Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczątki pamięci - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
18 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szczątki pamięci - ebook

Oszust poszukujący prawdy.

Minister, który może stracić wszystko.

Oficer policji David Sarac odpowiada za kontakty z informatorami. Do jego zadań należą rekrutacja i opieka nad tajnymi źródłami informacji. Na co dzień ucieka się do manipulacji, łapówkarstwa i zastraszania. Dopóki osiąga wyniki, nikt nie zadaje mu pytań. Pewnego dnia wszystko się jednak zmienia… 

Kiedy w wypadku samochodowym traci pamięć, a wraz z nią kontrolę nad rozbudowaną siatką oszustw i kłamstw, staje się łatwym celem dla wszystkich, którzy chcą zyskać dostęp do jego tajemnic. 

Aby ochronić siebie i swoje kontakty, musi odnowić znajomość z bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Okazuje się, że wiele osób, działających po obu stronach prawa, jest gotowych, nawet za cenę życia, poznać prawdziwą tożsamość przestępcy…

Szczątki pamięci to pierwsza książką w serii. Powieść została sprzedana do ponad 20 krajów, a wytwórnia filmowa Lionsgate produkuje amerykański serial telewizyjny, oparty na wszystkich częściach cyklu.

Anders de la Motte  – były policjant i dyrektor ds. bezpieczeństwa. Jeden z nagłosniejszych autorów thrillerów. Napisał popularną trylogię [geim], [buzz] i [buble], przetłumaczoną na prawie trzydzieści języków. W 2010 roku otrzymał nagrodę Szwedzkiej Akademii Autorów Kryminałów za debiut roku. 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7554-870-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sobota, 23 listopada

Niebieskie światło. To jego pierwsza czytelna myśl po otwarciu powiek.

Stan nieprzytomności nie mógł trwać dłużej niż okamgnienie, dosłownie mikropauza w jego głowie. Mimo to świat zdaje się taki obcy, taki nieznany. Jakby wciąż w pełni się nie obudził.

Niebieskie rozbłyski tańczą wokół niego. W lusterku, odbijają się od betonowych ścian, dachu, mokrej jezdni, nawet od tych błyszczących plastikowych elementów na tablicy rozdzielczej.

Samochód. Siedzi za kierownicą samochodu, który jedzie przez długi tunel.

Ból go dogania. Jak przez mgłę pamięta go sprzed utraty świadomości. Świetlisty, zimnoniebieski płomień z elektrody przebijający na wskroś lewą stronę czaszki zamienił jego myśli w lepki muł.

Wciąż czuje ten zapach.

Metalu, plastiku, prądu.

Coś dzieje się z jego ciałem, coś poważnego, zagrażającego jego istnieniu, ale – co ciekawe – nie napawa go to większymi obawami. Zaciska ręce na kierownicy, czuje jej miękką skórę. Przyjemne, uspokajające doznanie. Przez chwilę chce mu się poddać całkowicie. Po prostu poluzować uścisk i podążyć za tymi wszystkimi błyszczącymi molekułami z powrotem do stanu nieprzytomności.

Trzyma jednak kierownicę tak mocno, jak tylko może. Próbuje zmusić obolałą głowę, by mu wyjaśniła, co się dzieje.

– David Sarac. Nazywasz się David Sarac i…

I co?

Samochód wciąż jedzie przez tunel, któryś z tych nieczytelnych, małych wskaźników na tablicy rozdzielczej na pewno daje znać, że prędkość jest za duża. O wiele za duża.

Próbuje podnieść nogę z pedału gazu, ale ona go nie słucha. Swoją drogą w ogóle nie czuje nóg. Ból się wzmaga, ale jednocześnie – co zaskakujące – dręczy jakby z oddali. Ciało za chwilę zgaśnie, przerwie wszystkie procesy, które nie służą podtrzymywaniu życia, aż awaria jądrowa w jego głowie zostanie opanowana.

– Nazywasz się David Sarac – mruczy do siebie. – David Sarac.

Z głośników wydobywają się różne chropowate dźwięki: muzyka, sygnały połączenia, podniesione, chrapliwe, wzajemnie się przekrzykujące głosy.

Patrzy w lusterko. Wydaje mu się, że przez ułamek sekundy widzi ruch, że przemknęła w nim ciemna sylwetka. Czy ktoś jest na tylnym siedzeniu? Ktoś, kto może mu pomóc?

Próbuje otworzyć usta, widzi, że postać w lusterku robi to samo. Dostrzega kilkudniowy zarost, dobrze znane, obolałe spojrzenie. Wie, co to znaczy. Nikogo tam nie ma. Jest sam.

Światło odbijające się w lusterku oślepia go, sprawia, że oczy zaczynają mu łzawić. Głosy w radiu wciąż terkoczą, tym razem głośniej, jeszcze bardziej gorączkowo.

Wygaszanie organizmu przyspiesza. Rozprzestrzenia się od nóg w kierunku klatki piersiowej.

– Policja! – krzyczy głos z radia. Słowo zarzuca kotwicę i wypełnia całą świadomość.

Policja.

Policja.

Policja.

Spuszcza wzrok z lusterka i odwraca dzielnie głowę o kilka centymetrów. Wysiłek wyrywa mu z gardła jęk bólu.

– Nazywasz się David Sarac.

I?

Daleko z przodu migocą tylne światła innego samochodu. Przed nimi widzi duży znak ostrzegawczy, rodzaj blokady informujący o zjeździe. Światła nagle stają się ognistoczerwone.

Powinien skręcić, pojechać za tamtym samochodem. Instynkt mówi mu, że to jedyna mądra decyzja, ale głowa traci właśnie kontakt z rękami. Jedyne, na co go stać, to krótki, gwałtowny ruch.

Przeszkoda zbliża się coraz szybciej, to duża betonowa bariera oddzielająca rury tunelu. Znaki ostrzegawcze skrzą się w świetle reflektorów samochodu. Próbuje wyprzedzić czas o kilka sekund, obliczyć prawdopodobieństwo kolizji. Ale mózg nie działa już tak jak powinien.

Proces wygaszania organizmu dociera do twarzy, sprawia, że jego dolna szczęka opada.

Odległość od bariery wciąż się kurczy.

– POLICJA.

Słowo powróciło. Tym razem z jeszcze większą siłą. I nagle zaczyna rozumieć dlaczego. Jest policjantem, niebieskie światło pochodzi z jego samochodu.

Nazywa się David Sarac. Jest policjantem. I…?

Ból głowy zelżał już wystarczająco, by mógł stworzyć w miarę spójny ciąg myśli. Czym się zajmuje? Kogo ściga? A może to on jest ścigany?

Reflektory widoczne w lusterku wstecznym świecą coraz mocniej. Żarzą się w jego głowie.

Przepełnia go strach, puls przyspiesza. Zimnoniebieski ból znów powraca, tym razem uderza silniej. Powieki drżą, dźwięki odpływają w dal. Próbuje zachować przytomność, walczy z awaryjnym wygaszaniem organizmu. Jednak nic już nie może zrobić.

Nagle samochodem zatrzęsło. On już tego nie czuje. Proces wygaszania prawie się zakończył, świadomość znów odpłynęła. Przyszło wyzwolenie od bólu, strachu i zaskoczenia. Jedyne, co pozostało, to ledwo odczuwalny sygnał w jego wycieńczonym mózgu. Elektryczny impuls w drodze między dwoma neuronami, który jakby nie chciał zgasnąć. Dopóki nie wykona zadania.

Tuż przed zderzeniem samochodu z betonową barierą, na sekundę przed tym, jak pojazd z przedmiotu o definiowalnej formie stanie się bezkształtną kupą złomu, impuls dociera do celu drogi. W tym jednym krystalicznie czystym momencie wszystko staje się jasne.

Przypomina sobie, co robi w samochodzie. O co w tym wszystkim chodzi.

Twarze, imiona, miejsca, sumy.

Powód, dla którego wszyscy, każdy z nich, musieli zginąć.

Wszystko z jego powodu. Z powodu tajemnicy…

Niesamowite uczucie ulgi przepełnia jego ciało. A później żal.

Nazywa się David Sarac. Jest policjantem. I zrobił coś niewybaczalnego.Piątek, 18 października

Kiedy Jesper Stenberg był dzieckiem, czasami wydawało mu się, że może zatrzymać czas. Zazwyczaj w Wigilię lub urodziny. To były szczególne okoliczności, na które czekał z gorączkową niecierpliwością. W samym środku świętowania, kiedy ekscytacja sięgała zenitu, czas jakby nieco zwalniał. Dawał Jesperowi możliwość napawania się w spokoju i ciszy każdym najmniejszym niuansem, każdym radosnym doznaniem przeżytym w chwili, na którą tak długo czekał.

Po trzydziestu latach wciąż potrafił się przenieść w tamte dni, odtworzyć je w najmniejszym szczególe: kolor ubrania mamy, zapach wody po goleniu ojca, śliskość papieru okalającego prezent, który trzymał w swoich małych palcach. Wszystko świeże, bez tej przykrej śniedzi ze zdjęć w albumie.

Ale kiedy stał się nastolatkiem, zdolność zatrzymywania czasu nagle zniknęła. Długo wydawało mu się, że to przez rozwód rodziców. Albo że po prostu wydoroślał i stracił swoją dziecięcą rachubę czasu. Tak czy owak, już nigdy żadne święto nie było takie samo. Matura, egzamin prawniczy, pierwsza sprawa sądowa, oświadczyny, nawet jego i Karoliny drogie wesele. Wszystko dało się podsumować jednym słowem. Rozczarowanie.

Tak bardzo się starał przed tymi wydarzeniami. Wyczekiwał ich, wyobrażał sobie te wszystkie zapachy i smaki. A potem zbyt szybko było po wszystkim, pozostawały jedynie zamazane obrazy w pamięci i drażniące uczucie niedosytu.

Wmawiał sobie, że następnym razem będzie inaczej. Celując wyżej i ciągle podnosząc poprzeczkę, czekał na mocniejsze doznania. Narodziny dzieci, praca w Hadze, członkostwo w Związku Adwokatów, dzień, w którym jeden ze współpracowników zaproponował mu udziały w prestiżowej kancelarii Thorning & Partners.

Jednak za każdym razem powracało to samo uczucie – wrażenie braku obecności. Jakby od rzeczywistości oddzielał go cienki filtr.

Zaczął robić zdjęcia. Zalewał komputer wyostrzonymi do granic fotosami, spędzał godziny na montowaniu filmików z letnich wakacji przepełnionych obrazkami piknikowych obrusów w kratkę i chwil spędzonych z dziećmi w klimacie książek Astrid Lindgren. Ale bez względu na liczbę pikseli w aparacie czy rozdzielczość monitora wciąż pozostawał niezaspokojony. Jak gdyby w tych chwilach przeoczył coś kluczowego, mały, ledwo postrzegalny niuans, który zrobiłby różnicę.

Jednak dzisiaj było inaczej. Na ten dzień Stenberg czekał od lat. Nie musiał już zerkać na swojego patka philippe’a. Wiedział, że sekundnik w szwajcarskim zegarku właśnie się zatrzymał. Ta chwila miała się stać tak nieskazitelna i doskonała, jak ją sobie zawsze wyobrażał. Cały wysiłek, całe poświęcenie w końcu miały się opłacić. Te wszystkie lata pańszczyźnianej pracy w prokuraturze: zdrajcy, dręczyciele żon, drobni złodzieje, kryminaliści i cała reszta towarzystwa. Później okres w Hadze, oczywiście z większymi sprawami, gdzie jako młody prokurator robił za chłopca na posyłki. Później przejście do Thorning & Partners. Sprawy mocno nagłaśniane, idealne dla świeżo upieczonego, zdolnego obrońcy, który chciał sobie wyrobić nazwisko.

Mimo pieniędzy, prestiżowej pracy i coraz większego zainteresowania mediów jego osobą, mimo że John Thorning uczynił go swoim protegowanym, on wciąż gardził tym zawodem. Przez pierwsze pół roku czynnością numer jeden po powrocie z pracy była kąpiel pod prysznicem. Zrzucał z siebie szyty na miarę garnitur i drogie włoskie buty, w których wyglądał na nieskalanego w telewizji, po czym szorował skórę do czerwoności.

Później się przyzwyczaił. Zgodnie z zaleceniem Karoliny przywdział maskę. Wyćwiczył się w roli, w którą w jednej sekundzie mógł się wcielić i z której równie szybko mógł wyskoczyć. Był w niej kimś, kto wyglądał i brzmiał jak Jesper Stenberg, a jednocześnie z wieloma swoimi słowami i czynami nie musiał się utożsamiać.

W ten sposób mógł grać dalej, nadrabiając miną. Cierpliwie czekać na swoją kolej, na swoje pięć minut. Na te pięć minut. Dlatego postanowił dziś chłonąć każdą milisekundę. Wyryć ją w korze mózgowej, żeby móc odtworzyć każdy szczegół, także za czterdzieści, pięćdziesiąt lat, kiedy jego czas, który jako dziecko uważał za nieskończony, będzie się zbliżał do mety.

Jego zmysły się wyostrzyły, karmiły go detalami. Słojem z drewnianej masy ciężkich, ciemnych mebli otaczających stół konferencyjny. Grubością czerwonego dywanu pod jego butami. Światłem z kryształowych żyrandoli, które odbijało się od srebrnych dzbanków z kawą na środku stołu. Delikatną jak liść filiżanką z porcelany tuż przed nim. Wszystko było dokładnie takie, jak sobie wyobraził. Ale najtrwalszym wrażeniem był zapach unoszący się w całym pomieszczeniu. Ta ciężka, słodkawa woń go obezwładniła. Prawie podnieciła.

Zapach władzy.

Przy jednym końcu stołu tronował szef w całym swoim majestatycznym nadęciu. Wzdłuż tłoczyli się jego pachołkowie, włącznie z teściem Stenberga. Garnitury, kostiumy, botoksowe czoła i podwójne podbródki. Zwyczajne spojrzenia większości par oczu, ale oczywiście nie wszystkich. W końcu był outsiderem, nuworyszem, który nie podążał wyznaczoną ścieżką. Kimś, kto mógł zachwiać równowagą sił.

Wszyscy patrzyli na Stenberga, oczekiwali jego odpowiedzi. On panował nad twarzą – pokorę i zaskoczenie potrafił odegrać nawet we śnie. Na ustach widniał jednak nikły, irytujący uśmiech, Stenberg czuł to drganie w kąciku ust. Nic dziwnego. W końcu za chwilę miało paść Pytanie. Miały się ziścić jego marzenia i wszystko miało być od tej pory inne.

W momencie gdy otworzył usta, rozchylając je w uśmiechu jak z Hollywood, poczuł delikatną wibrację zegarka. Jak gdyby nastał właśnie nowy czas.

Atif otworzył torbę chłodzącą, pogrzebał w środku, aż znalazł w miarę zimną puszkę, którą przyłożył do szyi. Plecy miał całe mokre od potu. Jedna z wielu przerw w dostawie prądu zatrzymała wiatrak na dłużej niż godzinę i powietrze w tym obmierzłym pokoiku całkowicie zastygło.

Otworzył puszkę, pociągnął łapczywie łyk, po czym wrócił do swojego punktu obserwacyjnego przy zabrudzonym, do połowy przysłoniętym oknie.

Na zewnątrz wszystko wyglądało mniej więcej jak co dzień. Dziesięć zaparkowanych ciężarówek, wszystkie z otwartymi drzwiami z tyłu lub odsłoniętymi plandekami, a między nimi powoli krążące towary różnego rodzaju. Połowa pojazdów była w kolorze wojskowej zieleni. Ich umundurowani kierowcy stali przy kawiarence i palili papierosy, podczas gdy ładowacze opróżniali ciężarówki. W pobliżu pałętało się kilka kudłatych, bezpańskich psów. Utrzymywały bezpieczny dystans, od czasu do czasu węsząc w powietrzu, jakby chciały sprawdzić, czy któraś z licznych przewożonych skrzynek zawiera coś do jedzenia.

Tym razem Atif wiedział o tym targowisku wszystko. Znał markę ulubionych papierosów kierowców, imię naburmuszonej córki właściciela kawiarni, orientował się, którzy z ładujących opylają haszysz, a także który z kudłatych psów to osobnik alfa. Numer jeden, którego żywią pozostali.

W kieszonce na jego piersi zaczęła wibrować komórka. Atif włożył słuchawkę do ucha i spojrzał przez lornetkę. Zrobił zbliżenie na stanowisko strażnika przy jedynym wjeździe na targ. Mężczyzna z kałasznikowem nonszalancko zawieszonym na ramieniu stał oparty o ścianę i palił.

Komórka zadrżała ponownie i Atif odebrał.

– Halo.

– To ja. Jak tam?

– Mniej więcej jak zwykle.

– Wciąż żadnych śladów?

– Ślady przywiodły mnie tutaj.

– I siedzisz tam od… Jak długo, Atif?

– Prawie trzy tygodnie.

– A widzisz. Nie czas się poddać?

– Nadchodzi.

W słuchawce nastała na chwilę cisza. Atif rozejrzał się po całym targowisku, po czym wrócił wzrokiem do strażnika. Mężczyzna się wyprostował i butem przygniótł peta do czerwonej ziemi.

– Dzwoniła kobieta – powiedział głos w słuchawce. – Ze Szwecji. Powiedziała, że jest twoją szwagierką i żebyś oddzwonił najszybciej, jak możesz. Chodzi o twojego brata…

– Przyrodniego – mruknął Atif, nie spuszczając wzroku ze strażnika.

Nagle język ciała mężczyzny się zmienił. Zsunął karabin z ramienia, chwycił go obiema rękami i momentalnie przybrał postawę znamionującą otrzymanie znacznie ważniejszego zadania. Zagwizdał i cały ruch na targu zamarł.

Drogą wjazdową toczył się ciemny samochód z wojskowymi tablicami rejestracyjnymi i przyciemnionymi szybami. Strażnik przyłożył jedną rękę do czoła, wykonując gest z pogranicza salutu i pomachania. Atmosfera na targowisku zmieniła się w ciągu kilku sekund. Kierowcy zdusili papierosy, przygnietli pety butami i wymienili między sobą niespokojne spojrzenia. Ładowacze zwiększyli tempo pracy.

Nawet psy zdawały się rozumieć, że coś wisi w powietrzu. Leżały ściśnięte w cieniu, podążając ostrożnie wzrokiem za ciemnym samochodem. Pojazd zatrzymał się i wysiadł z niego umundurowany mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych. Atif nie musiał nawet patrzeć przez lornetkę. Po reakcji całej reszty domyślił się, kim jest ten człowiek.

Mężczyzną, którego szukał.

Samcem alfa.

Atif sięgnął po pistolet, który leżał na rozklekotanym stoliku, i wsadził go za pasek z tyłu spodni. Pociągnął za krawędź koszuli, upewniając się, że broni nie widać.

– Muszę kończyć – mruknął do słuchawki.

– Atif, czekaj – powiedział głos. – Wyglądało na to, że to coś ważnego. Bardzo ważnego. Powinieneś chyba zadzwonić do domu.Sobota, 23 listopada

Niebieskie światła zdają się migać w całym mieście. Tylko trochę tłumione przez opadający śnieg skaczą między fasadami, po czym odbijają się od ciemnej wody pod łukami mostów. Niektóre z pojazdów ratowniczych mają włączone syreny, ale większość pędzi przez noc w ciszy.

Sześcioro studentów spacerujących wzdłuż Skeppsbron ma już dość tej wrzawy. Od paru chwil stoją w punkcie widokowym w pobliżu Slussen i śledzą cyrk na długim wiadukcie. Mnóstwo karetek, wozów strażackich, oznakowanych i nieoznakowanych samochodów policyjnych. Przekaz jest czytelny: cokolwiek zdarzyło się w tunelu, musi to być coś poważnego.

Para studentów trzyma swoje komórki za lodowatą barierką, licząc, że uda im się sfilmować całą akcję. Ale ponieważ od wielu minut nic specjalnego się nie dzieje, ich zainteresowanie słabnie. Mróz i silne opady śniegu dają się we znaki, więc grupa rusza w stronę centrum.

Bitwa na śnieżki zaczyna się w połowie drogi wzdłuż Skeppsbron. Jeden z chłopaków, nie jest jasne który, zatrzymuje się i z szyby zaparkowanego samochodu zgarnia garść śniegu. Błyskawicznie formuje nierówną kulkę i rzuca nią w plecy kogoś z pozostałej piątki. Chwilę później zabawa rozkręca się na całego. Cała szóstka biegnie chodnikiem, robiąc uniki przed pociskami i zatrzymując się od czasu do czasu, by ulepić nowe śnieżki.

Zauważa to dziewczyna w czerwonej czapce.

– Patrzcie, tu w środku ktoś śpi! – krzyczy, wskazując na zaparkowany samochód, z którego szyby właśnie zgarnęła trochę śniegu. – Halo! Proszę się obudzić! – woła.

Do samochodu podchodzi jej chłopak. Przez małą, czarną lukę w śnieżnej pokrywie widać jasną głowę dorosłego mężczyzny. Siedzi na miejscu pasażera z czołem ciężko pochylonym w kierunku deski rozdzielczej. Wygląda, jakby spał.

Chłopak zaczyna walić w szybę, a kiedy to nie wywołuje żadnej reakcji, odgarnia pozostały śnieg przysłaniający widok wnętrza samochodu. Najpierw powoli, później coraz szybciej, aż oczyszcza całą szybę. Następnie zabiera się za boki pojazdu. Mężczyzna w środku wciąż się nie rusza.

Z odległości dochodzą dźwięki silnika i pulsujący szum zbliżającego się helikoptera. Nagle pozostałe osoby z grupy przerywają zabawę i podchodzą do samochodu. Powoli, jakby nie byli pewni, czy chcą zobaczyć to coś lub tego kogoś w środku. Ale dziewczyna w czerwonej czapce nie zauważa zmiany nastroju.

– Dajcie spokój – mówi z uśmiechem na ustach. – Umieram z zimna, niech sobie pośpi.

Chwyta swojego chłopaka za rękę, próbuje pociągnąć go za sobą. On nie idzie. Po oczyszczeniu ze śniegu bocznych szyb zagląda przez jedną z nich do środka.

– Shit – mruczy.

– Co? – Głos dziewczyny nie jest już taki spokojny. Przebija przez niego strach. Dźwięk helikoptera narasta.

– Shit – powtarza chłopak raczej sam do siebie.

Szron po wewnętrznej stronie szyby zamazuje widok, poza tym w coupé jest ciemno. Ale od śpiącego mężczyzny dzieli go ledwie pół metra, więc nie ma żadnego problemu z rozróżnieniem detali. Skórzana kamizelka z wyhaftowanymi na plecach wielkimi literami, tribal wypełzający jak wąż spod kołnierza i biegnący dalej po grubej szyi mężczyzny.

Jednak tym, co przyciąga uwagę chłopaka, jest ciemna plama z tyłu głowy. Mała dziura wypełniona milimetrowymi kryształkami lodu, które uformowały igiełkowaty wzór nad jasnym zarostem karku.

Warkot silnika jest ogłuszający. Odbicia echa od ścian domów zamieniają się w jedno wielkie dudnienie, kiedy helikopter przelatuje nad ich głowami.

– Shit – mówi chłopak już trzeci raz, ale nikt go nie słyszy. Następnie robi długi krok wstecz i sięga do kieszeni po telefon.

David Sarac nic nie wie o akcji ratunkowej, której sam jest celem. Nie słyszy ożywionych głosów. Nie widzi strażaków, którzy polewają pianą wrak samochodu i przez prawie kwadrans walczą za pomocą narzędzi hydraulicznych, żeby go z niego uwolnić. Nie widzi też ratowników pogotowia, którzy przy użyciu zgiętego przyrządu wkładają mu do tchawicy przewód tlenowy i w ostatniej chwili zapobiegają zapaści. Tam, gdzie Sarac się znajduje, nie ma bólu, żadnego niepokoju ani strachu. Jest za to spokój.

Jego ciało nie jest niczym innym, jak zbiorem starannie zespojonych molekuł, przypadkowym zlepkiem, który jak każdą inną materię czeka nieunikniony rozpad.

Słyszy dźwięki wokół siebie, maszyny wydające sygnały ostrzegawcze, spokojną dyskusję ratowników. Nierówny bulgot, który stopniowo rozpoznaje jako swój oddech.

Ale nie czuje strachu. Nawet najmniejszego. Bo rozumie, że to jest plan wszechświata. Jego pięć minut na zmianę. Na powrót do powszechnego obiegu.

Gdy tylko ktoś podnosi mu powiekę, wykrzykuje jego imię i świeci mu prosto w mózg, dopada go strach. Nie z powodu wiązki ostrego światła czy krzyku. Przeraża go cień postaci, który dostrzega kątem oka. Ciemna, groźna sylwetka na krawędzi pola widzenia. Sarac śledzi ją wzrokiem, ale postać mu umyka. Rozpoznaje skórzaną kurtkę, naciągnięty na głowę kaptur, którego cień zmienia osłoniętą nim twarz w czarną dziurę.

– …spadamy stąd. Już. Helikopter jest na miejscu – mówi ktoś, zapewne jeden z ratowników.

Sylwetka się nie rusza. Wciąż torturuje oko Saraca. Gdzieś dzwoni telefon. Jeden sygnał, wiele.

Ten dźwięk wzmaga tylko strach, który ściska klatkę piersiową Saraca, przyspiesza pracę serca i odpala ładunek bólu w głowie. W końcu ratownik puszcza powiekę i pozwala Saracowi gładko powrócić w błogą ciemność.Piątek, 18 października

Jesper Stenberg spuścił prezerwatywę w toalecie, wziął porządny prysznic, po czym wytarł się jednym z frotowych ręczników wiszących w łazience. Przejrzał się szybko w lustrze, sprawdził jak zawsze, czy na twarzy albo w innych miejscach nie pozostały żadne ślady. Następnie migiem się ubrał i wrócił do dużej sypialni.

Była 21.32, teściowie pilnowali dzieci, a Karolina była na babskim obiedzie. Zaproponowała, że dotrzyma mu towarzystwa, ale odwiódł ją od tego pomysłu. Prawdziwe świętowanie miało się odbyć nazajutrz. Teść wszystko już przygotował. Obiad w swojej ulubionej restauracji, szampan, koniak, drogie wina. Oczywiście na własny rachunek. Z bredzeniem o przyszłości, o możliwościach leżących w zasięgu ręki, pod warunkiem że dobrze się rozegra własne karty.

Wbrew jego przypuszczeniom już jej nie było w łóżku. Nalała sobie drinka i usiadła na sofie w salonie. Wciąż była naga, a on nie mógł przestać podziwiać jej ciała. Małe, twarde piersi, długie, chude nogi, biała jak porcelana skóra i kaloryfer na brzuchu wskazujące na ostre diety i program ćwiczeń, którego nie mógł sobie nawet wyobrazić. Będzie tęsknił za jej ciałem. Za tym wszystkim, co pozwalała mu z nim robić…

Ale teraz nastąpił nowy etap. Od tej pory wszystko miało się zmienić.

– A więc, Jesper, otrzymałeś Pytanie? – powiedziała.

Podszedł do barku i do szklanki z grubego kryształu nalał whisky na dwa palce. Właściwie nie powinien więcej pić, miał prowadzić samochód. Ale w momencie kiedy otworzyła usta, uznał, że musi się wzmocnić.

Przez chwilę wmawiał sobie, że już zrozumiała. Że to nie będzie takie trudne, jak mu się wcześniej wydawało. Ale jej ton rozwiał wszelkie nadzieje. Oczywiście powinien się spodziewać, że nie ułatwi mu zadania. Sophie Thorning nigdy mu niczego nie ułatwiała. Pod tym względem przypominała swojego ojca.

– Wszyscy dostali to, czego chcieli. Ty masz swoją ogromną szansę, John pociąga za sznurki, a twoja napalona na karierę żonka i jej zwariowani na punkcie władzy krewni wreszcie mają nową trampolinę. – Zaśmiała się niskim szyderczym śmiechem, który mu się nie spodobał. – I teraz chcesz to skończyć, tak? Zmniejszyć ryzyko, odzyskać kontrolę. – Zrobiła ruch w kierunku sypialni trzymanym w dłoni kieliszkiem.

Wciąż nie odpowiadał, odwrócił się tylko i patrzył przez okno. Na samym dole widział wyjazd z podziemnego parkingu. Będzie tam za dosłownie kilka minut. W samochodzie w drodze do domu. Pewny, że chce to wszystko zostawić za sobą.

– Wszyscy dostali to, czego chcieli. Wszyscy prócz mnie – ciągnęła Sophie. – Spodziewam się, że zostanę odepchnięta. Skończy się na udawaniu, że tych ostatnich lat nigdy nie było. Tak to sobie wymyśliłeś, Jeppe?

Odwrócił się powoli. Wiedziała, że nie znosił tego przezwiska.

– „Jeppe ze Wzgórza” – powtórzyła z uśmiechem. – Idiota, który wmawia sobie, że jest kimś. Że nagle stał się kimś, z kim należy się liczyć. A tak naprawdę jest tylko marionetką, laleczką, która miota się w rytm pociąganych sznurków. Brzmi znajomo?

Otworzył usta, chciał jej powiedzieć, żeby się zamknęła, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Sophie wiedziała dokładnie, gdzie uderzyć. Nie miał zamiaru dać się sprowokować.

– Ojojoj, gniewasz się? – zapytała rozbawiona. – Jak to mówią, prawda w oczy kole. A ty przecież lubisz ból, Jeppe. Dokładnie tak jak ja. Lubisz kopa od tego, co zakazane.

Zmieniła pozycję i założyła nogę na nogę. Zrobiła to wystarczająco powoli, by mógł spojrzeć na jej nieowłosiony srom.

– Proponuję, żebyśmy wrócili do sypialni i naprawdę porządnie uczcili twój nowy sukces. Mam kilka pomysłów, które na pewno ci się spodobają. To coś, na co Karolina nigdy by nie poszła.

Stenberg opróżnił szklankę i przysiadł powoli na blacie wysepki w kuchni.

– Nie, Sophie – odparł. – To był ostatni raz. Muszę iść. Od tej pory będziemy się widywać tylko w biurze, a nasze kontakty będą miały charakter czysto zawodowy. – Podniósł rękę, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. – Nie, nie. Wiem, na czym polega ta gra. Właśnie teraz chcesz wyjąć asa z rękawa i zagrozić, że powiesz Karolinie albo swojemu ojcu. A może nawet im obojgu.

Skrzywiła nieco głowę, a na jej twarzy pojawił się grymas zmieszany z uśmiechem.

– Ale chyba nie zrozumiałaś, że zmieniła się plansza do gry – ciągnął Stenberg. – Masz całkowitą rację, mówiąc, że to inni mnie wypchnęli. Dawno temu to zaakceptowałem. Zrozumiałem, że to jedyna droga do osiągnięcia tego, czego chciałem. I teraz jestem na jej końcu. – Przerwał na chwilę, pozbierał myśli. – Sophie – zaczął tonem pełnym politowania. – Kilka miesięcy temu rzeczywiście mogłaś wszystko zniszczyć. Zrujnować całe moje życie. Ale twój as stracił wartość w momencie, kiedy otrzymałem Pytanie.

Wskazał telefon na stole.

– Zadzwoń do Karoliny, jeśli chcesz. Teraz za żadne skarby by ode mnie nie odeszła. A mój teść nawet by jej do tego nie namawiał.

Uśmiech Sophie nieco zbladł, mimo to wciąż jakby nie zrozumiała wszystkiego.

– John – zaczęła. – Tata…

– Przestań, Sophie. – Ton jego głosu był teraz jak uderzenie w twarz. Idealna mieszanka politowania i protekcjonalności. – Poważnie wydaje ci się, że John poświęci mnie w imię ciebie? Teraz, kiedy jego inwestycja w końcu zaczęła się zwracać? – Kiwnął głową w kierunku telefonu. – Proszę, zadzwoń do tatusia i mu się wypłacz. Opowiedz o wszystkim, no już. – Uśmiechnął się, kopiując jej irytujący grymas.

Oczy Sophie patrzyły na telefon. Polizała wargi, raz, wiele razy. Następnie spuściła wzrok. Stenberg odetchnął. Koniec meczu, on zwyciężył. Od razu zrobiło mu się jej szkoda.

– Rozsądna decyzja, Sophie – powiedział. – Smutno by było, gdybyś znów spędzała święta w klinice.

W tej samej chwili, gdy wypowiedział te słowa, pożałował ich. Niech to szlag! Kieliszek przeleciał dosłownie kilkanaście centymetrów obok jego głowy, trafił w ceglaną ściankę za jego plecami i rozprysnął się po dębowych panelach strumieniami krystalicznych drobinek.

– Ty pieprzona świnio! – Podbiegła do niego, podrapała go po twarzy. Zabrakło jej kilku centymetrów, żeby trafić go kolanem w przyrodzenie.

– Do jasnej cholery, Sophie! – Stenberg zrobił unik i chwycił ją za nadgarstki.

Wciąż próbowała go kopnąć, szamotała się, by uwolnić się z ucisku. Przewrócił ją w końcu na sofę, ale Sophie momentalnie wstała i zaatakowała go ponownie. Warczała jak pies, jej oczy poczerniały. Wargi miała cofnięte, jakby chciała go ugryźć.

Uderzenie było zwykłym odruchem. Z prawej, otwartej ręki i wystarczająco mocne, żeby głowa odskoczyła do tyłu, a ciało opadło bezwładnie na sofę. Kurwa mać, nigdy nie uderzył kobiety. Przynajmniej nie w taki sposób.

Sophie leżała nieruchomo. Jej nogi i ręce wisiały swobodnie. Stenberg poczuł coś wilgotnego na płatku ucha. Nie była to krew, jak się spodziewał, lecz żółtobrązowa kropla whisky, która musiała wylecieć z kieliszka.

– Sophie – powiedział drżącym głosem. Wciąż się nie ruszała.

W niezręcznej ciszy słyszał dudnienie swojego tętna. Zerknął szybko w kierunku windy, następnie na niedające znaku życia ciało. Powieki Sophie drgnęły, na co Stenberg odetchnął z ulgą.

Odwrócił się, chciał pójść do kuchni i przynieść trochę wody. Na podłodze leżało jednak pełno rozbitego szkła. W końcu ruszył do jednej z łazienek i namoczył ręcznik. Wracając, podniósł z podłogi jej biały peniuar.

Zdążyła już usiąść. Podał jej ręcznik i podomkę.

– Sophie, ja…

– Wyjdź! – Sięgnęła po ręcznik, który przyłożyła do policzka. On stał bezradnie przez kilka sekund, nie wiedząc, co robić. – Nie słyszysz? Wypad, do cholery! – syknęła, zakrywając się szlafrokiem.

Stenberg zrobił kilka kroków wstecz. Próbował coś z siebie wydukać.

– Sophie, a więc…

Ból odebrał mu mowę. Kawałek szkła wbił mu się w lewą piętę. Stenberg zaklął i skacząc na jednej nodze, próbował wyjąć drobinę.

Jej śmiech był przeszywający i zbyt głośny.

– Kurwa, ale jesteś żałosny, Jesper. Rozumiesz to? Żałosny…

Wyprostował się, kawałek szkła wrzucił do zlewu. Spojrzał na nią ostatni raz, po czym bez słowa skierował się do windy.

– Zrobię to! – krzyczała. – Odbiorę sobie życie!

Wcisnął guzik. Powstrzymywał się, żeby się nie odwrócić.

– Pójdę do mediów! Słyszysz, mały Jeppe?! – krzyczała, kiedy otworzyły się drzwi windy. – Opowiem o wszystkim! O wszystkim, rozumiesz?! Jesteś skończony, cała twoja jebana rodzina jest skończona! Mam zamiar…

W chwili kiedy drzwi ucięły wypowiedź, jej głos zamienił się w falset. Usłyszał odgłos tupiących w biegu stóp i tłuczenie pięściami. Kilka razy wcisnął guzik oznaczający poziom garażu, ale ten nie chciał się zapalić. Walenie w drzwi nie ustawało, wręcz odwrotnie – przybierało na sile i odbijało się echem od metalowych ścian windy.

Dum, dum, dum, dum…

Uderzył w guzik, aż lampka w końcu się zapaliła. Następnie zatkał uszy rękami, a winda zaczęła sunąć do podziemnego parkingu.

Atif odetchnął głęboko i popatrzył w górę. Niebo nocą było tu tak inne niż w Szwecji. Wyższe, w pewnym sensie wyraźniejsze. Jednocześnie wydawało się bliższe. To oczywiście nie miało nic wspólnego z prawdą. Niebo i gwiazdy były dokładnie takie same, różniło się tylko miejsce, z którego na nie patrzył. Trzy i pół tysiąca kilometrów zmieniło perspektywę. I teraz znów czekała go zmiana.

– Coś się zdarzyło, mamo – powiedział, nie odwracając wzroku.

Nie odpowiedziała, nigdy tego nie robiła. Kiedy on patrzył na gwiazdy, ona siedziała na wózku z kocem rozłożonym na swoich chudych nogach. Atif wiedział jednak, że słucha. Właściwie już dawno powinna pójść spać. Ale w tak gwiaździste noce jak ta pielęgniarki pozwalały jej posiedzieć dłużej. Wiedziały, że to ją uspokaja.

Zrobił głęboki wdech. Najwyższy czas, żeby to powiedzieć.

– Muszę wracać do Szwecji. Chodzi o Adnana – kontynuował. Próbował zmusić swoje usta do sformułowania słów.

Ku jego zaskoczeniu mama przemówiła:

– A-Adnan… – Jej głos był słaby, cienki, niemal jak u dziecka. – Adnan jeszcze nie wrócił ze szkoły.

Atif ponownie otworzył usta. Powiedz to, miej to z głowy. Opowiedz, co się stało. Wahał się o kilka sekund za długo. Jedna z pielęgniarek zbliżała się powoli po popękanym kamienistym chodniku.

– Adnan to dobry chłopak – mówiła dalej mama. – Ma głowę do czytania, może zostać, kim zechce. Inżynierem albo lekarzem. Musisz mu pomóc, dopilnować, żeby nie stał się taki jak, jak… – Zamilkła, spojrzała na niebo.

Atif ugryzł się w wargę.

Pielęgniarka stała kilka metrów dalej. Dała mu krótki, dyskretny znak.

– Czas się położyć, mamo. – Nachylił się i pocałował ją w policzek. – Zadzwonię do ciebie ze Szwecji. Jutro wpadnie do ciebie khalti. Ma daktyle, wiem, że je lubisz.

Mama skinęła głową. Była nieobecna, jej wzrok utknął wśród gwiazd. Atif wstał i zaczął iść. Opowie po powrocie. Niech będzie i tak.

– Masz dobrego syna, tak często cię odwiedza, Dalia – usłyszał głos pielęgniarki. – Musisz być z niego bardzo dumna.

Atif przyspieszył kroku. Próbował sobie wmówić, że nie usłyszał jej odpowiedzi, bo był za daleko.

Jesper Stenberg ruszył w stronę samochodu. Po chwili był już w środku i przez kilka sekund siedział przed kierownicą. Ręce mu się trzęsły, w lewym bucie czuł ciepłą wilgoć.

Pojebana psychoakcja. Czemu, do kurwy, nie trzymał się planu? Czemu nie powiedział, co miał powiedzieć, i po prostu nie wyszedł? Najpierw się z nią pieprzyć, a potem ją rzucić – to nie było fajne zagranie. Nie wspominając o tym idiotycznym komentarzu na temat kliniki w Szwajcarii – temat, którego za wszelką cenę powinien unikać. Jak zwykle Sophie udało się wytrącić go z równowagi. Naruszyć jego szytą na miarę maskę pewności siebie.

Wziął kilka głębokich wdechów, próbując zebrać się w sobie. Była prawie dziesiąta. Karolina miała nie wrócić wcześniej niż o drugiej. Pozostało mu więc dużo czasu, żeby dotrzeć do domu i opatrzyć ranę, położyć się na sofie ze szklanką whisky i zrobić wszystko, żeby zapomnieć o tym epizodzie. Był w tym dość dobry. W zapominaniu, zostawianiu za sobą, dążeniu do nowych celów.

Włączył silnik i powoli ruszył. Ból w lewej nodze przeszedł w lekko pulsujący. Przed wyjazdem zatrzymał się przy parkometrze. Kartę miał w jednej z kieszonek portfela – anonimową, białą, z plastiku. Wrzucił bieg na pozycję parkingową, otworzył okno. Funkcja eco-drive od razu wyłączyła ogromny silnik i nastąpiła cisza. Z oddali dochodził dźwięk urządzeń wentylacyjnych. Głuchy, złowrogi odgłos, który tylko pogarszał jego samopoczucie. To przyszło znikąd, po kilku sekundach ogarnęło całą jego świadomość i wywołało drżenie rąk.

Musi stąd wiać! Już, od razu!

Stenberg przyłożył portfel do czytnika. Mimo że automat odpowiedział cichym kliknięciem, rampa nie drgnęła.

Nie można odczytać biletu.

Zaklął pod nosem i przyłożył kartę jeszcze raz. No, dawaj, dawaj.

Wydawało mu się, że coś słyszy, jakby krzyk z oddali, więc spojrzał szybko w lusterko. Na parkingu panowała jednak cisza. Odgłos musiał dobiec z zewnątrz.

Rampa w końcu ruszyła, powoli i z dygotem. Na razie pokonała zaledwie kilkanaście centymetrów, jakby nie chciała go wypuścić.

Stenberg włączył odtwarzacz, szukał czegoś wesołego, co poprawiłoby mu nastrój. Zaczął od intro, na wyświetlaczu ruszyło odliczanie sekund.

0.01

0.02

0.03

Gdy tylko pod rampą powstała wystarczająco duża przestrzeń, żeby się przecisnąć, Stenberg ruszył. Poczuł ulgę. Zwolnił na chwilę tuż przed wyjazdem na ulicę. Ręce wciąż mu drżały, miał trudności z zapięciem pasów.

Nagle muzyka zamilkła. Stenberg się wzdrygnął. Czasomierz stanął, choć ikonka „play” wciąż świeciła. Dziwne. Kątem oka zobaczył, jak coś białego przelatuje i zawisa na chwilę w powietrzu, dokładnie nad maską jego samochodu.

Worek – pomyślał. Jednak przedmiot był dużo większy. Odtwarzacz wciąż milczał, czas na wyświetlaczu stał w miejscu. W jednej chwili Stenberg zrozumiał, co się stanie. Spostrzegł, gdzie samochód się znajduje i czym właściwie jest ten duży, biały, latający obiekt.

Zamknął oczy, chwycił mocno kierownicę, poczuł, jak lodowaty chłód rozchodzi się od jego żołądka w kierunku klatki piersiowej. Czasomierz nagle odzyskał życie, muzyka zaczęła grać dalej. Zagłuszył ją jedynie odgłos uderzającego prosto w maskę samochodu ciała Sophie Thorning.Jeden

Atif oparł się na niewygodnym krześle. Mimo śniegu i mrozu na zewnątrz powietrze w pomieszczeniu bez okien przyprawiało o mdłości. Smród spalonej kawy, ludzkich wydzielin i ogólnej beznadziei był mu dobrze znany. Na pewno można go poczuć w komisariatach na całym świecie.

Był głodny, a kark i ramiona zesztywniały mu po długiej podróży. Nie znosił latać, nie znosił powierzać swojego życia w ręce nieznanych ludzi.

– Imię? – zapytał mężczyzna na krześle z przeciwka.

– Jest tam – odparł Atif i skinął głową na czerwony paszport leżący na stole między nimi. Policjant – łysawy, krągły, mały mężczyzna po sześćdziesiątce, który przedstawił się jako Bengtsson – nie odpowiedział. Nawet nie podniósł wzroku, tylko dalej przewracał dokumenty w folderze rozłożonym na kolanie.

Atif westchnął.

– Atif Mohammed Kassab – odparł.

– Wiek?

– Mam czterdzieści sześć lat, urodziłem się dziewiętnastego czerwca. W wieczór midsommar¹… – Właściwie nie wiedział, po co dodał ten ostatni szczegół. Ale policjant w końcu podniósł wzrok.

– Co?

– Dziewiętnastego czerwca – powtórzył Atif. Od wielu lat nie mówił po szwedzku. Słowa wydawały się dziwne, wymowa się pogorszyła, jak we wszystkich dubbingowanych filmach w telewizji w jego kraju. – Co siedem lat jest wtedy wieczór midsommar.

Policjant gapił się w niego przez swoje wąskie okulary do czytania. Nad stołem snuł się zapach poliesterowego potu i kawowego wyziewu. Atif westchnął ponownie.

– Dobra, panie Bengtsson. Minęła już godzina, odkąd zatrzymaliście mnie przy kontroli paszportowej. Przyleciałem z Iranu, więc podejrzewacie, że mój paszport jest fałszywy albo że jest prawdziwy, ale nie mój.

Zrobił przerwę, pomyślał o tym, jak fajnie by było zjeść teraz hamburgera. Twarz policjanta nawet nie drgnęła.

– Jestem zmęczony i głodny, więc może załatwmy to szybko – mówił dalej Atif. Ociężałość traciła na sile, słowa łatwiej przychodziły mu do głowy. – Nazywam się Atif Kassab, urodziłem się w Iraku. Ojciec zmarł wcześnie, mama zabrała mnie do Szwecji. Wyszła ponownie za mąż za krewnego. Ojczym wyjechał do USA, kiedy miałem dwanaście lat, i zostawił mnie, mamę i nowo narodzonego brata. Ale wtedy byliśmy już obywatelami Szwecji, więc nas nie wydalono.

– Tak pan mówi? – Policjant spojrzał znów do teczki. – Według Państwowego Rejestru Ludności Atif Mohammed Kassab został wydalony.

– Zgadza się. Ponad siedem lat temu – odpowiedział Atif.

– I od tamtej pory mieszkał pan w…? – Bengtsson podniósł nieco brew.

– Iraku.

– Gdzie w Iraku?

Atif zmarszczył czoło.

– Jak to gdzie?

Policjant podniósł powoli rękę i ściągnął okulary.

– Bo ten Atif Mohammed Kassab, za którego pan się podaje, ma imponująco bogatą kartotekę – wyjaśnił, wskazując okularami na folder.

– I? – Atif wzruszył ramionami.

– No, jeśli pan rzeczywiście jest Atifem Mohammedem Kassabem, to w interesie policji jest bliższe przyjrzenie się panu. Sprawdzenie, gdzie pan mieszka, czym się pan zajmuje, z kim pan się spotyka.

– Mam szwedzki paszport, jestem obywatelem Szwecji. Nie muszę się panu z niczego spowiadać, gów… – Atif przerwał w środku wypowiedzi i uszczypnął się w nos. Była prawie jedenasta w nocy. Nie jadł nic konkretnego od prawie dziesięciu godzin.

– Jeśli podejrzewamy, że nie wszystko się zgadza, możemy odesłać pana z powrotem do Iraku. Najbliższy samolot odlatuje wczesnym rankiem. – Gruby, niski policjant splótł dłonie za szyją i powoli się rozciągnął. Plamy potu pod ramionami wyraźnie odznaczały się na materiale koszuli. – Albo możemy pana zamknąć w celi na kilka dni – mówił dalej. – W tym czasie sprawdzimy pana odciski palców. Ale to może trochę potrwać. – Uśmiechnął się.

Atif już miał coś odpysknąć, ale się powstrzymał. Ostatnia wypowiedź gliniarza najprawdopodobniej była blefem. Nawet jeśli ten mały grubas wciąż wątpił w autentyczność jego paszportu, doszedł już raczej do wniosku, że Atif nie jest jakimś przemytnikiem. Z drugiej strony nie uśmiechało mu się siedzieć w celi. Poza tym spieszyło mu się.

Wziął głęboki oddech. Właściwie cały ten cyrk sikania na odległość był niepotrzebny. Nie miał niczego do stracenia, mógł współpracować. Pójście w zaparte było czystym odruchem. Ale teraz sprawy wyglądały inaczej. Był starszy, mądrzejszy. Poza tym jego myśli opanował hamburger. Duży zestaw z frytkami i colą z lodem.

– Najaf – powiedział. – Miejscowość leży w zachodnim Iraku. Stamtąd pochodzi moja rodzina. Mama zachorowała i chciała wrócić do domu. Pojechałem z nią, żeby jej pomóc, i w końcu z nią zostałem. – Wzruszył ramionami i uznał, że w tym miejscu należy się zatrzymać. Policjant kiwnął lekko głową i napisał coś w dokumentach.

– A czym ktoś taki jak pan się tam zajmuje?

Atif wahał się kilka sekund, rozważał, czy skłamać. Ostatecznie się na to nie zdecydował. Ktoś taki jak pan… Wsadził rękę do kieszeni marynarki, czekając, aż policjant podniesie wzrok.

– Jestem policjantem – odparł, wyjmując na stół legitymację w skórzanym etui oraz małą, błyszczącą odznakę.

Komisarz Kenneth Bengtsson po raz pierwszy nie wiedział, co ma sądzić. Kolega od prześwietlania paszportów wydawał się stuprocentowo pewny, kiedy oddawał mu tę sprawę. Sfałszowany dokument, dobrej roboty, prawdopodobnie prawdziwy paszport, ale z podmienionym zdjęciem. A że pierwotny właściciel okazał się kryminalistą, potwierdzało to tylko tezę. Przy odpowiednich kontaktach szwedzki paszport mógł iść za tysiące. A wszystkie szczegóły wskazywały na to, że Atif Kassab miał takich kontaktów wiele.

Jednak mężczyzna, który podawał się za Kassaba, nie był żadnym przemyconym uchodźcą z wyćwiczonymi wcześniej formułkami recytowanymi w trybie staccato. Ten facet mówił tak dobrym szwedzkim jak sam Bengtsson. Wprawdzie trochę pokracznie, jak gdyby minęło parę lat bez kontaktu z językiem, ale mimo wszystko.

Jedyne zdjęcie Atifa Kassaba, które istniało w rejestrze, miało ponad dziesięć lat, a przefaksowanie go nie przysłużyło się jego jakości. Kassab był oczywiście notowany, ale Bengtsson nie miał najmniejszej ochoty szukać próbki odcisków palców do porównania. Zawsze ciężko mu było powstrzymać się od śmiechu, kiedy widział, jak gliniarze w telewizyjnych serialach kryminalnych stukają trochę w klawiaturę i po chwili dostają na monitorze odciski palców, adresy, zdjęcia kumpli, rozmiar buta i w ogóle wszystko czego dusza zapragnie. W codzienności Bengtssona panowały wciąż tusz, papier i ręczne porównania przy użyciu lupy. Chyba że chciało się czekać do godziny otwarcia wydziału technicznego.

Dlatego wolał liczyć sam na siebie przy identyfikowaniu osób. Dane w systemie rzadko były tak szczegółowe jak w tym przypadku. Miał ich wydruk w teczce przed sobą. Dotychczas odznaczył trzy punkty.

Wiek: 46

Wzrost: 195 centymetrów

Kolor oczu: brązowy

Przy punktach dotyczących budowy ciała i koloru włosów postawił małe znaki zapytania. Mężczyzna z wyblakłego zdjęcia arogancko patrzący w obiektyw aparatu miał długie, ciemne włosy zaczesane do tyłu i niewielką kozią bródkę, która nie zdołała ukryć sporego podwójnego podbródka. Wyglądał tak, jak opisano go w kartotece, włącznie ze złotym łańcuchem na szyi.

Mężczyzna naprzeciwko Bengtssona miał zaś fryzurę na żołnierza, a jego krótkie na milimetr włosy szpakowaciały. Broda na policzkach była z kolei ciemna, więc po krótkim namyśle Bengtsson zmienił jeden z pytajników na fajkę.

Ponadto mężczyzna nie był gruby, w żadnej mierze. Był, owszem, wysoki. Ważył pewnie ze sto kilo. Jednak słowo „przysadzisty” do niego nie pasowało. Bengtsson dopisał na marginesie „dobrze zbudowany”, ale chwilę później tego pożałował. To sformułowanie przywodziło mu na myśl napakowanych kolesi prosto z kryminału. Atif Kassab prezentował inny rodzaj siły. Bengtsson napisał w końcu „wytrenowany”, co go zresztą rozbawiło. Mężczyzna miał okazałą posturę, bystre spojrzenie i mimo że Bengtssonowi udało się go zirytować, był wystarczająco zmyślny, by trzymać nerwy na wodzy.

Zauważył też, że jego lewe ucho było nieco zdeformowane. Brakowało kawałka chrząstki na tylnym łuku, ponadto od szczęki po tę część szyi, gdzie zarost nie dotarł, rozciągała się blizna. W opisie, który Bengtsson trzymał na kolanie, nie było żadnej wzmianki o ranach lub bliznach. Z drugiej strony nietrudno było sobie wyobrazić, jak się tam znalazły.

Bengtsson pochylił się i obrócił w ręce etui z odznaką. Spojrzał na legitymację, na której widniał wizerunek mężczyzny w mundurze.

Sgt. Atif M. Kassab,

6th Army div.

MP. Bat.²

Przypominała Bengtssonowi jego własną legitymację służbową, ale błyszcząca odznaka w kształcie tarczy powstała zapewne na wzór amerykańskiej. Wydawała się prawdziwa, choć oczywiście nie było co do tego całkowitej pewności.

– A więc żandarmeria… – powiedział Bengtsson, odkładając etui. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Czas sprawdzić, czy kobyłę wilcy zjedzą. – A jak dostał się pan do tej pracy, jeśli mogę zapytać? Z takim kontem.

– Krewny dał mi cynk. Armia potrzebowała ludzi – odparł Atif.

– Nie, nie, to rozumiem – wtrącił Bengtsson. – Zastanawiam się, dlaczego wybrał pan tę pracę. Dlaczego zmienił pan stronę. – Policjant położył teczkę na stole i pochylił się.

Atif wzruszył ramionami. Mógł powiedzieć, że to zasługa jego mamy. Że nie chciała, by płacił za pokój w szpitalu nieuczciwie zarobionymi pieniędzmi. A czy mógł wybrać coś bardziej prawego niż zawód policjanta? Poza tym lubił tę pracę, był w niej dobry. Jednak i tak wyjawił już więcej, niż zamierzał. Ten mały, gruby gliniarz nie musiał znać jego motywów.

W pokoju zapadła cisza. Atif wypił kilka łyków wody z plastikowego kubka na stole. Bengtsson gapił się na niego jeszcze przez chwilę.

– Dobra, wierzę panu – odparł, rozkładając ręce. – Przyniesiemy pana torbę i wypuścimy pana do hali przylotów. Witamy w Szwecji.

Zrobił jakąś notatkę w teczce, zamknął dokumenty i wstał z krzesła. Atif podniósł się szybko. Myślał teraz o burgerowni między terminalami. Liczył, że są czynni nocą.

– Jeszcze tylko ostatnia rzecz – odezwał się Bengtsson.

– Tak?

– Dlaczego pan tu wrócił? Mam na myśli Szwecję. Dlaczego akurat teraz?

Atif odczekał kilka sekund. Pomyślał, że najprościej będzie skłamać. Jego dawne „ja” zrobiłoby to z miejsca. Może dlatego postanowił tego zaniechać.

– Żeby pochować młodszego brata.

– Ach tak. Przykro mi – odparł Bengtsson.

Atif ruszył w stronę drzwi, myślał, że policjant zrobi to samo. Że nie zada logicznego, standardowego pytania. Ale zdołał już dostrzec w jego oczach, że ma je na końcu języka.

– Jak zmarł? – zapytał Bengtsson. – Pana brat. Zgodnie z pana słowami miał pan dwanaście lat, kiedy on się urodził. Teraz ma pan czterdzieści sześć, więc brat nie skończył nawet trzydziestu pięciu.

Atif przystanął. Od razu pożałował, że nie posłuchał głosu instynktu i nie trzymał gęby na kłódkę. Zgiął szyję i spojrzał policjantowi w oczy.

– Adnan został zamordowany – odparł.Jedenaście

Peter Molnar wyjrzał przez okno na odśnieżony dziedziniec komendy. Włożył do ust gumę do żucia, po czym zerknął na swój ciężki zegarek do nurkowania. Pięć minut po czasie, jak zwykle. Pieprzony Kollander.

Zagrywki szefa Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej były równie przewidywalne, co irytujące. Trzeba było przyjąć taktykę Bergha – dla zachowania równowagi zawsze się spóźniać. Dyskretnie pokazać Kollanderowi środkowy palec.

– Możesz wejść, Peter – powiedziała sekretarka Kollandera i w tej samej chwili w drzwiach pojawił się też szef Wydziału Wywiadu Kryminalnego.

– Dzień dobry, Peter! – przywitał się Bergh, podnosząc okulary z oczu na zmarzniętą głowę. – Wiemy dlaczego? – zapytał, wskazując w stronę drzwi do biura komendanta. Molnar potrząsnął głową.

– Nie do końca, ale przed chwilą widziałem Oscara Wallina na korytarzu.

– Ożeż kurwa – mruknął Bergh. – No tak, to była tylko kwestia czasu, kiedy złoty chłopiec się pojawi. Posłuchamy, czego chce?

Jakbyśmy już nie wiedzieli, pomyślał Molnar. Bergh zapukał do drzwi i od razu je otworzył. Staffan Kollander siedział za swoim dużym biurkiem. Jak zwykle wyglądał schludnie – w idealnie wyprasowanej koszuli z ciężkimi spinkami w mankietach, które pasowały do złota w naramiennikach.

Molnar i Bergh dyskretnie wymienili spojrzenia. Żaden z nich nie miał na sobie munduru. Nie miała go też czwarta osoba w pomieszczeniu – jasnowłosy mężczyzna o chłopięcym wyglądzie pochylony nieco nonszalancko nad niską szafką archiwizacyjną.

– Dzień dobry, panowie – powiedział Kollander. – Chyba znacie nadinspektora Wallina?

– Tak, oczywiście. Cześć, Oscar! – Molnar i Bergh kiwnęli głowami w kierunku Wallina.

Przylizane włosy, buzia jak pupcia niemowlęcia, trzyczęściowy garnitur – pomyślał Molnar. Mała zmiana od czasu, kiedy pracowali razem. Ale kiedy to było? Dziesięć lat temu, dwanaście? Kurwa, zaczynał się starzeć. Musi się pilnować, żeby nie skończyć jak Bergh – wypłowiały grubas z bebechem tak dużym, że ledwo widzi fiuta, kiedy leje. Molnar nieświadomie się wyprostował i napiął dobrze wytrenowane mięśnie klatki. Ryzyko jest raczej niewielkie.

W każdym razie Oscar Wallin dobrze wykorzystał ostatnie lata. Przeszedł przez szkolenie w zakresie zarządzania, a dodatkowo zakuwał na uniwersytecie. Później międzynarodowe doświadczenie w Hadze, aż w końcu stanowisko w Centralnym Biurze Kryminalnym. Nic dziwnego, że minister sprawiedliwości Stenberg go wybrał, ulepiono ich z tej samej gliny. Ambitni, mierzący wysoko, medialni i wystarczająco bezwzględni, żeby dojść najdalej, jak to tylko możliwe.

Molnar wiedział, dlaczego Wallin zaszczycił ich swoją obecnością.

Jaki siew, taki plon…

– Usiądźcie. – Kollander zrobił gest w kierunku foteli naprzeciwko niego. – Ja i nadinspektor Wallin odbyliśmy ciekawą rozmowę. Przydzielone mu zadanie wygląda interesująco. Powiedziałem, że oczywiście oczekujemy od sztokholmskiej komendy owocnej współpracy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Wieczór midsommar – przeddzień szwedzkiego święta związanego z przesileniem letnim przypadający w piątek między 19 a 25 czerwca (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy).

2. Sierżant Atif Kassab, 6. Dywizjon Wojskowy, Batalion Żandarmerii Wojskowej.

3. Never forgive… – Nie wybaczymy, nie zapomnimy.

4. Inshallah (arab.) – jeśli Bóg pozwoli

5. * Hells Angels – międzynarodowy gang motocyklowy działający również w Szwecji.

6. Bandidos – wrogi Hells Angels gang motocyklowy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: