Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Te i Mo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Te i Mo - ebook

Mo uczęszcza do elitarnej szkoły Przymierza ponad Przeciętnością, a jego codzienność jest starannie uporządkowana i zaplanowana. Wszystko się zmienia, kiedy chłopiec poznaje pewną nietypową dziewczynkę. Dzięki niej życie Mo staje się niezwykłą przygodą, a on sam dowiaduje się, co jest w nim naprawdę ważne.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-961-5
Rozmiar pliku: 999 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy, w którym Mo dowiaduje się o istnieniu Te

Mo nie pamiętał, kiedy pierwszy raz zobaczył Te. Nie pamiętał nawet, czy było to dawno temu. Nie wiedział, czy było wtedy zimno czy ciepło. Czy padał deszcz, czy wiał wiatr. W zasadzie do momentu pierwszej rozmowy z Te pamiętał niewiele. Wyjazdy i przyjazdy, krewni i znajomi, słowa i obrazy zlewały się w potok zdarzeń, który unosił go przez życie. Tak jak woda nie pamięta dotyku kamieni, po których przepływa, w Mo żadne z tych zdarzeń nie zostawiło wyraźnego śladu.

Mo nie pamiętał, kiedy pierwszy raz zobaczył Te. Ale dzień, w którym Te odezwała się do niego, zmienił całe jego życie.

– Zobacz. – Głos Te zabrzmiał tak cicho, że Mo uznał go za szept ulicy. – Widzisz, jak płyną szmaragdowe okręty niepewności?

Mo zrozumiał, że te słowa były adresowane do niego. Obrócił się gwałtownie. Te stała dwa kroki od niego. Miała w ręku torbę w jadowicie różowe kangury. Torba była ogromna, sięgała prawie do pasa. Te trzymała ją kurczowo, tak mocno, że zbielały jej zaciśnięte dłonie. Mo miał wrażenie, że wystarczy silny podmuch wiatru, a wypełniona nim torba uniesie Te w powietrze.

„Dziwna torba”. – Myśli Mo krążyły wokół różowych kangurów.

– Dziwna torba – powiedział głośno.

Te wzruszyła ramionami i zaczęła powoli iść przed siebie. W zasadzie Mo miał wrażenie, że idą we dwójkę – torba razem z niedużą dziewczynką.

– Zaczekaj! – zawołał, trochę zdziwiony tym, jak gwałtownie to powiedział. – Zaczekaj, chciałem powiedzieć, że jest… – Przez chwilę miał w głowie pustkę. – …że jest niezwykła.

– Pretensjonalna, brzydka, niemodna, krzykliwa, tandetna. – Te wyrzucała to z siebie jednym tchem. – I pewnie nie pasuje mi do butów.

Mo, lekko oszołomiony, cofnął się o krok.

– Nie, nie to, lubię oryginalne rzeczy. – Czuł, że traci rezon. – Moja ciotka takie nosi. Podobno.

– Pozdrów ją ode mnie. – Te przyśpieszyła kroku.

„Jeszcze chwila i ją zgubię” – przemknęło mu przez głowę.

– Jak się nazywasz?! – krzyknął, usiłując przebić się przez hałas ulicy.

Różowa torba w kangury obróciła się, a do Mo dotarły tylko strzępy zagłuszonego przez ruszające samochody słowa.

– Te. – Mo nie był pewien, czy dobrze słyszał.

– Te – powtórzył głośno. Poczuł się zakłopotany. I naprawdę nie wiedział dlaczego. Może przez tę torbę.

Ruszył powoli w kierunku domu.

Mo mieszkał za parkiem. Parkiem, którego zielona plama oddzielała krzykliwe śródmieście od spokoju kancelarii prawnych i cichego szelestu wykrochmalonych obrusów. Park był jednocześnie kładką pomiędzy światem zgrzytających na zakrętach tramwajów, które kładły się na odpoczynek na jego południowym końcu, a majestatycznym chłodem wysokich kamienic północnego brzegu. Mo miał wrażenie, że na falochronie parku rozbijały się przypływy i odpływy miasta, zostawiając na zielonym pasku trawy śmieci i bełkoczących rozbitków z butelkami, w których nie było żadnych listów. Do wysokich klifów kamienic dochodził jedynie łagodny szum okiełznanego żywiołu.

Mo rozejrzał się dookoła i przyśpieszył. Nie czuł się dobrze w tej dzielnicy, a i ona łypała na niego podejrzliwie oczami ulicznych latarni. Zaczął żałować, że nie poczekał na ojca w szkole. Pomyślał o rozgrzanych kamieniach szeroko rozlanych szkolnych schodów, na których mógł teraz siedzieć, i poczuł się jeszcze bardziej nieswojo.

Wiedział, że coś się wydarzy, od momentu gdy szkolny woźny podał mu kartkę z informacją przekazaną przez ojca. „Będę spóźniony – Mo nie pamięta, kiedy ostatni raz mu się to zdarzyło – i proszę, żebyś na mnie poczekał”.

Mo wahał się tylko przez chwilę. Od siedmiu lat pokonywał drogę do szkoły samochodem, odwożony przez ojca albo opiekunkę. A teraz idzie sam, z duszą na ramieniu. Przez moment zastanawiał się, czy nie schować do plecaka kurtki elitarnej szkoły Przymierza ponad Przeciętnością, ale zrezygnował. Postanowił jeszcze trochę poczekać ze strachem.

Kiedy o nogi otarł mu się niewielki kot, Mo podskoczył w górę. Jak kangur. Jak różowy kangur. Przed oczami stanęła mu Te i jej zbielałe dłonie zaciśnięte na rączkach torby. Mo zaczął żałować, że ich rozmowa trwała tak krótko. Stanął, pochylił się i wziął kotka na ręce. Kotek pachniał niezobowiązującą miłością i starą rybą. Mo miał dziwne wrażenie, że uśmiechał się do niego. Szybko postawił go na ziemi. Na szczęście zielona plama parku była coraz bliżej.

– Jesteś taki niecierpliwy – zza wpółprzymkniętych drzwi gabinetu dobiegł głos ojca.

Mo zamarł w połowie drogi do swojego pokoju. Miał nadzieję, że dzień obfitujący w tak niezwykłe wydarzenia będzie miał równie niezwykły finał. Ale nic z tego. Mo zdjął plecak i ruszył w głąb korytarza.

Korytarz stanowił oś całego mieszkania. Wyłożony był drewnianą boazerią od podłogi do sufitu. Boazeria miała ciemnobrązowy kolor i – zdawało się Mo – ciemnobrązowy zapach. Przypominała mu majestatyczny hol muzeum miejskiego, które parokrotnie odwiedził z dziadkiem. Korytarz, zdawało się, brał w posiadanie resztę mieszkania. Wszystko było w nim stonowane, każdy najmniejszy nawet element miał swoje miejsce w tej symfonii brązu i jego odcieni. Nawet powietrze miało kolor żółtawozłotej zawiesiny. Drzwi gabinetu ojca Mo królowały na jednym jego końcu. Były majestatyczne, dębowe i oczywiście brązowe. Zawsze budziły w Mo niepokój. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wszedł za nie z własnej woli. Drzwi gabinetu oddzielały świat drobnych przyjemności Mo od świata tradycji, obowiązków i tysiąca jeszcze rzeczy, o których już nie pamiętał, a które z całą pewnością zostaną mu zaraz przypomniane.

– Jesteś taki niecierpliwy. – Ojciec zamknął książkę, którą trzymał w dłoni, kiedy za Mo cicho zasunęły się drzwi gabinetu. Nie jest dobrze. Książka w ręku ojca świadczyła o tym, że rozmowa będzie długa i zasadnicza. Ojciec zajął pozycję, jak ją Mo nazywał w myślach, jastrzębia. Ręce zaplótł na książce trzymanej za plecami, pochylił całe ciało do przodu i wpatrywał się w Mo przenikliwie. – Nie dostałeś mojej wiadomości?

I kiedy Mo otworzył usta, żeby odpowiedzieć, kontynuował, nie czekając na wyjaśnienia.

– Oczywiście, dostałeś. Oczywiście, nie poczekałeś. Natomiast ja, korzystając z okazji, porozmawiałem z twoim nauczycielem. – Ojciec pochylił się jeszcze bardziej, tak że niemal dotykał nosem twarzy Mo. – I czego się dowiedziałem? Dowiedziałem się, że mam syna nieuka. Nieuka, który przynosi wstyd rodzinie. Rodzinie, która od pokoleń uczyła się w tej szkole.

Stało się. Ojciec użył słowa-klucza. Słowa, które wprawiało go wręcz w euforyczny nastrój.

Mo wiedział, z czym wiązał się zwrot „od pokoleń”. Z nieznośnie długą tyradą pełną słów, których nie rozumiał. Z wywodami pełnymi odpowiedzialności, tradycji, etosu i nakazów. Z odwołaniami do siły woli. Westchnął cicho i zamknął oczy. Usłyszał gwar ulic, które dzisiaj przemierzał, dzwonki tramwajów, cichy głos Te. Usiłował sobie przypomnieć, co Te mówiła na początku rozmowy. Coś o szmaragdowych okrętach, ale co? Uśmiechnął się do siebie, kiedy mały kotek w myślach otarł mu się o nogi. „Stara ryba – pomyślał. – Stara ryba”.

– Co tam mówisz pod nosem? – Ojciec zrobił przerwę na zaczerpnięcie oddechu i zauważył, że Mo go nie słucha. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie kończyć monologu. Ostatecznie, zniechęcony postawą Mo, machnął ręką. – Teraz ja biorę odpowiedzialność za twoją edukację, inaczej skończysz jak twoja ciotka – powiedział i odwrócił się plecami do Mo.

Audiencja była skończona. Mo cichutko nacisnął klamkę. Drzwi otwarły się niechętnie i wypuściły go na korytarz. Mo był wolny, ale słowa ojca nie wróżyły nic dobrego. Starając się o tym nie myśleć, Mo przemierzał korytarz. Przez chwilę stał pod drzwiami swojego pokoju, ale ostatnie zdanie monologu ojca nie dawało mu spokoju. Westchnął cicho i ruszył w kierunku kuchni, gdzie miał nadzieję spotkać matkę. Kuchnia mieściła się na drugim końcu korytarza. Mo, idąc w jej kierunku, wkraczał w dobrze znany świat zapachów i wrażeń. Kuchnia i przedpokój, jak kiedyś zauważył, były miejscami nieustannej konfrontacji porastającego wszędzie i pleniącego się bez umiaru brązu z ginącym światem bieli. Mo ze smutkiem stwierdził, że biel jest w wyraźnym odwrocie, a brązu było coraz więcej. Ostatnim symbolicznym zwycięstwem korytarza były kuchenne drzwi. Od niepamiętnych czasów białe, teraz z polecenia ojca zostały przemalowane na brązowo. „Dla zachowania odpowiednich proporcji” – tłumaczył, posługując się jednym z ulubionych zwrotów. „Cokolwiek by to miało znaczyć” – dodawał w myślach Mo.

– Mamo… – Mo pchnął drzwi i wszedł do kuchni. Musiał lekko zmrużyć oczy. Po półmroku korytarza kuchnia sprawiała wrażenie wypełnionej światłem szalupy przycumowanej przypadkiem do burty ogromnego ciemnego okrętu mieszkania. – Mamo. – Mo rozejrzał się zaniepokojony. Zauważył ją, jak zamyślona stała oparta o stół. Podszedł cicho.

Przez ramię spojrzał na leżącą na stole gazetę. Jedną stronę zajmował artykuł o właściwościach odżywczych larw jedwabników. Na drugiej stronie smutne anorektyczki obwieszczały triumfalny pochód mody etno.

– Teraz będziemy jeść larwy – Mo zauważył, jak ramiona zaskoczonej matki lekko drgnęły – czy ubierać się jak Indianie Hopi?

Matka uśmiechnęła się smutno.

– Przestraszyłeś mnie, Mo – powiedziała z lekkim wyrzutem. – Dlaczego dziś tak późno?

– Błagam! – Mo wziął leżącą na stole gazetę, splótł na niej ręce na plecach i pochylił się do przodu. – Dzisiaj już byłem u Jego Punktualności.

– Mo, przestań. Bałam się o ciebie.

– Nie musisz. – Mo zajął ulubione miejsce na kredensie. – Jestem już samodzielny… – Tutaj Mo przypomniał sobie strach, jaki odczuwał w drodze ze szkoły i postanowił nie kończyć.

– I co? – Matka podniosła pytająco brwi do góry. Mo zawsze to bawiło.

– I jestem głodny. – Mo postanowił zrobić jej przyjemność.

Matka odwróciła się w stronę kuchni. Mo lubił ją obserwować ze swojego bocianiego gniazda na kredensie. Nie była nadzwyczajną kucharką. Po kuchni poruszała się dosyć niezręcznie i gotowała bez przyjemności. Nigdy jednak nie zgodziła się na zatrudnienie gosposi. Mo nieraz słyszał, jak ojciec robił jej o to wyrzuty.

– Przecież nas na to stać – nalegał. – Odpoczęłabyś trochę od tych domowych obowiązków.

– Ja nie mam innych obowiązków. Ja przecież nic innego nie robię. – Matka z trudem powstrzymywała płacz.

Kłótnie skończyły się, od kiedy ojciec zaczął jadać obiady w siedzibie Korporacji. A Mo dzielnie przełykał twarde kotlety. Zjadłby zresztą nawet larwy jedwabnika, żeby sprawić jej przyjemność.

Matka Mo należała do północnej strony miasta. Zdradzał to jej sposób mówienia, dobór lektur charakterystyczny dla prywatnej szkoły Panien, Które Lepiej Żeby nie Wiedziały za Dużo, Bo To Przeszkadza w Zamążpójściu. Nawet ścierka do naczyń ułożona była w jeden z trzech obowiązujących w tym sezonie sposobów. A jednak – Mo długo szukał odpowiedniego określenia – była nieprzystająca.

Jej nieprzystawanie dla bystrego obserwatora obyczajów dzielnicy wysokich kamienic nie byłoby niespodzianką, ale Mo dopiero wchodził w dorosłe życie. Większość jego wycieczek w świat emocji rodziców kończyła się przed drzwiami ich pokoju. Bał się je otwierać, czuł, że świat za nimi może być trudniejszy niż samodzielna eskapada przez nieznaną dzielnicę.

„Mali chłopcy – powtarzał wtedy w myślach – powinni mieć małe problemy”. Nie wiedział tylko, czy problemy myślą w ten sam sposób.

– Mo. – Mama, zaniepokojona przedłużającym się milczeniem, odwróciła się w stronę kredensu. – Coś się dzieje? Kłopoty w szkole?

– Kłopoty? – Mo przez chwilę udawał, że się zastanawia. – Jakie kłopoty mogą mnie czekać w szkole, do której od pokoleń chodzi moja rodzina? Jestem gorszy w geografii od stryja, w matematyce od wuja, w łacinie od ojca. A, i w mundurze gwardii prezentuję się gorzej od wujka Jana.

– W mundurze gwardii? – Mama Mo po raz kolejny uniosła wysoko brwi. – Przecież już dawno nie ma gwardii. Na szczęście.

– No właśnie. – Mo roześmiał się ironicznie. – Ale oni chyba tego nie zauważyli.

Mama strzepnęła ze stołu nieistniejący pyłek.

– Mogę ci jakoś pomóc? – zapytała bez przekonania.

– Możesz. – Mo zeskoczył z kredensu i usiadł przy stole. – Opowiedz mi o ciotce.

– O mojej siostrze… – Matka wykonała serię rozpaczliwych gestów, jakby chciała odgonić chmarę dokuczliwych wyrzutów sumienia, które teraz obsiadły ją gęsto.

Mo pierwszy raz widział matkę tak zakłopotaną. Miał wrażenie, że wykonuje dziwny taniec, dręczona wspomnieniami. Dreptała zdenerwowana w prawo i lewo, okręciła się wokół własnej osi, podnosiła i opuszczała ścierkę.

– Mamo. – Oczy Mo były coraz większe. – Nie musisz mi teraz niczego mówić. Przepraszam.

Matka wykonała ostatnią figurę niespodziewanego tańca i opadła na stołek.

– Dlaczego pytasz? – zaczęła, nie patrząc się na niego. – Co powiedział ci ojciec?

– Powiedział… – Mo starał się tak dobrać słowa, żeby nie urazić matki. – Powiedział, że wybrała inny model edukacji.

– To znaczy, że według niego jest nieukiem. – Mama Mo wyraźnie nie miała ochoty na dyplomację. – Zawsze tak twierdził. Tylko dlatego, że miała dość odwagi i determinacji.

Przerwała gwałtownie i popatrzyła na Mo, jakby się bała, że powiedziała za dużo.

– Posłuchaj – zaczęła ostrożnie. – Nie pamiętasz jej, była u nas tylko parę razy, ale spróbuję ci o niej opowiedzieć.

Przesunęła się nerwowo na brzeg krzesła. Najwyraźniej nie wiedziała, od czego zacząć. Mo też nie potrafił jej pomóc. Siedzieli tak przez chwilę w milczeniu. Nagle krępującą ciszę przerwała seria odgłosów dochodzących z gabinetu ojca.

Mo westchnął ciężko. Wiedział, że opowieść matki będzie musiała poczekać. Teraz oboje wracali do rzeczywistości.

Przez korytarz, od strony pokoju ojca, niósł się dźwięk przesuwanych książek odstawianych na półkę, skrzypienie fotela, szuranie kroków na podłodze. Dobór tych dźwięków i ich intensywność nie były przypadkowe. Pochrząkiwania, posapywania, szelest kartek dla Mo i matki układały się w czytelny kod, którym ojciec sygnalizował swoje poczynania.

„Teraz – mówił – wychodzę z gabinetu, więc proszę, żeby Mo zszedł z kredensu, bo do siedzenia służą krzesła. Ty, moja droga – to do matki – racz już nie bujać w obłokach, tylko zejdź na ziemię. Proszę, żeby wszystko wróciło do normy”.

Mo wiedział, że ma jeszcze parę minut. Ojciec będzie jeszcze przez chwilę nadawał ze swojego gabinetu, tak żeby mieć pewność, że jego sygnały dotrą do wszystkich zainteresowanych, a on po wyjściu z gabinetu nie będzie narażony na przykre niespodzianki.

– Mamo. – Mo złapał matkę za rękę. – Obiecaj, że dokończysz.

Mama popatrzyła na Mo trochę nieprzytomnie. Chwilę trwało, zanim skończyła odbierać komunikat ojca.

– Oczywiście Mo, oczywiście – wyszeptała. – Nie zapomnij o kolacji.

Kiedy Mo wychodził z kuchni, kątem oka zauważył, jak mama szybko chowa gazetę do szuflady.

Wieczorem, przed zaśnięciem, wyjął ją cichutko z kuchennej szuflady.Rozdział drugi, w którym Mo wkracza w nieznany świat

Mo spał jeszcze głęboko, kiedy obudziły go nieznane odgłosy. Przez chwilę, półprzytomnie, próbował odnaleźć ich źródło. Ale dźwięki, które do niego dochodziły, nie kojarzyły mu się z niczym znanym. W końcu niechętnie otworzył oczy.

– Stara Ryba? – Zaskoczony, podniósł się błyskawicznie z łóżka. – Co tu robisz?

Na parapecie siedział mały kot, który, z niezwykłą jak na jego rozmiar energią, uderzał pazurami w szybę. To właśnie ten przeraźliwy odgłos pazurów przesuwających się po szkle obudził Mo.

– Przestań! – Mo podbiegł do okna. – Proszę cię, przestań! Zaraz postawisz na nogi cały dom.

Stara Ryba przestał torturować szybę pazurami i patrzył na Mo wyczekująco.

– Wiem, wiem. – Intencje kota były dla Mo oczywiste. – Ale nie mogę cię teraz wpuścić.

Zanim skończył to mówić, wyciągnięta do góry łapa Starej Ryby rozpoczęła wędrówkę w dół szyby. Już po sekundzie siedział w pokoju, a Mo trwożnie spoglądał na drzwi.

– Muszę cię ukryć. Nie mogą cię tu znaleźć. – Mo miotał się po pokoju.

Ale Stara Ryba nie zamierzał się nigdzie chować. Siedział spokojnie pośrodku pokoju. Jego pyszczek nie uśmiechał się już do Mo. Patrzył poważnie na małego przestraszonego chłopca, który w panice krążył po pokoju. Mo niechętnie robił coś, co z całą pewnością nie przyniosłoby mu akceptacji rodziców. Stara Ryba czuł narastający niepokój Mo. Jednym skokiem usadowił się na jego łóżku. Zamiauczał w sposób, który, gdyby Mo znał kocią mowę, mógłby oznaczać „Nie panikuj, usiądź i patrz mi w oczy”.

Tak, ale Mo nie znał języka kociego. Więc sam nie wiedział, dlaczego usiadł na łóżku i w ciemniejących oczach kota zobaczył przesuwające się obrazy. Mała dziewczynka z dużą torbą spacerowała na nich niecierpliwie, rozglądając się wokół siebie.

– Te! – Mo zerwał się na równe nogi. – Muszę odnaleźć Te.

Stara Ryba zmrużył powieki. Kiedy je ponownie otworzył, były to znowu beztroskie oczy małego kota.

– Co tam się dzieje? – Mama Mo zaniepokoiła się odgłosami dochodzącymi z pokoju.

Kiedy otwarła drzwi, zobaczyła syna stojącego przy uchylonym oknie.

Przez chwilę miała wrażenie, że w pokoju unosi się zapach starej ryby. Ale po chwili uznała tę myśl za niedorzeczną. W jej sterylnym mieszkaniu nawet śmieci stały karnie w szeregu, posłusznie zajmując swoje miejsce w koszu.

– Wszystko w porządku. – Mo, starając się ukryć zmieszanie, pośpiesznie pakował plecak.

Mama przyglądała mu się z rosnącym zdziwieniem. Jej pedantyczny do tej pory syn właśnie ubierał szkolny mundurek, nie zdejmując piżamy. Następnie energicznie zamknął okno i ze sztucznym entuzjazmem krzyknął:

– No to co, teraz na śniadanie?!

– Mo. – Mama usiłowała zachować zimną krew. – Planujesz nocleg poza domem? Jeśli tak, to pamiętaj o kwiatach nazajutrz. Twój ojciec zna wszystkie całodobowe kwiaciarnie.

Mo otworzył usta, ale mama, nie czekając na odpowiedź, wyszła z pokoju.

Po chwili Mo, już bez piżamy, wsunął się do kuchni.

– Mamo. – Usiadł obok niej przy stole. – Chcę dzisiaj wracać sam ze szkoły. Porozmawiaj z ojcem.

– Sam mu to powiedz. – Mama patrzyła na Mo badawczo, ale o nic nie pytała.

Mo wzruszył ramionami.

– Chyba nie chcesz, żeby twój niewinny nastoletni syn kłamał od rana. – Mówiąc to, uśmiechał się nieco bezczelnie.

– Zobaczę, co da się zrobić, ale po powrocie wszystko mi opowiesz. Wszystko! – Ton głosu matki nie pozostawiał wątpliwości, że to już koniec negocjacji.

– Ok. – Mo sam nie wiedział, co kryje się pod słowem „wszystko”.

Po piętnastu minutach jechał już na tylnym siedzeniu samochodu. Ojciec parokrotnie otwierał usta, żeby zapytać Mo, ale ten uparcie wbijał wzrok w szybę. W milczeniu dotarli do szkoły. Mo z ulgą wyskoczył z samochodu i szybko jak nigdy dotąd zniknął za drzwiami szkoły.

Lekcje tego dnia dłużyły się Mo niemiłosiernie. Wrażenie to potęgowali jeszcze nauczyciele. Szkoła Przymierza ponad Przeciętnością, dla podkreślenia jej nobliwego charakteru i tradycji, zatrudniała wyłącznie mężczyzn, najlepiej z długoletnią praktyką i – co było równie ważne – o odpowiednim wyglądzie. W efekcie korytarze szkoły zapełniali niemal identycznie wyglądający smutni osobnicy w garniturach z kamizelkami, rozpaczliwie walczący, albo już pogodzeni, z łysiną. Od czasu do czasu mignęły srebrne włosy szkolnych nestorów, spoglądających z marsowymi minami na poczynania uczniów. Brwi wszyscy mieli zmarszczone, a na twarzach królował obowiązkowy jak krawat wyraz skupienia. Mo w pierwszej klasie sądził, że należą oni do jednej rodziny, dziwił się tylko, że nie mają żadnych sióstr.

Teraz niecierpliwie czekał, aż nauczyciel matematyki (już pogodzony z łysiną) poprawi nerwowo swoją kamizelkę, potoczy wzrokiem po klasie i wygłosi sakramentalne: „To wszystko, a teraz proszę bez pośpiechu wyjść na korytarz”.

Kiedy kończył mówić, Mo był już w połowie schodów. Jeszcze tylko ciężkie drzwi wyjściowe strzeżone przez stróża i już można było poczuć nerwowy rytm ulicy.

Mo stanął bezradnie na chodniku. Wiedział, że musi znaleźć Te, nie wiedział tylko, od czego zacząć. Postanowił odtworzyć trasę z poprzedniego dnia. Szedł powoli, skupiony, rozglądając się uważnie wokół siebie. Widział tysiące rzeczy, na które normalnie nie zwróciłby uwagi, ale nigdzie nie było śladu Te.

Mo stał bezradny. Usiłował przypomnieć sobie miejsce, gdzie zobaczył Te. Wszystkie wspomnienia z wczoraj były jednak tylko tłem dla małej dziewczynki z dużą torbą. Mo uświadomił sobie teraz ze strachem, że tak naprawdę w pamięci został mu tylko obraz torby. Nie pamiętał, jak wyglądała Te. Nie wiedział, jakiego koloru ma oczy, czy ma włosy spięte w warkocze. Nie wiedział, czy płatki jej nosa rozszerzały się, kiedy do niego mówiła. Nie wiedział, czy skóra na jej policzkach zaróżowiła się pod wpływem emocji i wiatru. Nic nie wiedział. W pamięci została mu tylko ta torba. Rozglądał się przerażony. W głowie miał pustkę. Mechanicznie szedł przez siebie. Kiedy dotarł do przystanku autobusowego, wysypała się na niego gromada dziewcząt. Mo ożywił się na chwilę, ale zaraz uświadomił sobie, że nawet gdyby Te była wśród nich, on i tak by jej nie rozpoznał.

Przybity tym spostrzeżeniem, usiadł na ławce. Czuł się okropnie. Usiłował desperacko skleić fragmenty wczorajszego dnia. Ale nie zostało mu nic oprócz drobnych dłoni zaciśniętych na rączkach torby i różowych kangurów. Mo wiedział, że nie może przestać szukać, ale nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Park wydawał mu się ostatnią nadzieją. Nie wiedzieć czemu, był przekonany, że tam może znaleźć Te. Ruszył szybko przed siebie. Park był blisko, ale Mo nie chciał tracić czasu. Kiedy dotarł do jego granicy, zatrzymał się na chwilę. Popatrzył z pewnym wahaniem. Rozsądek, bo tak dla lepszego samopoczucia nazywał strach, nakazywał mu jeszcze raz zastanowić się nad wszystkim. Ale Mo już podjął decyzję. Powoli, krok po kroku, zanurzał się w parku jak w wodzie. Zieleń sięgała mu najpierw do kolan, potem do pasa. Mo nabrał głęboko powietrza i zrobił kolejny krok. Chłodna fala parku wciągnęła go łagodnie do środka. Mo rozglądał się dokoła szeroko otwartymi oczami. Uświadomił sobie, że chociaż mijał park codziennie, nigdy jeszcze nie był w jego środku. Czasem tylko ojciec, kiedy jechali samochodem, odwracał głowę w jego kierunku i z wyraźną niechęcią mówił:

– Tu się nic nie zmienia. Przystań pijaków i lekkoduchów.

Przy czym wyraźnie dla pijaków żywił większą sympatię. Mo, ponieważ nigdy w życiu z bliska nie widział ani jednych, ani drugich, nie był pewien, czy zdoła rozróżnić te dwie nacje zamieszkujące park. Na wszelki wypadek postanowił zachować daleko posuniętą ostrożność. Szedł powoli parkowymi alejkami, rozglądając się czujnie wokół siebie. Droga prowadziła lekko w dół, ciągnąc się od obrzeża parku do jego centrum. Mo miał wrażenie, że spływa nią jak rzeką do ciemniejącego jądra parku. Postanowił poddać się nurtowi. Z każdym krokiem jego obawy były coraz mniejsze. Zniknął gdzieś niepokój, który towarzyszył mu od wyjścia ze szkoły. Ze zdziwieniem i ulgą odkrył, że nie budzi powszechnego zainteresowania. Więcej, park i jego bywalcy najwyraźniej ignorowali małego chłopca. Mo bez przeszkód mógł więc obserwować staruszki rzucające gołębiom pokruszone bułki, panów z papierowymi torebkami w rękach, podejrzliwie kasłającą młodzież. Pomiędzy nimi krążyły psy, których wygląd świadczył o nieskończonej fantazji i poczuciu humoru Stwórcy. Ich jazgot i poszczekiwanie niosły się alejami, stanowiąc dopełnienie kakofonii dźwięków wypełniającej park. Mo obserwował wszystko uważnie, starając się nie uronić nic ze świeżo odkrywanego świata. Szedł głębiej i głębiej. Minął centrum parku, w którym w dramatycznej pozie rozsiadła się granitowa figura przedwcześnie zmarłego romantycznego poety. Na wiązankę wysuszonych kwiatów leżącą pod pomnikiem sikał, nie zwracając uwagi na protesty swojej pani, typowy przedstawiciel parkowej fauny. Jego czarne wyłupiaste oczy osadzone w zbyt małej głowie uważnie śledziły przechodzącego obok Mo. Chłopiec stanął i rozejrzał się wokół. Przeszedł już znaczną część parku, ale nigdzie nie zauważył nikogo choćby podobnego do Te. Ruszył niepewnie w stronę południowego końca parku. Rozłożyła się tu szeroko pętla tramwajowa. Stanowiła ona świat sam w sobie. Jego oś wyznaczały tory tramwajowe, błyszczące teraz w słońcu. Od niej, w koncentrycznych kręgach, rozchodziły się wiaty przystanków, kioski z prasą i biletami, sprzedawcy precli, podrabianych perfum i rzeczy, których przeznaczenia Mo mógł się tylko domyślać. Niepokój, który zniknął na początku podróży przez park, powrócił. Mo instynktownie czuł, że jeżeli może odnaleźć gdzieś Te, to właśnie tu. Zaczął więc powolną wędrówkę przez wszystkie warstwy otulające niczym ubranie pętlę tramwajową. W nozdrza uderzył go zapach prażonej kukurydzy. Dopiero teraz uświadomił sobie, że od śniadania nic nie jadł. Starając się nie zwracać uwagi na ssanie w żołądku, szedł dalej. Za wózkami z kukurydzą wyłoniła się pierwsza linia straganów, jak szańce obronne strzegąca dostępu do centrum. Za nią następna i kolejna. Mo sam już nie wiedział, ile czasu zajęło mu przebicie się do środka tego miasteczka. Kiedy wreszcie stanął przy torach, był zrozpaczony, smutny i głodny. Szyny tramwajowe układały się przed nim w błyszczący, oddalający się horyzont. Te mogła być w każdym jego miejscu. Mo zrezygnowany osunął się na ławkę. Wszystko, co ciągnęło się za linią wyznaczoną przez tory tramwajowe, wydawało mu się dalekie i obce. Czuł, że doszedł do końca swojego małego świata. Powoli zaczął tracić nadzieję, że może jeszcze zobaczyć Te. Zamknął oczy. Pod powiekami obrazy z ostatnich dwóch dni układały się w chaotyczny kolorowy kalejdoskop. Nawet wczorajsze spotkanie z Te wydawało mu się odległe i nierzeczywiste. Postanowił wracać do domu.

– Nie za wcześnie rezygnujesz? – Głos dobiegający z boku sprawił, że Mo gwałtownie otwarł oczy. Wszystko, czego tak bardzo się bał, przybrało postać człowieka siedzącego teraz na ławce obok. Miał nieogoloną twarz, zniszczone ubranie i śmierdział wczorajszym dniem. A może minionym miesiącem? Mężczyzna w nieokreślonym wieku przyglądał się Mo z pewnym rozbawieniem. – Przymierze ponad Przeciętnością w takim miejscu. No, no. – Uśmiechał się, przyglądając się szkolnej kurtce Mo. Miał zadziwiająco równe i białe zęby. Tylko jeden z nich był ułamany. – Daleko dotarłeś. Musiałeś mieć ważny powód.

Cała odwaga Mo ulotniła się w jednej chwili. Siedział, sparaliżowany strachem, a w głowie miał kompletną pustkę. Trwało to kilkanaście sekund. Z bolesnego odrętwienia wyrwał Mo hałas tramwaju wjeżdżającego na pętlę. Na chwilę ławkę ogarnął strumień ludzi. Mo miał nadzieję, że zabierze ze sobą nieznajomego mężczyznę. Kiedy fala opadła, powoli obrócił głowę. Z twarzy nieznajomego nie znikał uśmiech.

– Dalej tu jestem – kontynuował, nie zrażony brakiem odpowiedzi Mo. – I nigdzie się nie wybieram.

Do Mo przez kokon strachu powoli przebijały się słowa Cuchnącego.

– Szukam kogoś. Pomożesz mi? – Gwałtownie wyrzucił z siebie pytanie.

– Może. – Cuchnący stał się nagle bardzo oszczędny w słowach.

Mo zrozumiał, że nieznajomy mężczyzna to być może jedyna szansa na odnalezienie Te. Walcząc z obrzydzeniem, przesunął się nieco w jego stronę.

– To mała dziewczynka. Ma na imię Te. – Mo wpatrywał się z napięciem w porośniętą kilkudniowym zarostem twarz. – Gdzie mogę ją znaleźć?

– A gdzie szukałeś? – Cuchnący przestał się uśmiechać. Patrzył teraz skupiony i poważny. Mimo że dalej wywoływał w nim ogromny lęk, Mo postanowił za wszelką cenę dowiedzieć się od niego czegokolwiek o Te.

– Wszędzie. – Mo zdawał sobie sprawę, że to mało precyzyjna informacja. – Wszędzie, gdzie miałem nadzieję ją odnaleźć.

– To znaczy biegałeś bezmyślnie po ulicach, byłeś w parku, a teraz trafiłeś tutaj? Zmęczyłeś się i chcesz wracać do domu? – Wolno cedził Cuchnący. – Nie szukałeś tak naprawdę Te.

– Nieprawda! – Mo gwałtownie zaprzeczył. – Bardzo chciałem ją znaleźć.

– Nie szukałeś tak naprawdę Te – kontynuował Cuchnący, nie zwracając uwagi na protesty Mo. – Ty szukałeś siebie. Szukałeś swojego wczorajszego zdziwienia. Chciałeś zaspokoić swoją ciekawość, a znalazłeś tylko staruszki karmiące w parku gołębie. Siedzisz teraz zrezygnowany i gotów do ucieczki. No dalej, ruszaj.

Mo miał ochotę wstać i przerwać tę rozmowę. Powstrzymała go tylko obawa przed tym, że może już więcej nie zobaczyć Te.

Co ma zrobić? Jak jej szukać? Mo był już zmęczony tą sytuacją.

– Pomyśl o tym, czy naprawdę chciałbyś ją odnaleźć. – Cuchnący zdawał się nie zauważać zniecierpliwienia Mo. – O tym, co chciałbyś jej powiedzieć. Przestań się bać, bo inaczej znajdziesz tylko strach. Zaufaj Przewodnikom.

– Nie znam żadnych przewodników. Mam ojca, nauczycieli w szkole, ale żadnych przewodników. – Mo był zdecydowany skończyć tę rozmowę.

– Jak masz na imię? – Cuchnący znowu się uśmiechnął.

– Mo – odpowiedział chłopiec.

– Posłuchaj, Mo. – Mężczyźnie też najwyraźniej już się spieszyło. – Twoi Przewodnicy już na ciebie czekają. Pozwól im się tylko poprowadzić.

– Jak ich rozpoznam? – Mo nie rozumiał, o czym mówi Cuchnący.

– Oni cię znajdą. – Mężczyzna wstał z ławki. – I pozdrów Te.

Mo odprowadził go wzrokiem. Cuchnący szybko zniknął w gęstwinie straganów. Mo również zerwał się z ławki i biegiem ruszył w kierunku domu.

Drzwi wejściowe skrzypnęły cichutko, kiedy wślizgiwał się do mieszkania. Był już w drodze do swojego pokoju, kiedy w drzwiach kuchni zobaczył światło. Przypomniał sobie o swojej porannej obietnicy.

– Mo! – Mama załamała ręce na widok wchodzącego do kuchni syna. – Gdzie byłeś do tej pory?!

– To długa historia, mamo. – Mo usiadł blisko niej. – I mam wrażenie, że to dopiero jej początek.

– Masz kłopoty? – Mama zaniepokoiła się nie na żarty. – W szkole?

– W szkole wszystko w porządku. – Mo machnął ręką. – Tam się nigdy nic nie zmienia.

– Więc? – Mama zastygła w bezruchu, oczekując na wyjaśnienia.

Zaległa cisza. Mo poprawił się na krześle. Przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale zdobył się tylko na głośne westchnienie. Potem popatrzył prosząco na mamę.

– Dobrze, opowiesz mi to innym razem. Teraz uciekaj do siebie – dała za wygraną mama. – Aha, Mo, nie widziałeś mojej gazety?

Ale za Mo zamykały się już drzwi kuchni. Z ulgą dotarł do swojego pokoju i położył się na łóżku. „Szkoda, że cię nie znalazłem, Te” – pomyślał przed zaśnięciem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: