Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szaraczek i karmazyn. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szaraczek i karmazyn. Część 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 282 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. ŚLE­POW­RO­NY.

Upły­nę­ło już kil­ka mie­się­cy od ostat­nich scen na­szej po­wie­ści.

Z póź­nej je­sie­ni roku 1845 prze­no­si­my się na schy­łek lu­te­go roku 1846. A pa­mięt­ny to rok, pa­mięt­ny mie­siąc w nie­daw­nych dzie­jach na­szej zie­mi!…

Ja­kaś dusz­na, cię­żar­na, oło­wia­na at­mos­fe­ra owio­nę­ła kraj cały, woń krwi i po­żo­gi zda­je się na­peł­niać po­wie­trze, smut­ne, zło­wro­gie wie­ści trwo­żą naj­cich­sze ustro­nie, obi­ja­ją się o naj­od­lud­niej­sze za­ką­ty.

Krwa­we, zgro­zą przej­mu­ją­ce wy­pad­ki za­chod­nich stron kra­ju roz­gła­sza­ją się szyb­ko po nie­wstrzą­śnię­tych oko­li­cach wschod­nich i sze­rzą wszę­dzie po­płoch, smu­tek, a nie­uf­ność i zwąt­pie­nie. Sko­ło­ta­ny umysł, za­trwo­żo­na wy­obraź­nia wi­dzą wszyst­ko w tem­czar­niej­szych bar­wach, każ­de rze­czy­wi­ste zda­rze­nie, przy­bie­ra dwój­na­sób po­twor­niej­sze kształ­ty, każ­da po­gło­ska nie­pew­na dwój­na­sób groź­niej­sze po­zo­ry. Za­krwa­wio­ne brat­nią dło­nią ser­ca upa­da­ją tem sro­żej pod brze­mie­niem cier­pie­nia, czu­ją sto­kroć do­tkli­wiej do­zna­ne klę­ski………….

……………………

Szcze­gól­niej­szą fi­zjo­no­mię przy­brał w tej smut­nej, nie­szczę­snej po­rze zna­ny nam za­ścia­nek cze­re­mu­żyń­ski. Jed­na i dru­ga, tak gwar­na i burz­li­wa do nie­daw­na po­ło­wa sio­ła ogłu­chła, uci­chła, zpo­sęp­niał jakg­dy­by dżu­ma lub cho­le­ra za­go­ści­ły w ro­dzin­ne kop­ce. Chył­kiem, milcz­kiem, ukrad­kiem wy­my­ka się… są­siad do są­sia­da, prze­bie­ga­jąc we dnie kil­ka­na­ście za­le­d­wie kro­ków, obzie­ra się ostroż­nie na wszyst­kie stro­ny, jakg­dy­by ja­kiejś nie­pew­nej wa­żył się przy­go­dy, lub na ja­kieś sro­gie na­ra­żał nie­bez­pie­czeń­stwo. Har­dy i but­ny przed chwi­lą szlach­cic zmie­nił się do nie­po­zna­nia, za­sę­pił i zmarsz­czył czo­ło, gło­wę zwie­sił na pier­si, zni­ża głos w naj­póź­niej­szem gro­nie, a gdzie­kol­wiek przy­dy­bie ja­kie­go wę­drow­ca, dzia­da dru­cia­rza, so­la­rza, smo­la­rza, za­raz w dłu­gie wda­je się z nim roz­ho­wo­ry, oględ­nie i ostroż­nie wy­py­tu­je się co sły­chać, a po­tem po­trze czo­ło, przy­gry­zie wąs i war­gi, i z uko­sa, zpo­de łba zer­k­nie okiem ku stro­nie nie­na­wist­nych bra­ci są­sia­dów.

– Co my­ślą Baj­bu­zo­wie? – po­mru­ku­ją w za­my­śle­niu Śle­pow­ro­ny.

– Jak tam u Sle­pow­ro­nów? – roz­trzą­sa­ją skry­cie Baj­bu­zo­wie.

A wła­śnie w tej chwi­li ja­kiś prze­cho­dzą­cy dru­ciarz z Kań­czu­gi twar­dy sęk za­bił w gło­wę śle­pow­roń­skiej bra­ci. Za­szedł przy­pad­ko­wo do pana Ma­te­usza Ko­ciu­by, a ła­ta­jąc kil­ka garn­ków sta­rych, spa­ja­jąc kil­ka mi­sek uszko­dzo­nych, ni z tego ni z owe­go wdał się w roz­mo­wę, i ja­kieś nie­stwo­rzo­ne jął opo­wia­dać rze­czy.

Panu Ma­te­uszo­wi Ko­ciu­bie twarz na kil­ka cali prze­dłu­ży­ła się śród opo­wia­da­nia, gryzł war­gi aż do krwi, od­gar­ty­wał bez­u­stan­nie reszt­ki po­si­wia­łej czu­pry­ny, a po­tem żonę i dzie­ci wy­słał na dru­gi ko­niec sio­ła do jed­nej z swych sióstr wu­jecz­nych, dru­cia­rza za­trzy­mał prze­mo­cą w cha­cie, a sam jak opę­ta­ny jął bie­gać po wsi i spra­szać cel­niej­szą do sie­bie bra­cię.

Nie­ba­wem za­lud­ni­ła się prze­stron­na izba.

Na­przód z hu­kiem, trza­skiem wszedł pan Ga­weł Śle­pow­ron Cze­re­mu­żyń­ski, od sąż­ni­stych, ru­dych, krza­czy­stych wą­sów zwa­ny Ba­ra­bąs. Człek to nie­wiel­kie­go wzro­stu, ale dia­blo sil­nej bu­do­wy, za­ma­szy­stej po­sta­wy, har­de­go spoj­rze­nia a ju­nac­kiej miny i fan­ta­zji. Nie­dar­mo ucho­dził po­śród swo­ich za naj­tward­sza pięść w po­trze­bie, naj­wy­mow­niej­szy ję­zyk w ra­dzie, a naj­tęg­szy łeb w wsze­la­kiej oka­zji, boć sam je­den strasz­niej­szy był Baj­bu­zom niż dzie­się­ciu in­nych ra­zem. Być może, iż w her­ku­licz­nej sile nie spro­stał­by prze­wodz­cy baj­bu­zow­skiej bra­ciej, ol­brzy­mie­mu panu Krzysz­to­fo­wi Ma­czu­dze, ale przy swym spry­cie, swo­jej zręcz­no­ści i przy­tom­no­ści umy­słu po­do­łał­by i trzem ta­kim. Pan Ga­weł Ba­ra­bąs był bo też wca­le nie­zwy­czaj­nym za­pa­śni­kiem. Prze­świad­czo­ny o swej sile i prze­wa­dze, nie sko­ro wsz­czy­nał bur­dy, lecz raz unió­sł­szy się do niej, trzy­mał się do upa­dłe­go, bił się na za­bój, a bił się jak mó­wio­no w za­ścian­ku "z re­gu­ły"! Nig­dy na­próż­no nie za­mach­nął pię­ścią, wie­dział za­wsze gdzie i jak ude­rzyć naj­sku­tecz­niej, jed­nym ra­zem do­jął sil­niej niż inny dzie­się­cią, bo za­wsze umiał ugo­dzić w naj­słab­szą stro­nę, za­je­chać w naj­do­tkliw­sze miej­sce prze­ciw­ni­ko­wi, a sam jak pi­skorz po­tra­fił za­wsze wy­wi­nąć się od każ­de­go ude­rze­nia, unik­nąć szczę­śli­wie każ­de­go nie­bez­piecz­niej­sze­go szwan­ku.

Cuda opo­wia­da­no o jego sile, od­wa­dze i zręcz­no­ści. Nie dość że sam je­den po kil­ku na­raz zwy­cię­żał Baj­bu­zów, że gdzieś w le­sie bez wszel­kiej ob­cej po­mo­cy pię­ciu zło­dziei poj­mał i po­wią­zał jak ba­ra­nów, ale raz na­pad­nię­ty dla ja­kiejś za­czep­ki przez trzy­dzie­stu ko­lo­ni­stów z Le­der­dor­fu, nie miał jak tyl­ko lusz­nię od woza na swą obro­nę, a tak dziel­nie się zwi­nął, tak grac­ko spi­sał, że ani je­den z trzy­dzie­stu prze­ciw­ni­ków nie do­trwał na pla­cu a każ­dy ja­kąś do­tkli­wą od­niósł z sobą pa­miąt­kę, ba, mó­wio­no na­wet że sam Szul­ce brał aż vi­sum re­per­tum, kil­ka ty­go­dni li­zał się nie­bo­rak w łóż­ku, a do śmier­ci po­zo­stał z za­ła­ma­ną chrząst­ką u nosa.

Tuż za pa­nem Gaw­łem Ba­ra­bą­sem przy­był pre­fekt za­ścian­ku, p. Bła­żej Dzię­cioł, szlach­cic co się zo­wie z po­sta­wy, wy­so­ki wzro­stem, sę­dzi­wy wie­kiem, ła­god­ny wej­rze­niem, a uprzej­my i do­bro­dusz­ny w ca­łem za­cho­wa­niu. Pia­sto­wał z ty­tu­łu naj­wyż­szy w za­ścian­ku urząd, ale w rze­czy po­zor­ną tyl­ko dzier­żył wła­dzę, bo za­wo­ła­ny z ju­na­ker­ji p. Ga­weł Ba­ra­bąs zna­czył wszyst­ko u szlach­ty, trząsł ca­łem sio­łem, i przy­ja­ciół i nie­przy­ja­ciół zmu­szał ko­rzyć się przed swą wolą, ule­gać swe­mu wpły­wo­wi.

Wraz z… pa­nem pre­fek­tem we­szli i dal­si do­stoj­ni­cy szla­chec­cy, przy­sięż­ny… gru­by pod­sad­ko­wa­ty z ob­wi­słym pod­bród­kiem p. Mi­chał Pią­tek, i dzie­sięt­nik wy­so­ki, po­wol­ny w ru­chach i mo­wie p. Gau­den­ty Lisz­ka. Znać za­raz że Oba­dwaj pu­blicz­ne spra­wu­ją funk­cje, bo u jed­ne­go i dru­gie­go mina gę­sta, buń­czucz­na, a nosy na urząd za­czer­wie­nio­ne.

Pana Mi­cha­ła zwa­no Piąt­kiem albo Pią­tasz­kiem, bo wie­rzył za­wzię­cie w przy­po­wieść: Pią­tek do­bry po­czą­tek, i za nic w świe­cie nie roz­po­czął­by był w inny dzień ja­kie­go­kol­wiek waż­niej­sze­go przed­się­wzię­cia. Kil­ka razy zmar­nia­ła mu już łąka, wy­sy­pa­ło się ziar­no z kło­sów, bo nie mo­gąc w je­den, dru­gi i trze­ci pią­tek za­brać się do żni­wa i sia­no­ko­sów, cze­kał cier­pli­wie cały ty­dzień czwar­ty.

Pana Gau­den­te­go z tro­ja­kich wzglę­dów zwa­no Lisz­ką. Raz ze miał być sam chy­try i prze­bie­gły jak lisz­ka, po­wtó­re że swą sukę goń­czą po­tem wo­łał imie­niu, a po trze­cie, iż tak ja­koś czu­pry­nę pod­cze­sy­wał w górę, że mu ster­cza­ła jak kita u lisa.

Mię­dzy p. Mi­cha­łem a p. Gau­den­tym szcze­gól­ny za­cho­dził sto­su­nek. Nie­na­wi­dzi­li się wza­jem na śmierć, je­den­by w łyż­ce wody uto­pił dru­gie­go, a prze­cież za­wsze moż­na ich było spo­tkać ra­zem, je­den trzy­mał się jak cień dru­gie­go. Oba­dwaj bo wdow­cy do jed­nej dziew­czy­ny po­su­wa­li w ko­per­cza­ki, a ar­gu­so­we­mi oczy­ma strze­gli się wza­jem. Ża­den nie chciał ustą­pić dru­gie­mu, każ­den pra­gnął obec­no­ścią swo­ją rów­no­wa­żyć cią­gle mi­ło­sne suk­ce­sy ry­wa­la. A tym­cza­sem dziew­czy­na, swa­wol­ni­ca, drwi­ła za rów­no z jed­ne­go i dru­gie­go, nie sprzy­ja­ła żad­ne­mu z nich a ra­da­by tyl­ko na dud­ków wy­strych­nąć obu­dwu ra­zem.

W tro­py za pa­na­mi urzęd­ni­ka­mi zwa­li­ła się do cha­ty i resz­ta za­pro­szo­nej bra­cie, z któ­rą w toku roz­praw za­po­zna­my się mi­mo­cho­dem. Wszy­scy oto­czy­li pół­ko­lem kań­czuc­kie­go dru­cia­rza, co roz­par­ty wy­god­nie za sto­łem, dru­to­wał ostat­ni już gar­nek, i na nowo w ja­kieś dłu­gie za­pu­ścił się opo­wia­da­nie. A cie­ka­wy był to so­bie czło­wie­czek. Ni­ski, gru­by, pę­ka­ty, ru­mia­ny jak ćwik, z nie­po­spo­li­cie na wierzch wy­ba­łu­szo­ne­mi oczy­ma, miał na so­bie gra­na­to­wa po kost­ki ka­po­tę, pod­bi­tą bia­łe­mi ba­ra­na­mi, na ple­cach wi­sia­ła mu spo­ra tor­ba skó­rza­na z pę­kiem dru­tów i bla­sza­ną pusz­ka z ki­tem, a z szyi spa­da­ły na pier­si na pstro­ka­tej kraj­ce dwie rę­ka­wi­ce fu­trza­ne. Wi­dać że czło­wiek by­wa­ły w świe­cie nie przy jed­nym sto­le chle­ba ukro­ił, wściu­bił nos w nie jed­na szpa­rę, bo ję­zyk ob­ra­ca się zwin­nie w sze­ro­kiej gę­bie, a mie­le sło­wa, ze w kąt py­tel młyń­ski. Od cza­su do cza­su prze­rwie tyl­ko dla lep­sze­go efek­tu, oczy tem wię­cej jesz­cze wy­ba­łu­szy na zgro­ma­dze­nie, gło­wę za­drze w górę, a za­gię­tym pal­cem w takt za­pu­ka na dru­to­wa­nym garn­ku. Cza­sa­mi z ma­łej ta­ba­kie­ry z brzo­zo­wej kory po­cią­gnie szczyp­tę ta­ba­ki i lep­kim od kitu wiel­kim pal­cem pcha w sze­ro­ko roz­war­te noz­drza, co się wle­zie.

Szlach­ta pa­trzy na wszyst­ko cier­pli­wie, i słu­cha ci­cho, żeby mak siał w izbie. Pan Ga­weł Ba­ra­bąs po­mru­ku­je coś cza­sa­mi nie­zro­zu­mia­le pod no­sem, a dmie, sa­pie, krza­ka jak za­wsze, kie­dy mu krew za­czy­na bu­rzyć się w ży­łach. Za­cny pan Bła­żej okrut­nie się za­fra­so­wał, a kie­dy nie­kie­dy aż łzę obe­trze rę­ka­wem.

Na­resz­cie dru­ciarz skoń­czył na­raz dru­to­wać i opo­wia­dać, stuk­nął o gar­nek, strzep­nął pal­ce i od­sap­nął z peł­nej pier­si.

– I Wszyst­koś to praw­da? – za­py­tał z po­śród szlach­ty ni­ski, chu­dy, p. Bar­tło­miej Bą­bel, na­zwa­ny tak od dziw­ne­go kształ­tu nosa, po­dob­ne­go ku­bek w ku­bek do bą­bla na ło­dy­dze kar­to­fli.

– Tak mi daj Bole zdro­wia – upew­niał dru­ciarz, ude­rza­jąc się w pier­si.

– Hm, hm – mruk­nął pan Bar­tło­miej, i brwi ścią­gnął aż do po­ło­wy czo­ła, a ja­koś nie­wier­nie spoj­rzał do­ko­ła, bo trze­ba wie­dzieć, że pan Bą­bel nie ła­two w coś uwie­rzył. Po­czciw­co­wi uro­iło się zkąd­ciś, że pod ja­kąś nie­szczę­śli­wą uro­dził się gwiaz­dą, że nikt go nie lubi, każ­dy rad­by go wy­wieść w pole, że kto żyje, za­sta­wia si­dła na nie­go. Niech kto się za­śmiał w jego obec­no­ści, a już przy­siągł­by, że drwi so­bie z nie­go, niech się kto za­my­ślił, a dał­by gar­dło, że ja­kieś zdra­dli­we knu­je prze­ciw nie­mu za­mia­ry.

Po­mię­dzy resz­tą szlach­ty głę­bo­kie na chwi­le na – sta­ło mil­cze­nie. Na­raz krząk­nął po­tęż­nie pan Ga­weł Ba­ra­bąs i rze­ki:

– Dia­ble no­wi­ny, pa­no­wie bra­cia! Mówi że chło­pi po­przy­się­gli wy­ciąć wszyst­ką szlach­tę co do nogi. Za­czę­ło się na Ma­zu­rach, a ma skoń­czyć na nas!

– Ho! ho, nie damy się, nie damy się – wo­łał buń­czucz­no pi­skli­wym gło­sem p. Łu­kasz Cze­czot­ka, któ­ry miał tę wła­ści­wość, że każ­dy wy­raz ostat­ni po­wta­rzał dwa razy.

– Wszyst­ko w rę­kach bo­skich – po­pra­wił siwy jak go­łąb', po­waż­ny jak św. Mi­ko­łaj na ob­ra­zie, p. Ty­mo­te­usz Ko­stoh­ryz, co jesz­cze daw­ne pol­skie pa­mię­tał cza­sy, gło­so­wał na ostat­nim je­ne­ra­le w Są­do­wej Wisz­ni, sześć razy pre­fek­to­wał w za­ścian­ku, a za­wsze i wszę­dzie upo­mi­nał do zgo­dy z Baj­bu­za­mi.

– Trze­ba się do­brze wziąć w kupę – ode­zwał się fleg­ma­tycz­nie Lisz­ka.

– Już­to chy­ba­by zbli­ża­ły się cza­sy An­ty­chry­sta, żeby chło­pi mie­li gó­ro­wać nad szlach­tą – po­cie­szał po­chy­lo­ny wie­kiem p. Grze­gorz Cze­goż o kil­ka lat tyl­ko młod­szy od p. Ty­mo­te­usza.

– Ej co tam cha­my, pal ich dia­bli – huk­nął na­raz Ba­ra­bąs, tu­pa­jąc nogą. – Tym się prze­cie nie­da­my, je­den szlach­cic na sto ho­ło­ty! Lecz czy nie za­sko­czą nas Baj­bu­zy?

– Oj praw­da!

– O to cho­dzi!

– To sęk!

– Ej, nie sądź­cie tak z góry – upo­mi­nał na ta­kie luź­ne wy­krzy­ki p. Ty­mo­te­usz Ko­stoh­ryz – Baj­bu­zo­wie prze­cie szlach­ta jak my, pa­no­wie! Z chło­pa­mi się nie złą­czą, gar­dłem rę­czę!

– Fur­da! Bierz li­cho taką szlach­tę! – prze­rwał za­wzię­ty Ba­ra­bąs. – Aby wła­sną sal­wo­wać skó­rę a nam do­je­chać koń­ca, ze­chcą ko­rzy­stać z te­raź­niej­szej chwi­li, w naj­gor­szym ra­zie go­to­wi­by prze­ciw nam złą­czyć się z sa­mym dia­błem a nie tak z cha­ma­mi, – Ej p. Gaw­le, p. Gaw­le – mi­ty­go­wał sta­ru­szek. – Nie­spra­wie­dli­wie są­dzi­cie.

Ale Ba­ra­bąs nie­zwa­żał na upo­mnie­nie. Na­sro­żył czo­ło, oczy utkwił nie­ru­cho­mie w je­den kąt izby, jak­by się nad czemś za­my­ślił głę­bo­ko, a mach­nąw­szy na­gle ręką, zwró­cił się do dru­cia­rza i rzekł zwy­kłym so­bie krót­kim, sta­now­czym to­nem:

– Czy wszyst­ko już waść opo­wie­dzia­łeś?

– Al­boż nie do­syć – od­parł dru­ciarz – wło­sy sta­ją na gło­wie, kie­dy się tyl­ko wspo­mni o tem… Strasz­ne rze­czy, strasz­ne rze­czy, tak mi Boże daj zdro­wie!

– Kie­dy tak, to nie za­trzy­mu­je­my waść dłu­żej, mo­że­cie iść so­bie z Bo­giem – do­dał, a na szlach­tę szpoj­rzał ze zna­cze­niem, jak­by chciał po­wie­dzieć, ie nie na­le­ży wy­nu­rzać się zu­peł­nie przed ob­cym czło­wie­kiem.

Dru­ciarz po­pra­wił tor­bę na ple­cach, czap­kę ści­snął pod pa­chą, na ręce przy­wdział rę­ka­wi­ce, a cho­wa­jąc zło­żo­na na sto­le za­pła­tę, skło­nił się w koło.

– Panu Bogu od­da­ję – rzekł, i zmie­rzył ku drzwiom.

– Szczę­śli­wej po­dró­ży – ozwa­ło się kil­ka za nim gło­sów.

Kie­dy obcy przy­cho­dzień wy­szedł z cha­ty, pan Ga­weł Ba­ra­bąs po­wiódł okiem do­ko­ła, i rzekł krót­kim a uro­czy­stym to­nem:

– No pa­no­wie bra­cia, te­raz trze­ba się na­ra­dzić… Szlach­ta sku­pi­ła się w cia­śniej­sze koło a w tej chwi­li ozwał się od pie­ca z naj­ciem­niej­sze­go kąta izby ja­kiś mały, chu­dy, nie­po­strze­żo­ny do­tych­czas czło­wie­czek gło­sem ci­chym i przy­tłu­mio­nym.

– Tyl­ko w skry­to­ści pa­no­wie bra­cia, aby nas kto nie pod­słu­chał.

Był to p. To­masz Ni­by­to, naj­pocz­ciw­sze ser­ce a naj­po­ciesz­niej­szy ory­gi­nał w ca­łym za­ścian­ku. Czuł ja­kiś nie­prze­par­ty po­ciąg do wszel­kie­go ro­dza­ju se­re­tów i naj­błah­szą pod słoń­cem rzecz osła­niał za­wsze w jak­naj­grub­szą mgłę ta­jem­ni­cy. Kie­dy ko­goś ta­ba­ką miał po­czę­sto­wać, to ukrad­kiem do­by­wał roż­ka z kie­sze­ni, obzie­rał się oględ­nie na wszyst­kie stro­ny, a po­tem milcz­kiem przy­su­wał się bli­żej, i tak ostroż­nie za­sła­niał się od ob­cych oczu, jakg­dy­by pod rę­ka­wem ukry­wał przy­najm­niej pie­kiel­ną ma­chi­nę lub ja­kie inne na­rzę­dzie skry­to­bój­cze. Są­sia­do­wi nie po­wie­dział in­a­czej dzień do­bry lub szczęść Boie, jak tyl­ko do ucha i to z taką miną waż­ną a ta­jem­ni­czą, jakg­dy­by szep­tał mu ha­sło do ja­kie­goś krwa­we­go po­wsta­nia. Po­czci­wiec no­sił po­mię­dzy szlach­tą przy­do­mek Ni­by­to, bo słów­ko to miał za przy­sło­wie i w naj­po­ciesz­niej­szy apli­ko­wał je spo­sób. Kie­dy tyl­ko na­przy­kład mó­wił o swych spra­wach fa­mi­lij­nych, nie­omiesz­kał w po­czci­wo­ści i do­bro­dusz­no­ści ser­ca wy­ra­żać się za­wsze: moja żona i moje ni­by­to dzie­ci. A wszy­scy się śmie­li na umor, bo praw­dę mó­wiąc dzie­ci p. To­ma­sza ani w ząb nie były do nie­go po­dob­ne.

Tym ra­zem zro­bio­na prze­stro­ga nie wy­szła mu na do­bre, bo nie­cier­pli­wy Ba­ra­bąs ofuk­nął go su­ro­wo:

– Kie­dy się waść bo­isz, to ru­szaj so­bie za drzwi, a nam daj mó­wić, jak się nam po­do­ba.

Prze­stra­szo­ny p. To­masz przy­kucz­nął w mil­cze­niu i usu­nął się w jesz­cze ciem­niej­szy za­ką­tek, a Ba­ra­bąs jął z par­te­sem pra­wić da­lej.

– Przedew­szyst­kiem pa­no­wie bra­cia mu­si­my dia­blo mieć się na ostroż­no­ści….

– Strasz­ne nie­bez­pie­czeń­stwo wisi nad kar­kiem – do­dał p. Bar­tło­miej Ba­bel.

– Kiep kto się ulęk­nie, ale więk­szy kiep kto się da za­sko­czyć z nie­nac­ka – pe­ro­ro­wał da­lej Ba­ra­bąs.

– Praw­da, szcze­ra praw­da! – huk­nę­ły gło­śno wszyst­kie gło­sy, a po­my­ślał skry­cie ta­jem­ni­czy pan To­masz Ni­by­to.

– Otóż na­przód po­trze­ba się do­brze uzbro­ić – cią­gnął Ba­ra­bąs.

– Uzbro­ić! – po­wtó­rzy­ła chó­rem szlach­ta.

– Kto ma strzel­bę, niech na­bi­je na ostro, a kto nie ma….

– Aha, a kto nie ma? – py­tał p. Mi­chał Pią­tek, któ­ry acz urzęd­nik strasz­nie tę­pe­go był po­ję­cia.

– Ej kto nie ma, to nie czas już ku­po­wać, niech przy­najm­niej kosę na­bi­je na sztorc.

Wszy­scy w mil­cze­niu pod­da­wa­li się roz­ka­zo­wi a Ba­ra­bąs pra­wił da­lej:

– Po­trze­ba śle­dzić pil­nie każ­dy krok, każ­dy ruch Baj­bu­zów.

Co? co? szpie­go­wać ich mamy? – za­py­tał nie­chęt­nie p. Grze­gorz Cze­goż.

Ba­ra­bas ofuk­nął się nie­cier­pli­wie.

– Kie­dy waść tak de­li­kat­ne masz su­mie­nie, to za­łóż ręce i wy­lę­gaj się w domu do góry brzu­chem, póki ci nie po­de­rżną gar­dła jak sta­re­mu ka­pło­no­wi. Nam po­zwól dbać o na­szą skó­rę!…

– Ależ­bo pa­nie bra­cie, obe­szło­by się bez tego wszyst­kie­go – ujął się za przy­ja­cie­lem i ró­wie­śni­kiem p. Ty­mo­te­usz Ko­stoh­ryz – ja z p. Grze­go­rzem po­dał­bym inną, lep­szą radę.

– Inną lep­szą radę? – mruk­nął Ba­ra­bąs i szy­der­czo pod­parł się w boki, bo sam był świę­cie prze­ko­na­ny, że bez nie­go nie było już ani gło­wy, ani pię­ści w za­ścian­ku.

– Po­słu­chaj­cie mię pa­no­wie bra­cia! – ozwał się nie­zmię­sza­ny sta­ru­szek, wy­stę­pu­jąc na śro­dek izby.

Wszyst­ka szlach­ta z taką uwa­gą sku­pi­ła się w oko­ło, że sam Ba­ra­bąs nie wa­żył się prze­ry­wać, zmarsz­czył tyl­ko czo­ło i gry­ząc nie­cier­pli­wie swój wąs sąż­ni­sty sta­nął w mil­cze­niu na ubo­czu. Pan Ty­mo­te­usz zaś za­czął:

– Kie­dy pan Bóg zsy­ła na nas cięż­kie pró­by, to wła­śnie pora roz­pa­mię­ty­wać wła­sne swe po­stę­po­wa­nie i otrząść złe, ja­kie na nas cię­żyć może. Ma­jąc bła­gać Boga, aby się prze­jed­nał w swym gnie­wie, po­win­ni­śmy na­przód wy­ru­go­wać wszel­ki gniew i wszel­ką złość z na­szych wła­snych serc. Otóż przedew­szyst­kiem na­le­ży za­po­mnieć nie­przy­jaź­ni z są­sia­da­mi, co jed­ne z nami no­szą na­zwi­sko, do jed­ne­go szla­chec­kie­go li­czą się kom­pu­tu.

– Ho! ho! tedy waść mie­rzysz? – prze­rwał Ba­ra­bąs i za­śmiał sic szy­der­czo.

– Za po­zwo­le­niem p… bra­cie, niech skoń­czę na­przód – pra­wił da­lej sta­ru­szek. – Je­śli nam szlach­cie wiel­kie ja­kieś ma od chło­pów za­gra­żać nie­bez­pie­czeń­stwo, toż w ta­kiem sa­mem po­ło­że­niu znaj­du­ją się i Baj­bu­zo­wie, boć i oni szlach­ta zda­wien­daw­na.

– Tać praw­da… – ozwa­ło sic kil­ka gło­sów.

– W sa­mej rze­czy – stwier­dzał gło­śno pre­fekt p. Bła­żej Dzię­cioł, a przy­zna­wał nie­mym zna­kiem ta­jem­ni­czym p. To­masz Ni­by­to.

– Owoż tedy pa­no­wie bra­cia – cią­gnął p. Ty­mo­te­usz ura­do­wa­ny swym suk­ce­sem – jak wi­dzi­cie wspól­ne obu­dwu stro­nom za­gra­ża­ją ter­mi­na, a w ta­kim ra­zie nie masz lep­szej rady jak wspól­na we wszyst­kiem obro­na, wspól­ne we wszyst­kiem dzia­ła­nie. Nie mo­że­my też nic zro­bić lep­sze­go, jak uwia­do­mić za­raz o wszyst­kiem Baj­bu­zów, ude­rzyć w dłoń po­jed­na­nia i spo­so­bić się ra­zem na wszel­ki nie­przy­wi­dzia­ny wy­pa­dek.

Ci­sza na­sta­ła po tych sło­wach, zęby mak siał. Rada p. Ty­mo­te­usza wy­da­ła się wszyst­kim wca­le ja­koś zdro­wa, roz­sąd­na i sku­tecz­na. Je­den szlach­cic spo­zie­rał mil­cząc po dru­gim, i cze­kał tyl­ko aby ktoś pierw­szy z gło­śnem ozwał się przy­zwo­le­niem. Ale za­po­mnie­li wszy­scy, że znaj­do­wał się w zgro­ma­dze­niu p. Ga­weł Ba­ra­bąs, a z tym nie tuk ła­twa była spra­wa. Wzro­sły w gnie­wie i nie­przy­jaź­ni prze­ciw Baj­bu­zów ju­nak i za­wa­dy­aka nie mógł tak sko­ro i do­raź­nie stłu­mić w pier­siach swych uczu­cia, któ­re od tylu lat naj­tro­skli­wiej pod­sy­cał i roz­ża­rzał. Więc żach­nął się jakg­dy­by go ktoś świ­drem ubodł w pię­ty, i czer­wo­ny jak rak z gnie­wu i in­dy­gna­cji, wy­sko­czył na­przód, ręką sze­ro­kie za­kre­ślił pół­ko­ło i zwró­co­ny do sę­dzi­we­go Ko­sto­bry­za, za­wo­łał gro­mo­wym gło­sem:

– Ru­szy­łeś wa­szeć kon­cep­tem jak nie­przy­mie­rza­jąc mar­twe cie­le ogo­nem. Tyle lat śród for­tun­nej doli wo­jo­wa­li­śmy z Baj­bu­za­mi, a te­raz kie­dy pierw­sze nie­bez­pie­czeń­stwo za­wi­sło nad kar­kiem, mamy ich co tchu pro­sić o prze­ba­cze­nie czy na­wet ucho­waj Boże ucie­kać się pod ich opie­kę. A toć by było pięk­nie! Pa­trzy­li­by­śmy na tchó­rzów, nie­zda­rów, nie­do­łę­gów, tfy do li­cha!

– Tąd praw­da i to – mruk­nął za­fra­so­wa­ny pan Gau­den­ty Lisz­ka.

– Masz wa­sze ra­cję p. Gaw­le – za­wo­łał p. Mi­chał Pią­tek.

– Ależ roz­waż­cie jesz­cze – chciał po­de­rwać pan Ty­mo­te­usz, lecz Ba­ra­bąs nie dał mu już raz dru­gi przyjść do sło­wa.

– Prze­stań wa­sze – huk­nął z ca­łej siły- – wy­ry­wasz się jak Fi­lip z ko­no­pi. Le­gi­ty­ma­cji na­szych nie wy­sza­chro­wa­li­śmy u ży­dów ani ku­pi­li za pie­nią­dze za gra­ni­ca nie odzie­dzi­czy­li po na­szych dzia­dach i pra­dzia­dach, toż za­wsze po­win­ni­śmy pa­mię­tać, co przy­stoi na­sze­mu szla­chec­kie­mu dys­tynk­to­wi. Je­śli przyj­dzie i gło­wą na­ło­żyć, to pal dia­bli, na­ło­ży­my jak praw­dzi­wa szlach­ta, ale nig­dy nie oka­że­my się tchó­rza­mi i nie­do­łę­ga­mi w oczach na­szych nie­przy­ja­ciół. Ho, ho! mo­spa­nie, te­go­by jesz­cze nie­sta­ło!

I z taką siłą tup­nął nogą o zie­mię, że aż szy­by za­brzę­cza­ły u okien. Przy­znać na­le­ży, Ba­ra­bąs umiał prze­ma­wiać do szlach­ty, po­rwał, oszo­ło­mił, oba­ła­mu­cił wszyst­kich zu­chwa­łe­mi sło­wy i swym fer­wo­rem ju­nac­kim. W jed­nej chwi­li za­po­mnie­li wszy­scy o roz­sąd­nej ra­dzie pana Ty­mo­te­usza i jak mo­gli naj­gło­śniej po­ta­ki­wa­li sło­wom Ba­ra­bą­sa. Sam p. Ty­mo­te­usz nie śmiał już pod­nieść gło­su, ucichł i usu­nął się do p. Grze­go­rza i pre­fek­ta Bła­że­ja, któ­rzy sar­ni tyl­ko przy jego wy­trwa­li opi­nii.

Tym­cza­sem Ba­ra­bąs wy­da­wał już bez wszel­kiej opo­zy­cji swe dal­sze zle­ce­nia. Nad rzecz­ką gra­nicz­ną mia­ła od­tąd stać straż we dnie i nocy, aby śle­dzić każ­de po­ru­sze­nie ad­wer­sa­rzy, wszyst­ka szlach­ta mu­sia­ła trzy­mać się w po­go­to­wiu na każ­de za­wo­ła­nie a do Sam­bo­ra po­sta­no­wio­no wy­pra­wić za­raz na­za­jutrz dwóch szlach­ty, aby uwa­ża­li bacz­nie w skry­to­ści czy Baj­bu­zo­wie nie my­ślą w cyr­ku­le na­wią­zać klucz­kę na Sle­pow­ro­nów.

Po ta­kich uchwa­łach ro­ze­szli się pa­no­wie bra­cia do domu, a każ­dy miał jesz­cze o wszyst­kiem uwia­do­mić nie­obec­nych na na­ra­dzie są­sia­dów i zna­jo­mych. Po­czci­wy p. To­masz że­gna­jąc się z go­spo­da­rzem p. Ma­te­uszem Ko­ciu­bą, wziął go na bok w naj­ciem­niej­szy kąt sie­ni, i szep­nął do ucha w naj­więk­szej ta­jem­ni­cy:

– Oj ni­by­to źle, pa­nie ku­mie! Za­no­si się na coś! I w sa­mej rze­czy miał słusz­ność za­cny pan To­masz Ni­by­to. W Cze­re­mu­żyń­cach za­no­si­ło się na coś na praw­dę, bo je­śli śród tych smut­nych cza­sów Śle­pow­ro­ny nie ufa­li i nie­do­wie­rza­li Baj­bu­zom, to zno­wu z swej stro­ny Baj­bu­zy ta­kie­sa­me prze­ciw Sle­pow­ro­nom ży­wi­li po­dej­rze­nie.II. KTO Z KIM?

Oba­dwaj róż­no­her­bo­we szcze­py bra­ciej cze­re­mu­żyń­skiej nie­do­wie­rza­ły so­bie wza­jem, spo­glą­da­ły na się po­dejrz­li­wem i za­wist­nem okiem, a prze­cież żad­ne­mu z nich po­dob­no ani przez myśl nie prze­szło knuc zgub­ne prze­ciw dru­gie­mu za­mia­ry. Obu­dwóch łu­dzi­ła, ma­mi­ła, za­śle­pia­ła tyl­ko dłu­go­let­nia nie­na­wiść i obo­pól­ne uprze­dze­nie.

Tak Śle­pow­ro­ny jak i Baj­bu­zo­wie mie­li za­nad­to sil­ne wy­obra­że­nie o po­wa­dze i god­no­ści szla­chec­kiej, za­nad­to żywo tkwi­ły w nich jesz­cze wspo­mnie­nia z daw­niej­szych cza­sów, aby bog­daj na chwi­le mo­gli kie­dy­kol­wiek po­my­śleć o związ­ku z chło­pa­mi prze­ciw in­nej ja­kiejś, choć­by Bóg wie jak nie­na­wist­nej szlach­cie. Jed­ni i dru­dzy wo­le­li­by nie­ochyb­nie ra­czej na­ło­żyć gło­wą, po­paść zu­peł­nej za­gła­dzie, niż po­dob­ne­go do­pu­ścić się kro­ku. Wszak­że każ­da stro­na po­czu­wa­ła się sama tyl­ko do ta­kie­go prze­ko­na­nia, przy­pi­sy­wa­ła so­bie je­dy­nie ta­kie cno­ty, a za­śle­pio­na za­ko­rze­nio­ną zdaw­na nie­na­wi­ścią, nie przy­pusz­cza­ła by­najm­niej ta­kich sa­mych po­pę­dów u prze­ciw­ni­ków.

Toż i Baj­bu­zo­wie po­trwo­ży­li się nie­sły­cha­nie prze­ra­ża­ją­ce­mi wie­ścia­mi z za­chod­nich ob­wo­dów i go­to­wi byli po­dej­rzy­wać za­raz nie­na­wist­nych są­sia­dów, ze ze­chcą sko­rzy­stać z chwi­lo­we­go za­mę­tu i roz­przę­że­nia i za­po­mi­na­jąc o swych obo­wiąz­kach szla­chec­kich, złą­czą się z chło­pa­mi byle tyl­ko gwał­tem i prze­mo­cą na­je­chać baj­bu­zow­ską po­ło­wę za­ścian­ku.

A jak na toż co chwi­la ja­kieś nie­do­rzecz­ne po­wsta­wa­ły i sze­rzy­ły się wie­ści, któ­re bądź jed­ną bądź dru­gą stro­nę utwier­dza­ły w dzie­cin­nych oba­wach, wzmac­nia­ły w raz po­wzię­tem po­dej­rze­niu. Dziś ten i ów wę­dro­wiec opo­wia­dał o ja­kich­sić przy­go­to­wa­niach i in­nych wiel­ce po­dej­rza­nych kro­kach Śle­pow­ro­nów, ju­tro obie­ga­ła po­gło­ska o róż­nych zgub­nych i ta­jem­ni­czych kno­wa­niach Baj­bu­zów.

Ot np. ów dru­ciarz z Kań­czu­gi, co nie­daw­no go­ścił w domu Śle­pow­ro­na p. Ma­te­usza Ko­ciu­by za­szedł wprost do karcz­my baj­bu­zow­skiej, a opo­wia­da­jąc przed kil­ką zgro­ma­dzo­nej bra­ci o smut­nych zaj­ściach w za­chod­nich stro­nach kra­ju, jął za­ra­zem prze­bą­ki­wać pół­gęb­kiem, ie wie jesz­cze coś wię­cej, coby szcze­gól­niej mu­sia­ło zaj­mo­wać Baj­bu­zów.

Przy­na­glo­ny c o in­stan­te przez zna­ne­go nam pana Jac­ka Ży­gaw­kę, któ­ry przy­pad­kiem na te sło­wa przy­był do karcz­my, wy­znał po róż­nych sia­kich ta­kich wy­krę­tach i ko­ro­wo­dach, że był obec­nym na na­ra­dzie Śle­pow­ro­nów i że ci z sro­gie­mi prze­ciw Baj­bu­zom od­zy­wa­ją się po­gróż­ka­mi.

Pan Ja­cek co tchu wy­słał po­słań­ców po p. Krzysz­to­fa Ma­czu­gi, p. Ni­ka­ze­go Czur­mę i resz­tę cel­niej­szej bra­ciej, aby na­tych­miast wal­ną zło­żyć na­ra­dę i po­my­śleć o środ­kach ostroż­no­ści i obro­ny.

W nie­speł­na pół go­dzi­ny prze­peł­ni­ła się go­ścin­na izba, przy­by­li wszy­scy zna­ni nam już po­bież­nie Baj­bu­zo­wie.

Ol­brzy­mie­go wzro­stu p. Krzysz­tof Ma­czu­ga za­siadł z swa nie­od­stęp­ną la­ską wy­so­ko za sto­łem na swem miej­scu zwy­czaj­nem, obok nie­go umie­ścił się po­czci­wy p. Ni­ka­zy Czur­ma, po­trę­bu­jąc od chwi­li do chwi­li no­sem i roż­kiem od ta­ba­ki, jakg­dy­by dął w trą­bę ar­cha­nio­ła. Ru­chli­wy nie­spo­koj­ny Ży­gaw­ka nie mógł usiąść spo­koj­nie, bie­gał jak opę­ta­ny po ca­łej izbie a tak żar­li­wie roz­ma­chu­je rę­ka­mi, ze broń Boie przy­bli­żyć się z no­sem.

Resz­ta szlach­ty to sie­dzi, to stoi do koła, a nie bra­ku­je śród niej ani wiecz­nie sprzecz­li­we­go p. Ma­te­usza War­cho­ły alias Bur­czy­mu­chy, ani usłuż­ne­go za­wsze do wszel­kie­go ro­dza­ju po­śred­nictw p. Woj­cie­cha Ła­pi­gą­ski, ani też sta­tecz­ne­go i po­czci­we­go p. Igna­ce­go Ku­co­ła­by i za­wo­ła­ne­go z bi­bul­stwa p. Kac­pra Su­sła.

Kań­czuc­ki dru­ciarz roz­parł się wy­god­nie za sto­łem, za­miast dziu­ra­we­go garn­ka ma przed sobą spo­ry ku­fel piwa, któ­rem zczę­sta gę­sta od­wil­ża gar­dło śród opo­wia­da­nia. Pra­wi bo też po raz już trze­ci bez wy­tchnie­nia o smut­nych zaj­ściach na Ma­zu­rach a pra­wi tak zwin­nie, płyn­nie, po­to­czy­sto, jak­by z dru­ko­wa­nej czy­tał książ­ki.

Po­czci­wy p. Ni­ka­zy Czur­ma co chwi­la ocie­ra łzy rę­ka­wem i co­raz czę­ściej i gło­śniej po­trę­bu­je po swym zwy­cza­ju, po­cią­ga­jąc ta­ba­kę z roż­ka. P. Krzysz­tof Ma­czu­ga strasz­nie się na­sro­żył, zęby za­ci­snął jak w kur­czach, a cza­sem stuk­nie la­ską, że aż wszy­scy wzdry­gną się na swych sie­dze­niach. Na­re­ście ozwał się swym zna­nym, tu­bo­wym gło­sem:

– Tam do kata! Je­ślić to wszyst­ko praw­da, co waść opo­wia­dasz, toć­by już na ca­łych Ma­zu­rach nie było ani jed­ne­go szlach­ci­ca.

– Ci tyl­ko po­zo­sta­li – od­po­wie­dział nie­zmię­sza­ny dru­ciarz – co ucie­kli do miast lub w ja­kie inne bez­piecz­ne schro­ni­li się miej­sca, resz­ta pa­dła ofia­ra co do jed­ne­go. Chło­pi za­rzy­na­li, za­bi­ja­li, prze­kra­wy­wa­li piłą…

– Prze­stań wa­sze do li­cha – prze­rwał Bur­czy – mu­cha, któ­ry do­tych­czas mil­cząc w po­nu­rem sie­dział za­my­śle­niu – wie­my już co nam po­trze­ba. Ga­daj waść ra­czej coś sły­szał u Śle­pow­ro­nów.

– A tyl­ko szcze­rą ga­daj praw­dę – upo­mi­nał po swo­je­mu p. Ja­cek Ży­gaw­ka.

– Tak abyś wszyst­ko do­ku­ment­nie mógł stwier­dzić do­wo­dem – do­dał upar­ty w swym pie­niac­kim na­ro­wie p. Pro­ta­zy Pa­le­strant.

– Cze­góż pa­no­wie chce­cie wię­cej – od­parł dru­ciarz. – Kie­dy opo­wie­dzia­łem Śle­pow­ro­nom wszyst­ko to, co wasz­mo­ściom te­raz, za­czę­li za­raz roz­pra­wiać o was, ale na­przód ten szlach­cic z ogrom­ne­mi wą­sa­mi, ten p. Ba­ra­bąs, wy­pchnął mię za drzwi.

– Sły­szy­cie – za­wo­łał p. Ja­cek Ży­gaw­ka, pod­no­sząc pa­lec w górę – wy­pchnął go za drzwi!

– O, to wiel­ki łotr ten Ba­ra­bąs! – krzyk­nął p. Kac­per Su­seł – Za­wa­dy­ja, bi­bu­ła! – do­dał i na za­koń­cze­nie jed­nym hau­stem wy­próż­nił spo­ry siód­my z ko­lei kie­lich wód­ki.

P. Krzysz­tof stuk­nął ma­czu­gą, nie kon­tent snać z tych prze­ry­wań.

– Co­żeś waść sły­szał prze­cie? – za­py­tał ka­te­go­rycz­nie dru­cia­rza.

Sły­sza­łem tyl­ko zza drzwi – od­parł zaga – dnio­ny – jak za­wo­łał ten p. Ba­ra­bąs: te­raz pora skro­ić kur­tę Baj­bu­zom!

– Sły­sza­łeś to? – za­sy­czał skwa­pli­wie p. Ja­cek.

– Na wła­sne uszy – stwier­dzał prze­bie­gły dru­ciarz bez za­jąk­nie­nia, jak­by naj­czyst­szą mó­wił praw­dę.

– A czem­że wa­sze po­tra­fił­byś do­wieść tego? – za­py­tał nie­zu­peł­nie jesz­cze prze­ko­na­ny Pa­le­strant.

– Idź waść do dia­bla z swe­mi do­wo­da­mi – wtrą­cił opry­skli­wie Bur­czy­mu­cha.

– Tu ra­dzić trze­ba, pa­no­wie bra­cia! – za­brał głos po raz pierw­szy p. Woj­ciech Ła­pi­gą­ska.

– I to po­dwój­nie ra­dzić, pro pu­bli­co bono i pro domo sua – do­rzu­cił za­fra­so­wa­ny sro­dze p. Ni­ka­zy Czur­ma.

– Ale przedew­szyst­kiem trze­ba zro­bić jak Ba­ra­bąs. Wy­pchnąć za drzwi dru­cia­rza! – za­de­cy­do­wał do­bit­nie p. Ma­te­usz War­cho­ła.

Dru­ciarz nie chciał cze­kać speł­nie­nia roz­ka­zu, wy­próż­nił ku­fel do ostat­niej kro­pli, po­pra­wił tor­bę i szyb­ko zmie­rzał do drzwi.

– Panu Bogu od­da­ję – rzekł kła­nia­jąc się do­ko­ła – Bóg za­płać za trak­ta­ment. Przej­dę się po wsi, może wy­go­dzę ja­kiej go­spo­dy­ni.

Nie pierw­szy to raz przy­cho­dził on za ro­bo­tą do jed­nej i dru­giej po­ło­wy za­ścian­ku, znał też wy­bor­nie dzie­je i sto­sun­ki obu­dwu róż­no­her­bo­wych oho – zów. A jak wi­dać umiał obec­nie sko­rzy­stać z wza­jem­nej nie­na­wi­ści są­siedz­kiej, bo kła­miąc bez­czel­nie na karb Śle­pow­ro­nów, za­pew­nił so­bie i suty w karcz­mie trak­ta­ment i jesz­cze mógł za tak waż­ną no­wi­nę w każ­dej osob­nej cha­cie ja­kiej­ta­kiej spo­dzie­wać się grzan­ki.

Gdy wy­szedł z karcz­my, szlach­ta przy­stą­pi­ła do na­ra­dy. Sam p. Krzysz­tof Ma­czu­ga jak zwy­czaj­nie nie na­tę­żał so­bie gło­wy, słu­chał tyl­ko cier­pli­wie, aby w koń­cu za tym lub owym oświad­czyć się po­my­słem.

Za toż pra­wił zwin­nym ję­zy­kiem dłu­go i sze­ro­ko nie­osza­co­wa­ny wła­ści­ciel je­dy­ne­go w za­ścian­ku ka­len­da­rza, p. Ja­cek Ży­gaw­ka, a jakg­dy­by się na­przód zmó­wił z p. Gaw­łem Ba­ra­bą­sem, do­ra­dzał przedew­szyst­kiem, aby we dnie i noce za­cią­gać straż nad rzecz­ką i wy­pra­wić dwóch szlach­ty na zwia­dy do Sam­bo­ra.

Kie­dy wła­śnie z naj­więk­szym pra­wił fer­wo­rem, otwo­rzy­ły się drzwi z ci­cha i po­wo­li, a do szyn­kow­ni wsu­nę­ła się ja­kaś że­bracz­ka za­wia­na śnie­giem, drzą­ca od zim­na, a w brud­ne, strzę­pia­ste otu­lo­na łach­ma­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: