Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szmat życia. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szmat życia. Część 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 240 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część I.

WAR­SZA­WA.

Druk L. Bo­gu­sław­skie­go, Ś-to Krzy­ska 11.

I.

– Nie uciek­nie?…

– Nie… ciot­ko!…

Ma­rya prze­chy­li­ła be­czuł­kę; cien­ka stru­ga cuch­ną­cej si­wu­chy za­sre­brzy­ła się w pło­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca.

Ciot­ka Elż­bie­ta wy­cią­gnę­ła rękę.

– Do­syć! Cóż u dy­abła, chcesz roz­lać po zie­mi?…

Ma­rya po­sta­wi­ła be­czuł­kę i z wy­cią­gnię­tą ręką, w któ­rej tkwił kie­li­szek, sta­nę­ła na stop­niach gan­ku.

– War­ka! – za­wo­ła­ła.

Z tłu­mu ci­sną­cych się do­ko­ła gan­ku chło­pów i chło­pek, ode­rwa­ła się ko­bie­ta bosa, wpół naga, z pod­nie­sio­ną wy­so­ko nad ko­la­na par­cia­ną ko­szu­lą.

Zbli­ży­ła się do gan­ku, po Wód­kę się­gnę­ła i, wy­piw­szy drob­ny­mi ły­ka­mi, usta rę­ka­wem ko­szu­li otar­ła.

Ma­rya wy­cią­gnę­ła znów rękę, ode­bra­ła kie­li­szek i ku becz­ce się zwró­ci­ła.

Tym­cza­sem cioł­ka Elż­bie­ta li­czy­ła coś na ka­wał­ku za­tłusz­czo­ne­go pa­pie­ru.

Li­czy­ła, ma­za­ła, znów li­czyć za­czy­na­ła.–siwe, małe oczy ku nie­bu pod­no­sząc.

Lek­ki po­wiew wia­tru, mu­ska­ją­ce­go o za­cho­dzie słoń­ca drze­wa sadu, wło­sy jej z pod chust­ki roz­wie­wał, jak Wąz­kie, bia­łe węże w kłę­by skrę-

Wresz­cie… li­czyć prze­sta­ła i twarz obrzę­kłą, na­la­ną żół­tym, nie­zdro­wym tłusz­czem, ku sto­ją­cej przed gan­kiem ko­bie­cie zwró­ci­ła.

– Ru­bel i trzy­dzie­ści sześć ko­pie­jek… Co? Ko­bie­ta mil­cza­ła, pa­trząc obo­jęt­nie przed sie­bie.

Ciot­ka Elż­bie­ta w ku­pie mie­dzia­ków, le­żą­cych na sto­li­ku, grze­bać za­czę­ła. Wy­do­by­ła kil­ka­na­ście sztuk, prze­li­czy­ła raz jesz­cze, su­wa­jąc miedź w krót­kich, wał­ko­wa­tych pal­cach z ja­kiemś zmy­sło­wem za­do­wo­le­niem.

– Masz! na! – wy­rze­kła wresz­cie, po­da­jąc całą garść cięż­kiej mo­ne­ty, apa­tycz­nej i jak­by za­spa­nej chłop­ce.

Ko­bie­ta pod­nio­sła za­pa­dłe oczy na mó­wią­cą i pa­trzy­ła chwi­lę w tę twarz na­brzę­kłą, po­prze­ci­na­ną bruz­da­mi.

– Czy ci nie do­syć? zlicz sama! – syk­nę­ła Elż­bie­ta ze zło­ścią.

– Nie­chaj!–od­rze­kła War­ka, uj­mu­jąc brzeg swej ko­szu­li i pod­su­wa­jąc się pod okap gan­ku, płót­no roz­cią­gnię­te pod rękę Elż­bie­ty nad­sta­wia­ła.

Ciot­ka Elż­bie­ta garść mie­dzi w ko­szu­lę wrzu­ci­ła i ja­kiś cień uśmie­chu prze­su­nął się po jej wy­bla­dłych war­gach.

Je­den z mie­dzia­ków po­to­czył się po stop­niach scho­dów i za­rył się w tra­wę.

Kil­ku chło­pów rzu­ci­ło się roz­gar­niać za­ro­śnię­te ścież­ki i w masy psie­go ru­mian­ku za­nu­rzać swe zczer­nia­le wiel­kie dło­nie za­czę­li.

Tym­cza­sem War­ka wra­ca­ła na daw­ne miej­sce, za­kła­da­jąc naj­spo­koj­niej brze­gi ko­szu­li za pa­sek far­tu­cha. Ciem­na bar­wa nóg od­ci­na­ła się na wy­so­ko­ści ły­dek, da­lej skó­ra mia­ła bia­łość ane­micz­nej i bez­kr­wi­stej zu­peł­nie isto­ty.

Ma­rya jed­na spoj­rza­ła na to cia­ło ko­bie­ce, od­sło­nię­te z bru­tal­ną szcze­ro­ścią wśród pur­pu­ro­wo zło­tej po­wo­dzi bla­skóW za­pa­da­ją­ce­go słoń­ca. Po twa­rzy chu­dej dziew­czy­ny prze­mknął cień li­to­ści dla tych bar­dziej jesz­cze wy­chu­dłych człon­ków ko­bie­ty ro­bo­czej, od­bie­ra­ją­cej nędz­ną za­pła­tę za pot krwa­wy, któ­ry resz­ty sił i zdro­wia za­bie­rać mu­siał.

Po­wo­li wzrok jej z nóg War­ki prze­niósł się na całą gro­ma­dę chło­pów, ob­le­ga­ją­cych ga­nek, czer­nią­cych ścia­nę do­mów, za­le­ga­ją­cych łany tra­wy, ro­sną­cej do­ko­ła dwo­ru.

Sta­li tak z od­kry­te­mi gło­wa­mi, przez resz­tę sza­cun­ku, jaką mie­li za­wsze dla fa­sa­dy dwo­ru i obec­no­ści sa­mej pani. Gło­wy ich, po­kry­te po-ku­dlo­ne­mi, nie­roz­cze­sa­ne­mi wło­sa­mi, mia­ły pra­wie je­den i ten sam od­cień my­sza­to-ru­da­wych wło­sów, jak­by po­kry­tych war­stwą bia­ła­we­go ku­rzu. Czasz­ki nie róż­ni­ły się tak­że: wiel­kie, nie­kształt­ne, upar­te, jak­by czwo­ro­gra­nia­ste. Szy­je cien­kie, jak­by po­prze­ci­na­ne masą żył, pra­wie do pół ob­na­żo­ne, źle okry­te roz­pię­tą na pier­siach ko­szu­lą. Ple­cy przy­gar­bio­ne, wy­pu­kłe, okry­te nędz­ne­mi płó­cien­ne­mi świ­ta­mi. Ko­szu­le na pła­skich bio­drach wi­szą­ce wol­no, pra­wie bez śla­du ja­kich­kol­wiek kształ­tów, nogi po­ka­le­czo­ne, bose, całe czar­ne od wro­śnię­te­go ku­rzu.

Ko­bie­ty, mało róż­nią­ce się od męż­czyzn, za­pa­dłe, bez li­nii, bez pier­si, bez bio­der. Owi­nię­te całe w szma­ty płó­cien­ne, z gło­wa­mi okrę­co­ne­mi znisz­czo­ne­mi chust­ka­mi. Tu i owdzie bły­snę­ła śwież­sza twarz młod­szej dziew­czy­ny, gdzie­nieg­dzie pierś za­zna­czy­ła się wy­pu­kłej pod roz­chy­lo­ną ko­szu­lą.

Były to wy­jąt­ki, nie­licz­ne zresz­tą zu­peł­nie. Prze­waż­nie wszy­scy ci lu­dzie mie­li w so­bie pła­skość i za­nik kształ­tów, upla­stycz­nie­nie nę­dzy mo­ral­nej i fi­zycz­nej, coś smut­ne­go w po­chy­le­niu ku zie­mi głów i coś dziw­nie upar­te­go w bły­sku sza­rych oczów.

Owia­ni dy­mem kur­nych chat, na­wet wśród świe­żej woni sko­szo­ne­go sia­na, pły­ną­cej z są­sied­niej łąki, mie­li w fał­dach swych brud­nych płó­cien ja­kiś ostry za­pach nę­dzy i try­wial­ne­go po­ży­wie­nia.

Tym­cza­sem ciot­ka Elż­bie­ta li­czy­ła znów cy­fry na za­tłusz­czo­nym ka­wał­ku pa­pie­ru. Ręka jej drża­ła.

Od cza­su do cza­su opie­ra­ła ło­kieć pra­wej ręki na le­wej dło­ni i od­po­czy­wa­ła chwi­lę, pa­trząc w sza­rze­ją­ce po­wo­li nie­bo.

Miej­sce War­ki przed gan­kiem za­jął mło­dy chło­pak, w krót­kiej, prze­pa­sa­nej czer­wo­nym pa­sem ko­szu­li. Świt­kę zdjął z ra­mion i prze­rzu­cił przez rękę, a oparł­szy się o cien­ki, lecz sil­ny pręt lesz­czy­no­wy, stał, po­cią­ga­jąc co chwi­la no­sem w cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób.

W nie­kształt­nych jego ry­sach prze­bi­ja­ła się ja­kaś zu­chwa­łość, z pod nie­rów­no przy­strzy­żo­nej ciem­nej grzy­wy wi­dać było dwo­je oczu dość by­strych, bie­ga­ją­cych pod frendz­lą zu­peł­nie bia­łych rzęs. Bia­łe miał rów­nież brwi i ni­kły za­rost na gór­nej war­dze, z pod któ­rej wi­dać było je­den ząb, kieł bia­ły, wy­tar­ty na chle­bie ra­zo­wym i od­ci­na­ją­cy się na si­na­wej prę­dze ust, jak ząb mop­sa.

Wy­pił wód­kę jed­nym hau­stem i, ski­nąw­szy gło­wą Ma­ryi, stał te­raz, ocze­ku­jąc za­pła­ty, śli­zga­jąc wzro­kiem po ku­pie mie­dzia­ków, w któ­rej pro­mie­nie słoń­ca za­pa­la­ły czer­wo­na­we iskier­ki.

Ciot­ka Elż­bie­ta pod­nio­sła wresz­cie gło­wę.

– A no! to masz tak. Dwa ru­ble, ko­pie­jek osiem.

Lecz chło­pak żach­nął się nie­cier­pli­wie.

– Nie tak! – wy­rzekł ochry­płym gło­sem. Ciot­ka Elż­bie­ta po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie.

– Jak­że nie? – spy­ta­ła – we­dług mego ra­chun­ku tyle ci się na­le­ży.

– U was tak, u mnie nie!

– A ile?

– Dwa ru­ble, dwa­dzie­ścia ko­pie­jek! Ciot­ka Elż­bie­ta po­rwa­ła się z miej­sca.

– A! dwa­dzie­ścia ko­pie­jek?–wo­ła­ła–i za­raz! a we czwar­tek, kto od­je­chał od zwóz­ki o go­dzi­nę wcze­śniej ze swo­ją parą? Kto? jak nie ty, Or­chim?

Or­chim ra­mio­na­mi wzru­szył.

– Ta ja… no… – za­czął.

Lecz Elż­bie­ta do­koń­czyć mu nie dała.

– To ja mam za two­je próż­no­wa­nie pła­cić? Ty mi po­wiesz, że ci pil­no było do swe­go? To się do ro­bo­ty nie gódź! do­syć rąk jest; Niem­ców od ko­lo­nii cały huk, cała prze­paść, a le­piej ro­bią od Was. To wia­do­mo!

Po­mię­dzy chło­pa­mi po­wstał na­gle szmer.

– Niem­cy! od ko­lo­nii!…

Lecz ciot­ka Elż­bie­ta nie zda­wa­ła się zwra­cać naj­mniej­szej uwa­gi na obu­dze­nie się drze­mią­cej gro­ma­dy.

– Tak! tak… Niem­cy ro­bią le­piej i prę­dzej, to wia­do­mo. Chłop, jak sią­dzie do stra­wy, to go­tów jeść dzień cały, ale o za­pła­tę upo­mnieć się umie. A gdy mu uwa­gę zro­bić, by prę­dzej ja­dło pchał, od­po­wia­da: „nie­chaj się ule­ży!

I, ująw­szy się pod boki, prze­drzeź­nia­ła ochry­pły głos ludu, cho­wa­jąc pod­bró­dek W wę­zeł chust­ki, oka­la­ją­cej jej gło­wę.

Z pod ciem­nej grzy­wy Or­chim spo­glą­dał na nią w dziw­ny spo­sób.

– Daj­cie!

Wy­cią­gnął rękę po pie­nią­dze.

Lecz ona, pod­nie­co­na, ude­rza­ła się te­raz po bo­kach, czy­niąc so­bie ulgę w wy­la­niu ca­łe­go po­to­ku słów na sku­lo­ne gło­wy, czer­nią­ce się przed nią zbi­ta masą.

– Tak! tak! z Niem­ców przy­kład brać win­ni, z Niem­ców, któ­rzy zi­mu­ją w ja­mach, jak zwie­rzę­ta, i bu­du­ją so­bie cha­ty bez ni­czy­jej po­mo­cy. Z Niem­ców, któ­rzy kar­czu­ją las, wy­ry­wa­jąc pa­zu­ra­mi ko­rze­nie drzew i pnie cale…

Lecz Ma­rya po­cią­ga ją za połę męz­kie­go ża­kie­tu, któ­ry ple­cy ciot­ki okry­wał.

– Ciot­ko! płać i skończ­my tę pra­cę! Za chwi­lę się ściem­ni. Ko­la­cyę po­da­dzą!

Elż­bie­ta ury­wa i, schwy­ciw­szy od­li­czo­ne mie­dzia­ki, sy­pie w nad­sta­wio­ne dło­nie Or­chi­ma.

– Idź, idź próż­nia­ku! – mówi w for­mie po­że­gna­nia.

Chłop od­wra­ca się po­wo­li od gan­ku, z za pa­zu­chy wyj­mu­je szma­tę płót­na, nie­okre­ślo­ne­go ko­lo­ru. Mie­dzia­ki do szma­ty wsy­pu­je i, zwią­zaw­szy, znów za ko­szu­lę cho­wa.

Po­czem mie­sza się z gro­ma­dą i, splu­nąw­szy w bok, szep­ce:

– Li­chwiarz!…

Po­wo­li mie­dzia­ki uby­wa­ją i każ­dy chłop z ko­lei przy­stę­pu­je do gan­ku, wy­wo­ła­ny ko­lej­no przez pa­nią.

Każ­dy od­cho­dzi, mil­cząc, cza­sem tyl­ko splu­wa­jąc ukrad­kiem, cza­sem z chwi­lo­wo za­pa­sio­ną iską w oku.

Za chwi­lę jed­nak iskra ga­śnie, pie­nią­dze dzwo­nią za pa­zu­chą, wy­dy­ma­jąc ko­szu­lę tuż przy pa­sie i ob­cią­ga­jąc fał­dy.

Ko­bie­ty zo­sta­wia­ją pie­nią­dze W po­doł­ku, a gdy od­cho­dzą, za każ­dym kro­kiem aż hen ku bra­mie sły­chać brzęk mie­dzi, pod­rzu­ca­nej przez spi­cza­ste i skrę­co­ne ku so­bie ko­la­na.

Wresz­cie traw­nik opróż­nia się zu­peł­nie. Po­wo­li jesz­cze od ścian do­mów od­ry­wa­ją się star-czy­chy, owi­nię­te pia­ta­mi sie­ra­we­go suk­na, z si-wemi do­la­mi, zwie­sza­ją­ce­mi się na zżół­kłych pier­siach. Opar­te na ki­jach, wlo­ką się zgar­bio­ne po za­pła­tę, dzwo­niąc masą me­da­li­ków, za­wie­szo­nych pod ko­szu­lą.

Sta­ra Jew­do­cha, po­stę­pu­jąc, za­wi­ja W róg za­pa­ski ode­bra­ne pie­nią­dze, drżą­cą ręką plą­cząc płót­no w nie­kształt­ny wę­zeł.

Gdy pila wód­kę, za­kasz­la­ła, chwie­jąc się na bo­sych, wiel­kich i pła­skich sto­pach.

Ma­rya szyb­ko ze­szła ze stop­ni gan­ku i, od­bie­ra­jąc kie­li­szek z ob­cią­gnię­tych su­chą skó­rą pal­ców – wy­rze­kła:

– Oj, mat­ko, czas­by wam już od­po­cząć! Sta­rusz­ka spoj­rza­ła na mó­wią­cą do niej dziew­czy­nę przez biel­mem za­snu­te źre­ni­ce.

– A czas!–po­wtó­rzy­ła.

Po­czem, daw­nym oby­cza­jem, z wy­sił­kiem Ma­ryę pod ko­la­na obej­mu­jąc:

– Przyj­dę wam się o do­mo­win­kę po­kło­nić – do­da­ła.

I–ode­szła.

Ma­rya śle­dzi­ła ją dłu­gą chwi­lę,.pa­trząc jak… zgar­bio­na, po­włó­cząc no­ga­mi, wlo­kła się z szu­mem wśród masy ru­mian­ków.

Ścież­ki bo nie było.

Wszy­scy dep­ta­li dzie­dzi­niec w roz­ma­itych krę­cąc się kie­run­kach. Tra­wa ro­sła buj­na, prze­cię­ta żół­tą masą ja­skrów, lub śnież­ną bie­lą ru­mian­ku. Kolo roz­wa­lo­ne­go pło­tu ciem­ni­ły się pęki po­krzy­wy i le­bio­dy, tu i owdzie z tej ostrej zie­le­ni sze­rza­ly bo­dja­ki, gdzie­nieg­dzie prze­cię­te li­lio­wo­czer­wo­ną pla­mą.

jew­do­cha ciem­nia­ła, jak sza­ra bry­la, po­su­wa­jąc wol­no swój grzbiet, suk­nem okry­ty, wśród fal zie­lo­no­ści.

Do­szedł­szy do bra­my roz­wa­lo­nej i na­wpół prze­gni­łej, za­trzy­ma­ła się chwil­kę, przy­kła­da­jąc rękę do oczów.

Wi­dząc w głę­bi, po­nad brze­giem pola, bie­le­ją­ce gro­mad­ki chłop­ców, prze­stą­pi­ła próg bra­my i zla­ła się po­wo­li w jed­no z sza­rą ścież­ką zie­mi, snu­ją­cą się wzdłuż ścier­ni­ska.

Wte­dy Ma­rya ode­rwa­ła swój wzrok od star-czy­chy i wstą­pi­ła na ga­nek, ście­ra­jąc far­tu­chem roz­la­ną na sto­le wód­kę.

Ciot­ka Elż­bie­ta zni­kła w głę­bi domu, uno­sząc z sobą reszt­ki po­zo­sta­łych mie­dzia­ków.

Mło­da dziew­czy­na po­wo­li opar­ła ręce o stół i znów pa­trzy­ła przed sie­bie, a w wiel­kich jej czar­nych oczach prze­bi­jał się nie­okre­ślo­ny smu­tek i znie­chę­ce­nie.

Przed nią wszak­że, po za ła­na­mi ja­skrów i ru­mian­ku, cią­gnę­ło się wiel­kie, sze­ro­ko otwar­te pole, całe żół­te od po­kła­da­ją­cej się pra­wie ku zie­mi psze­ni­cy.

Zło­to tej fali mie­ni­ło się, jak mora, W tro­chę czer­wo­na­we smu­gi, ciem­nie­jąc ku gó­rze, gdzie się pole z po­cząt­kiem lasu sty­ka­ło.

Wśród pola – ster­czał wiel­ki, sza­ry krzyż, ścią­ga­jąc ku so­bie czte­ry ścież­ki, prze­ci­na­ją­ce fale czer­nia­we­mi bruz­da­mi. Po za psze­ni­cą, ol­brzy­mi, ciem­ny wal lasu, wal so­sen masz­tó­wek, ca­łych zda się czer­nia­wo-ak­sa­mit­nych, od wierz­choł­ka pło­ną­cych w pur­pu­rze.

Pur­pu­ra ta zda się wy­try­skać z poza wału le­śne­go, obie­wa­jąc brze­gi po­dłuż­nych sza­rych chmur, tuż pra­wie nad wierz­choł­ka­mi so­sen roz­cią­ga­ją­cych swe wy­dłu­żo­ne, wąz­kie ciel­ska.

Już po nad ła­nen psze­ni­cy, nie­bo całe i po­wie­trze przy­bie­ra bar­wę zło­tą, w któ­rej ką­pią się ra­mio­na krzy­ża, po nad ja­skra­mi i ru­mian­ka­mi nie­bo bie­le­je ja­kąś mlecz­ną bar­wą opa­lu.

Z poza lasu, z poza szu­mią­cych drzew sadu, na któ­rych opie­ra się kon­tur dwo­ru, pły­ną od­gło­sy su­pił­ki i na­wo­ły­wa­nia.

– He! he!

Prze­cią­gły ryk po­wra­ca­ją­ce­go by­dła i drew­nia­ne ko­ła­ta­nie łą­czy się z tym krzy­kiem, cią­gną­cym się w po­wie­trzu. – He!… He!…

Ma­rya wy­cią­gnę­ła ręce, pierś jej pod­nio­sła się na­gle, jak­by stłu­mio­nem łka­niem.

Oczy przy­mknę­ła i po­zo­sta­ła tak nie­ru­cho­ma, zna­cząc się, jak Wąz­ka, sza­ra­wa pla­ma, w po­wietrz­nej prze­strze­ni gan­ku.

Tym­cza­sem od stro­ny ma­luch­nej ofi­cyn­ki, przy­kur­czo­nej do zie­mi, cią­gnął W górę pro­sto wą­ziut­ki słup dymu.

Mały sta­ru­szek, w dłu­gim ki­tlu płó­cien­nym, wy­szedł przed ofi­cyn­kę i, przy­kła­da­jąc rękę do za­czer­wie­nio­nych oczu, spoj­rzał ku dwo­ro­wi.

Po­stał tak chwil­kę i zwró­cił się ku drzwiom wcho­do­wym, po za któ­re­mi mi­gnę­ła gło­wa sta­rej ko­bie­ty, ubra­nej w man­ty­no­wą zie­lo­ną pe­le­ryn­kę i siat­kę z fi­lo­ze­li w ru­da­wym od­cie­niu.

– Nic!–wy­rzekł sta­ru­szek drżą­cym gło­sem.

– Nic? – po­wtó­rzy­ła ko­bie­ta – prze­cież już ósma!

W okien­ku ofi­cy­ny po­ka­za­ła się znów sta­ra, gła­dziut­ko ucze­sa­na ko­bie­ta.

– Nic?–za­py­ta­ła nie­spo­koj­nie.

– Nic, Le­osiu.

– Cze­kaj­my!

Wes­tchnę­li wszyst­ko tro­je i znik­nę­li we wnę­trzu ofi­cyn­ki.

Lecz przez pęki ru­mian­ku prze­dzie­ra! się ku dwo­ro­wi te­raz sta­ry żyd, z dłu­gą, siwą bro­dą i w wy­tar­tym cha­ła­cie. Szedł, za­ło­żyw­szy ręce za pas, mru­ga­jąc za­czer­wie­nio­ne­mi i po­zba­wio-nemi rzęs po­wie­ka­mi. Śpie­szył się i snać go­rą­co mu było, bo ocie­rał pot z czo­ła, z któ­re­go zdjął za­tłusz­czo­ną czap­kę z ce­ra­to­wym dasz­kiem. Z pod nóg żyda, tuż obok kęp ma­cie­rzan­ki, wy­sko­czył ru­da­wy kot i, prze­cią­ga­jąc się, znik­nął w le­bio­dach. Żyd splu­nął i szedł cią­gle, aż do­tarł do gan­ku i chra­pli­wym gło­sem Ma­ryę po­zdro­wił.

– Do­bry wie­czór pa­nien­ce! Dziew­czy­na drgnę­ła, jak­by ze snu zbu­dzo­na.

– Do­bry wie­czór, Szmu­lu!

– Cio­cia w al­kie­rzu?

– Nie wiem; czy trze­ba ją za­wo­łać?

Żyd wszedł na trzesz­czą­ce stop­nie gan­ku.

– Ja­bym bar­dzo pro­sił!

Ma­rya od­wró­ci­ła się, aby ku drzwiom po­stą­pić, lecz już ciot­ka Elż­bie­ta wła­śnie na ga­nek wcho­dzi­ła.

Zo­ba­czyw­szy Szmu­la, uję­ła się pod boki.

– Je­steś, ży­dow­ska cy­try­no? Szmul kiw­nął gło­wą.

– Do­bry wie­czór, ja­śnie pani! Niech ja­śnie pani żar­ty idą na zdro­wie!

– Ii!… pew­nie, że na zdro­wie–od­par­ła–ale to na Szmu­la utra­pie­nie. Wo­lał­byś, że­bym do Jasu za­glą­dać nie mo­gła?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: