pół cala na przedniej szybie i pobielały przez jedną z najchłodniejszych nocy zimy. Przez cały dzień ludzie z Cassà de la Selva przechodzili po kolei przed zakładem, żeby potwierdzić plotki podawane z ust do ust, a wywołujące tyle samo niepokoju, ile złości. Niestabilność spółki mogła grozić utratą pracy.

– Francuzi zrobili przewrót u Ollera i przejęli kontrolę nad fabryką.

„Fabryka” była największą i najdłużej działającą firmą w miasteczku: Francisco Oller SA, producent korków z naturalnego surowca do cavy i szampana, z oddziałami w Cassà de la Selva i Reims, stolicy Szampanii. Kontynuując tradycję Oller i Spółka, firmy założonej w 1892 roku przez pradziadka Francisca Ollera w Épernay, samym sercu Szampanii, zatrudniała stu dwudziestu ludzi w samym tylko Cassà i eksportowała korki do ponad dwudziestu krajów. Od ponad stu lat spółka miała klientów wśród nazwisk najbardziej glamour na tej planecie: Louis Roederer, Taittinger, Bollinger, Deutz, Veuve Clicquot...

Ostatnie lata to był dla Ollera nadzwyczajny etap sukcesów na międzynarodową skalę: firma weszła na nowe rynki, osiągnęła rekordowe obroty i zyski oraz bez problemu amortyzowała modernizację najnowocześniejszego teraz zakładu w całej branży korkowej w Empordà, której projekt powstał z inicjatywy wuja Francisca, brata mego ojca, a zrealizował go Kiku, kuzyn, który z entuzjazmem kierował rodzinną firmą. Właściwie to gerońska gałąź rodziny z sukcesem zarządzała fabryką w Cassà od prawie stu lat.

Kiedy gałąź francuska i barcelońska uknuły przewrót, zaskoczenie było ogromne. Zwykle nie odbiera się kontroli zarządcom firmy działającej pełną parą, zwłaszcza gdy należą do rodziny założycieli i sami są akcjonariuszami. Nie jest też w zwyczaju robienie tego w tak brzydki sposób, zmuszając ich do oddania firmowego samochodu i zostawiając go na oczach wszystkich na dziedzińcu fabryki.

Jaume w imieniu rodziny poprosił firmę, by sprzedała mu samochód. Francuz odmówił. Potem rodzinny adwokat upokorzył się i zadzwonił z prośbą, by zaparkować pod zadaszeniami z tyłu, tam, gdzie się trzyma świeżo pozyskany korek i już wygotowane płaty gotowe do pocięcia na korki. Też się nie zgodził.

Ale Jaume miał klucz.

Sejf w Deutsche Banku

Jaume zaproponował, bym pojechał z nim do Sant Feliu de Guíxols przejrzeć zawartość firmowego sejfu w oddziale Deutsche Banku. Przejeżdżając przez Cassà cztery dni po przewrocie, po raz pierwszy zobaczyłem samochód zaparkowany na dziedzińcu fabryki. Potem widziałem go jeszcze wiele razy, bo przez długie miesiące był wystawiony przy wjeździe do Ollera, tuż przy szosie. Samochód stał się pomnikiem klęski, napędzał spekulacje i wzbudzał najniższe emocje mieszkańców Cassà. Francuz wiedział, jak nas skrzywdzić, i robił to świadomie.

W banku, słysząc kliknięcie otwierającego się sejfu, Jaume i ja uśmiechnęliśmy się do siebie z zaciekawieniem. Zawartość sejfu była dokładnie taka, jak ją zawsze opisywali dziadek Joaquim, wuj Francisco i Kiku, kolejni przedstawiciele rodziny u steru firmy od 1920 roku: parę kopert z zagraniczną walutą, dwa stosy listów związane gumką, plany, pisma, pliki starych dokumentów, dwa stare zeszyty w twardej oprawie, zdjęcia, oficjalne papiery, faktury...

Przeliczyliśmy pieniądze. Było tam dwadzieścia pięć tysięcy dolarów australijskich, sto tysięcy południowoafrykańskich randów i garść franków szwajcarskich. Rzuciliśmy okiem na niektóre z listów, wyglądały na korespondencję pradziadka Francisca Ollera, ciotecznego dziadka Louisa Ollera – wuja Lluisa z Francji – i dziadka Joaquima Nadala. Potem przestudiowaliśmy plany: to była Thiérion, maszyna sfinansowana przez firmę Oller, która zrewolucjonizowała przemysł korkowy w latach sześćdziesiątych, a jak dotąd nie wymyślono nic lepszego. Znajdowała się tam też formuła włoskiego kleju, który przez lata decydował o przewadze aglomerowanych korków Ollera nad konkurencją. To były naprawdę ważne dla firmy dokumenty. Potem przejrzeliśmy stertę nieistotnych papierów; straciły ważność, a nie miały wartości historycznej.

Wśród papierzysk znajdował się testament pradziadka Ollera. Jaume włożył go do portfela. Ja wziąłem pliki listów, zdjęcia i oba notatniki w twardej oprawie, zapisane bardzo starannym kaligraficznym pismem. Pierwszy miał czarno-niebieskie okładki i białą etykietę wypisaną przez pradziadka: „Francisco Oller – Podróż do Francji (1885)”. Okładki drugiego były czerwono-czarne, a na etykiecie, pod nazwiskiem „Francisco Oller”, było napisane: „Épernay – Szampania (1891)”. Włożyliśmy pieniądze, plany, formułę, pisma i resztę dokumentów firmy z powrotem do sejfu. Jaume zamknął go i włożył jeden klucz doswojej kieszeni. Drugi oddał kierownikowi placówki, uścisnęliśmy mu dłoń i wyszliśmy na deptak w Sant Feliu de Guíxols dokładnie w chwili, gdy jakiś statek odcumował i oddalał się od przystani.

Po nadspodziewanie zimnym tygodniu wspaniałe słońce rozgrzewało marcowe południe i przespacerowaliśmy się aż do końca mola. Morze lśniło, gładkie jak lustro. Woda była przejrzysta. Na skałach widać było glony, jak w styczniu, gdy poziom wody opada. Statek, którego manewry widzieliśmy, wychodząc z banku, już kierował się do wyjścia z portu. Przepłynął przed nami, pełen płatów korka powiązanych w bele. Dzień zachęcał, by wsiąść na statek, ale my zrobiliśmy w tył zwrot i wróciliśmy do Gerony.

Rozłożyłem listy na stole w jadalni i uporządkowałem je według dat i autorów. Było ich więcej i pochodziły z liczniejszych źródeł, niż wydawało mi się parę godzin temu w banku. Do 1941 roku większość była od producentów szampana z całego świata i adresowano je do pradziadka Francisca Ollera Martinella, kilka do Cassà, a resztę do fabryki i do domu rodzinnego w Reims. Od czterdziestego pierwszego większość była skierowana do dziadka Joaqui­ma Nadala Vilallongi, podpisana przeważnie przez jego szwagra Louisa Ollera. Ale była tam też korespondencja prababki Joany Viader, Angèle Oller – babci Angèle – i jej sióstr, Hélène i Yvonne. I jeden zbiorowy wysłany przez ośmioro rodzeństwa Nadal Oller – wśród nich mojego ojca – do wuja Lluisa z Francji.

Zdjąłem z półki albumy z rodzinnymi zdjęciami i mapę Francji, którą rozłożyłem na podłodze w jadalni na szkarłatnym dywanie ze wzorem w czarne koty. Potem wziąłem notatnik pradziadka Francisca, ten z czarno-niebieskimi okładkami. Pierwsze strony były zapełnione dyktandami, które pradziadek musiał pisać w młodości na lekcjach francuskiego w Cassà de la Selva: „La girafe, une cage, mon genou, un gigot, mon village. L’horloge du clocher sonne midi. Sortant de l’école, je rencontre les gens du village. George rentre en grange son fourrage. Le forgeron ferre le cheval du gendarme. La boulangère Gertrude me donne un pain frais en échange de mon argent. Sur les toits les pigeons roucoulent. La brise légère fait tourner la girouette”.

W połowie zeszytu lekcje się urywały i zaczynały się notatki w formie dziennika: to były zapiski z podróży pradziadka do Tuluzy w Langwedocji w 1885 roku, gdy miał szesnaście lat, stracił ojca i matkę, a filoksera zrujnowała Katalonię.Najstarszy z domu Paró

Francisco Oller, najstarszy z domu Paró, i Calau poszli w góry na grzyby powyżej Dues Rieres. Francisco, który niedawno skończył szesnaście lat, nie powinien być dziedzicem domu Paró, ale został nim miesiąc po narodzinach, gdy umarł mu starszy brat Josep, czterolatek. Od tamtego dnia śmierć nie dała rodzinie spokoju: najpierw, w wieku dwóch lat, umarł drugi młodszy brat; następnie przy skomplikowanym porodzie zmarła nagle matka, Maria Martinell, i brat, który miał się nazywać Menna. Na koniec paskudna choroba płuc zabrała i ojca, Gaspara Ollera, zwanego Gasparó. Francisco został jedynym mężczyzną w domu, bo najstarsza była dziewczynka, Agnès.

Spędzili cały ranek w leśnym cieniu pomiędzy Dues Rieres a Puig Gros, a w południe, gdy się spotkali, mieli koszyki pełne borowików, rydzów i podgrzybków, Calau znalazł też parę gąsek. Sierpniowe burze dały się mocno we znaki w tej części masywu Les Gavarres i teraz, w początkach września, pojawiały się już pierwsze w tym sezonie grzyby. Dlatego poszli tak daleko. Francisco zaskoczył przyjaciela.

– Chodźmy wyżej, do Metges.

– A co, nie wystarczy?

– Tam będzie dobre miejsce na obiad. Dzień jest taki pogodny.

Od wielu dni chłopak z domu Paró zachowywał się dziwnie i Calau nie chciał mu się sprzeciwiać. Zeszli wąwozem rzeki Daró i wspięli się na drugie zbocze.

Po godzinie przegryzali już chleb ze słoniną, mając kościółek Sants Metges u stóp, otoczeni krzakami rozmarynu i poziomkowcami o gałęziach ciężkich od owoców. Siedzieli obok siebie, oparci plecami o świeżo zdjętą korę dębu korkowego, twarzami ku północy, patrząc hen na równinę Empordà i Zatokę Róż. Dzień był pogodny i masyw Montgrí z zamkiem na szczycie widać było tak blisko, że wydawało się, iż mogą palcami dotknąć pierścienia biskupa, jak nazywano zamek, a wyciągając rękę trochę dalej, dotknęliby nawet przylądka Norfeu.

Usłyszeli głosy od strony szlaku za sobą i pomyśleli, że to burros, tragarze przenoszący świeżo zdjęte z drzewa płaty korka do którejś warzelni, może do domu Bota. Francisco odkroił kawałek słoniny i przytrzymał pomiędzy nożem a kciukiem. Następnie ukroił kromkę chleba i wszystko razem za pomocą noża włożył do ust. Żuł powoli, by zyskać na czasie i pozwolić, by słowa ułożyły się odpowiednio uroczyście. W końcu rzucił:

– Wyjeżdżam do Francji.

Calau skrzywił się, ale nic nie powiedział. Przez dłuższą chwilę milczeli, przeżuwając. Francisco chwycił bukłak. Od początku lata Agnès już nie mieszała mu wina z wodą. Pociągnął długi łyk i wytarł usta rękawem. Potem podjął temat.

– Niech to diabli! Przez tę przeklętą filokserę nie ma tu nic do roboty.

Spojrzał na Calau, który siedział nieruchomo ze wzrokiem utkwionym gdzieś w kierunku północy.

– Dziadek Forns mówi, że jacyś katalońscy producenci korków z Reims dali robotę wycinaczom z Llagostery. A podobno w okolicach Tuluzy też szukają.

Calau nie odpowiedział. Czubkiem stopy wyrwał trujący grzyb. Kręciło mu się w głowie. Próbował sobie wyobrazić, jakby to było pojechać na północ, i myślał, że może on też pojedzie. Potem uświadomił sobie, że nie byłby w stanie zostawić matki, znowu czuł się źle. Francisco był sierotą, nic go tu nie trzymało i miał zupełną rację: cztery lata temu wszyscy w miasteczku stracili winnice i przestali wycinać klocki na korek, bo od czasu plagi nikt go nie kupował.

Wstał i ze złością rozdeptał grzyb leżący kapeluszem do dołu; żółty mech zrobił się siny.

– Schodzimy – powiedział tylko. – Zaraz się ochłodzi.

Poszli ścieżką w dół. W gospodarstwie Gironès mężczyźni wchodzili i wychodzili z lasu obładowani płatami i układali je na klepisku do pierwszego gotowania. Inna grupa układała bele wygotowanych płatów na świeżym powietrzu, gdzie korek będzie leżakował do przyszłego lata. Francisco pomyślał, że płaty korka wyglądają z daleka jak olbrzymi ul. Minęli wóz wiozący zmiękczone płaty z zeszłego roku, na dół, do magazynów w Cassà albo w Llagosterze, które zaczynały się przepełniać. Właściciele wciąż zdejmowali korę z dębów, ale, jeśli sytuacja się nie poprawi, niedługo nikt tego od nich nie kupi.

Znów poszli w górę, by okrążyć Puig Gros, i kiedy mieli miasteczko u stóp, zdecydowali, że pójdą tam drogą od La Verneda. Już byli na dole, przy domu Rebitxo, gdy Calau przerwał milczenie:

– Cholerna filoksera!

Dzień wyjazdu

Od tamtego dnia Calau zaczął go unikać. Kiedy Francisco zjawiał się u niego wcześnie rano, mówili mu, że wyszedł jeszcze przed świtem i że od wielu dni słyszą, jak wraca, gdy już leżą w łóżkach.

– Nie wiem, co mu jest. Nie pomaga nam przy cięciu klocków i nie zdążymy z jedynym zamówieniem, jakie mamy w tym roku – powiedziała zmartwiona matka, gdy odchodził.

Przez cztery czy pięć dni Francisco próbował jeszcze się z nim spotkać. Pojawiał się u niego w domu codziennie trochę wcześniej, aż pogodził się z tym, że Calau nie chce go znać, i odpuścił. Godziny, które wcześniej spędzali w lesie, zaczął wypełniać intensywnym kursem francuskiego: pan Forns właśnie wrócił z Algierii, by pracować przy projekcie kolejki z Gerony do Sant Feliu de Guíxols, i dawał mu lekcje za darmo. W przeddzień święta Niepokalanego Poczęcia Francisco znalazł miejsce na wozie, którym Fullaca jechał na wybrzeże, do Sant Feliu, i zaklepał bilet na wiosnę na statek, który co miesiąc woził korek do Sète. Udało mu się zdobyć ten kontakt dzięki panu Fornsowi.

Na Boże Narodzenie nie mieli żadnej kury do zabicia, ale Francisco wprawił się w zastawianiu sideł, a także wspiął się do pustelni Santa Pellaia ze strzelbą: Agnès mogła usmażyć dużą patelnię drozdów i zrobiła potrawkę z ryżu z dzikim królikiem. Dodała do niej bedłki, które zasolili, kiedy jeszcze Calau chodził z nim co rano zbierać grzyby w dębowych lasach wokół miasteczka, a popołudniami łowić żaby na tamie w La Verneda.

Dopiero gdy świtało, pierwszego dnia marca 1885 roku, pod numerem 21 przy ulicy Avall zebrał się tłum ludzi. Najpierw przyszła ciotka – przyniosła mu koc na podróż – oraz kuzyni – oni nieśli chleb, omlet z groszkiem i kiełbasę. Następnie zjawił się ksiądz, który koniecznie chciał go pobłogosławić, a potem zaczęli się schodzić sąsiedzi. Obejmowali go, jakby miał już nigdy nie wrócić. Był też pan Forns, który obiecał, że potowarzyszy mu do Sant Feliu de Guíxols. Kiedy przyjechał Fullaca swoim wozem, Francisco nie mógł uwierzyć: lejce klaczy trzymał Calau.

Przywitał go, jakby dopiero co się widzieli:

– Chodź, chłopie, bo ci statek ucieknie! – krzyknął głośno. I zaśmiał się jak wariat.

Francisco uniósł dłoń, by pożegnać się ze wszystkimi. Uścisnął ostatni raz swoje płaczące rodzeństwo, Agnès i Joana, i wsiadł na wóz.

Mgła mieszała się z dymem z dwóch fabryk, które przetrwały filokserę, a zapach gotowanego korka towarzyszył im aż do Llagostery. Gdy mieli zjeżdżać w dół drogą na Solius, Francisco poprosił, by się zatrzymać. Stał dłuższą chwilę, patrząc w kierunku Cassà, próbując zapamiętać sylwetkę dzwonnicy, ale zrezygnował. Na dobrą sprawę od tego dnia w miasteczku nie miał nic do pamiętania.

Calau dostrzegł czarną chmurę nadciągającą od wschodu, znad lasów Romanyà, i ponaglił go.

– Chodź, bo grzmi.

– Calau ma rację. Jeśli chcemy być w południe w Sant Feliu, nie możemy tracić czasu. Mamy jeszcze kawałek – zgodził się Fullaca.

Cała czwórka szybko wsiadła: woźnica i obaj chłopcy jednym susem na ławeczkę z przodu wozu, stary Forns wolniej. Umościł się na deskach z tyłu, wyciągnąwszy nogi do środka wozu.

W południe byli już w Sant Feliu. Fullaca zatrzymał wóz na deptaku, tam gdzie zaczynał się piasek, i Francisco po raz pierwszy zobaczył statek, który miał go zabrać do Sète. „Dziewica z Montserrat” stała na kotwicy pośrodku zatoki, a mnóstwo łodzi przypływało i odpływało, wioząc na trójmasztowiec ładunek. Płaty korka były już w ładowniach, a i na pokładzie leżały bele.

– Z taką ilością korka nie ma niebezpieczeństwa zatonięcia – powiedział pan Forns, gdy zobaczył, że Francisco z niepokojem wypatruje burzy, którą już było słychać na otwartym morzu. – Pomyśl, że naturalny korek unosi się na wodzie jak korek; już Rzymianie robili z niego boje i przyczepiali do sieci! – dodał, jakby dawał mu lekcję.

Calau pomógł Franciscowi wnieść bagaż na jedną z łodzi i popłynął z nim na pokład. Kiedy wyładowali kufer, podszedł z udawaną obojętnością.

– Coś ci przyniosłem. – Wyjął z kieszeni szklany słoik z podziurawionym przykryciem i zieloną żabą, która oddychała, nadymając całe ciało.

– To z bajorek La Verneda, pierwsza w tym roku! Jest tak zimno, że nie udało mi się znaleźć żadnego świerszcza – usprawiedliwił się. – Miał cię męczyć przez całą podróż, ale może żaba też sprawi, że zapomnisz o nas trochę później.

– Nigdy was nie zapomnę, ośle jeden!

– No to źle zrobisz. Tak będzie lepiej dla ciebie. Jak wyjeżdżasz, to wyjeżdżasz. I koniec.

Gdy wrócili na plażę, stary Forns też dał mu prezent: książkę oprawioną w skórę. Francisco rozpoznał ją natychmiast: Hrabia Monte Christo. Służyła im przez cały rok na lekcjach francuskiego. Uściskał pana Fornsa, który również wyglądał na wzruszonego, i ponownie objął Calau, potem obrócił się, pobiegł do łodzi i usiadł tyłem do plaży, by ukryć emocje.

Marynarze wiosłowali w pośpiechu i szybko oddalili się od brzegu. Francisco odwrócił się do plaży. Pan Forns i Calau machali mu na pożegnanie. Zerwał się na równe nogi i zaczął wywijać rękami.

– Siadaj, bo przewrócisz łódź – krzyknął jeden z marynarzy.

Zrobiło się ciemno. Na statku jeszcze nie podnieśli kotwicy i Francisco stał na pokładzie, ściskając mocno słoik z żabą od Calau. Wydawało mu się, że dostrzega dwie plamy na piasku, ale to chyba nie byli oni, bo od dłuższej chwili już nie było widać wozu.

W nocy, kiedy wszedł pod pokład, otworzył kufer i wymacał tych kilka przedmiotów, które zabierał do Francji: nóż do cięcia korka i duży nóż ojca, ostatni klocek wycięty przez ojca przed śmiercią i medalik z Matką Boską Anielską, po matce, który Agnès włożyła mu w dłoń tego ranka, gdy już wsiadał na wóz. Dotknął też słoik z żabą od Calau i książkę po francusku od pana Fornsa. Umierał z chęci przeczytania jej, ale nie mógł zapalić świecy, bo marynarze już spali.

Przypomniał sobie słowa Calau i powtórzył cicho:

– Tak będzie lepiej dla mnie. Jak wyjeżdżam, to wyjeżdżam. I koniec.

I również zasnął.

Katalończycy

Obudził się w ciemności i zorientował się, że już płyną, bo „Dziewicą z Montserrat” nieprzyjemnie kołysało; żołądek mu się wywracał i musiał wyjść na pokład. Oparł się o burtę i obserwował uważnie ciemny zarys linii brzegu, ledwie widoczny, a kiedy zaczęło świtać, mdłości już mu przeszły. Właśnie minęli Zatokę Róż i jakiś przylądek, pewnie Norfeu. Statek zaczął się oddalać od skalistych brzegów. Po dłuższej chwili żeglowania ku otwartemu morzu, gdy jeszcze nie całkiem stracili z oczu wybrzeże, Franscisco, zmęczony bezmiarem morza i monotonnym rytmem statku, wszedł do kabiny. Otworzył kufer z rzeczami i podniósł do twarzy klocek wycięty przez ojca, by go powąchać. Potem wziął Hrabiego Monte Christo i wrócił na pokład. Usiadł na stercie kory korkowej w rogu na rufie i otworzył książkę w przypadkowym miejscu.

Nie dalej niż sto kroków od miejsca, gdzie dwaj przyjaciele, wpatrzeni w horyzont, nasłuchiwali tak pilnie, spijając chciwie musujące wino, rozpościerała się wioska katalońska, ukryta za nagim wzgórzem, które smagał mistral, a słońce spalało.

Pewnego dnia jakaś tajemnicza kompania wyruszyła z Hiszpanii, przybiła do tego wąskiego skrawka brzegu i pozostała tu po dziś dzień. Ludzie ci, nie wiadomo skąd przybyli, mówili nieznanym językiem. Byli to Katalończycy. Najznaczniejszy spośród nich, który umiał po prowansalsku, zwrócił się do gminy marsylskiej, aby oddano im ten nagi i jałowy przylądek, na jego bowiem brzeg, niby starożytni żeglarze, wciągnęli swoje łodzie. Uzyskał to, o co prosił, i w trzy miesiące później wokół dwunastu, a może piętnastu łodzi, które przywiozły tutaj tych morskich włóczęgów, wyrosła niewielka osada.

Był coraz bardziej zdumiony. Morscy włóczędzy? O kim, do diaska, mówi Aleksander Dumas? Dostrzegł marynarza, który poprzedniego popołudnia krzyknął na niego na łodzi w porcie Sant Feliu, a który teraz robił węzły oparty o tylny maszt. Przyglądał się z podziwem elegancji, z jaką poruszały się jego dłonie, niczym u kobiet przebierających korek przed domem. Był rozebrany od pasa w górę, prezentował skórę poczerniałą od słońca, pokrytą warstewką soli jak białawą tkaniną. Przez parę godzin na morzu Francisco miał okazję podziwiać jego zdumiewającą, dziką moc. Być może wyglądał trochę jak Cygan i włóczęga, ale emanował niekwestionowaną godnością. Wrócił do lektury.

Ową wioskę zbudowaną dziwacznie, a zarazem malowniczo, na poły mauretańską, na poły hiszpańską, zamieszkują do dziś potomkowie tych emigrantów i mówią ich językiem. Od trzech z górą stuleci wierni są temu przylądkowi, gdzie podobni stadu ptaków morskich uwili gniazda – nie mieszając się w sprawy marsylskiej ludności, żeniąc się między sobą, zachowując obyczaj i strój narodowy, tak jak zachowali ojczysty język.

Przerzucił kilka stron do tyłu i znalazł tytuł rozdziału: Katalończycy. Przeczytał rozdział ponownie od deski do deski, próbując przypomnieć sobie wrażenie, jakie zrobiły na nim te stronice, gdy je czytał z panem Fornsem, ale nie pamiętał. Teraz go zaniepokoiły. Nikt mu nie powiedział, że w niektórych dzielnicach dużych francuskich miast, jak Marsylia, żyją Katalończycy biedni i pogardzani. Przyciągnięty nieoczekiwanym zwrotem akcji pradziadek przeczytał za jednym zamachem aż do miejsca, gdzie Fernand, młody kataloński rybak, wyznaje miłość swojej kuzynce Mercedes, a ta go odrzuca, bo jest zaręczona z Dantèsem; Katalończyk wpada we wściekłość, a dziewczyna go uspokaja:

Rozumiem cię, Fernandzie: napastujesz go, ponieważ cię nie kocham; skrzyżujesz swój sztylet kataloński z jego puginałem! Na cóż ci się to zda? Pokonany stracisz moją przyjaźń, jako zwycięzca ujrzysz, jak moja przyjaźń odmieni się w nienawiść. Jeśli ktoś, chcąc przypodobać się kobiecie, szuka zwady z mężczyzną, którego ona kocha, wierz mi, złą obiera drogę.

Czytał przez cały dzień, przeczuwając zdradę Fernanda. Gdy odłożył książkę, nadal czuł niepokój.

– A jeżeli ja też skończę w dzielnicy ubogich Katalończyków? Albo w nędznej chacie jak Mercedes? A jeśli stanę się fałszywy i zdradziecki jak Fernand? A jeśli skończę w bójce na noże? – napisał pradziadek Francisco w swoim dzienniku. I po raz pierwszy ze stronic czarno-niebieskiego notatnika biła jakaś niepewność.

Potem pomyślał zapewne o determinacji hrabiego Monte Christo i o skarbach, które miał odkryć – jak pamiętał z lektur z panem Fornsem – bo po raz pierwszy, odkąd opuścił Cassà, poczuł spokój i zasnął jak suseł wyciągnięty na pokładzie, aż nazajutrz rano krzyknęli do niego:

– Zbieraj się, jesteśmy już w Sète i jeszcze ci ucieknie barka, co ma cię zabrać do Tuluzy.

Listy z Épernay

Pierwszy zeszyt kończył się nagle 5 marca 1885 roku, gdy barka wioząca Francisca Ollera do Tuluzy dotarła do pierwszej śluzy Kanału Południowego. Dokładnie wtedy i bez dalszych wyjaśnień pradziadek przestał zapisywać swoje perypetie w niebiesko-czarnym notatniku, który rozpoczął w Cassà tego dnia, gdy oznajmił Calau, że wyjeżdża do Francji. Wziąłem drugi zeszyt, czerwono-czarny: „Francisco Oller. Épernay – Szampania (1891)”, ale kiedy już miałem zacząć go czytać, przypomniałem sobie, że porządkując listy, na kilka z nich szczególnie zwróciłem uwagę. Wstałem, by po nie pójść; znalazłem dwa z 1891 roku, najstarsze z sejfu w Deutsche Banku.

Pierwszy był adresowany do Francisca Ollera Martinella, przy ulicy Vico de San Filippo 4, Genua, Włochy, i datowany 25 lutego w Épernay:

Drogi Francisco,

Otrzymaliśmy wspaniałe referencje dotyczące Pańskiej pracy w Tuluzie i Genui. Zdaje się, że owocują nauki Pańskiego ojca, Gaspara Ollera, i dziadka, Josepa Martinella, którzy zawsze świetnie obrabiali korek, byli najlepszymi dostawcami półproduktów do naszych warsztatów w Llagosterze. W swoim niedawnym liście Pański szwagier Manuel Tolosà, który również nam dostarcza klocki o bardzo dobrej fakturze, donosi o Pana przyszłym związku z Joaną Viader. Bardzo rozsądna decyzja, zapewne uradowałaby serce Pańskich rodziców, którzy dobrze wiedzieli, jak dobrą sławą cieszy się dom Viaderów w Bescanó. Myślimy, że po ślubie dostałby Pan odpowiedni powód, by wraz z młodą małżonką przeprowadzić się do Épernay, stolicy szampana, gdzie możemy Panu zaoferować odpowiedzialne stanowisko kierownika sortowaczy. Pozycja i pensja pozwoliłyby zacząć nowe życie, bardzo po myśli Pańskich teściów, którzy zobaczyliby, że ich ukochana córka ma zapewnioną lepszą pozycję.

Czekamy na Pańską odpowiedź, z najlepszymi życzeniami dla Pana i dla przyszłej małżonki.

Znak „Jaime Coris i synowie, korki do szampana” wybito wypukłymi literami na papierze listowym. Wyżej widniał nieczytelny podpis należący pewnie do patriarchy Jaume Corisa albo do Francesca, najstarszego syna rodu producentów korków, pochodzących z Llagostery, którzy zbili fortunę w Szampanii. To była jedna z dziesięciu rodzin katalońskich wytwórców korków, którzy wyemigrowali do Francji i od pół wieku wiedli prym w tym regionie.

Drugi list pochodził od pradziadka Francisca, napisany został w Épernay 22 sierpnia 1891 roku i adresowany do jego siostry, Agnès Oller Martinell, przy ulicy Avall 21, w Cassà de la Selva (Gerona – Hiszpania). Jej mąż, Manel Tolosà, schował go po latach razem z korespondencją związaną z fabryką i tak list trafił do bankowego sejfu.

Kochana Agnès,

Już urządziliśmy się w Épernay na rue du Donjon, w domu tuż przy najbujniejszych winnicach, jakie w życiu widziałem. Ci ludzie od lat na nowo sadzą czyste, nieskażone szczepy importowane z Ameryki. Dom jest skromny, ale tak czy inaczej będziemy żyć lepiej niż w Cassà, bo jest dużo roboty, a mało ludzi do niej przygotowanych; gdy tylko pojawiłem się u Corisa, już mi składano inne oferty.

Francuzi są bardzo wymagający, ale na korkach się nie znają; wszyscy producenci to Katalończycy i chcą pracowników stamtąd, z doświadczeniem. Co do reszty, ten kraj jest nowoczesny i wcale nie przypomina naszego. Ludzie są bardziej poukładani i pracowici, pola są bardziej zielone, wszędzie jest woda, a w sklepach znajdziesz wszystko. Reims jest jeszcze bogatsze i jeszcze ładniejsze niż Tuluza, o której Ci tak dobrze mówiłem. Dziewczyny są bardzo eleganckie, zobaczysz, gdy będziecie mogli nas odwiedzić. Reims c’est magnifique et les filles sont très belles, to znaczy, że Reims jest bardzo ładne, a dziewczyny piękne, ale po francusku.

Powiedz Joanowi, że ma się uczyć francuskiego u pana Fornsa, że już wszystko ustaliłem listownie. Niech myśli o tym, że niedługo ściągnę go do Francji. A może będę mógł zlecić mu jakąś pracę dla mnie w Cassà. Kto wie? Właśnie załatwiam formalności, by otworzyć w domu mały warsztat i na początku przyszłego roku już będę mógł ciąć korki albo sprzedawać te, które Wy mi przyślecie. Mam wiele planów i pierwszy raz czuję wiatr w żaglach.

Przekaż moje najserdeczniejsze pozdrowienia Manelowi i przyjmij uściski od brata, który o Was pamięta.

Francisco

Joana przesyła pozdrowienia.

Trzy zdjęcia

W drugiej kopercie oprócz listu znalazłem też trzy studyjne zdjęcia. Wszystkie przedstawiały Francisca Ollera, bardzo młodego, wystrojonego i uczesanego z przedziałkiem specjalnie na sesję u fotografa. Ułożyłem je obok siebie na stole, jak karty do pasjansa, i przyglądałem im się dłuższą chwilę. W końcu chwyciłem bardzo delikatnie pierwsze z nich, najgorzej zachowane, i położyłem sobie na dłoni.

Pradziadek ubrał się starannie, by zrobić dobre wrażenie, i chociaż ubrania wyglądały na kiepskiej jakości, z górnej kieszeni marynarki z wdziękiem wystawała poszetka. Był jeszcze chłopcem, ale rzucał wyzwanie aparatowi zarozumiałą postawą jak jakiś zawadiaka albo drobny przestępca z amerykańskiego filmu i chociaż przez dłuższą chwilę próbowałem dostrzec w jego twarzy ślad strachu czy tęsknoty, nie znalazłem. Obróciłem gwałtownie zdjęcie jak wtedy, gdy z zastrzykiem adrenaliny odwraca się karty do gry, by odkryć, co przyniosło rozdanie: zdjęcie zrobiono w Ancienne Photographie Terraillon, w Alejach Lafayette pod numerem 22 w Tuluzie, w lipcu 1886 roku; pradziadek Francisco liczył sobie siedemnaście lat i dopiero od roku i czerech miesięcy mieszkał na południu Francji.

Na drugim zdjęciu pradziadek wyrósł, znikła dziecięcość na jego twarzy i wyglądał bardziej wytwornie: zapuścił cienki wąsik, podkręcony w dół; miał starannie obcięte włosy, które czesał z przedziałkiem, a pod garniturem nosił elegancką kamizelkę. Z kieszonki marynarki wystawał rąbek chusteczki. Zdjęcie pochodziło ze studia Giulia Rossiego przy via Garibaldi w Genui i zostało zrobione 2 grudnia 1889 roku. Miał dwadzieścia lat.

Ponad rok później, w lutym 1891 roku, pradziadek Francisco wyglądał już na wielkiego pana, tak jak zapamiętałem go ze zdjęć w rodzinnych albumach. Fotografował się w Reims u Édouarda Thiela młodszego, Photographie Parisienne, na rue Buirette pod numerem 18: garnitur i kamizelka były bez zarzutu, elegancko złożona poszetka w brustaszy, pod szyją mucha, ufryzowane wąsy, by stały się trochę bardziej spiczaste, i broda, którą nosił tylko parę miesięcy, bo na zdjęciu, które mam gdzieś w domu, z dnia ślubu z prababką Joaną, jest już ogolony.

Ani w listach, ani w żadnym innym dokumencie nie znalazłem więcej wiadomości o pobycie pradziadka w Tuluzie. Ani o tym, jak w 1889 roku trafił na północ Włoch, ani jak niedługo potem zaręczył się z Joaną Viader, z folwarku Viader w Bescanó. Było jeszcze mnóstwo pytań, które pewnie pozostaną bez odpowiedzi, ale pierwszy raz odniosłem wrażenie, że łamigłówka dotycząca francuskich korzeni rodziny zaczyna się rozwiązywać. Skupiłem się więc na drugim zeszycie i pliku listów, które powinny mnie doprowadzić przynajmniej do czasów po wojnie domowej. Od tego miejsca już będę mógł sięgnąć do bezpośrednich wspomnień rodziny z wyjątkową skłonnością do długowieczności.

Pierwsza Gwiazdka

Drugi zeszyt pradziadka, ten czerwono-czarny, był dużo dłuższy i napisany po francusku. Ani jego ton, ani forma nie przypominały dziennika z pierwszego notesu, jednak zostały tam szczegółowo omówione pierwsze lata w Szampanii, z listą wydarzeń rodzinnych, osobistymi przemyśleniami, spisywaniem wydatków, a przede wszystkim z brudnopisami listów, które młody Francisco pisał na czysto dopiero po skrupulatnych przygotowaniach. Usiadłem w fotelu i gdy zacząłem odcyfrowywać zapiski, z satysfakcją odkryłem, że uzupełniają szczegółami ogólne informacje z listów.

Kiedy pradziadkowie osiedli w Épernay, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Po roku Corisowie powierzyli Franciscowi kierowanie fabryką, a on już zaczął myśleć o działaniu na własne konto. W 1892 roku zarejestrował pierwszą spółkę, by prowadzić handel we Francji, a w styczniu 1896 pojawiła się wielka szansa: przemysłowiec Francisco Ferrer z Sant Feliu de Guíxols zaproponował mu układ: on podejmował się ciąć korki w Katalonii, a pradziadek miał je sprzedawać w Épernay. Tak narodziła się spółka Ferrer et Oller, Bouchons à Champagne.

Dwa i pół roku później, w lipcu 1898 roku, Francisco ponownie wszedł w układ, tym razem z firmą Perdrieux, która też przygotowywała korki w Sant Feliu i wysyłała je pradziadkowi, a on sprzedawał je producentom szampana. Nowa spółka nosiła nazwę Oller et Perdrieux i przeniosła swą działalność do samego Reims, do małego budyneczku przy rue Saint-Hilaire, w którym przez następne siedem lat mieściła się firma i mieszkanie pradziadków. Na ostatnich stronach notesu o czerwono-czarnych okładkach pradziadek zapisał nazwę nowej spółki i podkreślił grubymi liniami swoje nazwisko po raz pierwszy rozpoczynające oficjalną nazwę firmy.

W lipcu 1900 roku Henri Salmon, producent szampana z Épernay, wniósł kapitał pozwalający utworzyć firmę Oller i Spółka oraz przerobić nowy magazyn w Reims na centrum produkcji. Od samego początku pradziadek zatrzymał dla siebie większość akcji i zarządzanie spółką; Salmon dawał pieniądze i był właścicielem czterdziestu procent firmy. W tym samym roku kupili już trzy i pół miliona klocków w Cassà i Llagosterze, potem zrobili z nich korki w fabryczce w Reims i sprzedali w regionie. Interes się kręcił i spółka utrzymała się aż do 1914 roku, kiedy to Henri Salmon odsprzedał Franciscowi swoją część i przeszedł na emeryturę.

Pradziadkowie bardzo szybko przyjęli francuskie obyczaje i tradycje. Po pierwszym roku w Épernay przestali obdarowywać się na Trzech Króli, a w 1892 roku, gdy urodziła się Angèle, moja babka, ubrali pierwszą bożonarodzeniową choinkę, ozdabiając gałązki mnóstwem świeczek. W Wigilię, po powrocie z pasterki, ustawili buty pod jodłą, a nazajutrz wręczali sobie prezenty w świetle tych barwnych świeczek, które babcia Angèle, gdy już wyszła za mąż, wieszała na własnej choince. Wiele lat później w Cassà, przed rozdaniem gwiazdkowych prezentów, babcia zapalała świeczki jedną po drugiej, a potem gasiła światło i efekt był zdumiewający, bo choinka wyglądała jak urodzinowy tort.

Dwa lata później przyszła na świat druga dziewczynka, Hélène, a pradziadek postanowił wykorzystać pierwsze dochody z handlu korkami i uczcić to jak Pan Bóg przykazał. Ledwie prababka doszła do siebie po porodzie, zamknęła się na dwa dni w kuchni i osobiście przygotowała wszystkie dania na pierwsze przyjęcie na modłę francuską. Od dnia chrztu Hélène tradycją rodzinną stały się wędliny w galarecie, z truflami lub pistacjami, którymi całe lata później dręczono mnie podczas bożonarodzeniowych albo noworocznych obiadów u dziadków w Cassà: terrina z królika z orzechami, szynka z Reims (z pietruszką i wywarem wieprzowym, by uzyskać żelatynę), pasztet z dzika z pistacjami, pasztet z drobiowych wątróbek, pasztet z drobiu z truflami. Prababka podała przystawki z jajkiem w galarecie i szparagami, których fioletowa końcówka po ugotowaniu staje się biała. Następnie zaserwowała bogate menu: zupę krem z zielonej sałaty, łososia Victoria, wołowinę w sosie leśnym, indyczkę, faucon de York, sałatkę, timbale z Owernii i na deser czekoladowe fondue nazywane odtąd fondue Hélène. A na pamiątkę pradziadek kazał wydrukować menu na zaproszeniach na chrzciny, pod rysunkiem aniołków, które również jadły, siedząc wokół wielkiego stołu.

Tej samej zimy pradziadek przekonał się do sałatki ze słoniną, do której prababka dodawała ziemniaki i cykorię, wszystko doprawione odrobiną octu i serwowane na ciepło, jako przystawka. I do ślimaków po burgundzku albo po szampańsku. Ale za to zakazał wprowadzenia w domu innej cenionej tradycji gastronomicznej: świńskiej nogi, podawanej przy każdym dobrym stole w regionie.

– Nie przyjechaliśmy do Francji, żeby jeść świńskie nogi jak w domu!

Na początku 1899 roku, kiedy dom w Épernay zrobił się za ciasny i przenieśli się do centrum Reims, powiekszyli rodzinę:

Monsieur i madame Francisco Oller mają zaszczyt powiadomić o narodzinach syna Louisa. Adres rodziny: rue Sanit-Hilaire 2. Reims, 2 lutego 1899.

W nowym domu w Reims celebrowano po raz pierwszy les étrennes, zwyczaj z północnej Francji wywodzący się od podarków, które wręczali sobie Rzymianie pierwszego dnia nowego roku: przy obiedzie pradziadek Francisco uroczyście złożył wszystkim życzenia szczęśliwego 1900 roku, pocałował prababkę Joanę i wręczył jej kopertę wypełnioną pieniędzmi; potem poprosił Angèle, by podeszła do szczytu stołu, żeby mógł ją ucałować i również wręczyć kopertę. Pradziadek powtórzył ceremonię z Hélène, a na koniec podał prababce jeszcze jedną kopertę.

– Dla małego Louisa. Załóż mu książeczkę w Banku Chapuis!

Nieświadomy tego kolejnego kroku pradziadków ku francuskości Louis, który jeszcze nie miał roczku, spał w kołysce.

W następnym roku urodziła się Yvonne, a prababka trochę udoskonaliła okolicznościowy obiad: „paszteciki po reimsku; les oeufs Nitchevo; pstrągi z Sourdon w galarecie, pieczone pulardy z Fresnes, zielony groszek po wiejsku, galantyna ferrants fresnois z listkami ziół w słodkim oleju z Prowansji, sery, owoce”. Na deser prababka wniosła na stół ogromną tacę bitej śmietany z bezową wysepką pośrodku. L’île flottante, pływająca wyspa, właśnie wpłynęła po raz pierwszy na stół Ollerów i odtąd zawsze była jednym z ulubionych deserów podczas uroczystości rodzinnych.

Pradziadek wykorzystał chwilę euforii, by odkorkować butelkę szampana; wziął do ręki korek, przyjrzał mu się uważnie, podstawił pod nos i wykrzyknął:

– Wspaniały!

Odkąd sprzedawał pod własną marką, nie zaznał spokoju, póki nie otworzył butelek i nie sprawdził jakości korków. Cierpiał na samą myśl, że któryś z jego klientów mógłby odkorkować butelkę na rodzinnej uroczystości i odkryć, że korek Ollera jest zepsuty i cały szampan nim przeszedł. Bardzo rzadko to nieszczęście przytrafiało mu się we własnym domu. W takich sytuacjach pradziadek robił przerażoną minę, rzucał korkiem o stół i krzyczał straszliwym głosem:

– Ça put! Ale smród! – I przez cały dzień był w złym humorze.

Dom przy rue Clovis

Menu na chrzciny Yvonne było ostatnią rzeczą zapisaną w czarno-czerwonym notatniku pradziadka. Od tej chwili musiałem prześledzić rodzinną historię na podstawie uporządkowanych chronologicznie listów.

W Reims interes z korkami szybko się rozwijał i wkrótce musieli znowu się przeprowadzić. W 1907 roku opuścili lokal przy rue Saint-Hilaire i skorzystali z okazji, by rozdzielić fabrykę i dom rodzinny: produkcja przeniosła się na rue Lecointre, w okolice stacji, na działkę z prostym budynkiem na biura, ogromnym zadaszonym patio do magazynowania korka i halą dla maszyn i sortowaczy. Dom natomiast znajdował się w samym centrum, przy rue Clovis, dwa kroki od katedry i place Drouet-d’Erlon. Z tyłu wychodził na kanał, a popołudniowe słońce wlewało się znad koron platanów i lip na Promenadzie. Miał wszystkie zalety mieszkania w historycznym centrum, a także świeże powietrze i przestrzeń, jak na obrzeżach, więc od razu się na niego zdecydowali.

Maison miał dwa wejścia: drzwi, którymi wchodziło się do przedpokoju, i portal z arkadami od strony patio i ogrodu. Dawniej podstawiano pod to wejście powozy, oni zaczęli używać samochodów. Okna kuchni wychodziły prosto na arkady, więc służba mogła cały czas obserwować, kto przyszedł albo kto puka do drzwi. Z ulicy albo z arkad dla powozów po czterech czy pięciu stopniach wchodziło się na parter, gdzie znajdowały się jadalnia, salon i gabinet pradziadka, wszystkie z oknami na ulicę, oraz kryty balkon – który oni nazywali véranda – i pokój zabaw, wychodzące na prosty ogród, bez kwiatów i dziwactw, ale zapewniający dopływ światła i dobrą wentylację całego domu. W ogrodzie rosło za to kilka sporych drzew, przede wszystkim dwie jodły i figowiec sprowadzony przez pradziadka z Katalonii razem z którymś transportem korków. Z tyłu były jeszcze dawne stajnie, które służyły jako garaże, i mieszkanie Jeanne i Marcela, małżeństwa służących.

Na piętro do sypialni prowadziły schody, zawsze wyłożone czerwonym dywanem, a jeszcze wyżej znajdowały się chambres de bonne, które służyły pradziadkom za rupieciarnię, bo służba mieszkała w domku w ogrodzie. W suterenie mieli składzik na węgiel i piwniczkę pełną win i szampanów, miejsce mroczne i wilgotne, które przerażało dzieci i rozbudzało zmysły dorosłych.

Mały Louis miał jedną rękę pozbawioną czucia, bezużyteczną. Prababka czuła się temu winna, bo będąc w ciąży, upadła i się potłukła. Kiedy mały się urodził, doktor przypisał uraz tamtemu upadkowi ciężarnej matki.

– To dziecko nie może rosnąć kalekie. Musimy coś zrobić – narzekała Joana.

Pradziadek też tak uważał i gdy interes zaczął się kręcić, a niedostatek pierwszych lat został za nimi, zabrał Louisa do Niemiec, gdzie wówczas działały najbardziej renomowane szpitale w Europie. Tam stwierdzono, że nic się nie da zrobić. Louis już zawsze miał ograniczoną sprawność jednej ręki i w dorosłym życiu przez tę ułomność dorobił się przezwiska Mańkut, zwłaszcza wśród właścicieli lasów i pracowników fabryki w Cassà.

Krzaki mięty

Prababka Joana była córką Viaderów z Bescanó, właścicieli jednego z najbogatszych folwarków w okolicach Gerony. Jak to się stało, że sierota bez ojca i matki, który w wieku lat szesnastu wyemigrował do Francji, ożenił się z dziewczyną z tak dobrej rodziny, pozostaje niewyjaśnioną tajemnicą. Może przed filokserą Ollerowie albo Martinellowie mieli wysoką pozycję? Może przedsiębiorcy, którzy dali robotę pradziadkowi w Tuluzie i Genui, wystąpili przed Viaderami jako swaci? Albo po prostu chłopak był zaklinaczem węży, zdolnym omamić każdego?

W każdym razie tuż po ukończeniu dwudziestu lat Joana Viader opuściła bezpieczny i komfortowy rodzinny folwark w Bescanó, wyszła za Francisca Ollera, zgodziła się zamieszkać najpierw w Épernay, a następnie w Reims, i stała się jeszcze bardziej francuska niż pradziadek.

Oboje od razu zaczęli mieszać języki, kataloński i francuski, a gdy urodziły się dzieci, przywykli od pierwszego dnia mówić do nich toujours en français. Tego samego języka używali, pisząc listy, gdy któreś było w podróży. Nie istniały jeszcze normy pisanego języka katalońskiego i wybierając między hiszpańskim a francuskim, pradziadek postawił na język kraju, który go przyjął. Po latach za to, gdy wracali do Cassà, mówili lokalnym katalońskim z Gerony, również między sobą, chociaż coraz bardziej kaleczyli go francuskimi słowami i przesadnie wymawiali francuskie „r”.

Pradziadek zamazywał stopniowo wszelkie ślady swego katalońskiego pochodzenia. Wiele lat później, gdy już im się powodziło, pewnego popołudnia Yvonne podlewała kwiaty, a zapach mięty rozchodził się po całym ogrodzie domu przy rue Clovis.

– Pachnie jak wtedy, gdy Agnès podlewała miętę i powoje przy wejściu – powiedział znienacka pradziadek i przez chwilę zdawało się, że dał się porwać wspomnieniom z Cassà i jest z tym szczęśliwy.

Nazajutrz przed wyjściem zawołał Marcela, który zajmował się też ogrodnictwem.

– Proszę wyrwać te krzaki mięty! – nakazał.

Wsiadł do samochodu i pojechał do fabryki.

Wiele lat później, po wybuchu hiszpańskiej wojny domowej, polecił Louisowi, by pojechał do Cassà, zabrał dzieci Angèle i przywiózł je do Francji, by je uchronić przed niebezpieczeństwami wojny. Gdy dotarli do Reims, pierwszej nocy, nim je rozdzielił – dwoje do Louisa, dwoje do Yvonne, trójka u pradziadków – zebrał je w jadalni.

– Wyobraźcie sobie, że może już nigdy nie wrócicie do Cassà. Od dzisiaj wy też jesteście Francuzami.

W domu w Reims pradziadkowie prowadzili bardzo surowe życie, chociaż, gdy zapraszali gości, było wystawnie. Prababka Joana stała się wielką panią, która niczym nie odstawała od swoich przyjaciółek z burżuazji. Chłopskie pochodzenie dało jej powściągliwość w sposobie bycia, cechę bardzo cenioną przez żony przyjaciół i klientów pradziadka. Nie była miłośniczką wielkich imprez ani towarzyskich spotkań przy kartach, bardzo za to lubiła siedzieć w domu.

W bardzo krótkim czasie przyswoiła sobie wszelkie konwenanse reimskiego towarzystwa. Umiała prowadzić błyskotliwą rozmowę, wykorzystując to, czego sama się nauczyła, a zwłaszcza niezwykłą zdolność wchłaniania wszystkiego, co widziała i słyszała w bardziej kształconych kręgach. Dzieciom narzuciła edukację opartą na francuskich wartościach republikańskich i wpoiła im obsesję porządku, pracy i oszczędności, zasady, które ona i pradziadek podzielali. Ale ciążył na niej balast tradycyjnego wychowania, nie do pogodzenia z mało konwencjonalnymi wyborami dzieci, które odziedziczyły silną osobowość pradziadka i nigdy nie przestały przysparzać jej cierpienia.

Kiedy któraś z córek lub wnuczek czytała książkę, denerwowała się i marudziła:

– Przestańcie czytać, jest tyle do zrobienia!

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

------------------------------------------------------------------------

* Aleksander Dumas, Hrabia Monte Christo, przeł. Julian Rogoziński, Warszawa 1989. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania (przyp. tłum.).Od autora

Wszystkie osoby pojawiające się w tej książce oraz wszystkie opisane sytuacje są prawdziwe; parę razy tylko pozwoliłem sobie ukryć tożsamość bohaterów pod zmyślonymi nazwiskami. Niektóre przytoczone daty i okoliczności nie są całkowicie zgodne z tym, co uznaje za prawdę ustna tradycja rodzinna, ale zostały zaczerpnięte z obfitej dokumentacji, z której korzystałem, i z większą precyzją odpowiadają prawdzie historycznej.

Oryginalne listy pradziadków, tíos z Francji i dziadków Joaquima i Angèle zawsze były po francusku, również gdy pisali do siebie nawzajem, ale przetłumaczyłem je na kataloński, by ułatwić lekturę. Z tego samego powodu przetłumaczyłem powojenną korespondencję handlową, pierwotnie sporządzoną po hiszpańsku. List skierowany przez Louisa do dziadka Joaquima z Santander, w rozdziale Tuyo hasta la muerte, został napisany po hiszpańsku, ale zostawiłem go bez tłumaczenia, właśnie dla podkreślenia jego wyjątkowości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: