Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajne akcje snajperów GROM - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajne akcje snajperów GROM - ebook

Kulisy pracy żołnierzy z elitarnej jednostki, jednej z najlepszych na świecie. Dziennikarzowi Tomaszowi Marcowi udało się przekonać kilku byłych wojskowych, by opowiedzieli o szkoleniu, życiu na misjach zagranicznych, a także o ciekawostkach związanych z pracą jednostki w Polsce. Z książki Tajne akcje snajperów GROM dowiecie się m.in. o "zimnym strzale", "pierwszej selekcji", zatrzymaniu "Rzeźnika" i odległości, z jakiej snajperzy są w stanie precyzyjnie trafić w kwadrat wielkości ludzkiego oka. Nie poznacie jednak szczegółów ważnych akcji ani metod pracy komandosów, bo to mogłoby narazić na niebezpieczeństwo tych, którzy obecnie pełnią służbę w GROM-ie. Wszystko, co ma związek z jednostką, jest ściśle tajne. Nikt nie wie nawet, ilu liczy członków. O tym, dokąd pojechali żołnierze i jakie wykonywali zadania, nie wiedzą często nawet ich najbliżsi... W książce Tajne akcje snajperów GROM przeczytamy też, że oddziały specjalne powinny... unikać walki. Mają bowiem zaskakiwać przeciwnika, a nie wdawać się z nimi w niepotrzebne potyczki.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61808-54-1
Rozmiar pliku: 5,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tajne akcje snajperów GROM to pod wieloma względami książka wyjątkowa. Nie tylko dlatego, że chyba po raz pierwszy podejmuje próbę opisania okrytej do tej pory tajemnicą służby snajperów GROM. Więcej, nie dlatego nawet, że niezwykle rzetelnie i barwnie relacjonuje nieznane do tej pory metody naboru, selekcji oraz specjalistycznych szkoleń – wszystko widziane oczami uczestników. Mnie osobiście jako żołnierzowi i uczestnikowi operacji zagranicznych GROM najbardziej chyba zaintrygowało ukazanie procesu formowania tej – bez dwóch zdań – elity nie tylko polskich, ale też międzynarodowych współczesnych jednostek specjalnych. Dodajmy – elity, która oprócz niezwykle rzadkich i skomplikowanych umiejętności czysto taktycznych i operacyjnych musi posiadać również unikalne cechy charakteru, a także ogromną odporność psychiczną. Czy to się autorowi udało? Pod wieloma względami tak. Pewnie zabrakło niektórych materiałów, które z różnych względów, w tym na wniosek bohaterów książki, musiały z ostatecznej wersji zostać usunięte.

Co jednak najważniejsze, przed Państwem pojawiła się pierwsza wiarygodna i barwna książka o snajperach GROM, o tym, jak zaczynali służbę w 1991 roku oraz jak przez lata ewaluował ich rozwój.

Dla mnie była to sentymentalna podróż do czasów służby w Jednostce GROM. Serdecznie polecam.

płk Dariusz ZawadkaWstęp

„Tak, pamiętam, do kogo oddałem pierwszy strzał. – Usłyszałem od jednego z nich. – W GROM nigdy nie strzelałem przecież do anonimowej sylwetki, strzelałem do rudej grubej baby, do niepozornego gościa w okularach, do blondyna z nożem, wysokiego bruneta z karabinem albo do kobiety, która wyciąga pistolet z torebki. To nie był jakiś anonimowy zarys człowieka, to zawsze była konkretna postać – opowiadał oficer biorący udział w zajmowaniu platform wiertniczych w Iraku i walczący przeciwko talibom w Afganistanie. – Od pierwszego dnia wśród snajperów musisz mieć zakodowane, że po drugiej stronie lufy jest człowiek. Nie możesz przecież całe życie strzelać do butelki i łudzić się, że jak naprzeciwko stanie facet, to bez wahania pociągniesz za spust” – w kolejnym zdaniu wyjaśniał, skąd ten wyjątkowy jak na standardy polskiego wojska zwyczaj.

O tym, co działo się, kiedy z poligonu przenosił się na wojnę (określenia „misja stabilizacyjna” nienawidzi), jak każdy z nich mówi niechętnie. Tak, w czasie tych rozmów padło pytanie: „Ilu wrogów zabiłeś?”. Ten temat odważyłem się poruszyć po wielu godzinach, dniach dyskusji o „robocie”. „Wiesz, zawsze po takim pytaniu kończę rozmowę – odpowiedział, ale na moje szczęście tym razem nie zakończył. – Zabijanie ludzi to nie jest sport lub gra. I nasza robota nie wyglądała jak na westernach, gdzie kowboj scyzorykiem na kolbie karabinu odznacza sobie kolejne ofiary. A my nawet między sobą nie prowadzimy dyskusji o tym, co tam się działo. Bo po co? Z myślami wywołanymi momentem, w którym pociągasz za spust, zostajesz po akcji zawsze sam” – podkreślał, kiedy zadawałem pytania rodzące się w głowie każdego, kto słyszy hasło „snajper”.

Te momenty chętnie opisywał na przykład Chris Kyle, ich kolega z Iraku, amerykański snajper szczycący się największą liczbą zastrzelonych wrogów. Uzbrojony w wiedzę o jego dokonaniach poszedłem więc na pierwsze spotkanie. I szybko przekonałem się, że nasi snajperzy ustępują mu tylko w jednym… w umiejętności komercyjnego sprzedawania tego, co powinno pozostać w tajemnicy, i chwalenia się tym, co powodem do chwały jest tylko w określonym kontekście. Pod żadnym innym względem gorsi nie są.

Książka oparta na ich opowieściach nie będzie więc opisem krwawych snajperskich egzekucji. Będzie – mam taką nadzieję – małą kroniką powstania wielkiej jednostki. Snajperzy, którzy ją współtworzyli, zgodzili się opowiedzieć o tym, jak „kupcy” wyławiali ich z różnych jednostek w całej Polsce, jak potem ich testowali, jak Amerykanie uczyli ich wypracowywania strzału i tego, jak ważna jest przy tym pozycja snajpera, bo weryfikuje ją jedynie… strzał. Jeżeli po oddaniu go lufa wróci dokładnie w to miejsce, w którym była przed naciśnięciem spustu, i jeżeli w celowniku nadal będzie widać to samo, to pozycja jest prawidłowa. Z jednym zastrzeżeniem – kiedy strzelasz do prawdziwego celu, lufa powinna wrócić w to samo miejsce, ale w celowniku już danego obiektu być nie powinno.

Tak jak oni na początku zastrzegli, czym strzelanie do ludzi nie jest, tak i ja muszę zastrzec – ta książka nie będzie historią jednostki, czyli obiektywną, opartą na archiwalnych dokumentach relacją z jej powstania, funkcjonowania i kolejnych akcji. To subiektywny zapis tego, co o kilkunastu latach w mundurze GROM opowiedzieli snajperzy wybrani w ramach pierwszej selekcji i ich wychowankowie. Nie abstrahując oczywiście od faktów, dat i okoliczności, skupiliśmy się na tym, jak jednostka wyglądała od środka, z perspektywy muszki karabinu snajperskiego. A z niej nie było widać – przynajmniej przez pierwszych kilka lat – kolejnych zawirowań politycznych i walk o kontrolowanie elitarnej jednostki. Jak powiedział mi jeden ze snajperów: „Szef bardzo dbał o to, żeby nic z tych rzeczy do nas nie docierało. Zapewniał pełen komfort pracy, bo wszystkie problemy z zewnątrz brał, dopóki mógł, na siebie”. Oni mieli „tylko” oddawać celne strzały z coraz większej odległości.Bohaterowie

W połowie 1990 roku, kiedy podpułkownik Sławomir Petelicki miał już dokładny i zatwierdzony plan stworzenia elitarnej jednostki specjalnej, Tomek był studentem ZMECH, czyli Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych. Nauka dobiegała końca, praktyki miał już za sobą i był zdegustowany wojskiem, a mówiąc ściślej, ilością alkoholu, która płynęła wtedy korytarzami polskich jednostek. W czasie praktyk miał co prawda do czynienia tylko z jedną z nich, ale to wystarczyło, żeby stwierdził z całą pewnością, czego w życiu robić nie chce. „To było nie dla mnie. Ja byłem zupełnym abstynentem albo pijałem mało i lubiłem coś robić, a nie ściemniać. Wtedy w wojsku nie było niczego. Nie było amunicji, nie było pieniędzy i zajęcia polegały na tym, że brało się pluton i szło się na poligon piechotą, a oficjalnie to był przejazd bojowy na pole walki. No, kurde…”. Co ciekawe, Tomek był praktykantem jednostki pierwszoliniowej, która w razie ataku miała bronić Warszawy. Tymczasem szkolenie zaczynało się tam po śniadaniu „polewaniem”, a kończyło piwem przy obiedzie w kantynie. „To ja mówiłem, że wezmę to wojsko i pójdę z nimi się czymś zająć. «No to idź, młody, idź, podchorąży, zrób coś z nimi»”. Po praktykach chciał zwolnić się z wojska i pójść do policji, żeby „czymś się zająć”. „Kupcy” spadli mu z nieba.

„Pewnego dnia przed promocją przyjechali do Szkoły Oficerskiej tacy tajemniczy napakowani goście, powiedzieli krótko: «Jesteśmy z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i jeżeli kogoś interesuje praca w naszym resorcie, to zapraszamy na testy». Nie mówiąc, gdzie, co, jak i o co chodzi, zaproponowali chętnym przejście sprawdzianu fizycznego”. Dla Tomka nie był on niczym nadzwyczajnym, ZMECH kończył przecież z jedną z najlepszych lokat, dzięki czemu miał prawo wyboru jednostki, w której chce pracować. On zdecydował już jednak, że będzie służył w tej, której jeszcze nie było i o której nikt niczego nie wiedział. „Jakieś pływanie, biegi i coś tam jeszcze zaliczyłem i zaprosili mnie na rozmowę z psychologiem. Kim jesteś, przedstaw się, powiedz, co lubisz, czego nie lubisz… Takie tam, nic nie wypełnialiśmy, on jedynie sobie notował”. Na koniec Tomek dowiedział się, że ma szansę dostać się do nowo tworzonej jednostki, która za zadanie będzie miała głównie ochronę polskich ambasad. Praca częściowo w kraju, częściowo za granicą i niezłe jak na tamte warunki wynagrodzenie. „Pomyślałem: Super!”.

Coś było na rzeczy. „6 września 1982 roku do ambasady wdarło się czterech mężczyzn uzbrojonych w strzelby myśliwskie remington wingmaster 870 i plastikową atrapę pistoletu maszynowego. Strzelając w sufit, napastnicy sterroryzowali urzędników, następnie zaś założyli mundury maskujące i maski gazowe, przez co – jak im się zdawało – zyskali groźny wygląd”¹ – tak generał Sławomir Petelicki odpowiadał na pytanie Michała Komara o początki projektu GROM. „W Warszawie utworzono sztab międzyresortowy, który zaproponował wysłanie do Berna milicjantów z Wydziału Zabezpieczenia Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Oczywiście Szwajcarzy odmówili”² – o czym paradoksalnie z ulgą w cytowanym wywiadzie opowiada generał. I to właśnie ta tak obrazowo opisana słabość polskich służb przez lata podtrzymywała w Petelickim pomysł stworzenia jednostki, która mogłaby walczyć z terrorystami atakującymi Polskę w kraju i zagranicą.

Wojtkowi już w akademiku w czasie studiów na ZMECH na drzwiach ktoś napisał „antyterroryści”. Wszystko dlatego, że podobnie jak jego dwaj koledzy z pokoju nie krył, że po szkole najchętniej poszedłby do policyjnego oddziału antyterrorystycznego (AT). Wymyślił sobie to tak: „Chciałem dostać się do jakiejkolwiek jednostki w stolicy, zaraz po przyjęciu zrezygnować z pracy i złożyć podanie na Służew, bo tam ci policyjni antyterroryści mieli siedzibę”. Najprościej więc było – jak mu się wtedy wydawało – przez Nadwiślańskie Jednostki Wojskowe. Problem w tym, że kiedy starał się o przyjęcie do nich, miejsca były jedynie w Pułku Inżynieryjno-Budowlanym stacjonującym w Legionowie. Kadrowiec, który Wojtka przyjmował, nie mógł uwierzyć, że ktoś dobrowolnie chce się do niego dostać. „Chłopaki, wy tam naprawdę chcecie iść?” – z niedowierzaniem pytał. „No, wiadomo, oni zajmowali się budowaniem domów i kilka innych inwestycji mieli” – wspomina Wojtek. W skrócie praca w Pułku Inżynieryjno-Budowlanym polegała na doglądaniu żołnierzy na budowie. A jego głównie zajmowało szukanie kontaktów w policyjnym AT. Trudno nie było, pułk sąsiadował między innymi z hotelem policyjnym, w którym Wojtek przez jakiś czas mieszkał.

Dość szybko zbudował więc… sieć kontaktów, a jeżeli przypadki decydują czasem o naszym losie, to taki właśnie zdarzył się na imprezie w gronie jego nowych znajomych. „To były jakieś imieniny czy urodziny czyjeś, nie pamiętam… ale spotkaliśmy się w kasynie przy Podchorążych. Posłuchaj, siedzimy przy stoliku, trochę tego alkoholu było i jakiś facet się przyszwędał. I zaczął… no wiesz, jak to po alkoholu facet, nazwijmy to, marudził. A to go złapałem i wcisnąłem pod stół… Nie wchodźmy w szczegóły, umówmy się, że tak go pod stół wcisnąłem”. Wtedy do Wojtka podszedł jeden z przyjętych już do GROM żołnierzy i powiedział: „Wiesz, nadawałbyś się do nas do jednostki”. Rozmowa na ten temat nie trwała długo. Wojtek dostał namiary na kadrowca, do którego powinien był się zgłosić. I jeżeli ktoś nadal w przypadki nie wierzy, to da mu do myślenia fakt, że owym kadrowcem w GROM okazał się ten sam człowiek, który z niedowierzaniem przyjmował Wojtka do Pułku Inżynieryjno-Budowlanego.

Droga do nowej jednostki chroniącej ambasady, bo tak ją cały czas prezentowano, okazała się jednak dłuższa, niż mogło się w pierwszej chwili wydawać. Wojtek z jednym z kolegów ze studiów szybko przeszli wstępne testy sprawnościowe, zostali zakwalifikowani, ale… zgody na przejście nie wydał dowódca batalionu. Miesiącami trwała więc wymiana podań między jednostkami i resortami, która kończyła się zawsze dokumentem z kluczowym zapisem „nie wyraża zgody”. „Chłopaki, no, nie zwolnię was… bo braki kadrowe, bo jesteście dobrzy, bo reprezentujecie dobrze jednostkę i tak dalej”.

Wojtek zwolnił się więc sam. To było 10 września. Zadzwonił do niego kadrowiec z jednostki, której nazwy wtedy jeszcze nikt nie znał, i powiedział: „Panie Wojtku, ma pan godzinę, żeby się zameldować w Rembertowie. Jeżeli pan nie przyjedzie, to sprawa przejścia jest nieaktualna”. Ten telefon Wojtek odebrał w czasie warty. „Wie pan, mam dowódcę warty właśnie, na służbie jestem…” – wydukał zakłopotany. Wartę po nim przejmował stary porucznik, który od pięciu lat nie dostał awansu i nie miał ochoty iść na rękę młodemu podporucznikowi, który właśnie dostał szansę szybkiego awansu. „Przejmuje tę wartę, a to tego nie ma, a to kubka brakuje, a to łyżeczka zgubiona… Wiesz, jak to przejmowanie służby” – opowiada, śmiejąc się. Na szczęście było to jeszcze przed upływem godziny, czyli czasu wyznaczonego przez kadrowca z MSW. „Słuchaj, co chcesz, to rób, ja się odmeldowuję” – powiedział porucznikowi i poszedł od razu do dowódcy Batalionu Inżynieryjno-Budowlanego zakomunikować: „Panie majorze, ja dziękuję za współpracę, ale zmieniam jednostkę”. Na pytania: „Jak to?” nie miał czasu odpowiadać, a majora w szachu postawił krótkim stwierdzeniem, że jest już rozkaz podpisany przez ministra. W rzeczywistości żadnego rozkazu nie widział… Przed pułkiem czekała nysa, wsiadł do niej w mundurze, w którym skończył wartę, wysiadł już w Rembertowie. W innym wojskowym świecie.

Magda, czyli Jacek (do dziś ani on, ani nikt z kolegów nie wie, dlaczego Magdą został) we wrześniu 1982 roku, kiedy doszło do napadu na polską ambasadę w Szwajcarii, był nastolatkiem. O tym, że będzie kiedyś snajperem elitarnej jednostki, której powstanie inspirowały między innymi tamte wydarzenia, nie mógł nawet marzyć. Jego marzenia krążyły wtedy wokół wielkich europejskich klubów piłkarskich i kilka lat później, kiedy plany stworzenia JW 2305 były precyzowane, grał w piłkę nożną w Pogoni Oleśnica. To była druga liga i powód do dumy w okolicy. „Wiesz, ta druga liga to już był taki luksus, że dostawałeś za to pieniądze. Dwa razy dziennie chodziłem na trening, zwolniony ze szkoły byłem i byłem zapatrzony tylko w piłkę nożną”. Do ekstraklasy droga była stamtąd daleka i prawdopodobnie nigdy by jej nie przebył. Do ekstraklasy piłkarskiej oczywiście, bo do tej wojskowej dotarł dość szybko. Na jego szczęście – co wie dopiero dziś – karierę drugoligowego piłkarza przerwało wezwanie z WKU. „W klubie powiedzieli, że załatwią mi odsłużenie wojska w jakimś innym klubie, więc dalej będę grał. Ale nic z tego nie wyszło, uniosłem się honorem, rzuciłem piłkę i zacząłem się zastanawiać, co ze sobą zrobić…”.

Był wtedy po maturze. Koledzy podpowiedzieli mu, że najbliżej ma do Wrocławia, a tam na tak zwanym ZMECH można studiować wychowanie fizyczne. Złożył papiery, poszedł na egzamin. „A pan na co?” – zapytał pułkownik. „Na wychowanie fizyczne” – odpowiedział. Wychowania fizycznego od kilku lat we wrocławskiej szkole oficerskiej nie było, został więc wybór między kierunkiem ogólnodowódczym i politycznym. „Patrzy na mnie ten pułkownik i mówi: «To pójdzie pan na te ogólnodowódcze, potem dostanie się pan do rozpoznania. Będzie miał pan bieganie, jazdę na nartach, skoki do wody. Prawie jak na AWF»”.

Tak Magda trafił do wojska. I podobnie jak Tomek po praktykach wiedział, że w takim wojsku zostać nie chce. „U nas na szczęście nie było tak, że dwóch żołnierzy szło budować garaż szefowi sztabu, dwóch szło na kuchnię, dwóch gdzieś tam znikało, a pozostałych dwóch w dzienniczku wpisywało, że mają zajęcia z armii obcych. Tak nie było, ale i tak jak widziałem, jak wygląda praca tak zwanej kadry, czyli kantyna – biurko – biuro – kantyna, to nie miałem ochoty tak spędzić życia”.

Poza tym wspomina historię, przy której komentarz jest zbędny. „Brakowało nam na przykład żołnierzy do kompanii rozpoznawczej. Dowódca mówi: «Dobra, podchorąży, przejdź się po innych oddziałach, innych batalionach i wybierz trzech, czterech żołnierzy». Wchodzę więc na kompanię, na sali sto osób, pytam: «Kto jest po technikum?». Nikogo. «Kto jest po szkole zawodowej?» Może trzech, czterech. Rozmowa z nimi… nie było o czym rozmawiać. Z tysiąca osób nie potrafiłem wybrać dwóch żołnierzy do kompanii rozpoznawczej”. I nie opowiada tego człowiek uprzedzony do ludzi po podstawówce i oceniający ich na podstawie świadectw szkolnych.

Jemu też z nieba spadli „kupcy”, czyli „pan bez szyi, diabeł i pan psycholog”. Diabeł to nieżyjący już dziś Leszek Drewniak, pan bez szyi to późniejszy kolega Zenek, psycholog to wynajęty przez nich ekspert przeprowadzający testy. Wpisali Magdę na listę tych, którzy się nadają.

Kiedy ci tak zwani „kupcy” rozpoczynali swoje podróże po Polsce, Wiesiek służył w 56. Kompanii w Szczecinie. Drugą połowę 1990 roku spędzał w Lublińcu na szkoleniu w tamtejszym Batalionie Szturmowym. „Przyjechaliśmy tam na jakieś ćwiczenia zgrywające, huk wie, jakie to szkolenie miało być. Z trzydziestu, czterdziestu żołnierzy nas tam wtedy było, głównie młodych chorążych i oficerów ze wszystkich jednostek specjalnych w Polsce. No i tam pojawił się świętej pamięci Szef z Diabłem i tą swoją ekipą, i nieźle nas tam przerzeźbili. Zrobili sprawdziany, to się dobrze pamięta” – wspomina. A „huk” pojawiający się w tych wspomnieniach nieustannie to charakterystyczny przerywnik stosowany przez Wieśka. Jak się domyślam, jest to forma powściągania wojskowego języka i taki oficjalny zamiennik dla nieco mniej oficjalnego „ch” przychodzącego w pierwszej chwili na myśl.

Przy tej wizycie Szefa w październiku 1990 roku w Lublińcu warto się na chwilę zatrzymać, bo można ją traktować jako symbol jego sprawności, czasami przebiegłości i taktycznej mądrości w tworzeniu jednostki. Pojawił się przecież na szkoleniu dla najzdolniejszych oficerów organizowanym przez Ministerstwo Obrony Narodowej, zdobył zgodę na przeprowadzenie tam swoich testów i rozmowy z żołnierzami po to, by z Ministerstwa Obrony Narodowej (MON) ich potem „wykraść”. Tworzona przez niego jednostka od wojska miała być przecież niezależna. Ustalono, że będzie podlegała Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. I przykład Wieśka doskonale pokazuje, jak ten nowy twór traktowany był przez starych generałów, kiedy już się zorientowali, co się dzieje. „Nie wiem, na jakich zasadach z MON Szef nas przejął, ale nas to już nie interesowało. Łatwo chyba nie było to załatwić, bo na przykład moją obiegówkę, jak wróciłem do Szczecina rozliczyć się i pożegnać, dowódca podarł i wyrzucił. Powiedział, że tak szybko się nie rozstaniemy. Nie miałem jak z nim o tym gadać, bo nam zakazano o czymkolwiek mówić po powrocie do jednostki. Na szczęście kilka dni potem przyszły jakieś rozkazy i już nic nie musiałem rozliczać, sami mnie rozliczyli” – opowiadał mi z charakterystycznym szelmowskim uśmiechem satysfakcji na końcu.

Zresztą Wiesław to przypadek wyjątkowy. Wąsy co prawda sumiaste, ale i tak niedające rady zakryć szerokiego uśmiechu – to jego znak rozpoznawczy. Znak, który powoduje, że tego niezwykle sympatycznego człowieka nieco chaotycznie, ale na swój żołnierski sposób barwnie i chętnie opowiadającego o wojsku trudno z wojskiem na pierwszy rzut oka kojarzyć. Gdybym miał obstawiać, nie znając go, powiedziałbym, że to raczej bosman z jakiegoś rybackiego kutra albo mistrz Polski w wędkarstwie spławikowym. Żarty jednak odchodzą na bok, kiedy krótko i jednym tchem wymienia rzeczy, które robił w GROM. Zaczął jako operator, potem został strzelcem wyborowym i dowódcą strzelców. Przeniesiony do wydziału szkolenia także został jego dowódcą. I to on przez kilka lat decydował o tym, kto do JW 2305 się nadaje, a kto nie.

***

Kryteria były niezwykle ostre i – jak się okazało po włączeniu GROM w struktury Ministerstwa Obrony Narodowej – w stosunku do reszty wojska mocno zawyżone. Ci z GROM, którzy z poszczególnych sprawdzianów dostawali trójki i czwórki, w statystykach MON wypadali blado na tle żołnierzy z innych jednostek mających od góry do dołu piątki, mimo że na przykład czasy biegów albo pływania mieli zazwyczaj niemal dwukrotnie lepsze od innych. I ten problem miał znaczenie nie tylko prestiżowe. W tamtych czasach za tak zwany WF żołnierzom płacono dodatkowo. Oczywiście wysokość wypłaty uzależniona była od oceny wystawionej przez szefa szkolenia, a nie od rzeczywistego wyniku. I szef szkolenia z GROM wspomina: „Oni mnie wzywają i mówią: «Proszę pana, jak to możliwe, że macie średnią ocen 4,2, a my tutaj mamy wyniki z pułku artylerii i średnią mają 4,9? I wy jesteście gorsi od nich, a przecież jesteście lepsi»”. Tyle że w JW 2305 na piątkę na przykład z tak zwanych brzuszków Wiesław wymagał zrobienia osiemdziesięciu w określonym czasie, w artylerii wystarczyło sześćdziesiąt. Padła więc propozycja: „To do sprawozdań do Sztabu Generalnego niech pan wstawia oceny według naszych norm, a na swoje potrzeby to niech pan robi, co chce”.

W wojskowym żargonie takie działanie nazywa się białą taktyką i jak żartują chłopaki, „biała taktyka potrafi rozwalić wszystko”. Można czytać te żarty i przykłady z uśmiechem, traktując je jako kolejny przejaw wszechobecnej biurokracji zwalniającej z myślenia i zastępującej zdrowy rozsądek, ale chłopakom w jednostce szybko przestało być do śmiechu. „Potem w ramach białej taktyki zaczęli nas zasypywać papierami i sprawozdaniami. Przyjeżdża mi facet i przepytuje: «A czemu służyła ta selekcja, dlaczego takie metody, na czym pan opiera kryteria oceny, dlaczego tak, a nie inaczej, przecież to niezgodne z wytycznymi dowódcy wojsk lądowych, wytyczne szefa sztabu inaczej opisują procedury, dlaczego tak pan to robi?». Odpowiadałem z uśmiechem: «Dlatego, że tak sobie wymyśliłem i uważam, że to jest dobre»”. Niebawem okazało się jednak, że nie tylko wyniki testów sprawnościowych chłopaków szkolonych przez Wieśka nie mieszczą się w strukturze ministerstwa odpowiedzialnego za obronę Polski. Ale o tym później …Selekcja, czyli pierwsza tajna akcja

W tym rozdziale najważniejsze są współrzędne geograficzne. Czterdzieści dziewięć stopni, dwadzieścia minut i czternaście sekund długości geograficznej północnej i dwadzieścia dwa stopnie, siedemnaście minut i dziewięć sekund szerokości geograficznej wschodniej. Takie współrzędne na mapach wojskowych, na których cywil nie zobaczy i nie zrozumie niczego, a średnio uważający na zajęciach z topografii żołnierz – niewiele, na dzień dobry w warszawskim Rembertowie zobaczyli wszyscy zakwalifikowani do nowego projektu.

O tym pierwszym tygodniu w GROM, a raczej o pierwszym tygodniu starań o bycie żołnierzem tej jednostki, rozmawiałem z nimi świetnie – jak mi się wydawało – przygotowany. Przeczytałem przecież kilka książek o jednostkach specjalnych, między innymi wspomniany już, będący w tamtym czasie hitem Cel snajpera, czyli autobiograficzną opowieść legendarnego amerykańskiego komandosa Chrisa Kyle’a. Chciałem słuchać niezwykłych historii o nadludziach przechodzących kolejne sadystyczne testy. Przecież ten sławny amerykański żołnierz niezwykle trudne testy fizyczne przechodził z połamanymi kośćmi stopy, znosił rzeczy, których zwykły śmiertelnik, ba, normalny żołnierz znieść by nie zdołał. Najlepszą literacką próbką pokazującą, jakie to było piekło na ziemi, może być fragment: „Najgorzej było leżeć na brzegu w morskiej pianie bez ubrania i mrozić dupę. Chwytaliśmy się za ręce z chłopakami po bokach i trzęśliśmy się jak młoty pneumatyczne: naszymi ciałami wstrząsały potworne dreszcze. Modliłem się o to, żeby ktoś się na mnie wysikał. Pewnie wszyscy się o to modlili. Mocz był w takim momencie chyba jedyną dostępną ciepłą rzeczą”³. Takie legendy u naszych snajperów rodzą jedynie ironiczny uśmiech.

Tego typu amerykańskich historii nie usłyszałem, ale kolejnym przegadanym minutom i godzinom nie towarzyszyło w związku z tym rozczarowanie. Ani Tomek, ani Wojtek, ani żaden z pozostałych moich rozmówców nie mają takiego talentu do fabularyzowania i być może ubarwiania – co sugerowałby ich uśmiech, kiedy pytałem na przykład o przytoczony wcześniej opis tego, co działo się w jednostce i w czasie selekcji. Mają za to coś, co czyni ich w moich oczach bardziej wiarygodnymi (proszę nie odczytywać tego jako podważania wiarygodności innych), czyli powściągliwość w opisywaniu swoich dokonań i skromność w mówieniu o umiejętnościach, jakich wymagano w GROM. Mają też jeszcze jedną cechę odróżniającą ich od amerykańskiego snajpera… Od pierwszej strony, od sugestywnego opisu zastrzelonej przez niego kobiety nad opowieścią Kyle’a krąży duch rekordowej liczby zabitych wrogów. „Wiesz, takimi rzeczami człowiek się nie chwali… – tak zaczęła się rozmowa z jednym z chłopaków na temat liczby unieszkodliwionych wrogów. – To nie są osiągniecia sportowe, którymi można się szczycić” – dodał. Ale o tym później, bo od selekcji do snajperskiego stanowiska droga była długa.

„Naturalne było, że kończysz rok, należy ci się miesiąc urlopu i dopiero wtedy idziesz do pracy. A tu nic z tego, po promocji następnego dnia miałem z kolegą, który też się zakwalifikował, stawić się na Podchorążych w Warszawie” – wspomina Tomek. On z Radomska, kolega z Katowic, w takich samych wyjściowych mundurach, które może i robiły świetne wrażenie na cywilnych podróżnych, ale niebawem okażą się do niczego nieprzydatnym wspomnieniem „zwykłego” wojska. Wszyscy jechali do celu wyznaczonego przez tajemniczych panów z MSW. Około siódmej, może ósmej rano dotarli do Rembertowa, dziś to już nie jest tajemnica wojskowa, więc można zdradzić – do budynku na terenie Akademii Obrony Narodowej.

W taką samą drogę, tyle że z drugiego końca Polski – ze Szczecina, wyruszył Wiesław. Z bagażem wrażeń po ostatnim dniu w szczecińskiej jednostce. „O, ten dzień to bardzo dobrze pamiętam. Zrobiliśmy dużą imprezę w jednostce… Robiło się biały obrus, rządzenie! Tak nie chwaląc się, poszedłem się pożegnać z dowódcą. Wziąłem butelkę za pazuchę i mówię: «Panie pułkowniku, chciałem się odmeldować, chciałem podziękować…». A on: «Nie tak łatwo się rozstaniemy. Za piętnaście minut jesteśmy u pana na internacie»” – ze śmiechem opowiada, naśladując zachrypnięty głos pułkownika. Nie wchodząc w szczegóły tego pożegnania, można poprzestać na krótkim podsumowaniu – poranna podróż gazikiem na dworzec i później pociągiem do Warszawy minęła niepostrzeżenie.

Na miejscu wszyscy dostali zestaw ubrań i polecenie, żeby zostawić w magazynie wyjściowe mundury. Ekwipunek, który dostali, nie pozwolił się domyślić, jakie zadanie ich czekało. Komplet: plecak, dres, ortalion i sportowe buty z lat siedemdziesiątych z twardymi podeszwami kojarzył się raczej z obowiązkowym zestawem biwakowicza niż umundurowaniem kandydata do jednostki specjalnej.

„Przebierzcie się i o dwudziestej zameldujcie się tu. – Oficer pokazał palcem punkt na mapie, którego współrzędne przytoczono na początku rozdziału. – Tam powiedzą wam, co dalej”. Taką instrukcję usłyszeli wszyscy na dzień dobry. Nie wiedzieli, dlaczego i po co mają tam jechać, nie wiedzieli, że już zaczęła się selekcja, i nie wiedzieli, na czym ma ona polegać. A pierwszy jej etap to był sprawdzian pomysłowości, determinacji i umiejętności radzenia sobie w nowych, zaskakujących okolicznościach. Kto nie dotarł w Bieszczady na czas, odpadał. A pamiętajmy, że był to rok 1991 i możliwości przemieszczania się z jednego końca Polski na drugi były – mówiąc delikatnie – nieco mniejsze niż dziś. Stąd naturalne wydaje się pierwsze, podszyte zdumieniem i niedowierzaniem pytanie Jacka: „Okej, a o której i skąd odjeżdża autobus?”. Nie wszyscy to pytanie wypowiedzieli na głos, ale musiało się ono pojawić w głowie każdego, kto dostał właśnie zadanie jak najszybszego dotarcia do miejsca oddalonego o ponad czterysta kilometrów. Co więcej, miejsca, które niełatwo znaleźć na mapie, a co dopiero na rozkładach jazdy autobusów albo pociągów. Odpowiedzią oficera mógł być jedynie śmiech.

Tomek, Jacek, Wojtek i Wiesław dotarli. Jeden dzięki koledze, który miał samochód. Na spółkę zapłacili za paliwo. Ze śmiechem dziś wspomina: „Żeby nie było, że my tak komfortowo sobie dojechaliśmy, to zostawiliśmy samochód kilka kilometrów przed tą wsią. Te pare kilometrów przeszliśmy, żeby nie było…”. Pozostali kupili w najbliższym kiosku gazetę i gorączkowo przeszukiwali ogłoszenia z nadzieją, że znajdą busa do wynajęcia. Znaleźli, zrzucili się i dojechali do Baligrodu. Stamtąd przeszli jeszcze kilka kilometrów, kierując się wytycznymi ze słabo czytelnej wojskowej mapy. Dotarli do polany, na której rozbitych było kilka namiotów, zgłosili się do największego, wyglądającego na jakieś polowe centrum dowodzenia i usłyszeli: „Znajdźcie sobie miejsce w jakimś namiocie i idźcie spać. Rano się dowiecie, co dalej”. Tak się zaczęła pierwsza selekcja. We wrześniu 1991 roku.

Określenie „pierwsza” może być mylące, dlatego warto do niego dodać przymiotnik „prawdziwa”, bo był to pierwszy test dla szerokiej grupy ludzi wybranych w polskich jednostkach. Wcześniej na nieco innych zasadach odbyły się dwa nabory. Najpierw Sławomir Petelicki wąską grupę kilku najbliższych współpracowników zabrał do Stanów Zjednoczonych. Tam sposób przeprowadzania takich selekcji prezentowali im amerykańscy specjaliści, głównie z Delta Force. Robili to na przykładzie… testując ludzi, których Szef wybrał do tworzenia jednostki. Co ciekawe, on sam też poddał się testom. Z jakim efektem? Chyba nie trzeba mówić. To była swego rodzaju manifestacja siły i symbol solidarności z podwładnymi.

Ta kilkuosobowa grupa żołnierzy organizowała i przeprowadzała potem selekcje w kraju. Najpierw w maju – jak to sami nazywają – „małą”, dla tych wybrańców, którzy zostali podkupieni z jednostek specjalnych i policji. Potem we wrześniu tę, o której mowa, dla dużo większej grupy między innymi świeżo upieczonych oficerów. I ci, którzy po „małej” selekcji zostali przyjęci do jednostki, też musieli się stawić na selekcji wrześniowej. Sytuacja była dla nich dziwna, dla instruktorów pewnie niełatwa, ale rozkaz jest rozkaz. „Przyjeżdżamy, tam siedzą w namiocie instruktorów nasi koledzy i już teraz nie chcą z nami rozmawiać, wszystko na dystans i ten… nie… Już oni teraz są selekcjonerami naszymi. Do wczoraj byliśmy kolegami w jednostce, a tu nie możemy obok nich obozu rozbić, tylko trzysta metrów dalej kazali nam w namiotach mieszkać” – relacjonuje Wiesław. I podsumowuje w swoim stylu: „No, koledzy teraz instruktorami są i nie chcą z nami rozmawiać… O, wy, kutasy, myślę”.

Instruktorzy. Na ich wyrozumiałość nie można było liczyć

Akurat on może się dziś śmiać z tamtych wydarzeń, bo selekcja była dla niego pestką. Spotkałem się z nim jako pierwszym i przestraszyłem się, że nie będę miał o czym pisać, bo dostanie się do JW 2305 w jego relacji było bułką z masłem. A opowieść o pięciu dniach w Bieszczadach można by sprowadzić do kilku prostych stwierdzeń typu: „No, kazali nam pobiegać po górach, to pobiegałem”, „Trzeba było punkty na mapie odnajdywać, to odnajdywałem, zaliczałem i miałem dużo czasu dla siebie”, „Jak ja byłem biegaczem, to co mi mogło tam zaszkodzić, opierdzielało się szybko te punkty i już”. I wszystko to mówił z rozbrajającym uśmiechem.

Pytam więc potem między innymi Tomka: „Chłopie, co to za legendy o tej selekcji tworzycie, Wiesław mówił, że pobiegał trochę i go przyjęli”. Tomek ze śmiechem uznania dla starszego kolegi w żołnierskich słowach wyjaśnił: „Wiesiek to ewenement. Wiesz, on chyba urodził się z kompasem w głowie, ma nieprawdopodobną orientację w terenie i motor w nogach. Był wielokrotnym mistrzem Wojska Polskiego w biegach na orientację, więc nie było takiej selekcji, której nie przeszedłby z łatwością”.

Wyjątkowość Wiesława pod tym względem wykorzystywał później i generał Petelicki. Od kiedy w czasie selekcji poznał jego możliwości, pamiętał, że ma w zespole kogoś takiego. Zawsze, kiedy chciał zaimponować gościom czy to z kolejnych ministerstw, czy to z zagranicznych jednostek specjalnych, kazał Wiesławowi biegać. „No to latałem te kolejne kilometry po poligonie, a potem generał mnie wołał i ze wszystkimi się witałem, żeby pokazać, że wcale nie jestem zmęczony. Szczęki im opadały i o to chodziło, bo Szef zawsze chciał pokazywać, że ma najlepszych ludzi”. Pół żartem, pół serio, najlepszy biegacz GROM mógł też w czasie swojej selekcji nieźle się wzbogacić. Wśród instruktorów był Amerykanin polskiego pochodzenia, który na każdym kroku starał się podkreślać przepaść dzielącą jego i kandydatów do jednostki. „Cały czas się z nas naśmiewał, powtarzał, jaki to jest świetny i że żaden z nas na trasie nie dałby mu rady. No to chłopaki mnie podpuszczali: «Wiechu, załóż się z nim, kto szybciej przejdzie tę trasę. Zrzucimy się wszyscy na pięć tysięcy bagsów, opędzlujesz go i podzielimy się kasą»”. Mimo że Amerykanin mógł znać trasę lepiej, bo jako instruktor ją przygotowywał, to nikt nie miał wątpliwości, kto przeszedłby ją szybciej. Do zakładu jednak nie doszło, ale anegdota pozostała jako forma uznania dla jednego z żołnierzy nowo tworzonej jednostki.

Wróćmy do selekcji. Następnego dnia po przybyciu w okolice Baligrodu wczesnym rankiem każdy dostał wojskową mapę z zaznaczonym punktem. Żeby nie było zbyt łatwo, z wojskowych magazynów wygrzebano mapy z lat pięćdziesiątych, na których nie ma nic poza warstwicami. Potem okazało się, że punkty zaznaczone na tych mapach były to lokalizacje posterunków kontrolnych. Każdy miał dotrzeć do swojego i tam dowiadywał się, dokąd pójść dalej. Czasami jednak słyszał: „Niestety, to nie twój punkt” i musiał szukać od nowa.

Teoretycznie brzmi to banalnie, a sprawdzian powinien przejść każdy w miarę sprawny żołnierz, jednak praktyka łamała wielu. „Był taki gość, ze straży granicznej chyba. Na pierwszy rzut oka niesamowicie sprawne i wysportowane chłopisko. Trzeciego dnia rano dostajemy mapy, a facet bierze swoją do ręki, odwraca się i rezygnuje. Wydawało się, że nic go nie złamie, a po dwóch dniach załamała go wizja trzeciego dnia walki z monotonią, zmęczeniem i nieprzewidywalnym terenem opisanym na nieczytelnych wojskowych mapach” – wspomina Tomek. „Był też taki wuefista w naszej grupie. Chłopak wybiegany, świetnie nastawiony, super orientował się w terenie i też kolejnego dnia, jak dostał do ręki kolejne zadanie, to siadł, załamał się i wymiękł” – następny przykład dorzuca Wojtek. Wszyscy rezygnujący dostawali na oczach innych, którzy się nie poddali albo nie odpadli, kilka minut na zabranie swoich rzeczy z namiotu i wyjście. Najbardziej wymowny przykład opisujący trudy selekcji przytacza Wiesław. Z charakterystycznym dla siebie uśmiechem wspomina: „Też był taki kafar, z kiokuszinki on chyba był , kwadratowy taki człowiek. Pamiętam, jak w Lublińcu jeszcze na kursie ustawił nas wszystkich na linii, walił z karate w brzuch i obserwował, jak daleko który odskoczy. I sprawdzał, czy się ktoś cofnął metr, dwa czy trzy metry. A potem ze śmiechem mówił: «Będziecie codziennie trenowali, to będziecie wyglądali tak młodo jak ja»”.

Ma się z czego śmiać, bo ten twardziel z Lublińca też pojawił się na selekcji w Bieszczadach. I już zupełnie innym tonem mówił: „Wiechu, wiesz, nie pędź tak. Umówmy się, że zatrzymasz się, ja pójdę, potem za pięć minut pójdzie Robert i za dziesięć minut pójdziesz ty. Wiesz, żeby nie było, że nas tak wyprzedziłeś”. Kandydaci do jednostki startowali w kilkuminutowych odstępach, stąd ten apel – nikt nie chciał dotrzeć na metę kilka minut po kimś, kto wystartował później niż on. Ale te apele na nic się zdały, Wiesław i tak zawsze był wszędzie pierwszy. Poza tym rozmowy między żołnierzami mogły skończyć się wykluczeniem z selekcji. Obowiązywał absolutny zakaz kontaktowania się.

Na szczęście nie było zakazu korzystania z tego, co znalazło się na trasie. To, że trzeba było pić wodę ze strumieni, bo pół litra tej z dziennego przydziału bardzo szybko się kończyło, to oczywiste. Zdarzało się jednak, że ktoś znalazł buty wyrzucone przez żołnierza, który się poddał i wyjechał. „Kolega, który miał ogromne odciski i czarne paznokcie, obejrzał je, powyginał i okazało się, że są lepsze od tych, które miał” – mówi Tomek. Pewnie dzięki tej strategicznej decyzji ukończył selekcję. A Jacek ukończył ją dzięki czyimś skarpetom.

„Ogólnie to zupełnie nie byłem przygotowany. Miałem to, co dostaliśmy w Rembertowie, i jakieś skarpetki frotowe. – Akurat to Jacek zapamiętał nie przez przypadek. – Po pierwszym dniu to frotté się porwało i dobrze, że ktoś z odpadających stare skarpety zostawił na drzewie. Jedna była taka typowo wojskowa pod kolano, a druga taka normalna, za kostkę. Dzięki tym skarpetkom przeszedłem selekcję” – mówi.

Zresztą z Jackiem związana jest jeszcze jedna interesująca historia. Chociaż słowo „interesująca” lepiej wziąć w cudzysłów. Mimo luksusu w postaci znalezionych na drzewie dwóch innych skarpet miał, jak zresztą większość kandydatów, bolesny problem z paznokciami u nóg i ze stopami. Odciski okazywały się błahostką, ale z krwią pod paznokciami trudno już było przetrwać i maszerować kolejne dziesiątki kilometrów po górach. I nie wiadomo, czy większym problemem było samo maszerowanie, czy to, że ból uniemożliwiał skoncentrowanie myśli na precyzyjnie zaznaczonym na nieczytelnej mapie celu.

Instruktorzy
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: