Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tchnienie śniegu i popiołu - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
23 lutego 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tchnienie śniegu i popiołu - ebook

Claire, lekarka przeniesiona w przeszłość, wie, że dramatyczna sytuacja, w jakiej znalazła się w Ameryce wraz z ukochanym Jamiem, doprowadzi wkrótce do wielkiej rewolucji i powstania USA. Claire, pochodząca z XX wieku, zdaje sobie sprawę z okropności, jakie będą miały miejsce. Wśród strasznych zdarzeń jest wielki pożar i śmierć rodziny Jamiego... Czy da się tego uniknąć? Jedyne w swoim rodzaju połączenie romansu, powieści przygodowej, historycznej i fantasy.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-228-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czas ma w sobie wiele z tego, czego ludzie upatrują w Bogu. „Zawsze” wyprzedza wszelki początek i nie ma końca. Jest też w nim wszechmoc – bowiem nic nie zdoła oprzeć się czasowi, czyż nie? Ani góry, ani wojska.

Czas jest również uzdrowicielem. Niech no tylko minie dość czasu, a wszystko zostanie naprawione: wszelki ból uśmierzony, wszelkie trudności pokonane, wszelka strata wyrównana.

Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. Pamiętaj, człowiecze, żeś tylko prochem, i prochem się staniesz po śmierci.

A jeśli czas jest pokrewny Bogu, sądzę, że Pamięć musi być Diabłem.Pies zauważył ich pierwszy. Było ciemno, więc Ian Murray raczej wyczuł, niż dostrzegł, że Rollo, leżący przy jego nodze, unosi gwałtownie łeb i pręży uszy. Położył dłoń na karku psa i jego zjeżonej groźnie sierści.

Byli tak zgrani, że nawet nie pomyślał świadomie: „Ludzie”, tylko opuścił drugą dłoń na rękojeść noża i znieruchomiał, oddychając bezgłośnie. Nasłuchiwał.

W lesie panowała cisza. Do świtu pozostały jeszcze godziny i powietrze było nieruchome jak w kościele; z ziemi, niczym dym kadzidła, unosiła się leniwie mgła. Wcześniej Ian przycupnął na zwalonym pniu potężnego tulipanowca, by odpocząć. Wolał dokuczliwe mrowienie robactwa od przenikliwej wilgoci gruntu. Wciąż trzymał dłoń na karku psa i czekał.

Rollo warczał, był to cichy i nieprzerwany pomruk, który Ian ledwie słyszał, lecz bez trudu wyczuwał – wibracja wędrowała wzdłuż ręki w górę i pobudzała nerwy całego ciała. Przedtem nie spał – rzadko już sypiał nocą – ale zachowywał się cicho, spoglądając w sklepienie nieba, zajęty jak zwykle rozmową z Bogiem. Spokój prysnął, gdy pies się poruszył. Ian usiadł powoli, przerzucając nogi przez na wpół spróchniały kloc. Czuł szybkie bicie serca.

Rollo nadal warczał groźnie, ale wielki łeb drgnął, jakby pies podążał wzrokiem za czymś niewidocznym. Noc była bezksiężycowa; Ian dostrzegał niewyraźny zarys drzew i ruchliwe cienie, ale nic więcej.

Po chwili ich usłyszał. Wędrowcy. Byli jeszcze dość daleko, ale przybliżali się z każdą chwilą. Stanął i cicho wszedł w kałużę czerni pod balsamicznym świerkiem. Cmoknął i Rollo posłusznie przestał warczeć; zachowywał się teraz cicho, jak wilk, którym był jego ojciec.

Miejsce, gdzie Ian zatrzymał się na wypoczynek, graniczyło ze szlakiem dzikiej zwierzyny. Ludzie, którzy tamtędy podążali, nie byli myśliwymi.

Biali. Wydawało się to dziwne, nawet bardzo dziwne. Nie widział ich, ale i tak wiedział; zdradzał ich hałas, który im towarzyszył. Wędrujący Indianie nie zachowywali się cicho, a górale szkoccy, wśród których kiedyś żył, umieli poruszać się w lesie jak duchy – ale i tak nie miał wątpliwości. Metal – to ich zdradziło. Słyszał śpiew uprzęży, postukiwanie guzików i klamer – i broni palnej.

Było ich wielu, i to tak blisko, że wyczuwał ludzki zapach. Zamknął oczy i wychylił się odrobinę z cienia, by złapać w nozdrza najlżejszą nawet smużkę woni.

Nieśli skóry; zdołał wychwycić odór zaschniętej krwi i futer, który prawdopodobnie obudził Rolla – nie byli to jednak z pewnością traperzy, którzy zwykle poruszali się w pojedynkę albo we dwóch.

Ubodzy i brudni, przemknęło mu przez głowę. Nie traperzy i nie myśliwi. O tej porze roku nietrudno było zdobyć zwierzynę, a ci cuchnęli głodem. Wyczuwał też odór potu, jaki wytwarza kiepski trunek.

Byli teraz blisko; od miejsca, w którym stał, dzieliło ich może dziesięć kroków. Rollo prychnął cicho i Ian ponownie zacisnął dłoń na karku psa, ale tamci robili za dużo hałasu, żeby słyszeć cokolwiek. Liczył ich kroki, stuk manierek i ładownic, postękiwania piechurów z otartymi stopami, westchnienia ludzi zmęczonych.

Było ich dwudziestu trzech, jak zdołał się zorientować, i jeden muł – nie, dwa muły; wyraźnie słyszał skrzypienie wyładowanych juków i ten płaczliwy, ciężki oddech, zawsze na granicy skargi, charakterystyczny dla przeciążonego zwierzęcia.

Tamci nigdy nie wyczuliby jego obecności, ale jakiś dziwaczny kaprys powietrza zaniósł mułom woń psa. Ciemność rozdarł ogłuszający ryk, a las przed oczami Iana eksplodował jazgotem wrzawy i lękliwych krzyków. Biegł już, gdy za jego plecami huknął strzał z pistoletu.

– _A Dhia!_

Coś trafiło go w głowę i poleciał do przodu. Czy go zabili?

Nie. Poczuł w swoim uchu pełen niepokoju, wilgotny nos Rolla. W głowie szumiało mu jak w ulu, w oczach migotały jasne błyski światła.

– Biegnij! _Ruith!_ – sapnął, popychając psa. – Jazda! Szybko!

Rollo zawahał się, wydając pisk z głębi krtani. Ian nie widział czworonoga, ale wyczuwał, że masywne ciało skoczyło do przodu, lecz po chwili zwróciło się ku niemu, zdradzając niezdecydowanie.

– Uciekaj!

Dźwignął się na kolana i dłonie, poganiając psa, który w końcu posłuchał i pognał przed siebie, tak jak go uczono.

Dla niego nie było już czasu na ucieczkę, nawet gdyby zdołał się podnieść. Upadł na twarz, wbił dłonie i stopy w liściastą mierzwę i zaczął się wić szaleńczo, by wkopać się jak najgłębiej.

Poczuł między łopatkami nacisk czyjejś stopy, ale westchnienie, które wydarło mu się z piersi, stłumiły mokre liście. Nie miało to większego znaczenia, i tak robili mnóstwo hałasu. Ktoś, kto na niego nadepnął, niczego nie zauważył; przebiegł po nim w panicznym strachu, biorąc go bez wątpienia za zgniły pień; cios, który mu wymierzył, był chybiony i niezbyt mocny.

Strzelanina ucichła. Krzyki jednak wciąż rozbrzmiewały, ale nie mógł nic z nich zrozumieć. Wiedział, że leży płasko na brzuchu, czuł zimną wilgoć na policzkach i woń martwych liści w nozdrzach, ale miał wrażenie, że jest pijany; świat wokół obracał się z wolna. Głowa nie dokuczała mu już tak bardzo, pierwszy błysk bólu przeminął, ale Ian miał wrażenie, że nie może jej unieść.

Pomyślał mgliście, że gdyby tu umarł, nikt by się o tym nie dowiedział. Pomyślał też, że matka martwiłaby się, nie wiedząc, co się z nim stało.

Wrzawa słabła wyraźnie, nie była już taka bezładna. Ktoś krzyczał, ale w jego głosie brzmiała władcza nuta. Odchodzili. Zastanawiał się, czy ich nie zawołać. Gdyby wiedzieli, że jest biały, mogliby mu pomóc. Choć niekoniecznie.

Jednakże milczał. Umierając czy nie. Jeśli tak, nie można mu było pomóc. Jeśli nie, pomocy nie potrzebował.

No cóż, czyż nie o to prosiłem?, pomyślał, przywołując swoją rozmowę z Bogiem, spokojnie, jakby wciąż leżał nieruchomo na pniu tulipanowca, spoglądając w głębię nieba nad głową. Prosiłem o znak. Nie spodziewałem się jednak, że ześlesz go tak szybko._Marzec 1773_

Nikt nie wiedział, że tam jest jakaś ludzka siedziba, dopóki Kinney Lindsay, wspinając się po zboczu do strumienia, nie dostrzegł płomieni.

– W ogóle bym tego nie zauważył – powiedział chyba po raz szósty. – Gdyby nie zmierzch. Za dnia nic bym nie widział. Zupełnie nic.

Otarł twarz drżącą ręką, nie mogąc oderwać wzroku od ciał, które leżały w równym rzędzie pod lasem.

– To robota dzikich, Mac Dubh? Nie są oskalpowane, ale może...

– Nie. – Jamie ponownie delikatnie zakrył posiniałą twarz małej dziewczynki chusteczką brudną od sadzy. – Żadna nie jest okaleczona. Tyle chyba zauważyłeś, wynosząc je na zewnątrz.

Lindsay, zamknąwszy oczy, potrząsnął głową i drgnął gwałtownie. Było późne popołudnie, chłodny wiosenny dzień, ale mężczyźni się pocili.

– Nie patrzyłem – odparł po prostu.

Moje dłonie też były lodowate; tak bez życia i czucia jak gąbczaste ciało martwej kobiety, które badałam. Te kobiety nie żyły już dłużej niż dzień; stężenie pośmiertne ustąpiło, zostawiając po sobie zwiotczenie i chłód, ale zimna aura górskiej wiosny uchroniła je przed głębszą degradacją rozkładu.

Mimo wszystko starałam się oddychać płytko; powietrze przesycone było gorzką wonią spalenizny. Nad poczerniałymi zgliszczami małej chatki unosiły się chwilami smużki dymu. Dostrzegłam kątem oka, że Roger trąca nogą leżącą obok kłodę, a potem schyla się i podnosi coś z ziemi.

Kenny załomotał do drzwi naszego domu na długo przed świtem, wyrywając nas z ciepłych łóżek. Zjawiliśmy się czym prędzej, wiedząc doskonale, że jest zbyt późno na jakąkolwiek pomoc. Przybyło też kilkoro mieszkańców Fraser’s Ridge; brat Kenny’ego, Evan, stał pod drzewami z Fergusem i Ronniem Sinclairem. Rozmawiali przyciszonymi głosami po gaelicku.

– Wiesz, co je zabiło, Angliszko? – Jamie przykucnął u mego boku. Miał zatroskaną twarz. – Te pod drzewami. – Potem wskazał brodą zwłoki, które oglądałam. – Wiem, co zabiło tę biedaczkę.

Długa spódnica kobiety marszczyła się na wietrze i podnosiła, ukazując szczupłe, wydłużone stopy w skórzanych chodakach. Równie szczupłe ręce spoczywały bezwładnie wzdłuż ciała. Była wysoka – choć nie aż tak wysoka jak Brianna, pomyślałam i odruchowo zaczęłam szukać wzrokiem jasnych włosów córki, migoczących wśród gałęzi po drugiej stronie polany.

Podciągnęłam fartuch kobiety, by zakryć jej głowę i górną część ciała. Ręce były czerwone, kostki stwardniałe od ciężkiej pracy, dłonie pokryte zgrubieniami, ale widząc zwarte uda i szczupłość ciała, pomyślałam, że miała nie więcej niż trzydzieści lat – a nawet chyba mniej. Trudno było powiedzieć, czy za życia odznaczała się urodą.

Potrząsnęłam głową w odpowiedzi na słowa Jamiego.

– Nie wydaje mi się, by przyczyną jej śmierci było spalenie – powiedziałam. – Spójrz, nogi i stopy są nietknięte. Musiała upaść na palenisko. Najpierw ogień objął górę sukni, potem zajęły jej się włosy. Leżała pewnie tak blisko ściany albo okapu, że od płomieni zajęło się drewno i w końcu cała chata poszła z dymem.

Jamie przytaknął z wolna, nie odrywając oczu od kobiety.

– Ano, chyba masz rację. Ale co je zabiło, Angliszko? Inne są trochę popalone, choć żadna nie tak bardzo jak ta. Musiały być martwe, nim chata zaczęła płonąć, bo żadna nie wybiegła. Może cierpiały na jakąś śmiertelną chorobę?

– Nie wydaje mi się. Chodź, rzucę okiem na pozostałe.

Przeszłam wolno wzdłuż szeregu sztywnych ciał o twarzach zakrytych kawałkami materiału, pochylając się nad każdym, by jeszcze raz zajrzeć pod owe prowizoryczne całuny. W tych czasach ludzie cierpieli na wiele chorób, które szybko mogły okazać się śmiertelne – bez dostępnych antybiotyków, bez możliwości podania płynów inną drogą niż usta i odbyt zwykła biegunka zabijała w ciągu dwudziestu czterech godzin.

Widziałam dostatecznie dużo takich przypadków, by rozpoznawać je bez trudu; każdy lekarz to potrafi, a ja byłam lekarką od ponad dwudziestu lat. Czasem miałam do czynienia z czymś, czego nie spotkałam nigdy w swojej epoce – zwłaszcza straszne choroby pasożytnicze, przywleczone wraz z niewolnikami z tropików – ale tych nieszczęsnych istot nie zabił pasożyt; żadna znana mi choroba nie pozostawiała na swych ofiarach takiego śladu.

Wszystkie ciała – spalonej kobiety, także drugiej, znacznie starszej, i trojga dzieci – zostały znalezione wewnątrz płonącego domu. Kenny wyciągnął je tuż przed tym, nim zawalił się dach, a potem ruszył po pomoc. Zmarły, nim wybuchł pożar, wszystkie w tym samym czasie, gdyż ogień zaczął się tlić, gdy młodsza kobieta upadła na palenisko.

Ofiary ułożono starannie pod konarami ogromnego czerwonego świerka i mężczyźni zaczęli kopać w pobliżu grób. Brianna stała z pochyloną głową obok najmniejszej dziewczynki. Podeszłam i uklękłam przy drobnym ciałku, a ona uklękła naprzeciwko.

– Co to było? – spytała cicho. – Trucizna?

Spojrzałam na nią zaskoczona.

– Tak sądzę. Jak na to wpadłaś?

Wskazała głową posiniałą twarz, nad którą klęczałyśmy. Próbowała wcześniej zamknąć dziewczynce oczy, ale wyzierały uparcie spod powiek, nadając dziecięcej buzi wyraz niekłamanego przerażenia. Drobne, pozbawione wyrazistości rysy wykrzywiał grymas straszliwej męki, a w kącikach ust widać było ślady wymiocin.

– Poradnik harcerki – wyjaśniła Brianna. Zerknęła na mężczyzn, ale żaden nie znajdował się na tyle blisko, by nas słyszeć. Drgnęły jej wargi; oderwała wzrok od ciała, podsuwając mi otwartą dłoń. – „Nigdy nie spożywaj nieznanych grzybów – wyrecytowała. – Jest wiele trujących odmian, a ich rozróżnienie to zadanie dla eksperta”. Roger je znalazł, rosną w kręgu obok tego pnia, o tam.

Wilgotne, mięsiste kapelusze, bladobrązowe z białymi brodawkowatymi plamkami, blaszki i cienkie nóżki, tak blade, że zdawały się niemal fosforyzować w cieniu świerka. Miały przyjemny dla oka, swojski wygląd, który przeczył ich śmiercionośnemu działaniu.

– Muchomor pantery – powiedziałam jakby do siebie i wzięłam ostrożnie jeden grzyb z jej dłoni. – _Agaricus pantherinus_, jak się pewnie będzie nazywać, kiedy ktoś w końcu nada mu właściwą nazwę. _Pantherinus_, ponieważ zabija tak szybko – jak atakujący znienacka kot.

Dostrzegłam na przedramieniu Brianny gęsią skórkę; wyraźnie było widać miękkie czerwonozłote włoski. Przechyliła dłoń i wysypała resztki zabójczego grzyba na ziemię.

– Kto przy zdrowych zmysłach jadłby muchomory? – spytała, ocierając z nieznacznym drżeniem dłoń o spódnicę.

– Ktoś, kto nie wiedział. Ktoś, kto być może czuł głód – odparłam cicho. Potem ujęłam dłoń małej dziewczynki i obejrzałam delikatne kości przedramienia. Niewielki brzuch zdradzał oznaki wzdęcia, ale czy był to skutek niedożywienia, czy zmian pośmiertnych nie umiałam powiedzieć – kości obojczyka były jednak ostre jak kosa. Wszystkie ciała odznaczały się chudością, choć nie w stopniu wskazującym na wycieńczenie.

Podniosłam wzrok i spojrzałam na głębokie niebieskie cienie, zalegające zbocze ponad chatą. Było jak na tę porę roku za wcześnie, by szukać tam pożywienia, ale las obfitował w jadło – jeśli ktoś potrafił je znaleźć.

Zbliżył się Jamie i ukląkł obok, kładąc mi delikatnie dużą dłoń na plecach. Choć było zimno, po szyi spływały mu strużki potu, a gęste płowe włosy na skroniach pociemniały od wilgoci.

– Grób jest wykopany – oznajmił cicho, jakby się bał, że wystraszy martwe dziecko. Wskazał na porozrzucane grzyby. – To zabiło tę małą?

– Tak sądzę. I wszystkich pozostałych. Rozejrzałeś się? Wie ktoś może, kim byli?

Potrząsnął głową.

– To nie Anglicy; są inaczej ubrani. Niemcy z pewnością pojechaliby do Salem; trzymają się razem, nie lubią się osiedlać osobno. Może to Holendrzy? – Wskazał zakrzywione drewniane chodaki na stopach starszej kobiety, popękane i poplamione ze starości. – Nie zachowały się żadne książki ani nic pisanego, jeśli w ogóle coś było. Nic, co mogłoby powiedzieć, jak się nazywali. Ale...

– Mieszkały tu od niedawna.

Na dźwięk niskiego, zachrypniętego głosu podniosłam wzrok. To zbliżył się Roger; przycupnął obok Brianny, wskazując głową dymiące zgliszcza chaty. Niedaleko widać było ogródek zaorany do gołej ziemi, ale nieliczne rośliny ledwie kiełkowały, delikatne listeczki były obwisłe i przyczernione od późnego mrozu. Nie było obory ani żadnego żywego inwentarza – muła czy świni.

– Nowi emigranci – oznajmił cicho Roger. – Ale nie kontraktowi; to była rodzina. I nienawykła do ciężkiej pracy pod gołym niebem; kobiety mają na dłoniach pęcherze i świeże blizny.

Potarł odruchowo szeroką dłonią o kolano obciągnięte ręcznie tkanym materiałem; jego dłoń była zrogowaciała, tak jak ręce Jamiego, a przecież był niegdyś delikatnym, wrażliwym naukowcem; pamiętał ból przystosowania.

– Ciekawe, czy zostawiły jakąś rodzinę w Europie – powiedziała cicho Brianna. Odsunęła z czoła małej dziewczynki kosmyk jasnych włosów i ponownie przykryła jej twarz chusteczką. – Tamci nigdy się nie dowiedzą, co stało się z ich krewnymi.

– Nie. – Jamie podniósł się gwałtownie. – Powiadają, że Bóg chroni głupców, ale myślę, że nawet Pan czasem traci cierpliwość.

Odwrócił się i skinął na Lindsaya i Sinclaira.

– Szukajcie mężczyzny – zwrócił się do nich. Wszyscy poderwali głowy i popatrzyli na niego.

– Mężczyzny? – spytał Roger, a potem spojrzał na spalone resztki domostwa, jakby zrozumiał. – Tak... tego, który zbudował dla nich chatę?

– Kobiety też mogły ją zbudować – zauważyła Bree, podnosząc dumnie brodę.

– Chciałaś powiedzieć, że ty mogłabyś ją zbudować. Tak. – odparł. – Drgnęły mu usta, kiedy rzucił żonie spojrzenie z ukosa. Brianna przypominała Jamiego nie tylko karnacją; miała sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu w pończochach i odznaczała się ojcowską krzepą.

– Pewnie mogły to zrobić, ale nie zrobiły – rzucił krótko Jamie. Wskazał głową wypaloną skorupę chaty, gdzie kilka mebli zachowało jeszcze swój niewyraźny kształt. Kiedy patrzyłam w tamtą stronę, zerwał się wieczorny wiatr i omiótł zgliszcza; jakiś stołek, z którego został nieledwie cień, osunął się hałaśliwie w popioły, a nad ziemią, niczym widmo, wzbiła się chmura sadzy i czerni.

– Co masz na myśli? – spytałam i przysunęłam się do niego, spoglądając w głąb spalonego domostwa. W środku nie pozostało dosłownie nic, choć komin wciąż stał, zachowały się też nierówne szczątki ścian; drewniane bale leżały w bezładzie jak bierki.

– Nie ma tu nic metalowego – zauważył, wskazując na poczerniałe palenisko, gdzie spoczywały resztki kotła, pękniętego na pół od gorąca i pozbawionego swej zawartości, która wyparowała do cna. – Żadnych garnków prócz tego, a i ten jest za ciężki, żeby go samemu nosić. Żadnych narzędzi. Noża ani siekiery – sama widziałaś, że ktokolwiek zbudował chatę, nie mógł się bez niej obejść.

Widziałam; bale były nieobrobione, lecz ich żłobienia i końce nosiły wyraźne ślady stalowego ostrza.

Marszcząc czoło, Roger podniósł długą gałąź sosnową i zaczął grzebać w zwałach popiołu i zgliszczy, by się upewnić. Kenny Lindsay i Sinclair nie zawracali sobie tym głowy. Jamie kazał im szukać mężczyzny, więc wyruszyli niezwłocznie i zniknęli w lesie. Fergus też z nimi poszedł; Evan Lindsay, jego brat Murdoch i McGillivrayowie przystąpili do zbierania kamieni na kopiec.

– Jeśli mieszkał tu jakiś mężczyzna... to znaczy, że je pozostawił? – spytała mnie szeptem Brianna, odrywając wzrok od ojca i spoglądając na ciała ułożone w rzędzie. – Może ta kobieta sądziła, że nie przeżyją same? I dlatego odebrała życie sobie i dzieciom? By uniknąć długiej i powolnej śmierci z zimna i głodu?

– Zostawił je i zabrał wszystkie narzędzia? Boże, mam nadzieję, że nie. – Przeżegnałam się na samą myśl o tym, ale niemal natychmiast ogarnęły mnie wątpliwości. – Czy nie odeszłyby stąd, żeby poszukać pomocy? Nawet z dziećmi... śnieg już prawie zniknął.

Leżał jeszcze w najwyższych przełęczach, ale choć szlaki i zbocza, po których spływał, wciąż były mokre i błotniste, wydawało się, że co najmniej od miesiąca są do przebycia.

– Znalazłem go – oznajmił Roger, przerywając moje myśli. Głos miał spokojny, ale urwał na chwilę, by odchrząknąć. – Tutaj.

Światło dnia zaczęło przygasać, ale mogłam dostrzec, że zbladł. Nic dziwnego; skręcona postać, którą odkrył pod sczerniałymi belkami zawalonej ściany, stanowiła dostatecznie makabryczny widok, by każdemu odebrać mowę. Spalona na węgiel, ręce uniesione w pozie boksera, tak charakterystycznej dla tych, którzy zginęli od ognia – trudno było nawet z całą pewnością stwierdzić, że to mężczyzna, choć przypuszczałam, że tak, sądząc po tym, co zdążyłam zauważyć.

Spekulacje na temat świeżo odkrytych zwłok przerwał krzyk z oddali.

– Znaleźliśmy ich!

Wszyscy podnieśli wzrok znad ciała i popatrzyli na Fergusa, który machał, stojąc pod lasem.

„Ich”, bo było to dwóch mężczyzn. Rozciągnięci na ziemi w cieniu drzew, nie tuż koło siebie, ale też w niewielkiej odległości, zaledwie o rzut kamieniem od chaty. Obaj, o ile mogłam się zorientować, byli ofiarami zatrucia po zjedzeniu grzybów.

– To nie jest Holender – oświadczył zdecydowanie Sinclair, chyba po raz czwarty, potrząsając głową nad jednym z ciał.

– Może i jest – zauważył z powątpiewaniem Fergus. Podrapał się po nosie czubkiem haka, który zastępował mu lewą dłoń. – Z Indii Zachodnich, _non?_

Prawdę mówiąc, jedno z ciał było czarnoskóre. Drugie białe. Obaj zmarli mieli na sobie zwykłe, tkane domowym sposobem ubrania – koszule i spodnie, ale nie kurtki, pomimo chłodu. Obaj byli boso.

– Nie. – Jamie potrząsnął głową, ocierając odruchowo dłoń o spodnie, jakby chciał pozbyć się dotyku zmarłych. – Holendrzy trzymają niewolników na Barbudzie, owszem, ale ci są lepiej odżywieni niż ludzie z chaty. – Bez słowa wskazał brodą kobiety i dzieci leżące w jednym rzędzie. – Nie mieszkali tutaj. Poza tym...

Dostrzegłam, że wlepił spojrzenie w stopy martwych mężczyzn. Były brudnawe przy kostkach i mocno zrogowaciałe, ale poza tym w miarę czyste. Podeszwy czarnoskórego miały żółtoróżowy odcień, bez śladów błota czy liści między palcami. Mężczyźni nie szli przez las boso, tyle wiedziałam.

– Więc może było tu jeszcze więcej ludzi? A kiedy ci umarli, ich kompani zabrali im buty i wszystko, co miało jakąkolwiek wartość – dodał praktycznym tonem Fergus, najpierw wskazując spaloną chatę, a potem ciała, o bosych stopach i bez kurtek. – I uciekli.

– Ano, może i tak. – Jamie wysunął w zamyśleniu wargi, a jego spojrzenie wędrowało z wolna po ziemi podwórza: gleba była zryta stopami, kępy trawy wyrwane z korzeniami, całość zaś wyglądała jak stratowana przez stado uciekających w panice hipopotamów.

– Szkoda, że nie ma z nami młodego Iana. To najlepszy tropiciel; mógłby powiedzieć, co się tu wydarzyło. – Skinął w stronę lasu, gdzie znaleziono mężczyzn. – Ilu, dajmy na to, było ludzi i w którą stronę poszli.

Jamie też był niezłym tropicielem. Ale światło przygasało teraz szybko; nawet na polanie, gdzie stała spalona chata, zapadał zmierzch, zbierał się też pod drzewami i rozlewał niczym plama oleju po naruszonej ziemi.

Jego wzrok powędrował ku horyzontowi, gdzie wstęgi chmur zapłonęły czerwienią i złotem od słońca, które zachodziło za nimi. Potrząsnął głową.

– Pochowajcie ich. Potem wracamy.

Czekało nas jeszcze jedno ponure odkrycie. Spośród martwych tylko spalony człowiek nie umarł od ognia czy trucizny. Kiedy mężczyźni podnieśli zwęglone zwłoki z popiołu, by zanieść je do grobu, coś oderwało się od ciała i uderzyło z cichym, lecz wyraźnym stukotem o ziemię. Brianna podniosła przedmiot i otarła rogiem fartucha.

– Chyba to przeoczyli – oznajmiła posępnie, wyciągając rękę. Był to nóż, a raczej jego ostrze. Drewniana rękojeść spłonęła doszczętnie, a stal wciąż okrywała warstewka ciepła.

Przygotowując się na ciężką, kwaśną woń spalonego tłuszczu i ciała, pochyliłam się nad zwłokami, macając ostrożnie korpus. Ogień potrafi dokonać ogromnych spustoszeń, ale oszczędza najdziwniejsze rzeczy. Trójkątna rana była dobrze widoczna – osmalone wgłębienie pod żebrami.

– Zadźgali go – oznajmiłam i otarłam dłonie o fartuch.

– Zamordowali – powiedziała Bree, patrząc mi w twarz. – A potem jego żona... – zerknęła na młodą kobietę, która leżała tuż obok z zakrytą twarzą. – Przyrządziła potrawkę z grzybów i wszyscy ją zjedli. Także dzieci.

Na polanie panowała cisza, zakłócana jedynie odległym wołaniem ptaków w górach. Słyszałam własne serce, które uderzało boleśnie w mojej piersi. Zemsta? Czy po prostu rozpacz?

– Kto wie? – powiedział cicho Jamie. Pochylił się, by złapać za brzeg brezentowej płachty, na której ułożono martwego człowieka. – Powiedzmy, że to wypadek.

Holender i jego rodzina zostali złożeni do jednego grobu, dwaj obcy mieli spocząć w drugim.

Kiedy słońce zaszło, zerwał się zimny wiatr i zerwał fartuch z twarzy kobiety, gdy ją podnosili. Sinclair wydał stłumiony krzyk przerażenia i omal nie upuścił zwłok.

Nie miała już ani twarzy, ani włosów; szczupła talia skurczyła się do rozmiarów spalonego patyka. Ciało na głowie spłonęło całkowicie, została tylko dziwnie drobna, poczerniała czaszka, z której sterczały w grymasie niepokojącej beztroski zęby.

Spuścili ją pospiesznie do płytkiego grobu, z dziećmi i matką u boku, po czym zostawili mnie i Briannę, byśmy ułożyły pradawnym szkockim obyczajem niewielki kopiec, który znaczył miejsce pochówku i chronił zwłoki przed dzikimi zwierzętami; w tym czasie mężczyźni wykopali bardziej prowizoryczną mogiłę dla dwóch bosych mężczyzn.

Po skończonej pracy wszyscy zebrali się wokół świeżo usypanych wzgórków, pobladli na twarzach i milczący. Zobaczyłam, że Roger stanął obok Brianny i otoczył troskliwym gestem jej kibić. Po ciele mojej córki przebiegł nieznaczny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z zimnem, jak podejrzewałam. Jemmy, ich chłopczyk, był mniej więcej o rok młodszy od najmniejszej dziewczynki.

– Powiesz coś, Mac Dubh? – Kenny Lindsay spojrzał pytająco na Jamiego, naciągając dzierganą czapkę na uszy, by uchronić je przed narastającym chłodem.

Zapadła już niemal noc i nikt nie chciał dłużej tu siedzieć. Czekało nas rozbicie obozu, z dala od smrodu spalenizny, a w ciemności było to dostatecznie trudne. Lecz Kenny miał rację; nie mogliśmy stąd odejść bez jakiejś symbolicznej ceremonii, pożegnania tych obcych ludzi.

Jamie potrząsnął głową.

– Nie, niech Roger Mac przemówi. Jeśli to Holendrzy, możliwe, że byli protestantami.

Choć światło już przygasło, dostrzegłam ostre spojrzenie, które Brianna posłała ojcu. To prawda, że Roger był prezbiterianinem, ale podobnie i Tom Christie, znacznie starszy, którego sroga twarz wyrażała, co myśli o całej tej ceremonii. Wyznanie było tylko pretekstem; wszyscy o tym wiedzieli, nie wyłączając Rogera.

Roger odchrząknął, co zabrzmiało tak, jakby ktoś rozdarł surową bawełnę. Zawsze był to bolesny dźwięk; teraz wyczuwało się w nim także gniew. Nie sprzeciwił się jednak i spojrzał Jamiemu prosto w oczy, zajmując miejsce u szczytu grobu.

Pomyślałam, że odmówi po prostu Modlitwę Pańską albo przytoczy jeden z łagodniejszych psalmów. Lecz jemu przyszły do głowy inne słowa:

– „Oto wołam li o krzywdę, nie bywam wysłuchany; krzyczeli, nie masz sądu. Drogę moję zagrodził, żebym przejść nie mógł, a na ścieżce mojej ciemności położył”.

Jego głos był niegdyś silny i piękny. Teraz wydawał się zdławiony, nieledwie skrzekliwy cień dawnego piękna – ale pasja, z jaką Roger przemawiał, miała w sobie dość mocy, by wszyscy, którzy go słuchali, pochylili głowy, pogrążając twarze w cieniu.

– „Ze sławy mojej złupił mię, i zdjął koronę z głowy mojej. Popsuł mię zewsząd, abym zaginął, a wyrwał jako drzewo nadzieję moję”.

Stał z kamiennym wyrazem twarzy, ale jego oczy wpatrywały się przez jedną ponurą chwilę w poczerniały kloc, który służył holenderskiej rodzinie za pniak do rąbania drewna.

– „Braci moich ode mnie oddalił, a znajomi moi stronią ode mnie. Opuścili mię bliscy moi, a znajomi moi zapomnieli mię”.

Dostrzegłam, że trzech braci Lindsayów wymieniło spojrzenia; wszyscy przysunęli się bliżej siebie, szukając osłony przed wzmagającym się wiatrem.

– „Zmiłujcie się nade mną, zmiłujcie się nade mną, wy przyjaciele moi – ciągnął Roger, ale głos mu przycichł i mieszał się teraz z szumem drzew. – Bo ręka boża dotknęła mię”.

Brianna poruszyła się nieznacznie u jego boku, on zaś jeszcze raz odchrząknął, gwałtownie i hałaśliwie, naprężając przy tym szyję; dostrzegłam ślad po pętli – wyraźną bliznę na skórze.

– „Oby teraz napisane były słowa moje! Oby je na księgach wyrysowano! Oby rylcem żelaznym i ołowiem na wieczną pamiątkę na kamieniu wydrążone były!”.

Powiódł niespiesznym spojrzeniem po twarzach, wciąż z tym kamiennym obliczem, potem zaczerpnął głęboko oddechu i mówił dalej głosem potykającym się o słowa.

– „Acz i ja wiem, iż Odkupiciel mój żyje, a iż w ostateczny dzień nad prochem stanie. A choć ta skóra moja roztoczona będzie – w tym momencie Brianna zadrżała konwulsyjnie i oderwała wzrok od świeżego wzgórka ziemi – przecież w ciele mojem oglądam Boga. Którego ja sam oglądam, i oczy moje ujrzą go, a nie inny”.

Umilkł i wszyscy westchnęli zgodnie: każdy uwolnił wstrzymywany oddech. On jednak jeszcze nie skończył. Wyciągnął rękę na wpół świadomie, szukając dłoni Bree, i ścisnął ją mocno. Miałam wrażenie, że ostatnie słowa wypowiedział niemal do siebie, nie zważając już na słuchaczy.

– „Ulęknijcie się sami miecza, bo pomsta nieprawości jest miecz; a wiedzcie, że będzie sąd”.

Zadrżałam, a dłoń Jamiego, zimna, lecz mocna, otoczyła moją. Popatrzył na mnie z góry; napotkałam jego wzrok. Wiedziałam, o czym myśli.

Myślał, tak jak ja, nie o teraźniejszości, lecz o przyszłości. O krótkiej informacji, która miała się ukazać na łamach „Wilmington Gazette”.

_Z ogromnym żalem przyjęliśmy wiadomość o śmierci Jamesa MacKenziego Frasera i jego żony Claire Frazer w pożarze, który nocą 21 stycznia 1776 roku strawił ich dom w osadzie Fraser’s Ridge. Pan Fraser, siostrzeniec zmarłego Hektora Camerona z plantacji River Run, urodził się w Broch Tuarach w Szkocji. Był powszechnie znany na terenie kolonii i niezwykle szanowany; nie pozostawił żyjących dzieci._

Łatwo było – na razie – nie poświęcać temu uwagi. Rzecz dotyczyła odległej przyszłości, i to przyszłości, którą z pewnością można było zmienić – bądź co bądź, człowiek jest władny zapobiec temu, o czym wie wcześniej, czyż nie?

Spojrzałam na niewielki wzgórek i poczułam, jak przenika mnie głęboki dreszcz. Przysunęłam się do Jamiego i położyłam mu rękę na ramieniu. Przykrył moją dłoń swoją i ścisnął mocno, dodając mi odwagi. Nie, powiedział bezgłośnie. Nie, nie pozwolę na to.

Kiedy jednak opuszczaliśmy wymarłą polanę, nie mogłam uwolnić się od wyrazistego obrazu. Nie chodziło o spaloną chatę, budzące litość ciała, żałosny martwy ogród. Obraz, który mnie prześladował, widziałam kilka lat wcześniej – nagrobek w ruinach klasztoru Beauty, wysoko w górach Szkocji.

Był to grób szlachetnej damy, a jej imię wieńczyła wyryta w kamieniu czaszka o wyszczerzonych zębach, podobna do tej, która kryła się pod fartuchem Holenderki. Niżej widniało epitafium:

_Hodie mihi, cras tibi – sic transit gloria mundi._

Co mnie dzisiaj, jutro tobie – tak przemija sława świata.

------------------------------------------------------------------------

Cytaty i wyrażenia biblijne według _Biblii gdańskiej_.Wróciliśmy do Fraser’s Ridge nazajutrz tuż przed zachodem słońca. Okazało się, że mamy gościa. Na ganku, z moim kotem na kolanach i kuflem piwa w ręku, siedział major Donald MacDonald, do niedawna oficer armii Jego Królewskiej Mości, a ostatnio osobistej lekkokonnej gwardii gubernatora Tryona.

– Pani Fraser! Do usług, madam – zawołał jowialnie na mój widok. Próbował wstać, ale tylko sapnął, gdy Adso, niechętny utracie wygodnego legowiska, wbił mu pazury w uda.

– Proszę nie wstawać, majorze – rzuciłam pospiesznie, dając mu znak ręką, by usiadł z powrotem.

Usłuchał z grymasem na twarzy, ale powstrzymał się wielkodusznie przed wrzuceniem kota w krzaki. Podeszłam do stopni ganku i usiadłam obok niego, wzdychając z ulgą.

– Mąż dogląda koni; zaraz przyjdzie. Widzę, że ktoś się panem zajął.

Skinęłam na piwo, które bezzwłocznie zaproponował mi z uprzejmym gestem, ocierając przy tym brzeg kufla rękawem.

– O, tak, madam – zapewnił mnie. – Pani Bug zadbała o moje potrzeby.

By nie wydać się nieuprzejmą, przyjęłam piwo, które poszło mi całkiem gładko, prawdę powiedziawszy. Jamie spieszył się przez całą drogę, poza tym byliśmy w siodle od świtu, z krótkim tylko postojem na posiłek w połowie dnia.

– To doskonały trunek – oznajmił major i uśmiechnął się, gdy wziąwszy łyk piwa, odetchnęłam z półprzymkniętymi oczami. – Sama je pani warzyła?

Potrząsnęłam głową i pociągnęłam jeszcze jeden łyk, nim zwróciłam mu kufel.

– Nie, Lizzie. Lizzie Wemyss.

– Ach tak, pani służąca kontraktowa; oczywiście. Zechce jej pani przekazać moje wyrazy uznania?

– Nie ma jej tutaj? – spytałam i zerknęłam zdziwiona w stronę otwartych drzwi za jego plecami. Mogłabym się spodziewać, że o tej porze dnia Lizzie będzie w kuchni szykować kolację; z pewnością powinna usłyszeć, że wróciliśmy, i wyjść nam na powitanie. Nie czułam zapachu jedzenia, co zauważyłam dopiero teraz. Nie wiedziała oczywiście, kiedy ma się nas spodziewać, ale mimo wszystko...

– Hm, nie. Jest... – Major zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, a ja zastanawiałam się, ile było w kuflu piwa, zanim się do niego zabrał; pozostało go zaledwie na dnie. – Ach, już wiem. Poszła do McGillivrayów ze swoim ojcem, jak wyjaśniła pani Bug. Odwiedzić narzeczonego, jak przypuszczam?

– Tak, jest zaręczona z Manfredem McGillivrayem. Ale pani Bug...

– ...jest w spiżarni – dokończył, wskazując małą szopę na wzgórzu. – Poszła chyba po ser. Była niezwykle uprzejma i zaproponowała mi omlet na kolację.

– Ach...

Odprężyłam się odrobinę, kurz przebytej drogi znikał wraz z piwem. Było wspaniale wrócić do domu, choć wspomnienie spalonej chaty mąciło błogie uczucie spokoju.

Przypuszczałam, że pani Bug powiedziała mu o naszej wyprawie, ale nie wspomniał o niej ani słowem – ani o tym, co sprowadziło go do Ridge. To oczywiste; sprawa musiała zaczekać do chwili pojawienia się Jamiego. Tak nakazywał obyczaj. Ja tymczasem, jako kobieta, miałam przyjmować oznaki nienagannej uprzejmości i wysłuchiwać towarzyskich plotek.

Dawałam sobie z tym radę, ale wpierw musiałam się przygotować; nie miałam do tego talentu.

– Och... widzę, że pańskie relacje z moim kotem poprawiły się nieco – rzuciłam na próbę i zerknęłam odruchowo na jego głowę, ale okazało się, że peruka została fachowo naprawiona.

– Uważam, że to ogólnie przyjęta zasada w polityce – oznajmił, przesuwając palcami po gęstym srebrnym futrze na brzuchu Adso. – Trzymaj przyjaciół blisko siebie, ale wrogów jeszcze bliżej.

– Bardzo rozsądnie – zauważyłam z uśmiechem. – Mam nadzieję, że nie czekał pan długo.

Wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że to nieważne – co zresztą było prawdą. Góry miały swój własny rytm czasu, a mądry człowiek nie starał się ich poganiać. MacDonald był doświadczonym żołnierzem i obytym w świecie – ale urodził się w Pitlochry, dostatecznie blisko szkockich szczytów, by znać ich charakter.

– Przyjechałem dziś rano – wyjaśnił. – Z New Bern.

W mojej głowie odezwał się dzwonek ostrzegawczy. Podróż z New Bern musiała mu zabrać dziesięć dni, jeśli jechał prosto stamtąd, a jego pomięty i poplamiony błotem mundur na to wskazywał.

To właśnie New Bern wybrał sobie na siedzibę nowy gubernator kolonii, Josiah Martin. A ponieważ MacDonald powiedział „z New Bern”, nie wspominając o jakimś postoju w podróży, mogłam przyjąć bez obawy o pomyłkę, że cokolwiek skłoniło go do tej wizyty, miało swoje źródło właśnie w tym mieście. Gubernatorów traktowałam z rezerwą.

Zerknęłam w stronę ścieżki prowadzącej na padok, ale Jamiego nie było jeszcze widać. W przeciwieństwie do pani Bug, która wyłoniła się ze spiżarni; pomachałam jej, ona zaś odpowiedziała mi radośnie, choć powitanie utrudniało jej wiaderko mleka w jednej dłoni, ceberek jajek w drugiej, gliniany garnek z masłem pod pachą i wielki kawał sera przytrzymywany brodą. Z powodzeniem pokonała stromiznę i zniknęła za tylnym narożnikiem domu, kierując się w stronę kuchni.

– Rzeczywiście, omlety dla wszystkich – zauważyłam, znów zwracając się do majora. – Przejeżdżał pan przypadkiem przez Cross Creek?

– Owszem, madam. Ciotka pani męża przesyła pozdrowienia, a także sporo książek i gazet, które ze sobą przywiozłem.

W tych dniach gazety też traktowałam z nieufnością – choć wydarzenia, z rodzaju tych, jakie relacjonowały, z pewnością miały miejsce kilka tygodni albo nawet miesięcy wcześniej. Zaczęłam jednak bąkać coś życzliwie, pragnąc, by Jamie się pospieszył i bym mogła przeprosić i odejść. Włosy cuchnęły mi spalenizną, a dłonie wciąż pamiętały dotyk zimnego ciała; marzyłam o kąpieli.

– Przepraszam? – Nie dosłyszałam czegoś, co powiedział MacDonald. Nachylił się uprzejmie, żeby powtórzyć, po czym cofnął się gwałtownie z wybałuszonymi oczami.

– Cholerny kot!

Adso, który cały czas stanowił doskonałą imitację wiotkiej ścierki, poderwał się gwałtownie na kolanach majora; oczy mu błyszczały, ogon sterczał jak wycior do butelek. Zasyczał niczym czajnik i wbił z całej siły pazury w uda MacDonalda. Nim zdążyłam zareagować, przeskoczył majorowi przez ramię i dał susa w okno gabinetu za jego plecami, rozdzierając mu przy tym kryzę i przekrzywiając perukę.

MacDonald klął jak szewc, ale nie zwracałam na niego uwagi. Ścieżką w stronę domu biegł Rollo, wilkowaty i złowieszczy w świetle zmierzchu, ale jego zachowanie było tak dziwne, że odruchowo wstałam.

Pies zbliżył się do domu, obrócił raz czy dwa, jakby nie mógł się zdecydować, co dalej, po czym pobiegł z powrotem w stronę lasu, ale zawracał co chwila, popiskując niespokojnie. Opuszczony ogon chodził nerwowo tam i z powrotem.

– Jezu Chryste – powiedziałam. – Coś się stało!

Zbiegłam ze schodów i ruszyłam ścieżką, ledwie słysząc za swoimi plecami przekleństwa majora.

Znalazłam Iana w odległości kilkuset metrów, był przytomny, ale otumaniony. Siedział na ziemi z zamkniętymi oczami, trzymając się obiema dłońmi za głowę, jakby chciał chronić czaszkę. Gdy uklękłam obok niego, uniósł powieki i obdarzył mnie półprzytomnym uśmiechem.

– Ciociu – powiedział chrapliwie. Wydawało się, że pragnie coś jeszcze dodać, ale nie bardzo wie co; rozchylił usta, przesuwając językiem po wargach.

– Spójrz na mnie, Ian – poprosiłam, siląc się na spokój. Posłuchał – uznałam to za pozytywny objaw. Było ciemno, nie mogłam się zorientować, czy źrenice ma nienaturalnie rozszerzone, ale nawet w cieniu rzucanym przez sosny dostrzegłam bladość jego twarzy i ciemne plamy krwi na koszuli.

Za plecami, na ścieżce, usłyszałam pospieszne kroki; był to Jamie, tuż za nim zauważyłam MacDonalda.

– Jak się czujesz, chłopcze?

Jamie chwycił młodzieńca za ramię, Ian zaś nachylił się nieznacznie ku niemu, potem opuścił ręce, zamknął oczy i osunął się z westchnieniem w objęcia mojego męża.

– Źle z nim? – spytał niespokojnie Jamie, patrząc ponad barkiem Iana i podtrzymując go, podczas gdy ja sprawdzałam pospiesznie obrażenia. Koszulę na plecach miał oblepioną krwią – ale zaschniętą. Warkoczyk na potylicy był od niej sztywny; szybko znalazłam ranę na głowie.

– Chyba nie. Coś uderzyło go mocno w głowę i zdarło mu kawałek skóry, ale...

– Czy to był tomahawk? Jak myślisz?

MacDonald nachylił się nad nami, patrząc z uwagą.

– Nie – odparł cichym głosem Ian, przyciskając twarz do koszuli Jamiego. – Kula.

– Odejdź, psie – rzucił Jamie pospiesznie pod adresem Rolla, który wcisnął Ianowi nos w ucho, wywołując tym jęk bólu u swego pana.

– Będę musiała obejrzeć to przy świetle, ale nie jest chyba tak źle – zauważyłam, przyglądając się ranie. – Zdołał jakoś przejść kawał drogi. Zaprowadźmy go do domu.

Obaj mężczyźni, na zmianę, pomagali mu iść, wspierając go na swoich ramionach; po niespełna dziesięciu minutach położyli go twarzą do dołu na stole w moim gabinecie. Zaczął relacjonować urywanymi zdaniami, co mu się przytrafiło. Jęczał cicho z bólu, gdy czyściłam ranę, obcinałam strąki zlepionych włosów i zakładałam kilka szwów na skórze głowy.

– Myślałem, że mnie zabili – powiedział Ian i wciągnął z sykiem powietrze przez zaciśnięte zęby; przeciągałam właśnie szorstką nić przez poszarpane skrawki ciała na obrzeżach rany. – Chryste, ciociu Claire! Ocknąłem się rano i mimo wszystko żyłem, choć wydawało mi się, że głowę mam rozłupaną i że mózg wycieka mi na kark.

– Niewiele brakowało – mruknęłam, skupiając się na swojej robocie. – Ale nie wydaje mi się, żeby to była kula.

Wszyscy natężyli uwagę.

– Nie jestem postrzelony? – spytał Ian z nieznacznym rozczarowaniem w głosie. Jego wielka dłoń powędrowała ku potylicy, ale trzepnęłam ją lekko, odsuwając na bok.

– Nie ruszaj się. Nie, nie jesteś postrzelony, nic z tego. W ranie było sporo brudu, a także kawałki drewna i kory. Przypuszczam, że strzał strącił jakąś uschniętą gałąź z drzewa, a ta, spadając, uderzyła cię w głowę.

– Jest pani pewna, że nie był to tomahawk? – Major także wydawał się rozczarowany.

Zawiązałam ostatni szew i przycięłam nitkę, potrząsając głową.

– Nie przypominam sobie, bym widziała kiedykolwiek ranę zadaną tomahawkiem, ale ta chyba wygląda inaczej. Jest poszarpana na brzegach, a skóra mocno rozdarta, nie sądzę jednak, by kość była naruszona.

– Chłopak powiedział, że było ciemno, choć oko wykol – zauważył logicznie Jamie. – Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie rzucałby w lesie tomahawkiem na chybił trafił, i to w nocy.

Cały czas przyświecał mi lampą spirytusową; teraz przysunął się bliżej, mogliśmy więc dostrzec nie tylko linię szwów, ale także rozległy siniak, który odsłoniłam, wycinając mu włosy.

– Widzicie? – Palec Jamiego odsunął ostrożnie kosmyki, wskazując głębokie zdrapania na fioletowej skórze. – Twoja ciotka ma rację, Ian. Zostałeś zaatakowany przez drzewo.

Ian uniósł jedną powiekę.

– Mówił ci ktoś kiedyś, jaki z ciebie dowcipniś, wuju Jamie?

– Nie.

Ian zamknął oko.

– Słusznie, bo nie nadzwyczajny.

Jamie uśmiechnął się i ścisnął Iana za ramię.

– Widzi, że nie jest z tobą tak źle, prawda?

– Nie.

– No cóż. Tak czy owak, chłopak natknął się na jakąś szajkę bandycką – wtrącił major. – Nie wydaje ci się, że mogli to być Indianie?

– Nie – ponownie zaprzeczył Ian, ale tym razem otworzył oko do końca. Było przekrwione. – To nie byli Indianie.

MacDonald nie wyglądał na zadowolonego z odpowiedzi.

– Skąd ta pewność, chłopcze? – spytał dość ostrym tonem. – Jeśli było ciemno, jak mówisz...

Zauważyłam, że Jamie popatrzył zdziwiony na majora, ale się nie odezwał. Ian zajęczał cicho, potem westchnął i odparł:

– Czułem ich zapach. – I dodał niemal natychmiast: – Chyba będę rzygał.

Uniósł się na jednym łokciu i zrobił to, co zapowiedział, kładąc kres wszelkim pytaniom, jakie mogły się jeszcze pojawić; Jamie zaprowadził majora do kuchni, a ja zostałam, by zająć się chłopakiem i ułożyć go jak najwygodniej.

– Możesz otworzyć oboje oczu? – spytałam, każąc mu najpierw otulić się kocem i położyć na boku z poduszką pod głową.

Wykonał moje polecenie, mrugając pod wpływem światła. Mały niebieski płomień lampy spirytusowej odbił się w jego ciemnych oczach, ale źrenice skurczyły się natychmiast – i jednocześnie.

– Doskonale – oznajmiłam, odstawiając lampę na stół. – Zostaw, piesku – zwróciłam się do Rolla, który poruszał nosem, wyczuwając dziwny zapach płomienia, rezultat spalania kiepskiej brandy i terpentyny. – Chwyć mnie za palce, Ianie.

Wysunęłam palce wskazujące, a on oplatał powoli każdy z nich swoimi dużymi, kościstymi dłońmi. Zbadałam go na okoliczność uszkodzeń neurologicznych, każąc mu ściskać, ciągnąć i odpychać moje palce, wreszcie osłuchałam mu serce, które uderzało spokojnym, pewnym rytmem.

– Lekkie wstrząśnienie mózgu – orzekłam z uśmiechem, prostując się.

– Och, tak? – spytał i spojrzał na mnie z ukosa.

– To znaczy, że będziesz cierpiał na ból głowy i mdłości. Za parę dni poczujesz się lepiej.

– Sam mogłem ci to powiedzieć – mruknął, kładąc się wygodnie.

– Pewnie – zgodziłam się. – Ale „wstrząśnienie mózgu” brzmi poważniej niż „pęknięta głowa”, prawda?

Nie roześmiał się, tylko skrzywił leciutko usta.

– Nakarmisz Rolla, ciociu? Nie odstąpił mnie w drodze ani na chwilę; pewnie jest głodny.

Rollo podniósł uszy na dźwięk swojego imienia i wsunął pysk w uniesioną dłoń Iana, popiskując cicho.

– Nic mu nie jest. Wydobrzeje – zapewniłam psa i zwróciłam się do Iana. – Oczywiście, że go nakarmię. Dasz radę przełknąć odrobinę chleba z mlekiem?

– Nie – odparł zdecydowanie. – Może naparstek whisky?

– Nie – powiedziałam równie zdecydowanie i zgasiłam lampę.

– Ciociu – rzucił za mną, kiedy odwróciłam się do drzwi.

– Tak?

Zostawiłam zapaloną świeczkę, żeby miał trochę światła; w rozedrganym żółtym blasku wyglądał młodzieńczo i blado.

– Jak myślisz, dlaczego major MacDonald upierał się, że spotkałem w lesie Indian?

– Nie mam pojęcia. Ale Jamie chyba wie. Albo już zdążył się dowiedzieć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: