T - ebook
T - ebook
Mistrz sztuk walki Hrabia T. wędruje przez dziewiętnastowieczną Rosję do Pustelni Optyńskiej - popularnego celu pielgrzymek, opisanego przez Dostojewskiego w Braciach Karamazow. Po drodze spotyka kabalistycznego demona Ariela, który twierdzi, że stworzył świat i samego hrabię. I rzeczywiście na to wygląda. T. nie jest zwykłym pielgrzymem, lecz wymyślonym przez Ariela alter ego Lwa Tołstoja, a jego historia - powieścią tworzoną przez grupę ghostwriterów na kształt gry komputerowej, w której zasady zmieniają się w zależności od koniunktury. W rezultacie nie wiadomo już, czy to ghostwriterzy piszą o hrabim T., czy hrabia T. o Arielu Edmundowiczu Brachmanie, czy też Pielewin o Tołstoju, Dostojewskim i Sołowjowie - w rzeczywistości nic nie istnieje. I nie ma nic świętego - autor kpi z idei Tołstoja i Dostojewskiego, nie zostawia suchej nitki na współczesnych wydawcach, których interesuje tylko zysk, ośmiesza patos i wzniosłe tony.
Z recenzji poprzednich książek:
Pisarz świetny i niezwykły: autentyczna literacka bestia w najlepszym wcieleniu.
Wyobraźnią i pomysłowością mógłby obdzielić kilkudziesięciu innych autorów, poczuciem humoru dorównuje najlepszym mistrzom groteski.
Jacek Wojciechowski, „Nowe Książki"
Bułhakow czyta to w grobie i śmieje się z uznaniem.
Zygmunt Miłoszewski o Empire V, „Newsweek Polska"
Niektóre pomysły Pielewina są doprawdy znakomite, a próba nadążenia za nimi przypomina chęć wyobrażenia sobie rzeczywistości składającej się nie z trzech, lecz z kilkunastu wymiarów.
Aleksander Kaczorowski, gazeta.pl
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-362-7 |
Rozmiar pliku: | 754 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy tory zaczęły się piąć w górę, stareńki parowóz zwolnił bieg. Chwila była ze wszech miar stosowna – za oknem rozpostarła się panorama niezwykłej urody i obaj siedzący w przedziale pasażerowie, którzy właśnie skończyli pić herbatę, na długo pogrążyli się w kontemplacji.
Na wysokim wzgórzu bielał pański dwór, wzniesiony najwyraźniej przez jakiegoś rozrzutnego postrzeleńca.
Budowla była piękna i dziwna: przypominała ni to siedzibę elfów, ni to zamek zakonu rycerskiego. Białe iglice, strzeliste okna, lekkie marmurowe altany, wychylające się spośród wymyślnie strzyżonych krzewów parku – wszystko to wydawało się nierealne w monotonnym rosyjskim krajobrazie, wśród szarych chat, koślawych płotów i sterczących po ogrodach strachów na wróble, przypominających krzyże ze szczątkami niewolników, ukrzyżowanych jeszcze w rzymskich czasach.
Ale dziwniej niż biały zamek wyglądał oracz, idący za pługiem po zboczu wzgórza. Był to wysoki, czarnobrody mężczyzna potężnej budowy, ubrany w długą rubachę. Nogi miał bose, a jego dłonie spoczywały na rączkach drewnianego pługa, do którego zaprzężony był koń pociągowy.
– Nie znajduje pan, wielebny ojcze, że ten obrazek ma w sobie coś biblijnego?
Pytanie zadał pasażer z bujnymi rudawymi wąsami, odziany w brązowy kraciasty garnitur i takąż czapkę. A skierował je do siedzącego naprzeciw młodego duchownego w czarnym kłobuku i ciemnofioletowej riasie.
Duchowny, z sylwetki i brody bardzo podobny do oddalającego się za oknem oracza, odwrócił wzrok od szyby i zapytał z uprzejmym uśmiechem:
– Cóż pan tu widzi biblijnego, łaskawco?
Pan w kraciastym garniturze lekko się zmieszał.
– Może należało raczej powiedzieć: coś pierwotnego i majestatycznego – odparł. – Biblia, jak wiemy, też traktuje o rzeczach pierwotnych i wielkich. W sensie, że tak powiem, porównawczym. Przepraszam, jeśli się niezręcznie wyraziłem.
– Drogi panie – odrzekł duchowny. – Nie trzeba być aż tak apologetycznym.
– Przepraszam, jakim?
– Apologetycznym, skłonnym do przesadnych usprawiedliwień. Ludzie świeccy w rozmowie z przedstawicielami kleru zawsze starają się napomykać o kwestiach duchowych. Nie ma w tym nic złego, przeciwnie, to dla nas radość, że samą swoją obecnością zwracamy myśli ludzi ku sprawom wyższym…
– Knopf – skłonił się kraciasty jegomość. – Ardalion Knopf, handel towarami żelaznymi. Chyba się jeszcze nie przedstawiłem. A wasza wielebność to ojciec Paisij, pamiętam.
Duchowny pochylił czarny kłobuk.
Knopf znów odwrócił się do okna. Wciąż jeszcze było widać dwór i oracza.
– A wie ojciec, co to za tajemniczy zamek na wzgórzu, ojcze Paisiju? To Jasna Polana, posiadłość hrabiego T.
Tak właśnie to wymówił: „hrabiego Te”.
– Doprawdy? – uprzejmie, ale bez zainteresowania odparł duchowny. – Jakie dziwne nazwisko.
– Hrabiego zaczęto tak nazywać z winy pismaków – wyjaśnił Knopf. – Relacjonując jego wyczyny, gazety nigdy nie wymieniają jego prawdziwego nazwiska, żeby się nie narazić na zarzut dyfamacji. Ten pseudonim musi mu teraz wystarczyć.
– Romantycznie – uśmiechnął się duchowny.
– Tak. A tam po zboczu idzie zapewne sam hrabia T. To zamiast porannej gimnastyki. Wielki człowiek.
Ojciec Paisij zrobił uprzejmy ruch ramionami, jakby wzruszał nimi z niedowierzaniem, a zarazem przytakiwał rozmówcy.
– Cóż – powiedział – kilka godzin włościańskiej pracy nie zaszkodzi nawet hrabiemu.
– Pozwoli ojciec, że zapytam – odezwał się szybko Knopf, jakby wyczekiwał właśnie na ten moment. – Co wasza wielebność sądzi o wykluczeniu hrabiego T. z Cerkwi?
Duchowny spoważniał.
– To bardzo tragiczny fakt – powiedział cicho. – Czyż bowiem może być coś smutniejszego niż wygnanie dziecięcia Cerkwi z jej łona? Przyczyną, jak się zdaje, są grzeszne i gorszące postępki hrabiego. Które zresztą nie są mi dokładnie znane.
– Gorszące postępki? Ośmielę się zanegować, wasza wielebność. Hrabia T. to jeden z najwyższych autorytetów moralnych naszych czasów. I odejście od Cerkwi wcale jego wielkości nie umniejszyło. Natomiast autorytet Cerkwi…
– Na jakiej podstawie uważa pan hrabiego T. za autorytet moralny? – zainteresował się duchowny.
– No jak to? Obrońca uciśnionych, szlachetny arystokrata, niebojący się rzucić wyzwania złu tam, gdzie policja i rząd są bezsilni… Bożyszcze prostych ludzi. Wreszcie, ulubieniec kobiet. Prawdziwy ludowy heros, chociaż hrabia! Nic dziwnego, że zaczyna się go obawiać nawet dom panujący.
Słowa „dom panujący” Knopf wymówił szeptem, znacząco wybałuszając oczy i wskazując palcem w górę.
– Marność nad marnościami i wszystko marność – rzekł ojciec Paisij z uśmiechem. – Autorytet moralny zdobywa się za cenę prześladowań i cierpień, nie ma on nic wspólnego z podziwem gawiedzi. Inaczej bowiem można by go przyznać nawet tancerce, która wieczorami zadziera gołe nóżki przed lornetującą widownią.
I ojciec Paisij pokazał dwoma palcami, jak tancerka zadziera te nóżki.
– Ale hrabia T. nie jest tancerką – zaoponował Knopf. – I bynajmniej nie uniknął prześladowań. Czy ojciec wie, że ustanowiono nad nim tajny nadzór policji i nie wolno mu opuszczać majątku? Władze rzekomo obawiają się o jego zdrowe zmysły. Wedle pogłosek z kręgów zbliżonych do rodziny hrabia postanowił się udać do Pustelni Optyńskiej.
– Pustelni Optyńskiej? – Ojciec Paisij zmarszczył brwi. – A w jakim celu? I co to jest?
– W jakim celu, nie wiem. A znaczenie tych słów wyjaśnia się różnie. Jedni przypuszczają, że jest to jakiś tajny monaster, w którym hrabia chce otrzymać wskazówki duchowe od świętych starców pokutników. Inni twierdzą, że „Pustelnia Optyńska” to przyjęte w sekcie hezychastów określenie ostatecznej granicy mistycznej, duchowego wzniesienia się na szczyt, i nie należy tego rozumieć w sensie geograficznym. Jeszcze inni, z kręgów rządowych… Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jakim torem biegną ich myśli, ale z jakiegoś powodu zamiar hrabiego udania się do Pustelni Optyńskiej uważają za niebezpieczny. I aby to Żelaznej Brodzie udaremnić, wysłano najlepszych agentów Ochrany.
– Żelaznej Brodzie? – powtórzył duchowny.
– Tak, tak nazywają hrabiego w Trzecim Oddziale.
– Skąd pan ma te informacje?
Knopf z gotowością wyjął z kieszeni złożoną gazetę.
– O proszę, piszą o tym w „Petersburskich Drzazgach”.
Duchowny się roześmiał.
– Na pańskim miejscu nie traktowałbym serio pogłosek, które rozpowszechniają tego typu wydawnictwa. Proszę mi wierzyć, to tylko głupie plotki.
Knopf spojrzał na zegarek, po czym popatrzył uważnie na rozmówcę.
– Ale informacje o areszcie domowym hrabiego są jak najbardziej prawdziwe – powiedział. – Tak się składa, że mam znajomości w policji. Opowiedziano mi to w sekrecie. I wiele innych ciekawych rzeczy.
– Mianowicie jakich, jeśli wolno spytać?
– Powiadają – rzekł Knopf, wpatrując się bacznie w ojca Paisija – że hrabia T. sprawił sobie sobowtóra, wysokiego draba wieśniaka. Zrobił mu brodę ze starej peruki. I w porze przejazdu pociągu kurierskiego każe mu orać, kiedy sam chce niepostrzeżenie zniknąć z majątku. I porusza się w przebraniu. Wsiada do pociągu akurat tam, gdzie i pan wsiadł, ojczulku, i jedzie sobie w jakichś swoich sprawach…
– Ach tak – rzekł ojciec Paisij. – Interesujące. Wszelako jak na kupca handlującego artykułami żelaznymi jest pan, panie Knopf, niezwykle dobrze poinformowany o poczynaniach policji.
– A pan, ojczulku, jak na duchownego jest przesadnie wyekwipowany. Proszę, jaki wielki rewolwer pod riasą, kolba się odznacza. Po co to panu?
Duchowny sięgnął pod riasę i wyciągnął długi błyszczący rewolwer.
– Ten? – zapytał, oglądając broń jakby z pewnym zdziwieniem. – A to na wilki. Nasza parafia leży w lasach, droga od stacji daleka. Droga daleka, a nocka ciemna…
– Savage, francuski? – zamruczał Knopf. – Niezły. A teraz pokażę panu swój…
I wyciągnął z zanadrza garbatego policyjnego smith & wessona.
W przedziale wytworzyła się dziwna sytuacja.
Fioletowy duchowny i kraciasty jegomość siedzieli na swoich skórzanych kanapach z rewolwerami w rękach – nie żeby bezpośrednio sobie nawzajem grożąc (ich rozmowa była raczej żartobliwa i wesoła), ale jednak otwarcie i niedwuznacznie kierując przeciwko sobie gwintowane lufy.
– A skoro już mówimy o hrabim T. – powiedział Knopf. – Czy wie pan, co to jest niesprzeciwianie się złu przemocą?
– Oczywiście – odparł duchowny, bawiąc się rewolwerem. – Jest to nauka moralno-etyczna o niedopuszczalności odpłacania złem za zło. Opiera się na cytatach z Ewangelii, co prawda, tendencyjnie dobranych. Pan nasz istotnie powiedział: „jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek, nadstaw mu lewy”. Ale powiedział też co innego: „nie pokój przyniosłem, ale miecz…”.
– Nauka moralna, mówi pan? – zapytał Knopf, gładząc palcem bębenek. – A ja mam inne informacje.
– Jakież to?
– Hrabia T. przez całe życie uczył się wschodnich sztuk walki. I na ich podstawie stworzył własną szkołę: coś w rodzaju walki francuskiej, tylko o wiele bardziej wyrafinowanej. Zasadza się ona na zwróceniu siły i ciężaru atakującego przeciw niemu samemu minimalnym wysiłkiem… własnym. Żelazna Broda osiągnął w tej sztuce najwyższe mistrzostwo. Ta walka nazywa się właśnie „niesprzeciwianie się złu przemocą”, w skrócie NZP, a jej chwyty są tak śmiercionośne, że jedynym sposobem poradzenia sobie z hrabią jest zastrzelenie go.
Ojciec Paisij był wyraźnie pod wrażeniem opowieści Knopfa – w przestrachu chwycił się ręką za brodę, jakby chcąc ją uchronić przed jakimiś skutkami owej opowieści. Lufa jego rewolweru jednakże nadal spoglądała w stronę Knopfa.
– Żelazna Broda – powiedział, wytrzeszczając oczy. – Coś takiego… A czemu taki dziwny pseudonim?
Knopf wzruszył ramionami.
– Azja, wielebny… A wspomniany przez pana aspekt niesprzeciwiania się złu to po prostu dekoratywna filozofia, którą Azjaci tak lubią ubarwiać swoje krwiożercze sztuki walki. Dlatego ludzie wysłani w pogoń za hrabią T. mają rozkaz otwierać ogień, jeśli tylko spróbuje stawiać opór.
– Opowiada pan straszne rzeczy! – wykrzyknął ojciec Paisij. – Naprawdę zaczną strzelać do tego nieszczęśnika? Przecież śmierć poza łonem Cerkwi, kiedy na człowieku ciąży anatema, to pewna droga do piekieł!
– Ach, ojczulku, a co mają robić stróże prawa? Inaczej przecież hrabiego nie da się ująć. To straszliwy przeciwnik – chociaż trzeba przyznać, że stara się nie brudzić rąk krwią. Jego azjatycka filozofia polega właśnie na tym, żeby nie odpowiadać ciosem na cios, tylko wznieść między sobą a przeciwnikiem śmiertelną przegrodę, o którą rozbije się atak, a wraz z nim atakujący. Bariery te mogą być różne, a w stwarzaniu ich hrabia T. nie ma sobie równych.
– To znaczy, że do hrabiego będą strzelać? – upewnił się ojciec Paisij. Zdawało się, że zupełnie nie potrafi przyjąć do wiadomości tej potwornej myśli.
– Obawiam się, że tak – z ubolewaniem potwierdził Knopf.
W powietrzu zawisło pełne napięcia milczenie. A potem światło dzienne nagle zgasło i zapadła ciemność – pociąg wjechał do tunelu i stukot kół, odbity od kamiennych ścian, natychmiast zagłuszył wszystkie inne dźwięki.
Nie wiadomo, co się działo w łoskoczącej ciemności przez następne parę minut. Kiedy jednak znów zrobiło się jasno, przedział wyglądał co najmniej dziwnie.
W powietrzu unosiły się kłęby niebieskawego prochowego dymu. W szybie okiennej ziały trzy otwory po kulach. Przestrzelony kłobuk ojca Paisija poniewierał się na podłodze. Nieprzytomny Knopf z purpurowym sińcem na czole leżał na skórzanej kanapie, z otwartymi ustami i rękami związanymi z przodu własnym krawatem. A ojciec Paisij siłował się z klamką okna.
Do drzwi przedziału głośno zastukano. Ojciec Paisij w ogóle na to nie zareagował, tylko zdwoił wysiłki. Okno jednak się nie poddawało: widocznie drewniana rama napęczniała z wilgoci i zaklinowała się na amen.
Znów zastukano do drzwi.
– Otwierać!
– Jedną chwileczkę, panowie! – zawołał ojciec Paisij. – Tylko się ubiorę.
To mówiąc, wziął rozmach i huknął nogą w okno. Przestrzelona szyba pękła i rozpadła się pod uderzeniem wiatru. Ojciec Paisij szybko powyrywał z ramy największe odłamki i wyrzucił je za okno.
– Dość tego udawania, natychmiast proszę otworzyć! – dobiegło z korytarza. – Bo wyważymy drzwi!
– Zaraz, zaraz…
Ojciec Paisij wyjrzał przez okno. Pociąg zbliżał się do szerokiej rzeki – już dojeżdżał do mostu.
– Doskonale – zamruczał.
W drzwi uderzono i ojciec Paisij zaczął się śpieszyć. Podwinąwszy dolny brzeg riasy, wyciągnął dwie przyszyte do listwy pętle i włożył w nie nogi jak w strzemiona. Takie same pętle były w rękawach; ojciec Paisij wsunął w nie dłonie. Następnie wlazł na stolik i przysiadł w kucki przed wybitym oknem, podobnym do kwadratowej paszczy z rzadkimi przezroczystymi zębami.
Rozległo się silniejsze uderzenie i drzwi wyskoczyły z zawiasów. Do przedziału wpadli ludzie z rewolwerami w rękach – było ich dużo i przeszkadzali sobie nawzajem. Zanim dotarli do stolika, ojciec Paisij silnie odepchnął się od niego nogami i wyskoczył z pociągu.
Ścigający rzucili się do okna. Pierwszy wlazł na stolik, odważnie skoczył jego śladem – i z okropnym stukiem rąbnął głową w kratownicę mostu, która nagle wyłoniła się z pustki. Jego ciało odbiło się od żelaznej konstrukcji, uderzyło o wagon i bezwładnie runęło na ziemię. W przedziale rozległy się krzyki zawodu i gniewu. Potem z okna wychylił się drugi ścigający z dwoma rewolwerami w rękach.
Za kratownicami widniała spokojna, jakby zastygła na dagerotypie rzeka pod osłoną białych pierzastych chmur. Nad wodą, niczym pełen powietrza parasol, szybowała fioletowa riasa ojca Paisija. Sunąc w powietrzu jak ogromna wiewiórka polatucha, zbliżał się do tafli wody.
Huknęły strzały. Jedna kula zrykoszetowała od kratownicy, pozostałe wzbiły fontanny nad wodą. A potem tłoczący się w przedziale ludzie stracili ojca Paisija z oczu.II
Zrzucona riasa wolno odpłynęła w odmęty i na powierzchnię rzeki wychynął już nie ojciec Paisij, ale hrabia T. – młody czarnobrody mężczyzna w długiej białej koszuli bez kołnierzyka. Odetchnął głęboko, otworzył oczy i spojrzał w niebo.
Równa warstwa pierzastych chmur była niczym dach, który zamienił przestrzeń między ziemią i niebem w ogromny otwarty pawilon – przewiewny letni teatr, w którym gra wszystko, co żyje. Było cicho, tylko skądś z daleka dobiegał stukot oddalającego się pociągu, słychać też było miarowe pluskanie, jakby ktoś w równych odstępach czasu ciskał do wody garście kamyków.
Mimo przeżytego dopiero co niebezpieczeństwa T. czuł dziwny spokój i wyciszenie.
„Niebo rzadko bywa takie wysokie – pomyślał, mrużąc oczy. – W pogodne dni niebo w ogóle nie ma wysokości, tylko błękit. Trzeba chmur, żeby stało się wysokie lub niskie. Tak samo ludzka dusza nie bywa wysoka czy niska sama z siebie, wszystko zależy wyłącznie od zamiarów i myśli, które ją w danym momencie wypełniają… Pamięć, osobowość – to także jest jak chmury… Choćby na przykład ja…”
Nagle nastrój T. uległ gwałtownej zmianie. Wyciszenie zniknęło, ustępując nagłemu przestrachowi – T. zrobił nawet kilka nieskoordynowanych ruchów rękami.
„Ja… Ja?? Dlaczego nic nie pamiętam? Jestem kontuzjowany? Stop… Ten człowiek, Knopf, powiedział, że nazywają mnie hrabią T. i że zmierzam do Pustelni Optyńskiej. A skąd jechałem? Aha, powiedział, że z Jasnej Polany, to posiadłość, którą widzieliśmy z okna… Ale po co jechałem z Jasnej Polany do tej Pustelni Optyńskiej?”
T. się rozejrzał.
Spod mostu wyłonił się statek. Wyglądał dziwnie – przypominał wielką barkę, ale nie wiadomo dlaczego z wiosłami sterczącymi z otworów w burtach. Wiosła równo unosiły się nad rzeką, na moment nieruchomiały i z powrotem opadały w wodę z pluskiem, który T. słyszał już od dobrej chwili.
Im bliżej statek podpływał, tym więcej widać było niezwykłych szczegółów. Zdobiło go coś w rodzaju figury dziobowej – kopia Wenus Milońskiej na drewnianym postumencie (sądząc z łagodnej gry światła, był to prawdziwy marmur). Na dziobie statku, jak na greckiej trierze, wymalowano dwoje biało-niebieskich oczu, a nad pokładem wznosiła się nadbudówka, zaskakująco podobna do niedużego parterowego domu z jakiegoś powiatowego miasteczka. Wszelako, mimo wszystkich tych udziwnień, było widać, że statek nie jest żadną trierą, tylko zwyczajną dużą towarową barką.
Zrównawszy się z burtą, T. popłynął pod lukami wiosłowymi. Siedzieli za nimi posępni chłopi w czymś w rodzaju greckich chitonów z szarego zgrzebnego płótna. Żaden z nich nawet nie spojrzał w stronę T., płynącego tuż obok.
„Oracze – pomyślał T., starając się trzymać jak najbliżej burty. – Wyrwani z naturalnego środowiska, czyimś kaprysem zamienieni w niewolników… Chociaż, postawienie oracza przy maszynie w miejskiej fabryce to w gruncie rzeczy takie samo szyderstwo…”
Ostatni luk w rzędzie okazał się pusty – przestrzeń za nim oddzielała od reszty ładowni przegroda, za którą można się było schować. T. uchwycił się krawędzi otworu, podciągnął się i usiłując nie robić hałasu, wlazł do środka. Chyba nikt go nie zauważył.
W ładowni pachniało plewami i potem. Chłopi, siedzący na przymocowanych do podłogi ławkach, zgodnie stękali, pochylając się w tył i w przód. W przejściu stał nadzorca, odziany w taki sam siermiężny chiton jak wioślarze, tylko ze srebrną klamrą na ramieniu. Nadawał rytm, uderzając w miedzianą miednicę drewnianą pałką w kształcie baraniej głowy.
Odczekawszy, kiedy ów człowiek się odwróci, T. pchnął drzwi z prymitywnie narysowanym Apollonem łucznikiem i wyślizgnął się z ładowni. Za drzwiami był wąski drewniany trap. Wspiął się na niego i wyszedł na pokład.
Prawie całą przestrzeń zajmowała nadbudówka, przypominająca wydłużony parterowy dom. A właściwie był to najprawdziwszy parterowy dom – z blaszanym dachem i fałszywymi kolumnami, z których zwilgotniały tynk gdzieniegdzie poodpadał, odsłaniając sosnową drankę. W ścianach, jak należało oczekiwać, były okna i drzwi.
T. ostrożnie zajrzał przez okno. Za szczelnymi zasłonami niczego nie było widać.
Nagle najbliższe drzwi się otwarły i cichy męski głos powiedział:
– Ekscelencjo! Proszę tutaj, szybko!
T. podszedł do drzwi. Znajdował się za nimi schowek z różnymi rupieciami na półkach. W środku nikogo nie było.
– Niechże pan wejdzie – powtórzył z naciskiem głos, dochodzący nie wiadomo skąd.
T. przestąpił próg i drzwi się zamknęły jak przyciągnięte sprężyną. Dokoła natychmiast skłębiła się atramentowa ciemność. „Jak Jonasz w brzuchu wieloryba” – pomyślał i nagle oczyma wyobraźni ujrzał wyraźnie biblijnego proroka, w żółtych szatach, ze skruszoną, przymilną twarzą i długimi, falistymi włosami, obficie nasmarowanymi oliwą.
– Jeżeli cofnie się pan ostrożnie – powiedział głos – namaca pan za sobą krzesło. Proszę usiąść.
– Nie widzę pana. Ukrywa się pan?
– Proszę, panie hrabio, niech pan usiądzie.
T. usiadł na krześle.
– Kim pan jest? – zapytał.
– A pan kim jest?
– Skoro zwrócił się pan do mnie „ekscelencjo” – odparł T. – zakładam, że wie pan, kim jestem.
– Ja wiem – powiedział głos. – Ale czy pan wie?
– Jestem hrabia T. – odrzekł T.
– A co to jest „hrabia T.”?
– Nie rozumiem?
W ciemności rozległ się śmiech.
– Gdyby to pytanie miało aspekt filozoficzny – powiedział głos – można by się długo zastanawiać, co konkretnie oznaczają te słowa: nogę, rękę, wszystkie części ciała czy pańską nieśmiertelną duszę, której pan nigdy nie widział. Ale nie o to mi chodzi. Ponoć w Jasnej Polanie odwiedzają pana indyjscy mędrcy i podobne rozmowy prowadzi pan z nimi. Moje pytanie ma sens czysto praktyczny. Co pan o sobie pamięta i wie, hrabio T.?
– Nic – przyznał się uczciwie T.
– Bardzo dobrze – powiedział głos i znów zachichotał. – Właśnie tak przypuszczałem.
– Nie powiedział pan, kim pan jest.
– Jestem tym – odrzekł głos – który ma nieograniczoną władzę nad wszystkimi bez wyjątku aspektami pańskiego jestestwa.
– Śmiałe oświadczenie – zauważył T.
– Tak – powtórzył głos. – Nad wszystkimi bez wyjątku aspektami.
– Mam panu wierzyć na słowo?
– Dlaczego na słowo? Mogę przedstawić dowód… Na przykład taki: proszę mi wyjaśnić, dlaczego dopiero co, pomyślawszy o proroku Jonaszu, wyobraził go pan sobie odzianego na żółto? Nie na zielono, nie na czerwono, ale właśnie na żółto? I dlaczego miał natłuszczone włosy?
Nastąpiła długa pauza.
– Muszę przyznać – odezwał się wreszcie T. – że mnie pan zdumiewa. Skąd pan to wie? Nie mam zwyczaju głośno myśleć.
– Nie odpowiedział pan.
– Nie wiem – powiedział T. – Musiał przecież być jakoś ubrany. A natłuszczone włosy… Pewnie przypadkowe podobieństwo… Niech sobie przypomnę… Nie wiem czemu pomyślałem o pijanych rubensowskich satyrach, a to nie ma tu nic do rzeczy… Ale w jaki sposób…
T. nie dokończył – wydało mu się, że ciemność przed nim zgęstniała w groźny czarny klin, który lada chwila uderzy go prosto w pierś, i poczuł, że musi natychmiast coś przedsięwziąć. Starając się poruszać bezszelestnie, zsunął się z krzesła na podłogę i przykucnął. Poczucie zagrożenia zniknęło. A w następnej chwili przestał rozumieć, dlaczego klęczy wsparty rękami o podłogę.
– No i co? – powiedział szyderczo głos. – To też jest przypadkowe podobieństwo? Mam na myśli strach przed ciemnością, którego pan doznał. I dziwne u arystokraty pragnienie, by znaleźć się na czworakach.
T. wstał z podłogi, wymacał za sobą krzesło i znowu usiadł.
– Niech pan powie, o co chodzi – poprosił. – I niech pan da spokój z tymi żartami.
– Zapewniam pana, że wcale nie sprawia mi to przyjemności – odrzekł głos. – Po prostu teraz poznał pan na własnej skórze, że źródło wszystkich pańskich myśli, doznań i impulsów nie znajduje się w panu.
– A gdzie?
– Już powiedziałem. Tym źródłem jestem ja. W każdym razie w tej chwili.
– Same zagadki – powiedział T. – Chcę pana zobaczyć. Proszę zapalić światło.
– Cóż – odparł głos – to się chyba da zrobić.
Zapłonęła zapałka. T. nie zobaczył przed sobą nikogo. W schowku nie było też nic niezwykłego: jakieś tłumoki, słoiki i butelki na półkach. Wydało mu się, że w najciemniejszym kącie dostrzega jakiś ruch – ale był to tylko drżący cień zwiniętego w kłębek sznurka.
Chociaż było jednak coś dziwnego.
Zapałka, która zapłonęła o dwa kroki od T., wisiała w powietrzu.
Płynnie opuściła się w dół, zapaliła stojącą na skrzyni naftową lampę, przy czym szkiełko samo się uniosło, a potem opadło na płomyk. Następnie kółeczko lampy obróciło się i płomyk z czerwonawożółtego stał się prawie biały.
Przed lampą nie było nikogo. T. zauważył jednak na ścianie naprzeciw ledwie dostrzegalny zarys ludzkiego ciała – cień, który rzuciłby stojący obok lampy człowiek, gdyby był prawie przezroczysty.
T. zerwał się i wyciągnął rękę, by dotknąć przezroczystego człowieka – ale ręka chwyciła tylko powietrze.
– Próżny trud – powiedział głos. – Będzie pan mógł pochwycić mnie rękami jedynie wówczas, gdy sam tego zechcę. A ja nie chcę. Chodzi o to, że stwarzam nie tylko pana, ale także wszystko, co pan widzi. Postanowiłem się stać cieniem na ścianie, ale równie dobrze mogę być czym innym. Jako stwórca jestem wszechmogący.
– Jak panu na imię?
– Ariel.
– Słucham?
– Ariel. Pamięta pan Burzę Szekspira?
– Pamiętam.
– Pisze się tak samo jak imię z Burzy. Miło mi było pana poznać, hrabio. Na tym nasze pierwsze spotkanie się kończy. Objawiłem się panu dzisiaj, żeby powiedzieć: niech się pan uspokoi i zachowuje tak, jakby wszystko było w porządku i jakby był pan pewien siebie i tego, co pana otacza.
– Ale ja nie jestem siebie pewien – odparł szeptem T. – Przeciwnie. Niczego o sobie nie pamiętam.
– W pańskiej sytuacji to normalne. Proszę się nikomu nie skarżyć, wszystko wróci do normy.
– Nie wiem, dokąd i po co idę.
– Już pan to wie – odparł Ariel. – Powiedziano to panu: idzie pan do Pustelni Optyńskiej. Proszę więc wracać na pokład i kontynuować podróż.
T. odniósł wrażenie, że ostatnie słowa dobiegły skądś z daleka. Przezroczysty cień na ścianie zniknął i zaraz potem zgasła lampa. Przez jakiś czas T. siedział po ciemku, nawet nie próbując zebrać myśli. Potem usłyszał dźwięk strun. Wstał, namacał drzwi i energicznie wszedł w smugę słonecznego światła.III
Naprzeciw niego po pokładzie sunęła dziwnie wyglądająca procesja.
Na czele kroczył młody bezbrody chłop, ubrany w zgrzebną tunikę – taką, jakie mieli wioślarze. Na włosach migotał mu złoty wieniec, a w rękach dzierżył lirę, której struny szarpał z wprawą wytrawnego mistrza bałałajki, wykrzywiając twarz i nucąc pod nosem. Za nim postępowała zażywna dama, ubrana w wielowarstwowy chiton z półprzejrzystej tkaniny. Za damą szli dwaj wieśniacy z wykonanymi z piór wachlarzami – poruszali nimi rytmicznie i precyzyjnie, jak dwa drewniane niedźwiedzie-zabawki, uderzające młotami w kowadło: kiedy jeden opuszczał wachlarz nad głową damy, drugi podnosił swój, i odwrotnie.
Na widok T. dama przystanęła. Zmierzywszy wzrokiem jego muskularną postać w mokrej koszuli i oblepiających nogi pantalonach ze strzemiączkami, zapytała:
– Kim pan jest?
– T. – odpowiedział T. – Hrabia T.
Dama uśmiechnęła się nieufnie.
– A więc to nie jest przypadkowe podobieństwo – rzuciła. – Cóż za zaszczyt dla biednej prowincjuszki! Sam hrabia T… Jestem księżna Tarakanowa, do pańskich usług. Ale czemu zawdzięczam przyjemność goszczenia pana, ekscelencjo? Znów jakaś szaleńcza przygoda, o której będą pisać wszystkie gazety i plotkować wszystkie salony?
– Widzi pani, księżno, jechałem pociągiem, ale opuściłem go i wpadłem do rzeki. Gdyby spod mostu nie pojawił się pani statek, pewnie bym utonął.
Księżna Tarakanowa roześmiała się, kokieteryjnie przewracając oczami.
– Utonął? Pozwoli pan, że nie uwierzę. Jeśli chociaż część tych historii, które o panu opowiadają, jest prawdziwa, potrafi pan przepłynąć całą rzekę pod wodą. Ale ma pan mokre ubranie? I jest pan głodny?
– Przyznaję, że co do głodu, zgadła pani.
– Lucjuszu, zaprowadź hrabiego do pokoju gościnnego – poleciła księżna chłopu z wachlarzem. – A kiedy przebierze się w suche rzeczy, przyprowadź go do stołu.
Odwróciła się do T.
– Dziś mamy na obiad tradycyjne rodowe danie. Brochet tarakanoff, szczupak po tarakanowowsku.
– W zasadzie przestrzegam diety wegetariańskiej – powiedział T. – Ale w pani towarzystwie…
– Jakie wino będzie pan pić?
– Pisarz Maksym Gorki – rzekł z uśmiechem T. – zazwyczaj odpowiadał na to pytanie: „zbożowe”. Za co bardzo go ceniono w kręgach słowianofilskich, ale niezbyt lubiano w drogich restauracjach… Ja natomiast wolę wodę albo herbatę.
Kwadrans później T., ubrany w czerwony jedwabny szlafrok i świeżo uczesany, wszedł do jadalni.
Był to obszerny pokój, udekorowany kopiami antycznych posągów i obwieszony starą bronią z brązu. Wokół wykwintnie nakrytego stołu stały leżanki, przykryte miękkimi barwnymi kapami; na jednej z nich już leżała księżna Tarakanowa. T. domyślił się, że puste łoże naprzeciw przeznaczone jest dla niego.
Na olbrzymim owalnym półmisku zajmującym cały środek stołu spoczywał jakiś niesamowity stwór – smok z zieloną grzywą i czterema zgiętymi łapami. Wyglądał przerażająco realnie.
– Make yourself comfortable, hrabio – powiedziała księżna. – Zbożowego wina nie mam, jest za to niezłe białe. Muscadet sur lie. Chociaż właściwie nie lubię Bretanii…
Wskazała srebrne wiaderko, z którego wystawała szyjka butelki.
T. ułożył się na leżance, wziął serwetę i już miał ją wetknąć w wycięcie szlafroka, kiedy się zorientował, że trudno to będzie zrobić, leżąc na brzuchu – a zresztą po co.
– Więc to jest ten szczupak? – zapytał. – Nigdy bym się nie domyślił, gdyby mnie pani wcześniej nie uprzedziła. Jak na szczupaka jest chyba nieco za wielki…
– Szczupak po tarakanowowsku to bardzo szczególna potrawa – odparła z dumą księżna. – Robi się go z kilku dużych ryb, niewidocznie ze sobą połączonych. W rezultacie powstaje smok.
– A z czego są zrobione jego łapy?
– Z węgorzy.
– A ta zielona szczecina?
– To koper.
Smoka istotnie wykonano z wielkim kunsztem – nie sposób było zauważyć miejsce, w którym jedna ryba łączyła się z drugą. Kończył się fantazyjnie wygiętym rybim ogonem, a zaczynał głową szczupaka z szeroko rozwartą paszczą: głowa ta była dumnie zadarta w górę i ozdobiona kawaleryjskim pióropuszem z pasków kolorowego papieru.
– Po cóż zabijać tyle żywych stworzeń, aby zaspokoić apetyt dwojga przedstawicieli warstwy próżniaków? – zapytał melancholijnie T.
– Proszę się nie martwić, hrabio – uśmiechnęła się księżna. – Znam pańskie poglądy. I zapewniam pana, że ani jedno żywe stworzenie nie zginęło na darmo. Oprócz nas dwojga na statku jest wiele gąb do nakarmienia.
– O tak – odparł T. – Zauważyłem. Przechodząc przez ładownię.
Księżna zaczerwieniła się.
– Uważa pan zapewne, że ekspluatuję tych ludzi? – zapytała, wymawiając w tym obcym słowie „u”. – Bynajmniej. Kiedyś byli burłakami i taka robota to dla nich codzienność. Sam pan, hrabio, często mówi żurnalistom o pożytkach pracy fizycznej na świeżym powietrzu. A oni po roku czy dwóch pracy u mnie odłożą sobie pieniądze na starość. Dlatego proszę mnie zbyt pochopnie nie potępiać.
– Jakżebym mógł potępiać swoją wybawczynię? Skomentowałem jedynie pewną ekstrawagancję pani gustu… – T. upił trochę z kieliszka – pani nieskazitelnego gustu, księżno. Doskonałe wino.
– Dziękuję – powiedziała księżna. – Rozumiem, że mój styl życia może się wydawać dziwny. Taka parodia antyku. Dziedziczce przewróciło się w głowie z bogactwa. Zapewniam pana jednak, że w tym wszystkim jest głęboki duchowy sens. Aby nie zapomnieć o czymś ważnym, na rogu chusteczki zawiązuje się supełek, prawda? Tu obowiązuje ta sama zasada. Urządziłam sobie życie w ten sposób, żeby wszystko wokół przypominało mi o najważniejszym.
– O czym mianowicie? – zapytał T. ze szczerym zainteresowaniem.
– Proszę zgadywać trzy razy, hrabio.
– Wątpię, czy mi się uda.
– Pomogę panu. Co przychodzi panu do głowy, kiedy pan myśli o starożytności?
– No… – zmieszał się T.
– O tym niech pan od razu zapomni, zbereźniku… – Księżna zachichotała. – A co jeszcze?
– Walki na arenie?
Księżna przecząco pokręciła głową.
T. popatrzył na Artemidę z łanią, potem na Apolla, celującego w coś z wyimaginowanego łuku.
– Politeizm?
Księżna podniosła na niego zdumione oczy.
– Gratuluję, zgadł pan! Właśnie to, hrabio. Nieboszczyk książę był wielkim znawcą antyku i wtajemniczył mnie w tajną doktrynę starożytnych. Nie miał jednak zaufania do moich możliwości duchowych, wprowadził zatem taki styl życia, w którym każdy szczegół miał mi przypominać o tej wzniosłej nauce. W testamencie nakazał, by niczego nie zmieniać po jego śmierci.
– Nie chciałbym pani urazić tym pytaniem, ale cóż wzniosłego jest w wielobóstwie?
– Ludzie współcześni nie rozumieją, czym to tak naprawdę jest. Nawet w starożytności istotę politeizmu mogli pojąć tylko wtajemniczeni w misteria. Ale mój nieboszczyk mąż był w posiadaniu starożytnej księgi wyjawiającej ów sekret; zachowała się w jednym odpisie i mąż zdobył ją w pewnym włoskim klasztorze. Wedle podania napisał ją sam Apoloniusz z Tiany.
– I co tam jest napisane?
– Po pierwsze, autor obala doktrynę stworzenia świata.
– W jaki sposób?
– Chodzi o to, że ta wydumana teoria, która zasiała w zachodnich umysłach masę dziwacznych wyobrażeń, została oparta wyłącznie na analogiach z życiem dużego bydła rogatego, które przez tysiąclecia obserwowali nasi przodkowie. Nic dziwnego zatem, że powstała w ich głowach myśl o stworzeniu. Dziwne jest natomiast, że wyobrażenia te po dziś dzień stanowią fundament całego gmachu współczesnej duchowości…
– Za pozwoleniem – rzekł T. – nie bardzo rozumiem, co ma tu do rzeczy bydło rogate.
– Bydlęta zapładniają się nawzajem, po czym rodzi się nowe zwierzę, którego, aby istniało, nie trzeba już, że tak powiem, co sekunda poczynać. Przenosząc tę obserwację na wyższe sfery, ludzie starożytności założyli, że działa tam ta sama zasada. Jest podobny do poczęcia moment tworzenia, w którym bóstwo-hermafrodyta zapładnia samo siebie. A następnie, po narodzinach, świat istnieje siłą inercji – ponieważ jest już poczęty i zrodzony.
– Nigdy bym nie wpadł na to, że taki światopogląd jest związany z hodowlą bydła.
– No widzi pan – powiedziała księżna. – Ślady zostały tak dobrze zatarte, że nikomu ta najprostsza myśl nawet nie przychodzi do głowy.
– A jak wyznawcy politeizmu widzieli stworzenie świata?
– Uważali, że tworzenie odbywa się do tej pory – nieustannie, mgnienie po mgnieniu. W różnych epokach stwarzają nas różne bóstwa – albo, mówiąc mniej patetycznie, różne byty. Doktrynę wielobóstwa należałoby w największym skrócie sformułować tak: bogowie są stale zajęci stwarzaniem świata i ani przez chwilę nie odpoczywają. Co sekundę Ewa powstaje z żebra Adama, a mieszkają w wieży Babel, którą boskie ręce nieustannie przebudowują. Starożytne panteony bogów to po prostu barwna, ale niedostępna dla profanów metafora, w której zapisane jest to objawienie…
– Nie chce mi się wierzyć – powiedział T. – że Hellenowie tworzyli takie dziwaczne mistyczne teorie. Wyobrażam sobie, że byli ludźmi prostymi i pogodnymi. A w tym wszystkim czuje się coś matematycznego, jakiś pierwiastek niemiecki. Albo nawet judejski.
Księżna rzekła z uśmiechem:
– W kwestiach duchowych, hrabio, „nie masz Hellena i Judejczyka”², jak mówił pewien wesoły Judejczyk w czasach, kiedy Hellenowie jeszcze istnieli… Czemu pan nie je szczupaka?
– Staram się przestrzegać diety wegetariańskiej.
– Jeśli nie będzie pan jeść – rzuciła zalotnie księżna Tarakanowa – ja przestanę mówić.
T. uśmiechnął się i wziął nóż do ryb.
– Niechże pani kontynuuje, bardzo proszę – powiedział, przysuwając sobie talerz. – Nie powiedziała pani, jak bogowie stwarzają nas. Pracują nad nami wszyscy razem? Czy może po kolei?
– I jedno, i drugie.
– Mogłaby pani wyjaśnić to na przykładzie?
– Spróbuję. Proszę więc sobie wyobrazić następującą historię: młody człowiek wstąpił do cerkwi, wziął udział w nabożeństwie i przeżył wzruszenie religijne. Dał sobie słowo, że zawsze będzie łagodny, że będzie wybaczać wszystkie krzywdy… A potem wybrał się na spacer po bulwarze i natknął się na grupkę próżniaków. I jeden z owych próżniaków pozwolił sobie na niepochlebną uwagę o kroju pantalonów naszego bohatera. Policzek, pojedynek, śmierć przeciwnika, wyrok: ciężkie roboty. Czy uważa pan, że wszystkie te wydarzenia mają jednego autora? W taki oto sposób różne byty stwarzają nas, działając kolejno. A jeśli wyobrazi pan sobie, że i w cerkwi, i w czasie przechadzki na bulwarze, i – zwłaszcza – na katordze nasz bohater wciąż rozmyślał o miłości cielesnej w jej najbardziej wulgarnych formach, będziemy mieli przykład, że nas też stwarzają różne byty, działając jednocześnie.
T. przytaknął.
– Myślałem o czymś podobnym w odniesieniu do kary śmierci – powiedział. – W istocie nie ma ona sensu właśnie dlatego, że nieszczęśnik, który tę karę ponosi, jest zupełnie innym człowiekiem, innym niż ten, który popełnił zbrodnię. Dziesięć razy zdążył się pokajać za swój grzech, ale i tak go wieszają.
– Właśnie – zgodziła się księżna Tarakanowa. – Czyż więc ten, kto zabija, i ten, kto się potem kaja, to jedna i ta sama istota?
T. wzruszył ramionami.
– Zwykło się mówić, że człowiek jest zmienny.
– Książę nieboszczyk śmiał się, ilekroć słyszał te słowa. Człowiek jest zmienny… Sam w sobie człowiek jest równie zmienny jak pusty hotelowy numer. Po prostu w różnym czasie bywają w nim różni goście.
– Ale to tak czy owak jeden i ten sam człowiek. Tylko w innym stanie ducha.
– Można i tak to ująć – odparła księżna. – Lecz cóż znaczą te słowa? To jakby patrzeć na scenę, na której po kolei występują iluzjonista, błazen i tragik, i mówić: ach, wszak to tak czy owak jeden i ten sam spektakl! Tak, są rzeczy, które się nie zmieniają:widownia, kurtyna, scena. Poza tym wszystkie numery można obejrzeć, kupując jeden bilet. To sprawia, że widzimy w tym, co się dzieje, ciągłość i stałość. Ale uczestnicy przedstawienia, dzięki którym nabiera ono sensu i staje się widowiskiem, za każdym razem są inni.
– No dobrze – powiedział T. – Ale czy bogowie zajmują się tylko przedstawicielami warstw uprzywilejowanych? A prostym ludem już nie?
– Raczy pan żartować – uśmiechnęła się księżna.
– Nie, jestem absolutnie poważny. Jak na przykład bogowie stwarzają wspólnym wysiłkiem jakiegoś pijanego subiekta ze sklepiku?
Księżna zastanowiła się chwilę.
– Jeśli na przykład ów subiekt pograł trochę na bałałajce, potem sprał po pysku kolegę, potem sprzedał bałałajkę staremu Żydowi, poszedł do domu publicznego i przepił resztę pieniędzy w knajpie, to znaczy, że stwarzali go po kolei Apollo, Mars, Jehowa, Wenera i Bachus.
T. popatrzył w okno, za którym wisiały nieprawdopodobnie dalekie, jakby wykute z marmuru obłoki.
– To bardzo interesujące, co pani mówi – powiedział. – Ale w takim razie co nazywamy człowiekiem?
– Brochet tarakanoff – odparła księżna. – Szczupaka po tarakanowowsku. Nasza rodowa potrawa symbolizuje właśnie misterium człowieka.
T. przeniósł spojrzenie na rybiego smoka. Usługujący przy stole lokaje w tunikach ze srebrnym haftem już prawie całkowicie podzielili go na części.
– Proszę popatrzeć – ciągnęła księżna. – Na pierwszy rzut oka wydaje się, że mamy przed sobą prawdziwego smoka: tak odbierają go zmysły. W rzeczywistości jednak jest to kilka różnych ryb, które za życia nawet się nie znały, a teraz są po prostu do siebie przyszyte. Gdziekolwiek dotkniemy smoka, wszędzie natrafimy na szczupaka. Ale za każdym razem innego. Pierwszy, powiedzmy, wzruszał się w cerkwi, drugi strzelał się z powodu pantalonów. A kiedy niewidzialni kucharze zszyli je razem, powstała istota, która żyje tylko w oszukanej wyobraźni – chociaż wyobraźnia widzi tego smoka całkiem jasno…
– Rozumiem pani myśl – powiedział T. – Mam jednak pytanie. Kto stwarza bogów, którzy stwarzają nas? Innymi słowy, czy jest nad nimi jakiś wyższy byt, którego woli podlegają?
– Książę uważał, że my stwarzamy tych bogów tak samo, jak oni stwarzają nas. Nas po kolei wymyślają Wenera, Mars i Merkury, a my wymyślamy ich. Chociaż w ostatnich latach życia książę zaczął przypuszczać, że dzisiejszą diabłoludzkość stwarzają już nie szlachetni bogowie starożytności, ale grupa mrocznych indywiduów, mających na celu bardzo brzydkie rzeczy.
– Załóżmy, że się z tym zgodzę – rzekł T. – Pozostaje jednak najważniejsze pytanie. Dla prostego człowieka, a właśnie za takiego się uważam, w kwestiach wiary ważna jest nie doktryna, ale nadzieja na zbawienie. Dawne wierzenia, nawet jeśli są wymyślone przez hodowców bydła, tę nadzieję dają. Człowiek wierzy, że ma stwórcę, który będzie go sądzić, a potem przyjmie go do życia wiecznego. I kto wie, może za progiem śmierci ta naiwna wiara rzeczywiście pomaga. A jaką pociechę daje duszy wielobóstwo, które wyznawał pani małżonek?
Księżna Tarakanowa przymknęła oczy, jakby coś sobie przypominając.
– Nieboszczyk książę mówił również o tym – powiedziała. – Bogowie tworzą nas nie jako coś odrębnego od siebie. Oni po prostu kolejno grają naszą rolę, jak różni aktorzy, wychodzący na scenę w tym samym kostiumie. To, co zwykliśmy nazywać „człowiekiem”, jest niczym więcej niż tylko scenicznym kostiumem. Koroną króla Leara, która bez noszącego ją aktora pozostanie tylko blaszaną obręczą…
– Sądząc ze wszystkiego, nie troszczy się pani o zbawienie duszy.
Księżna uśmiechnęła się smutnie.
– Mówić o zbawieniu duszy, hrabio, można tylko w tych chwilach, kiedy naszą rolę gra istota zaprzątnięta tą kwestią. Potem pijemy wino, gramy w karty, piszemy głupie wierszyki, grzeszymy, i tak upływa życie. Jesteśmy po prostu przedsionkiem, przez który przesuwa się korowód namiętności i stanów ducha.
– A czy człowiek może nawiązać kontakt z siłami, które go stwarzają? – zapytał T. – Obcować z tworzącymi go bogami?
– Czemu nie? Ale tylko jeśli tworzą go bogowie skłonni do tego obcowania. Tacy, którzy lubią rozmawiać sami ze sobą. Wie pan, jak małe dziewczynki rozmawiające z lalkami, które ożywiają własną wyobraźnią… Czemu pan tak zbladł? Duszno panu?
T. opanował się szybko.
– Teraz rozumiem – powiedział. – Ale to przecież… To absolutnie beznadziejne widzenie rzeczy.
– Niby dlaczego? Istota, która nas ożywia, może być pełna nadziei.
– A co ze zbawieniem?
– Cóż takiego zamierza pan zbawiać? Koronę króla Leara? Wszak korona jako taka niczego nie czuje, to po prostu rekwizyt. Kwestię zbawienia rozwiązuje się w politeizmie poprzez stworzenie faktu, że po spektaklu aktorzy rozchodzą się do domów, a koronę wieszają na gwoździu…
– Ale przecież my wszyscy – powiedział T. – stale i wciąż mamy poczucie samych siebie. Tego, że ja to właśnie ja. Czyż nie?
– O tym książę też często wspominał – odparła księżna. – Poczucie, o którym pan mówi, jest jednakowe u wszystkich ludzi i w istocie to tylko echo cielesności, wspólne żywym stworzeniom. Kiedy aktor wkłada koronę, metalowa obręcz wpija mu się w głowę. Króla Leara mogą po kolei grać różni aktorzy, i wszyscy noszą na głowie zimną żelazną obręcz, czując jedno i to samo. Ale nie należy wyciągać wniosku, że ta żelazna obręcz jest głównym uczestnikiem misterium…
T. popatrzył na półmisek ze zdekapitowanym szczupakiem i nagle poczuł nieodpartą senność. Głowa mu się kiwnęła i powiedział cicho:
– Wygląda na to, że nieboszczyk mąż pani znał wszystkie tajemnice świata. Czy przypadkiem nie rozmawiał z panią o Pustelni Optyńskiej?
Księżna ściągnęła brwi.
– Pustelnia Optyńska? To chyba coś związanego z Cyganami. Albo szyk obronny wozów, albo miejsce, z którego przybyli ich przodkowie, nie pamiętam dokładnie. Tu niedaleko na brzegu będzie tabor, możemy się na chwilę zatrzymać i zasięgnąć informacji… Ale pan chyba zasypia?
– Przepraszam, księżno. Rzeczywiście, jestem bardzo zmęczony. Zaraz się…
– Proszę się nie krępować i przespać się tutaj. Mam do załatwienia pewną pilną sprawę, ale niebawem do pana wrócę. A jeśli będzie pan potrzebować służącego, Lucjusz czeka na pokładzie za drzwiami.
Księżna podniosła się z leżanki.
– Błagam, proszę nie wstawać – powiedziała, zbliżając się do T. – Zanim pan zaśnie, chcę panu dać drobny prezent.
Uniosła ręce i T. poczuł zimny dotyk metalu. Spojrzawszy w dół, zobaczył na swojej piersi medalion na złotym łańcuszku – maleńką złotą księgę, do połowy zanurzoną w kielichu kwiatu z białego jaspisu.
– Co to jest? – zapytał.
– Księga Życia. Odziedziczyłam ten amulet po zmarłym księciu. Przyniesie panu powodzenie i uchroni od złego. Niech pan obieca go nie zdejmować, póki pańskiemu życiu zagraża niebezpieczeństwo.
– Postaram się – odrzekł dyplomatycznie T.
Księżna uśmiechnęła się i poszła ku drzwiom.