Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szubrawcy. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szubrawcy. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 312 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Okres sie­lan­ki w ży­ciu Wło­dziń­skie­go skoń­czył się na­gle fa­tal­nym epi­zo­dem, któ­ry go zno­wu wy­ko­le­ił z tej sztucz­nej rów­no­wa­gi, w ja­kiej od kil­ku­na­stu mie­się­cy, to jest od po­by­tu w Omy­li­nie po­zo­sta­wał.

Od­wie­dzi­ny jego w Źo­łę­dziów­ce sta­wa­ły się w ostat­nich cza­sach co­raz czę­ściej­sze; by­wał tam pra­wie co­dzien­nie, a na­wet zda­rzy­ło się dwa czy trzy razy, że mu­siał ko­rzy­stać z go­ścin­no­ści Le­osi i za­no­co­wać, nie mo­gąc wró­cić do domu, raz z po­wo­du okrop­nej wi­chu­ry, a dru­gi raz z po­wo­du desz­czu i ciem­no­ści, w któ­rej po roz­mię­kłej dro­dze nie bar­dzo bez­piecz­nie i miło było po­wra­cać.

Sto­su­nek ich w prze­cią­gu tego cza­su na­brał ja­kiejś fa­mi­liar­nej za­ży­ło­ści, ogra­ni­czo­nej jed­nak wła­ści­wym sza­cun­kiem, któ­ry w za­cho­wa­niu się Wło­dziń­skie­go od po­cząt­ku uj­mo­wał Le­osię i zwięk­szał sym­pa­tyę jej dla nie­go.

Ko­bie­cym spry­tem i in­stynk­tem po­zna­ła, że nie była mu obo­jęt­ną i że je­śli w ogó­le ko­bie­ta mo­gła go jesz­cze ży­wiej zaj­mo­wać, to tą ko­bie­tą była tyl­ko ona jed­na; po­zna­ła nad­to, że ma nad nim prze­wa­gę i wy­wie­rać może na nie­go wpływ na­der ko­rzyst­ny.

Sto­so­wał się wi­docz­nie do jej uwag, na­gi­nał do jej rad i ży­czeń; za­le­ża­ło mu, aby o tem wie­dzia­ła i wy­raź­nie przy­zna­wał się, że mu to przy­jem­ność spra­wia­ło: cho­dzić jak­by na pa­sku, któ­rym jej życz­li­wa dłoń kie­ru­je…

Zda­wa­ło mu się w isto­cie wte­dy, że jest sil­niej­szy, kie­dy ona do­bre­mi sło­wa­mi wma­wia­ła w nie­go tę siłę, do­da­wa­ła mu woli, prze­ko­ny­wa­ła, że za­wcze­śnie chciał za­koń­czyć wszel­kie ra­chun­ki z ży­ciem i, jak roz­bi­tek na głę­biach, od­kła­dał apa­tycz­nie wio­sło, zre­zy­gno­wa­ny od­dać się śle­po prą­do­wi, aby go niósł ku zu­peł­ne­mu roz­bi­ciu.

Draż­ni­ła go zręcz­nie, bu­dząc w nim reszt­ki daw­nej am­bi­cyi i wia­ry w sie­bie, w ta­lent, w sku­tecz­ność i war­tość pra­cy, któ­rą po­rzu­cał znie­chę­co­ny, obo­jęt­nie­jąc co­raz bar­dziej na wszyst­ko.

I do­pro­wa­dzi­ła do tego, że nie z ko­niecz­no­ści i po­trze­by, jak się to naj­czę­ściej dzia­ło w War­sza­wie, ale z do­brej woli, po­wra­cał zno­wu do pió­ra i pró­bo­wał pi­sać nie na ob­sta­lu­nek dla dzien­ni­ków i re­dak­to­rów, ale dla wła­sne­go, a ra­czej – dla jej za­do­wo­le­nia.

Za­czął two­rzyć duży po­emat fi­lo­zo­ficz­no sa­ty­rycz­ny, p… t. „New­ro­za”, któ­re­go bo­ha­te­rem mia­ła być po­stać fan­ta­stycz­na czło­wie­ka z tak nad­czu­ły­mi i wy­de­li­ka­co­ny­mi zmy­sła­mi, ze wi­dział fa­lo­wa­nie ete­ru, sły­szał i roz­róż­niał wszyst­kie gło­sy w na­tu­rze, od wul­ka­nicz­nych grzmo­tów w głę­bi zie­mi do szme­ru ro­sną­cej tra­wy, któ­ry sa­mym do­ty­kiem wy­czu­wał na list­kach kwia­tu ślad mo­ty­la, co z nie­go ule­ciał; w ten spo­sób prze­ni­kał ta­jem­ni­ce, za­kry­te dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, bo sły­szał, wi­dział, czuł, po­zna­wał wszyst­ko, co dla in­nych było nie­do­stęp­nem i… zno­sił okrut­ne mę­czar­nie i ka­tu­sze przed­raż­nie­nia.

Uwa­ża­jąc się za naj­niesz­czę­śliw­szą isto­tę wśród ca­łej ludz­ko­ści, za mę­czen­ni­ka strasz­nej igrasz­ki losu, za ska­zań­ca na wiecz­ny nie­po­kój i cią­głe dresz­cze mi­mo­zy, bo­ha­ter ten do­pro­wa­dzo­ny do sza­łu, miał koń­czyć tra­gicz­nie swój ży­wot za­bi­ja­niem w so­bie jed­ne­go zmy­słu po dru­gim, byle dojść do uko­je­nia i spo­ko­ju w zu­peł­nem znie­czu­le­niu cia­ła i du­szy.

Fi­lo­zo­fia ni­co­ści mia­ła wy­peł­niać epi­log tych dzie­jów wcie­lo­nej new­ro­zy, w któ­rej od­zy­wać się mia­ły i od­bi­jać tęt­na dzi­siej­szej epo­ki.

Co do za­koń­cze­nia za­cho­dzi­ły jed­nak po­waż­ne róż­ni­ce w zda­niu Le­osi i Wło­dziń­skie­go i w tym przed­mio­cie pro­wa­dzi­li z sobą dłu­gie i oży­wio­ne roz­pra­wy, któ­re zaj­mo­wa­ły im pra­wie cały czas, spę­dza­ny wspól­nie w Żo­łę­dziów­ce.

– Nie, nie moż­na skoń­czyć ta­kie­go dzie­ła bez­na­dziej­nie, je­dy­nie zgrzy­tem pe­sy­mi­zmu i ab­ne­ga – cyi – po­wta­rza­ła mu Le­osia, któ­rej sam po­mysł po­ema­tu wy­da­wał się no­wym i ory­gi­nal­nym. – Po co by­ło­by pi­sać go?… po co do­le­wać oli­wy do ognia?… po co znie­chę­cać lu­dzi jesz­cze bar­dziej do ży­cia?… Czyż ma­ry­narz wy­rzu­ca z ło­dzi ko­twi­cę dla­te­go tyl­ko, że mu się na wiel­kiej głę­bi przy­dać nie może?… Na­dzie­ja jest tą ko­twi­cą, a choć­by w pew­nych chwi­lach dna do­się­gnąć nie mo­gła, za­wsze do­brze ją mieć przy so­bie na wszel­ki przy­pa­dek.

– Czy dla­te­go, aby z nią ra­zem to­nąć? – spy­tał z szy­der­czym uśmie­chem.

– Nie, tyl­ko dla tego, aby po­tem na pierw­szej lep­szej mie­li­znie się nie roz­bić.

– Kie­dy łódź na­sza, gdy tyl­ko tro­chę da­lej od brze­gu od­bi­je, wy­pły­wa na co­raz więk­szą bez­deń i albo wra­cać musi, albo pójść pod wodę.

– A skąd ta pew­ność?… czy prze­pły­nął już kto do­tych­czas ten cały oce­an?… Albo pan mo­żesz wie­dzieć, że po dru­giej stro­nie nic nie­ma?… Przed Ko­lum­bem tak­że w ten spo­sób ro­zu­mo­wa­no, a jed­nak Ame­ry­ka ist­nia­ła!…

W ten spo­sób spie­ra­li się z sobą i roz­pra­wia­li zwy­kle dłu­go, do­pó­ki nie nad­cho­dzi­ła pora od­jaz­du; wte­dy za­my­ka­ła mu usta jego wła­snym rę­ko­pi­sem, któ­ry przy­wo­ził jej do od­czy­ta­nia no­wych strof po­ema­tu, do­pi­sa­nych od ostat­nich od­wie­dzin i mó­wi­ła:

– Tym­cza­sem, mój nie­szczę­sny roz­bit­ku, trze­ba od­pły­wać i ra­dzę jesz­cze ko­twi­cy nie wy­rzu­cać przed ukoń­cze­niem ostat­niej pie­śni na­szej „New­ro­zy”… Ja pana jed­nak mu­szę prze­ko­nać, że bez­na­dziej­ność jest grze­chem, albo głup­stwem, albo… sza­leń­stwem. Na­pisz­no pan tyl­ko za­koń­cze­nie tej trze­ciej czę­ści, któ­ra mi się bar­dzo po­do­ba i przy­jeż­dżaj choć­by ju­tro z sa­me­go rana. Wio­sna się zbli­ża, a z nią i moje prze­no­si­ny do mia­sta. Nie bę­dzie­my mie­li tak swo­bod­nej spo­sob­no­ści do na­szych spo­rów li­te­rac­kich.

Ca­ło­wał ją w rękę, do­ty­ka­jąc zlek­ka usta­mi jej dłu­gich, de­li­kat­nych, ner­wo­wych pa­lusz­ków i mó­wił:

– Zo­ba­czy pani, że przy mo­jem zo­sta­nie; ja zresz­tą swo­jej ko­twi­cy i tak wy­rzu­cać nie po­trze­bu­ję, bo Bóg wie gdzie i kie­dy, pa­nie, ją zgu­bi­łem. Mu­sia­ło to być w cza­sach, kie­dy by­wa­łem kró­lem Belą i z Gram­bry­nu­sem sia­dy­wa­łem przy jed­nym sto­le – do­da­wał, ro­biąc alu­zyę do daw­nych grze­chów prze­ciw trzeź­wo­ści, któ­rych przed nią wca­le nie ukry­wał.

Marsz­czy­ła wte­dy czo­ło i gro­zi­ła mu pal­cem, mó­wiąc:

– Pro­szę mi o tem na­wet nie wspo­mi­nać!… to już mi­nę­ło i nie po­win­no nig­dy po­wra­cać.

Pa­trzał na nią z wdzięcz­no­ścią, ale i z za­kło­po­ta­niem; w głę­bi du­szy czuł bo­wiom, że to wró­ci i wró­cić kie­dyś musi, juk fa­tal­ność…

Znał prze­cież swo­je… ka­lec­two.

Tak im mi­ja­ły owe dłu­gie go­dzi­ny, spę­dza­ne ra­zem w zu­peł­nem pra­wie od­osob­nie­niu od świa­ta.

W roz­mo­wach swo­ich uni­ka­li tyl­ko jed­ne­go przed­mio­tu, któ­re­go on przez de­li­kat­ność, ona zaś przez wzgląd na ojca, po­ru­szać nie chcia­ła, bo ją to upo­ka­rza­ło i draż­ni­ło; pro­ces fa­mi­lij­ny o zwa­le­nie za­pi­sów pu­blicz­nych nie­boszcz­ki Kra­kow­skiej po­zo­sta­wał poza na­wia­sem te­ma­tów, któ­ry­mi się zaj­mo­wa­li, – skut­kiem cze­go Wło­dzin­ski bar­dzo ostroż­nie udzie­lał jej wia­do­mo­ści o tem, co się dzia­ło w Omy­li­nie i tyl­ko zlek­ka na­po­my­kał nie­kie­dy o sta­nie pana Ja­nu­sza i nie­po­ko­ją­cych ob­ja­wach, któ­re w ostat­nich cza­sach w jego zdro­wiu i uspo­so­bie­niu za­uwa­żyć się da­wa­ły

Nie chciał spra­wiać jej przy­kro­ści i wy­wo­ły­wać ru­mień­ca na czo­ło cór­ki za po­stęp­ki ojca.

W Omy­li­nie pa­trzał jed­nak cią­gle na po­wo­li, ale nie­ustan­nie zbli­ża­ją­cą się ka­ta­stro­fę, któ­rą Pniak prze­wi­dy­wał od po­cząt­ku i któ­rej się oba­wiał; or­ga­nizm nie­szczę­sne­go nie­mo­wy wy­trzy­my­wał po­ci­ski losu i nie­ustan­ne wstrzą­śnie­nia, za­pa­dał na dłu­żej lub kró­cej w stan chwi­lo­we­go roz­stro­ju i osła­bie­nia, ale się z nie­go dźwi­gał przy po­mo­cy tro­skli­wej opie­ki le­ka­rza, – umysł jed­nak czło­wie­ka gnę­bio­ne­go po­dwój­nie w tej ko­niecz­no­ści cią­głe­go mil­cze­nia i tra­wie­nia w so­bie wszyst­kich naj­cięż­szych, naj­smut­niej­szych, naj­zja­dliw­szych re­flek­syi i wra­żeń, ule­gał co­raz wię­cej przy­gnę­bię – niu i pry­skał, jak szkło, pod zbyt wiel­kim na­ci­skiem.

W dniu, w któ­rym Pniak do­strzegł pierw­sze nie­wąt­pli­we ob­ja­wy ci­che­go obłą­ka­nia u pana Ja­nu­sza, – Wło­dziń­skie­go od sa­me­go rana nie było w domu; do póź­nej nocy sie­dział nad nową pie­śnią swej „New­ro­zy”, któ­ra po­chła­nia­ła go te­raz i pod­nie­ca­ła do two­rze­nia z go­rącz­ko­wą ja­kąś szyb­ko­ścią, a na­za­jutrz, za­raz po śnia­da­niu, ka­zał so­bie za­prządz ko­nie do brycz­ki i po­je­chał przed swą Ege­ryą po­chwa­lić się no­wym plo­nem na­tchie­nia.

Dzień cały mi­nął, a Wło­dziń­ski z Zo­łę­dziów­ki nie po­wra­cał.

Nad wie­czo­rem do­pie­ro stan­gret przy­je­chał sam, bez nie­go i pół­słów­ka­mi wy­ga­dał się przed Kry­sie­wi­czem, że z pa­nem Wło­dziń­skim miał „okrut­ne ter­me­dye”, bo go coś opę­ta­ło; ka­zał na­sam­przód zbo­czyć do mia­stecz­ka i za­trzy­mać się przed Szto­sem, gdzie sie­dział do­bre dwie go­dzi­ny i pew­nie tam tro­chę so­bie pod­lał, bo z han­del­ku wy­szedł w bar­dzo do­brym hu­mo­rze i bre­we­rye ro­bił z żyd­ka­mi na ryn­ku; po­tem z le­d­wo­ścią dał się na­mó­wić do dal­szej jaz­dy, ale z dro­gi ka­zał za­wró­cić i zno­wu „do­le­wał”, a po­tem przed każ­dą karcz­mą mu­sie­li się za­trzy­my­wać i po dwa, a na­wet po trzy pi­ja­li ra­zem, za pan brat, przy­czem pan Wło­dziń­ski okrut­nie śmiesz­ne i uciesz­ne ja­kieś rze­czy wy­ga­dy­wał, tyl­ko że trud­no go było zro­zu­mieć, bo mu się bez ładu ję­zyk plą­tał.

– Co wy­pił jed­ne­go, to kie­lisz­kiem buch o ścia­nę, albo w szy­bę! – opo­wia­dał stan­gret, sam do­brze pod­chmie­lo­ny, uśmie­cha­jąc się głup­ko­wa­to z za­do­wo­le­niem – na­tłukł-ci też kie­lisz­ków bę­dzie z tu­zin, abo i wię­cej, tak, że już po­tem szyn­karz bla­szan­kę sta­wiał, aby nie mieć szko­dy. A cię­giem to się śmiał, to zę­ba­mi zgrzy­tał i o panu ba­ro­nie, wi­dzi mi się, wy­ga­dy­wał; musi, prze­mó­wi­li się, abo co w Żo­łę­dziów­ce, bo pan Wło­dziń­ski po­msto­wał całą dro­gę i do sie­bie mru­czał, jak nie­przy­mie­rza­jąc żyd na sza­ba­sie. A te­raz to siadł se w karcz­mie koło mły­na i pew­ni­kiem tłu­cze zno­wu szkło.

Z dal­szych re­la­cyi uda­ło się rząd­cy wy­ro­zu­mieć, że ba­ron nie­spo­dzia­nie spadł do Żo­lę­dziów­ki z fol­war­ku i że mu­sia­ło coś zajść w pa­ła­cu, bo pan Wło­dziń­ski wy­szedł za­raz po­tem, czer­wo­ny jak in­dyk i ka­zał je­chać, a służ­ba dwor­ska tyl­ko so­bie gęby za­my­ka­ła i śmia­ła się po ci­chu, ale z cze­go, nie moż­na było wy­kal­ku­lo­wać. Star­szy kre­den­so­wy jeno po­wta­rzał:

– To ci heca!… – i opo­wia­dał co­sik go­spo­dy­ni, lecz nie spo­sób było do­sły­szeć, co.

– Cze­mu­żeś do dwo­ru od­ra­zu nie za­je­chał? – spy­tał Kry­sie­wicz.

– A no, bo pan Wło­dziń­ski ka­zał przed karcz­mą sta­nąć – tłó­ma­czył się stan­gret.

– I tam zo­stał?…

– A no, zo­stał z. Wa­len­tym.

– Z ja­kim Wa­len­tym.

– No, z Wa­len­tym mły­na­rzem, co to jest szwa­gier do­chto­ra. Za­raz mu po­sta­wił ara­ku i trą­ci­li się, a Wa­len­ty ka­zał zno­wu po dwa na­lać i tak na od­mia­nę, wię­cem ich tam w ta­kiej kom­pa­nii zo­sta­wił, a sam przy­je­chał, aby na­próż­no nie wy­sta­wać przed karcz­mą, bo mi wstyd było i ko­niom trze­ba dać ob­ro­ku. Cały dzień nic nie ja­dły!…

Kry­sie­wicz na­chmu­rzo­ny wy­szedł ze staj­ni i na dzie­dziń­cu dwor­skim przy­sta­nął na­my­śla­jąc się, co po­cząć?

Noc za­pa­da­ła; w zmierz­chu bły­ska­ły świa­teł­ka po cha­łu­pach wiej­skich i ognie na ko­mi­nach.

W karcz­mie, na dole, przez za­ku­rzo­ne szy­by wi­dać było kil­ku pa­rob­ków, sto­ją­cych na środ­ku izby i przy­glą­da­ją­cych się nie­zwy­kłe­mu go­ścio­wi, któ­ry sie­dział na ła­wie, cięż­ko opar­ty o stół ca­łym łok­ciem, ge­sty­ku­lu­jąc z trud­no­ścią dru­gą ręką i ści­ska­jąc w niej pu­stą bla­szan­kę.

Na­prze­ciw nie­go ko­ły­sał się rów­nież pi­ja­ny mąż An­tosz­ki, mły­narz Wa­len­ty i pię­ścią od cza­su do cza­su wa­lił w stół, po­wta­rza­jąc tyl­ko je­den wy­raz:

– Psia­wia­ra!…

Taki ob­raz przed­sta­wił się Kry­sie­wie­żo­wi, gdy sta­nął w nie­do­mknię­tych drzwiach karcz­my, aby się na wła­sne oczy prze­ko­nać o opo­wia­da­niu stan­gre­ta i wy­pro­wa­dzić Wło­dziń­skie­go.

Czas ja­kiś przy­glą­dał mu się z sie­ni z po­li­to­wa­niem i szar­pał spusz­czo­ne wąsy.

Wi­dok in­te­li­gent­ne­go czło­wie­ka w ta­kim upad­ku wy­da­wał mu się rze­czą wstręt­ną, a za­ra­zem ubo­le­wa­nia god­ną; trud­no mu było wła­snym oczom uwie­rzyć i wsty­dził się wejść do dusz­nej, wy­zie­wa­mi wód­ki, kwa­sów, kop­cą­cej lam­py i dy­mem na­peł­nio­nej szyn­kow­ni.

Wło­dziń­ski, pi­ja­ny zu­peł­nie, nie­przy­tom­ny pra­wie, pa­trzał przed sie­bie błęd­nym wzro­kiem; jed­no oko zmru­zał, jak gdy­by miał spa­ra­li­żo­wa­ną po­wie­kę, dru­gie z tru­dem roz­twie­rał i brwi pod­no­sił nie­ustan­nie, wy­su­wa­jąc w ką­ci­ku ust ko­niec ję­zy­ka, z pi­jac­kim gry­ma­sem beł­ko­cząc nie­zro­zu­mia­łe ja­kieś wy­ra­zy.

Zmie­nio­ny był do nie­po­zna­nia, – ru­ina czło­wie­ka, strą­co­ne­go w jed­nej chwi­li w prze­paść, ofia­ra na­ło­gu zbu­dzo­ne­go gwał­tow­nie i cią­gną­ce­go ją fa­tal­ną prze­mo­cą na dro­gę zby­dlę­ce­nia!…

W karcz­mie było ci­cho; za szynk­wa­sem sie­dział go­spo­darz i przy­pa­try­wał się zdzi­wio­ne­mi oczy­ma nie­spo­koj­nie go­ścio­wi, któ­ry mu swo­ją obec­no­ścią wi­docz­ny kło­pot spra­wiał.

Pa­rob­cy szy­der­czo, ale z pew­nem onie­śmie­le­niem spo­glą­da­li na pana ze dwom, splu­wa­li przez ra­mię na pod­ło­gę i ćmi­li pa­pie­ro­sy, pusz­cza­jąc kłę­by gry­zą­ce­go dymu, a pi­ja­ny mły­narz wa­lił pię­ścią w stół i wy­le­wał żółć tłu­mio­ną na szwa­gra, do któ­re­go co­raz głęb­szą czuł ura­zę, beł­ko­cząc pi­ja­nym gło­sem:

– Psia­wia­ra!…. za­bić!… co?… praw­da, że za­bić?… ubić, jak so­ba­kę, co?… ot, tak, psia­wia­ra!…

Au­tor „New­ro­zy” zda­wał się ani wi­dzieć, ani sły­szeć, co się do­ko­ła nie­go dzia­ło; nie czuł swe­go upad­ku, nie zda­wał so­bie spra­wy, gdzie się znaj­du­je, w ja­kiem to­wa­rzy­stwie prze­by­wa; było mu to wszyst­ko te­raz zu­peł­nie obo­jęt­nem.

W tej za­mą­co­nej gło­wie al­ko­ho­li­ka bły­skać mu­sia­ła jed­nak reszt­ka ja­kichś ja­śniej­szych my­śli i wspo­mnie­nie cze­goś, co na­prę­ża­ło chwi­la­mi jego ner­wy, bo się ma­chi­nal­nie uno­sił i za­ci­ska­jąc zęby, zgrzy­tli­wym uśmie­chem wy­krzy­wiał spa­lo­ne usta.

– Pa­nie ba­ro­nie… pan je­steś jed­nak, pa­nie, szu­bra­wiec!… – wy­rzu­cił z tru­dem kil­ka wy­raź­niej­szych słów, ki­wa­jąc gło­wą i z nie­wy­mow­ną po­gar­dą wpa­tru­jąc się w pu­stą prze­strzeń, jak gdy­by wi­dział w niej przed sobą żywą po­stać ba­ro­na.

Kry­sie­wicz przy­pa­try­wał się tej sce­nie czas ja­kiś, zmarsz­czo­ny, po­chmur­ny, nie­zde­cy­do­wa­ny; trud­no mu było wejść do karcz­my i wo­bec wszyst­kich per­swa­zyą skło­nić pi­ja­ne­go Wło­dziń­skie­go, aby się dał za­pro­wa­dzić do pa­ła­cu.

Wie­dział, że ta pró­ba nie by­ła­by się uda­ła i tyl­ko na śmiesz­ność by ich obu na­ra­zi­ła w oczach karcz­ma­rza i pa­rob­ków.

Roz­my­ślił się też in­a­czej; wró­cił do dwo­ru i wy­słał An­to­nie­go z dru­gim słu­żą­cym, pe­le­ciw­szy im, aby w ra­zie po­trze­by po­pro­stu przy­nie­śli na rę­kach nie – szczę­sne­go al­ko­ho­li­ka, gdy­by się im opie­rał i na wła­snych no­gach nie mógł od­być tej dro­gi.

Wstyd mu było za nie­go; uwa­żał to za wiel­ki de­spekt dla dwo­ru, za de­mo­ra­li­za­cyę, prze­wi­dy­wał, ze się ten wy­pa­dek ju­tro po ca­łej wsi roz­nie­sie.

Pnia­ko­wi nie chciał na­wet nic mó­wić o tem na ra­zie; dok­tor i tak gło­wy nie miał dla ni­cze­go in­ne­go, prócz ob­ser­wo­wa­nia Kro­kow­skie­go, któ­re­go na chwi­lę te­raz nie opusz­czał.

Nie chciał jesz­cze sam so­bie uwie­rzyć i od­su­wał myśl o owej ka­ta­stro­fie, któ­rej się oba­wiał, jak­kol­wiek pierw­szy ją od­daw­na prze­wi­dy­wał.

Pan Ja­nusz na po­zór nie zmie­niał się wca­le; wy­da­wał się tyl­ko nie­spo­koj­nym i roz­draż­nio­nym bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

Pod­czas obia­du rzu­cił na­gle nóż i wi­de­lec na stół, od­su­nął ta­lerz i na migi po­ka­zał An­to­nie­mu, któ­ry mu usłu­gi­wał, aby po­dał pa­pier i przy­rzą­dy do pi­sa­nia.

W pierw­szej chwi­li wy­da­wa­ło się, że so­bie przy­po­mniał ja­kąś ko­re­spon­den­cyę pil­ną a nie­za­ła­twio­ną i że nie chcąc tra­cić cza­su, za­mie­rza ją na­tych­miast za­ła­twić, aby po­sła­niec zdą­żył jesz­cze na sta­cyę przed odej­ściem po­cią­gu.

An­to­ni ośmie­lił się zro­bić mu uwa­gę:

– Może ja­śnie pan wpierw obiad skoń­czy?… z li­stem zdą­ży się jesz­cze na ko­lej.

Ale sło­wa te sta­re­go słu­gi roz­draż­ni­ły go tak gwał­tow­nie, że ser­we­tę ci­snął w pół­mi­sek z pie­czy­stem, ze­rwał się z krze­sła i wy­szedł szyb­ko do swe­go ga­bi­ne­tu.

Ru­chy miał przy­tem jed­nak nie­zwy­kłe, wy­mu­szo­ne ja­kieś, ner­wo­we, za­miast ku drzwiom, za­pę­dził się naj­pierw ku oknu, na pro­gu zwró­cił się do ka­mer­dy­ne­ra i po­gro­ził mu pię­ścią, a kie­dy dok­tor, za­nie­po­ko­jo­ny tą zmia­ną w jego fi­zy­ogno­mii i obej­ściu się, po­wstał rów­nież po chwi­li i po­dą­żył za nim, za­stał go przy biur­ku na­chy­lo­ne­go i pi­szą­ce­go coś na du­żym ar­ku­szu pa­pie­ru z wiel­kiem za­ję­ciem i roz­ma­chem.

Spoj­rzał mu przez ra­mię i od­czy­tał na­głó­wek, wy­pi­sa­ny zmie­nio­nym, nie­rów­nym cha­rak­te­rem:

– „Do Stóp Jego Świą­to­bli­wo­ści, Na­miest­ni­ka Chry­stu­so­we­go w Rzy­mie!”

Ty­tuł ten wy­dał się Pnia­ko­wi od­ra­zu po­dej­rza­nym.

– Do kogo pan tak pi­sze? – spy­tał ła­god­nie, za­cho­wu­jąc w to­nie i fi­zy­ogno­mii wy­raz obo­jęt­ny.

Kro­kow­ski od­darł ka­wa­łek pa­pie­ru z ar­ku­sza i skre­ślił na nim sło­wa:

– „Do Pa­pie­ża”.

Po­tem po­dał go w od­po­wie­dzi Pnia­ko­wi, po­wstał z fo­te­lu, wy­pro­sto­wał się i z pod­nie­sio­ną gło­wą po­pa­trzał na dok­to­ra, jak gdy­by się spo­dzie­wał spra­wić na nim nie­zwy­kłe wra­że­nie tą wia­do­mo­ścią.

W oczach miał ja­kieś nie­zdro­we bły­ski, któ­re ga­sły i za­pa­la­ły się co chwi­la, jak gdy­by w gło­wie jego wą­tek my­śli i przy­tom­no­ści ury­wał się, to na­gle na­wią­zy­wał na­no­wo; stał tak dość dłu­go pod ba­daw­czem spoj­rze­niem Pnia­ka, któ­ry go by­strym wzro­kiem czas ja­kiś wy­trzy­my­wał, a ująw­szy w koń­cu de­li­kat­nie za ra­mio­na, pró­bo­wał po­sa­dzić na fo­te­lu lek­kim na­ci­skiem, mó­wiąc:

– Niech pan zbie­rze my­śli, uspo­koi się i za­sta­no­wi nad tem, co pan chce pi­sać. Pan prze­cież nie zna pa­pie­ża i nie może z nim ko­re­spon­do­wać. Czy nie czu­je pan bólu gło­wy?… tu na cie­mie­niu, nie czu­je pan żad­ne­go uci­sku?…

Ujął jego rękę, aby nie­znacz­nie puls zba­dać, ale Kro­kow­ski wy­rwał mu ją za­gnie­wa­ny i od­trą­cił od sie­bie; mru­czał przy­tem i oka­zy­wał znie­cier­pli­wie­nie, da­jąc mu do po­zna­nia na migi, aby go po­zo­sta­wił w spo­ko­ju i nie prze­szka­dzał.

Od­wra­cał gło­wę, uni­ka­jąc spoj­rze­nia dok­to­ra i zgrzy­tał zę­ba­mi.

Pniak nie wi­dział go nig­dy do­tąd w ta­kim sta­nie; po­zna­wał jed­nak nie­wąt­pli­we ozna­ki ro­dzą­ce­go się obłę­du, któ­ry go­tem bar­dziej prze­ra­żał, że miał do czy­nie­nia z wy­pad­kiem wy­jąt­ko­wym, w któ­rym trud­ność po­ro­zu­mie­nia się z pa­cy­en­tem, po­zba­wio­nym mowy, unie­moż­li­wia­ła ści­ślej­szą ob­ser­wa­cyę i po­sta­wie­nie dy­agno­zy.

Kro­kow­ski z wy­ra­zem ura­zy i nie­chę­ci od­wró­co­ny od nie­go, sie­dział pod­par­ty na ręku i kil­ka mi­nut zda­wał się nad czemś na­my­ślać, po­tem na­gle po­rwał ar­kusz z na­głów­kiem do Jego Świą­to­bli­wo­ści, po­darł go na drob­ne ka­wał­ki i rzu­cił po za sie­bie na śro­dek po­ko­ju.

Świst­ki roz­le­cia­ły się w po­wie­trzu i roz­sy­pa­ły na pod­ło­gę, on zaś wziął pió­ro i jak­by za­po­mi­na­jąc o obec­no­ści dok­to­ra, za­czął na­no­wo pi­sać z wiel­kiem prze­ję­ciem, się­ga­jąc co chwi­la do ka­ła­ma­rza w roz­tar­gnie­niu i upusz­cza­jąc kro­ple atra­men­tu na biur­ko i na pa­pier; in­stynk­tow­nie ście­rał je dło­nią, ro­biąc duże, brzyd­kie pla­my – i pi­sał da­lej.

Pniak stał za nim, opar­ty o fo­tel i przez ra­mię od­czy­ty­wał to pi­smo nie­rów­ne, szyb­kie, idą­ce w górę i no­szą­ce w so­bie wszyst­kie ce­chy ner­wo­we­go i umy­sło­we­go roz­stro­ju.

– „Oj­cze świę­ty! – pi­sał Kro­kow­ski, opusz­cza­jąc w po­śpie­chu wy­ra­zy i po­je­dyn­cze gło­ski – upra­szam, bła­gam, żą­dam, abyś jako Na­miest­nik Chry­stu­so­wy, po­sta­rał się o przy­wo­ła­nie z tam­te­go świa­ta naj­uko­chań­szej mał­żon­ki mo­jej, Bal­bi­ny z Or­szów, pri­mo voto Omy­liń­skiej, tym­cza­so­wo zmar­łej świę­tej pa­mię­ci, na cmen­ta­rzu miej­sco­wym w gro­bie fa­mi­lij­nym w Omy­li­nie po­cho­wa­nej po przy­ję­ciu Świę­tych Sa­kra­men­tów i spi­sa­niu ostat­niej woli, któ­rej lu­dzie nie­uczci­wi, chci­wi, źli, nie­su­mien­ni, nie wia­do­mo dla­cze­go uznać nie chcą?…”

Po tym dłu­gim, bez­ład­nie zbu­do­wa­nym ustę­pie, myśl jego wi­docz­nie zwró­ci­ła się na­gle w in­nym kie­run­ku, bo nie koń­cząc za­czę­te­go wąt­ku, roz­po­czął na nowo zda­nie, przy któ­rem za­czął łkać zci­cha i ję­czeć bo­le­śnie; gru­be łzy spa­da­ły mu na pa­pier i za­le­wa­ły świe­że pi­smo.

„Ko­cha­ny nasz synu, sko­ro masz być sy­nem mo­jej Bisi, bądź­że i moim sy­nem!… Wiem, że to po­twarz ludz­ka, ale jak­że się praw­dy do­wie­dzieć?… Mam w ser­cu gwóźdź, wbi­ty ręką przy­ja­cie­la, któ­re­go nie znam, a któ­ry jest moim naj­gor­szym wro­giem. Kto mi gwóźdź ten te­raz wy­rwie?… gdzie są ta­kie ob­cę­gi, coby ser­decz­ne gwoź­dzie wy­cią­ga­ły?…

„O, moja Ty świę­ta, moja Ty je­dy­na! czy to może być praw­dą, co przy­ja­ciel mówi?…

„Na­pi­sa­łem do Na­miest­ni­ka Chry­stu­so­we­go w Rzy­mie, aby Cię wskrze­sił, jak Pio­tro­wi­na i abyś sama dała świa­dec­two. Za kil­ka dni spo­dzie­wam się od­po­wie­dzi z Wa­ty­ka­nu; list mój po­uf­ny z ca­łem przed­sta­wie­niem spra­wy pa­pie­żo­wi od­szedł już wczo­raj­szą pocz­tą. Bądź cier­pli­wą, Oj­ciec świę­ty zro­bi cud i wskrze­si Cię… Bę­dziesz mo­gła sta­nąć oko w oko ze swy­mi po­twar­ca­mi i wy­grać pro­ces, któ­ry nam wy­to­czy­li o nie­praw­ne roz­po­rzą­dze­nie się ma­jąt­kiem.

„Przy­ślę po Cie­bie za­mknię­tą ka­re­tę na sam cmen­tarz, abyś się nie za­zię­bi­ła.

„O, Boże, co ja cier­pię!… tyle mego, że od­zy­ska­łem mowę i będę mógł te­raz bro­nić Cię przed ca­łym świa­tem, a na­wet w są­dzie za­miast ad­wo­ka­ta prze­ma­wiać…”

Pniak, po­chy­lo­ny nad nim, z usta­mi za­ci­śnię­te­mi, bla­dy ze wzru­sze­nia, czy­tał te wy­ra­zy bez związ­ku i pró­bo­wał uchwy­cić w nich urwa­ną nić my­śli, któ­re się roz­pierz­cha­ły w tej bied­nej, cię­ża­rem smut­ków i nie­szczęść przy­wa­lo­nej gło­wie.

Kro­kow­ski nie prze­ry­wał so­bie ani na chwi­lę, za­pi­sy­wał jed­ną stro­ni­cę ar­ku­sza za dru­gą i co­raz głę­biej zda­wał się za­ta­piać w tej ko­re­spon­den­cyi; wy­obra­żał so­bie za­pew­ne, iż na­praw­dę od­zy­skał mowę i to pi­sa­ne sło­wo za­stę­po­wa­ło mu żywe.

Spie­szył się, aby wy­do­być wszyst­ko ze sie­bie, co w ser­cu i umy­śle cho­rym mie­sza­ło się w cha­os uczuć i re­flek­syi, po­bu­dzo­nych po­przed­nie­mi wra­że­nia­mi.

Po­ję­cia, ob­ra­zy, wnio­ski ukła­da­ły się w jego gło­wie, jak w ka­lej­do­sko­pie, zmie­nia­jąc się co chwi­la i mie­sza­jąc z sobą co­raz nie­wy­raź­niej i dzi­wacz­niej.

Naj­czę­ściej wra­cał do tego jed­ne­go przed­mio­tu, któ­ry wi­docz­nie utkwił mu naj­głę­biej w cho­rym mó­zgu i przy­po­mi­nał się na­tręt­nie: do owe­go cudu, spo­dzie­wa­ne­go ze stro­ny Chry­stu­so­we­go Na­miest­ni­ka, któ­ry miał mu wskrze­sić uko­cha­ną jego nie­boszcz­kę.

– „Spo­dzie­wam się, mam na­dzie­ję nie­płon­ną – pi­sał, po­wta­rza­jąc co kil­ka wier­szy te same nie­mal wy­ra­zy – że Wa­sza Świą­to­bli­wość uczy­nisz za­dość mej proś­bie, mo­je­mu żą­da­niu i uzy­skasz po­zwo­le­nie na wskrze­sze­nie zmar­łej mał­żon­ki mo­jej.

„Jest to nie­odzow­ną ko­niecz­no­ścią, aby wiel­kie dzie­ło jej za­pi­sów do­szło do skut­ku. Obo­je zo­bo­wią­za­li­śmy się Panu Bogu, uczy­ni­łem bo­wiem uro­czy­ste vo­tum, któ­re­go mi wy­peł­nić żli, nie­chęt­ni, za­wist­ni lu­dzie wy­peł­nić nie po­zwa­la­ją… Wola zmar­łych jest świę­tą!… dla­cze­go jej nie po­zwa­la­ją speł­nić?… Ob­rzu­ca­ją ją te­raz ka­mie­nia­mi, pod­ło­ścią, po­twa­rzą, kie­dy się bro­nić nie może.

„Spo­dzie­wam się, że Wa­sza Świą­to­bli­wość nie uwie­rzy temu, co mó­wią o na­szym synu. Fałsz!… ja go­tów je­stem przy­siądz, cho­ciaż mam ser­ce gwoź­dziem prze­bi­te przez przy­ja­cie­la, któ­ry mnie ostrzegł zdra­dziec­ko. Ona jest nie­win­na, a ja cier­pię Oj­cze świę­ty!… Dam dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści, sto mi­lio­nów, wszyst­kie mi­lio­ny na cele do­bro­czyn­ne…”

Za­bra­kło mu już pa­pie­ru do dal­sze­go pi­sa­nia; przed nim le­ża­ło kil­ka ar­ku­szy za­ba­zgra­nych od dołu do góry, po­pla­mio­nach atra­men­tem, zwil­żo­nych łza­mi.

Zmę­czył się wi­docz­nie tem for­sow­nem pi­sa­niem, ręka mu drża­ła, pal­ce ze­sztyw­nia­łe kur­czo­wo ści­ska­ły pió­ro, oparł się i przy­mknął oczy, od­dy­cha­jąc głę­bo­ko.

Pniak wy­jął mu z ręki ob­sad­kę z roz­kwa­czo­ną sta­lów­ką i przy­sło­nił lam­pę, aby go świa­tło jej nie ra­zi­ło.

Trud­no mu było dłu­żej wąt­pić o tem, co wi­dział; miał do czy­nie­nia z wy­raż­nem po­mie­sza­niem zmy­słów, któ­re za­po­wia­da­ło się tem groź­niej, że wy­stę­po­wa­ło w ob­ja­wach spo­koj­nych, bez wy­bu­chu, bez fu­ryi, bez gwał­tow­ne­go roz­draż­nie­nia.

I to te­raz, te­raz wła­śnie, kie­dy cho­dzi­ło o naj­waż­niej­sze spra­wy: o od­par­cie ata­ku w są­dzie, o wy­gra­nie pro­ce­su, ura­to­wa­nie za­pi­sów nie­boszcz­ki i wpro­wa­dze­nie w ży­cie tych wszyst­kich idei, któ­re były naj­szla­chet­niej­szą czę­ścią jej spu­ści­zny po­śmiert­nej!…

Wie­dział do­brze, ja­kie na­stęp­stwa spro­wa­dzić musi ta cho­ro­ba głów­ne­go do­ży­wot­ni­ka i praw­ne­go przed­sta­wi­cie­la pro­jek­to­wa­nych przez zmar­łą fun­da­cyi; prze­wi­dy­wał, jak to za­gma­twa spra­wę pro­ce­su, skom­pli­ku­je ją no­we­mi trud­no­ścia­mi, ile krucz­ków no­wych na­strę­czy stro­nie prze­ciw­nej.

Z chwi­lą zu­peł­nej nie­po­czy­tal­no­ści Kro­kow­skie­go, on sam je­den mu­siał na swo­je bar­ki przy­jąć cały cię­żar obo­wiąz­ków i od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec pra­wa i opi­nii pu­blicz­nej, mu­siał sta­nąć do wal­ki, któ­rą los utrud­niał mu na każ­dym kro­ku, jak­by był prze­ku­pio­ny przez stro­nę prze­ciw­ną.

Ale ja­kiś głos we­wnętrz­ny mó­wił mu:

– Nie upa­daj na du­chu, broń!… wy­trwaj!… nie o cie­bie cho­dzi, ale o praw­dę, o spra­wie­dli­wość, o ideę, o do­bro ogó­łu, któ­re­go masz być rzecz­ni­kiem. Niech cię ten nowy cios nie roz­bra­ja i nie od­bie­ra od­wa­gi!… Po­każ, żeś go­dzien był tej mi­syi, któ­rą ci los prze­zna­czył i wola zmar­łej po­wie­rzy­ła. Skup my­śli, zbierz całą ener­gię, nie opusz­czaj rąk, nie do­zwól uni­ce­stwić pięk­ne­go dzie­ła w za­rod­ku, nie daj so­bie wy­drzeć i zmar­no­wać po­sie­wu, któ­ry ma przy­nieść tyle plo­nu w przy­szło­ści. Zo­sta­łeś sam te­raz, – idź do celu, choć­byś miał upaść, przy­wa­lo­ny brze­mie­niem nad siły!… Nie wol­no ci zwąt­pić, nie wol­no być ma­ło­dusz­nym, wła­śnie dla­te­go, że zo­sta­łeś sam je­den i że za wszyst­ko bę­dziesz od­po­wie­dzial­nym!

Przy­ci­snął obie zim­ne dło­nie do czo­ła, jak­by się oba­wiał, że mu te my­śli czasz­kę roz­sa­dzą – i stał tak dłu­gą chwi­lę, jak czło­wiek, któ­ry ob­li­cza się się z si­ła­mi przed speł­nie­niem naj­cięż­sze­go w ży­ciu za­da­nia, jak bo­ha­ter, któ­ry ma zwy­cię­żyć lub zgi­nąć, jak za­pa­śnik, któ­ry ob­li­cza wszyst­kie dane za i prze­ciw w wal­ce, w szran­kach, w któ­re go am­bi­cya, ho­nor i mi­łość idei po­py­cha­ją.

Los wy­sta­wiał go na pró­bę i do­świad­czał.

Wy­zy­wał go w chwi­li sta­now­czej, w któ­rej od nie­go sa­me­go za­le­ża­ło tyl­ko pod­dać się fa­tal­no­ści i za­nie­chać dal­szej ak­cyi, nie iść dłu­żej prze­ciw prą­do­wi, po­zwo­lić wy­pad­kom, aby roz­strzy­gnę­ły spra­wę bez jego udzia­łu, albo też w obro­nie za­pi­sów pu­blicz­nych sta­nąć męż­nie, z od­da­niem się zu­peł­nem, z po­świę­ce­niem bez­gra­nicz­nem, wal­czyć prze­ciw ma­łost­ko­wym, ego­istycz­nym in­te­re­som tej sprzy­się­żo­nej fa­lan­gi, któ­ra chcia­ła roz­dra­pać for­tu­nę, prze­zna­czo­ną dla do­bra ogó­łu, dla po­żyt­ku przy­szło­ści.

– Nie masz się nad czem tak dłu­go za­sta­na­wiać – mó­wił so­bie – je­steś wy­ko­naw­cą te­sta­men­tu, któ­ry za­pew­nia chleb i świa­tło ca­łym po­ko­le­niom; lu­do­wi temu, z któ­re­go sam po­cho­dzisz, otwie­ra nowe pro­gi do po­stę­pu, do oświa­ty, do uszla­chet­nie­nia; ma­lucz­kich, bied­nych, łak­ną­cych ob­da­rza, a ty, któ­ry mia­łeś być sza­fa­rzem tych łask, tego ziar­na du­cho­we­go, mógł­byś po­peł­nić tę pod­łość i cof­nąć się, nie bro­niąc do upa­dłe­go ich in­te­re­sów, za­wieść za­ufa­nie swej do­bro­dziej­ki i pani wiel­kie­go ser­ca, któ­rej tyle sam za­wdzię­cza­łeś?… Wstyd i hań­ba!… Nie wol­no ci się za­chwiać, nie wol­no na­wet my­śleć o od­wro­cie.

I po raz dru­gi w ży­ciu, z tym sa­mym ru­chem sta­now­czym gło­wy, z tem sa­mem po­czu­ciem obo­wiąz­ku, z tą samą am­bi­cyą czło­wie­ka świa­do­me­go do­brych i po­ży­tecz­nych ce­lów, któ­re były jego umi­ło­wa­nym ide­ałem, wy­pro­sto­wał się dum­nie z ja­kimś chłop­skim upo­rem, twar­dym i zre­zy­gno­wa­nym, mó­wiąc so­bie:

– Zro­bię swo­je!… pój­dę sam prze­ciw wszyst­kim szu­braw­com!…

Na­pi­sał na­tych­miast list do me­ce­na­sa Za­biel­skie­go, uwia­da­mia­jąc go o ka­ta­stro­fie, za jaką uwa­żał cho­ro­bę pana Ja­nu­sza i pro­sił, aby nie zwle­ka­jąc, zje­chał oso­bi­ście do Omy­li­na, w celu po­ro­zu­mie­nia się co do dal­szych kro­ków i zba­da­nia sy­tu­acyi praw­nej, wy­wo­ła­nej obłą­ka­niem Kro­kow­skie­go.

Za­te­le­gra­fo­wał też po dwóch le­ka­rzy war­szaw­skich, nie chcąc na sie­bie sa­me­go brać cał­ko­wi­tej od­po­wie­dzial­no­ści za stan pa­cy­en­ta i pra­gnąc z nimi ra­zem na­ra­dzić się co do dal­sze­go z nim po­stę­po­wa­nia.

Cho­ry za­cho­wy­wał się w dal­szym cią­gu spo­koj­nie; ca­łe­mi go­dzi­na­mi prze­sia­dy­wał te­raz przy biur­ku, za­ję­ty nie­ustan­ną ko­re­spon­den­cyą: za­pi­sy­wał całe li­bry pa­pie­ru, ukła­da­jąc li­sty do pa­pie­ża, do roz­ma­itych mo­nar­chów eu­ro­pej­skich, pi­sy­wał na­wet proś­by wprost do Pana Boga i peł­ne czu­ło­ści ode­zwy do swo­jej nie­boszcz­ki żony, aby jak naj­ry­chlej dała się wskrze­sić i po­wró­ci­ła w naj­waż­niej­szych, ży­wot­nych, nie cier­pią­cych zwło­ki spra­wach oso­bi­stych i pu­blicz­nych do Omy­li­na.

W tych dzi­wacz­nych, bez związ­ku i bez ładu spi­sy­wa­nych my­ślach, były jed­nak wi­docz­ne od­bły­ski wszyst­kich wra­żeń, któ­re w ostat­nich zwłasz­cza cza­sach naj­sil­niej wstrzą­snę­ły umy­słem i ser­cem jego.

Opa­dła go ist­na gra­fo­ma­nia od chwi­li pierw­szych ob­ja­wów obłę­du; nie po­zwo­lił się wy­pro­wa­dzać ze swo­je­go po­ko­ju, nie dał się ode­rwać od biur­ka, gnie­wał się i zży­mał na dok­to­ra, któ­ry roz­ma­itych uży­wał wy­bie­gów, aby go od tej cią­głej ko­re­spon­den­cyi od­wo­dzić, ile razy za­uwa­żył ozna­ki zbyt wiel­kie­go na­tę­że­nia i wy­czer­pa­nia.

Pró­bo­wał mu za­bie­rać pa­pier, cho­wał pió­ra i atra­ment, ale wte­dy cho­ry roz­draż­niał się jesz­cze bar – dziej, cho­dził nie­spo­koj­ny po wszyst­kich ką­tach, zbie­rał roz­ma­ite świst­ki i ukry­wał po kie­sze­niach; aby so­bie przy­go­to­wać za­pas pa­pie­ru, Wy­dzie­rał pu­ste kart­ki z ksią­żek; dzwo­nił raz po raz na służ­bę i z żywą ge­sty­ku­la­cyą da­wał im na migi do po­zna­nia, żeby mu na­tych­miast przy­nie­sio­no przy­bo­ry do pi­sa­nia.

Wy­gra­żał im pię­ścią, roz­trą­cał me­ble i wpa­dał w taką pa­syę, że osta­tecz­nie z dwoj­ga złe­go, wy­bie­ra­no mniej groź­ne i speł­nia­no jego żą­da­nia

Na Pnia­ka spo­glą­dał z pod oka, po­dejrz­li­wie, jak gdy­by tra­cił do nie­go ser­ce i za­ufa­nie; uda­wał, że nie sły­szy jego za­py­tań i z ja­kąś skry­tą ura­zą od­wra­cał się od nie­go, gdy wcho­dził do po­ko­ju.

Na­to­miast ro­sło przy­wią­za­nie jego do An­to­nie­go; sta­ry ka­mer­dy­ner sta­wał się jego po­wier­ni­kiem i był w wy­jąt­ko­wych ła­skach.

Od­cią­gał go na bok, wty­kał w rękę pie­nią­dze, gła­skał po twa­rzy i sta­rał się ująć go so­bie, wy­se­ła­jąc raz po raz na pocz­tę z li­sta­mi do roz­ma­itych osób wy­so­ko po­ło­żo­nych.

– Zda­je mi się – pi­sał po­uf­nie na ta­blicz­ce – że oni prze­ku­pić mu­sie­li pocz­tę, bo nie ro­zu­miem, dla­cze­go nie do­sta­łem do­tąd żad­nej od­po­wie­dzi ani od pa­pie­ża, ani od Pana Boga, ani od na­szej pani… Za­pew­ne li­sty giną.

Słu­żą­cy uspo­ka­jał go do­bro­dusz­nie, za­pew­nia­jąc, że list przyj­dzie lada dzień, musi przyjść, tyl­ko pro­sił o cier­pli­wość.

– Do Rzy­mu da­le­ko, pro­szę ja­śnie pana, a do nie­ba to prze­cież ka­wał dro­gi – tłó­ma­czył mu, jak dziec­ku – za­nim doj­dzie, za­nim od­pi­szą, to i z ty­dzień, albo i wię­cej upły­nie…

Kro­kow­skie­mu to ja­koś tra­fia­ło do prze­ko­na­nia.

– Je­śli ju­tro jesz­cze nic nie bę­dzie z pocz­ty, to An­to­ni po­je­dzie sam na mój koszt do pa­pie­ża – za­po­wia­dał mu na pi­śmie – tyl­ko nie trze­ba nic o tem mó­wić Pnia­ko­wi, bo on nie­przy­chyl­ny temu. Je­stem pew­ny, że oni go pod­ku­pi­li. Ta­jem­ni­ca!

– Do­brze, do­brze!… przed pa­nem dok­to­rem ani parę pusz­czę z gęby – za­pew­niał go szep­tem ka­mer­dy­ner, uda­jąc, że wcho­dzi zu­peł­nie w sy­tu­acyę – tyl­ko niech ja­śnie pan pój­dzie się tro­chę przejść po świe­żem po­wie­trzu. Tak ja­śnie pan cię­giem sie­dzi w tym ga­bi­ne­cie, tu­taj dusz­no i ciem­no; to tak nie­zdro­wo, to hu­mo­ry do gło­wy ude­rza­ją.

Cho­ry się wzdra­gał, wy­ma­wiał, opie­rał, jak­by się bro­nił przed gwał­tem.

– Ja nie mam cza­su, mój An­to­ni – kre­ślił szyb­ko w swo­im no­tat­ni­ku – ja mu­szę jesz­cze dzi­siaj na­pi­sać kil­ka bar­dzo waż­nych li­stów. Pro­szę mi dać po­kój, pro­szę mi nie prze­szka­dzać. Idź już so­bie!… tra­cę tyl­ko czas z tobą!

I za­sia­dał zno­wu do biur­ka, aby za­pi­sy­wać całe fo­lia­ły pa­pie­ru, skła­dać w ko­per­ty, ad­re­so­wać i wy­se­łać na pocz­tę z po­le­ce­niem przy­no­sze­nia re­ce­pi­su.

Ro­zu­mie się, że ta cała ko­re­spon­den­cya do­sta­wa­ła się tyl­ko do rąk dok­to­ra, któ­ry wie­czo­ra­mi od­czy­ty­wał wszyst­kie li­sty nie­szczę­sne­go wa­ry­ata i w ten spo­sób je­dy­nie wta­jem­ni­czał się w cho­ro­bli­wą pra­cę ca­ło­dzien­ną jego mó­zgu.

Le­ka­rze po zba­da­niu pa­cy­en­ta, wy­da­li opi­nię bar­dzo nie­po­myśl­ną.

– Zda­je mi się, ko­le­go – ode­zwał się w re­zul­ta­cie je­den ze spe­cy­ali­stów – że to się skoń­czy pa­ra­li­żem po­stę­po­wym.

– Ta­kie i moje zda­nie – za­kon­klu­do­wał dru­gi le­karz.

Uło­żo­no po­tem na wspól­nem con­si­lium spo­sób trak­to­wa­nia cho­re­go i po­sta­no­wio­no zo­sta­wić go tym­cza­so­wo na ob­ser­wa­cyi, prze­wi­du­jąc ewen­tu­al­ność po­miesz­cze­nia na­stęp­nie w ja­kim za­kła­dzie psy­chia­trycz­nym za­gra­ni­cą, gdy­by się ogól­ny stan po­gor­szył.

W cią­gu dnia Kro­kow­ski zaj­mo­wał się go­rącz­ko­wo je­dy­nie pi­sa­niem li­stów, wie­czo­ra­mi zaś z na­sta­niem zmro­ku, prze­cho­dził do sa­lo­nu, sia­dał przy for­te­pia­nie i za­czy­nał grać…

Dziw­ne wra­że­nie spra­wia­ła ta gra wa­ry­ata, któ­ra była ja­kąś po­rwa­ną im­pro­wi­za­cyą, zło­żo­ną za­le­d­wie z kil­ku tak­tów bar­dzo smęt­ne­go mo­ty­wu, po­wta­rza­ne­go nie­ustan­nie w kół­ko, jak gdy­by trud­no mu było wy­plą­tać się z roz­po­czę­te­go te­ma­tu.

Prze­su­wał ręce po kla­wia­tu­rze, zmie­nia­jąc je­dy­nie tem­po, to przy­śpie­sza­jąc gwał­tow­nie, to zwal­nia­jąc w ja­kieś tę­sk­ne, me­lan­cho­lij­ne sfo­rzan­do ów urwa­ny frag­ment, któ­ry, jak per­pe­tu­um mo­bi­le, wi­ro­wał pod jego pal­ca­mi i, po­mi­mo swej jed­no­staj­no­ści, ude­rzał nie­wy­mow­ną eks­pre­syą.

Cho­ra, smut­na, roz­tę­sk­nio­na i zroz­pa­czo­na du­sza od­zy­wa­ła się w tej grze, któ­ra prze­wle­ka­ła się bez koń­ca, ca­łe­mi go­dzi­na­mi.

Tak samo trud­no go było ode­rwać od for­te­pia­nu, jak od biur­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: