Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

The Walking Dead. Żywe Trupy. Upadek Gubernatora. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

The Walking Dead. Żywe Trupy. Upadek Gubernatora. Część 2 - ebook

Przeczytaj o tym, czego nie pokazali w serialu!

Imperium Philipa Blake’a chwieje się w posadach. Fundamenty kruszeją, fasady pokrywają się pęknięciami, a z mozołem wznoszone mury rozpadają się w proch. Upadek Gubernatora, okupiony krwią, potem i łzami, staje się faktem.

Rick, Glen i Michonne otworzyli ostatni rozdział historii sadystycznego tyrana. Philip Blake uwolnił drzemiącego w nim potwora. Kreśli linię frontu pomiędzy swoimi poplecznikami a zdesperowanymi mieszkańcami pobliskiego więzienia.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-271-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Bardziej niż kiedykolwiek dziękuję panu Robertowi Kirkmanowi, który zabrał mnie w podróż mojego życia. Gracias również dla Andy’ego Cohena, Davida Alperta, Brendana Deneena, Nicole Sohl, Kempera Donovana, Shawna Kirkhama, Stephanie Hargadon, Courtney Sanks, Christiny MacDonald, Morta Castle’a, sierżanta sztabowego Alana Bakera oraz Briana Ketta. Na koniec, jak zawsze, zachowałem najgorętsze podziękowania dla mojej pięknej, ukochanej kobiety, a zarazem najlepszej przyjaciółki, Jill M. Norton.JEDEN

Ogień zaczyna płonąć na parterze, płomienie liżą tapetę w stulistne róże, smolą gipsowy sufit, plują kłębami czarnego, cuchnącego dymu, który przedziera się przez korytarze i sypialnie domu przy Farrel Street, oślepia go i poddusza. Rzuca się biegiem przez jadalnię, szukając po omacku prowadzących na dół schodów. Staje na chybotliwych drewnianych stopniach i pędzi prosto w zalatujący wilgocią mrok piwnicy.

– Philip?! PHILIP!?! PHILIIIIIIIIIIP!!?!

Obraca się gwałtownie na brudnej, mokrej cementowej podłodze i rozgląda gorączkowo, próbując wypatrzyć swojego brata w tych nieprzebranych ciemnościach. Nad jego głową dom płonie i skwierczy. Pożoga, porykując, panoszy się w zagraconych pokojach nędznego domku, żar naciska na fundamenty. Kręci się bezsilnie w kółko, starając się dojrzeć coś pośród cieni zadymionej piwnicy, rozgarniając pajęczyny, krztusząc się gryzącymi oparami i zalatującym amoniakiem smrodem zgniłych buraków w puszkach, szczurzych ekskrementów i od lat leżącej w kącie waty szklanej. Słyszy trzask i łomot spadających na podłogę parteru drewnianych belek, ogień staje się jeszcze bardziej zachłanny. Wie, że to nie ma najmniejszego sensu, gdyż jego malutki rodzinny domek w Waynesboro w stanie Georgia nigdy nie spłonął, a przynajmniej niczego takiego nie pamięta. A jednak na górze szaleje istne piekło, a on nie może znaleźć swojego pieprzonego braciszka. Jak ten gówniarz tutaj zszedł? I gdzie, do kurwy nędzy, jest? Potrzebuje go. Philip będzie wiedział, co robić!

– PHILLLIIIIIIP!

Histeryczny krzyk brzmi raczej jak cieniutki pisk, wydany na wydechu świergot, niknący sygnał nadającej z daleka stacji radiowej. I nagle w jednej z piwniczych ścian zauważa coś na kształt portalu – dziwaczny, wklęsły otwór przywodzący na myśl właz na łodzi podwodnej, który emanuje zielonkawym blaskiem. Zdaje sobie sprawę, że nigdy wcześniej go tu nie było.

Nie pamięta niczego takiego ze swojego rodzinnego domu przy Farrel Street, ale jednak, niczym za sprawą jakiejś czarnej magii, niespodziewanie się, kurwa, pojawiło. Idzie, potykając się, ku jarzącemu się nieśmiało przejściu. Przedziera się na drugą stronę i staje w dusznym, niemal pozbawionym powietrza, zbudowanym z pustaków pustym garażu. Ściany noszą ślady niedawnych tortur, które miały tu miejsce – plamy ciemnej, zasychającej krwi i osmalone resztki sznura zwisające smętnie ze śrub – można by rzec, że zło jest tutaj wręcz namacalne. Czyste, nierozcieńczone, nieziemskie zło. Nie chce tu być. Nie może oddychać. Przechodzą go ciarki. Nie może otworzyć ust na tyle, żeby wyartykułować coś prócz słabowitego, pełnego boleści kwilenia pochodzącego z najgłębszych odmętów płuc. Do jego uszu dobiega hałas. Odwraca się i widzi kolejny emanujący zielonkawym światłem portal. Przechodzi przez niego wprost do sosnowego zagajnika na obrzeżach Woodbury. Rozpoznaje polanę oraz masę zwalonych pniaków, które uformowały nieduży naturalny amfiteatr. Stąpa po ziemi wyłożonej miękkimi igiełkami, grzybami i chwastami. Serce bije mu coraz szybciej, bowiem zdaje sobie sprawę, że trafił z deszczu pod rynnę – znalazł się w miejscu kaźni. Jakaś postać wychodzi z lasu i staje w bladym świetle. To jego stary kumpel, Nick Parsons, patykowaty i niezgrabny jak zawsze, przedziera się przez polanę ze strzelbą bojową w dłoniach, jego wykrzywioną przerażeniem twarz przykrywa maska gęstego potu.

– Dobry Boże – mamrocze Nick umęczonym głosem. – Uwolnij nas od nieprawości.

Podnosi strzelbę i celuje prosto w niego. Lufa wydaje mu się ogromna, niczym gigantyczna planeta przysłaniająca słońce.

– Żałuję ze swoje grzechy – mówi Nick ponuro. – Panie, wybacz mi… Proszę, wybacz mi.

Naciska na spust. Iglica uderza w spłonkę, lufa wypluwa w zwolnionym tempie płomienny wieniec – promienie umierającej gwiazdy – i mężczyzna unosi się w powietrze, niemal wyrywa go z butów, czuje się, jakby wystrzelono go z procy, jakby nic nie ważył, tylko płynął przez mrok… ku nimbowi niebiańskiej światłości. To jest to. Tak wygląda koniec świata – jego świata – koniec wszystkiego. Krzyczy, lecz z jego ust nie dobywa się żaden dźwięk. Oto śmierć – pachnie magnezem, dusi – oślepiająca biała pustka. I wtedy, jakby ktoś przełączył przycisk, Brian Blake przestaje istnieć.

Nagle, jak w ostrym przejściu montażowym, mężczyzna budzi się na podłodze swojego mieszkania w Woodbury – bezwładny, nieruchomy, przygwożdżony do zimnego, twardego drewna, odczuwając jedynie paraliżujący, lodowaty ból – oddychając ostatkiem sił, jakby każda komórka jego ciała toczyła ciężką walkę o haust powietrza. Poznaczone zaciekami kafelki na suficie są zamazane i niewyraźne, na jedno oko nie widzi wcale, jest mu w nie zimno, jakby pod powieką hulał wiatr. Z ust zwisa mu taśma klejąca. Powietrze przechodzi przez zakrwawiony nos podczas łapczywych, świszczących wdechów i wydechów, które są niemal niesłyszalne dla zgromadzonych wokół niego osób. Usiłuje się podnieść, ale nie może nawet obrócić głowy. Jego ściśnięte bólem nerwy słuchowe ledwie rejestrują deliberujące z ożywieniem głosy.

– I co z dziewczyną? – pyta jeden z nich.

– Jebać ją, już dawno jest za ogrodzeniem. I tak nie ma szans.

– A on? Żyje?

Słyszy jeszcze jeden przykuwający uwagę odgłos – bulgoczący pomruk – i zerka ku jego źródłu kątem oka. Ledwo widzi na opuchnięte oko, ale rozpoznaje niedużą postać majaczącą na progu znajdujących się po drugiej stronie pokoju drzwi; twarz ma upstrzoną śladami rozkładu, jej pozbawione źrenic oczu przypominają jaskółcze jajka. Martwa dziewczynka rzuca się na łańcuchu, który pobrzękuje głośno.

– Achhh! – skomle jeden z mężczyzn, kiedy potworek próbuje go dosięgnąć.

Philip rozpaczliwie próbuje coś powiedzieć, ale żadne słowo nie chce przejść przez ściśnięte gardło, czuje, jakby jego głowa ważyła tysiąc ton. Podejmuje kolejny wysiłek, otwiera spierzchnięte, popękane, krwawiące usta, które nie potrafią uformować tego, co chce wyrazić jego umysł. Słyszy głęboki baryton Bruce’a Coopera.

– Pieprzę to! – Charakterystyczny odgłos odbezpieczanego pistoletu półautomatycznego przerywa ciszę. – Dziewczyna dostanie kulkę prosto…

– N-nnie! – Philip sili się, żeby wydać z siebie kolejne pomruki. – N-nie-n-nie!

Kolejny sprawiający niewysłowiony ból oddech. Musi chronić Penny, musi chronić swoją córkę, chociaż dziewczynka nie żyje od ponad roku. Nadal jest jedynym, co mu zostało na tym świecie, innymi słowy: jest dla niego wszystkim.

– Z-zostaw ją, kurwa… ZOSTAW JĄ!

Obaj mężczyźni spoglądają na leżącego na podłodze Philipa i przez ułamek sekundy udaje mu się skupić wzrok na ich twarzach. Bruce, wyższy z nich, to Afroamerykanin z ogoloną głową; marszczy czoło z wyrazem obrzydzenia i strachu. Drugi, w czarnym golfie i ostrzyżony na jeża, Gabe, jest biały i zbudowany jak ciężarówka. Z ich oczu Philip Blake odczytuje, że powinien być martwy. Leżąc na zakrwawionej drewnianej podłodze, nie ma, co prawda, pojęcia, jak źle wygląda – szczególnie twarz, która boli go tak, jakby została podziurawiona szpikulcem do lodu – lecz to, co wyczytuje przez tę jedną krótką chwilę z min i spojrzeń tych nieokrzesanych, prostych ludzi, zapala w głowie Philipa lampkę alarmową. Nieźle go musiała urządzić – na imię ma, jeśli go pamięć nie zawodzi, Michonne – naprawdę nieźle. Pozostawienie go na pastwę śmierci, która jednak nie przyszła, miało być karą za grzechy.

Sycylijczycy mawiają, że zemsta jest daniem, które powinno się serwować na zimno, ale ona podała mu ją na jeszcze parującym talerzu. Odcięte tuż nad łokciem i przypalone prawe ramię jest najmniejszym ze zmartwień Philipa. Jego lewe oko leży tuż przy twarzy, przyklejone do skóry policzka strzępkiem krwawej tkanki. Co gorsza – a niczego gorszego Philip Blake nie jest w stanie sobie wyobrazić – niepokoi go zimna lepkość rozchodząca się po dolnej części brzucha, której źródłem są genitalia, a raczej to, co z nich zostało po precyzyjnym cięciu mieczem. Sam powrót pamięcią do tego jednego, szybkiego ruchu – który przyrównałby do użądlenia metalowej pszczoły – sprawia, że znowu niemal traci przytomność. Ledwie słyszy toczącą się obok dyskusję.

– O KURWA! – Bruce nie może oderwać szeroko otwartych oczu od leżącego na podłodze, jeszcze niedawno zdrowego, silnego, szczupłego mężczyzny z podkręconymi do góry wąsami. – On żyje!

– Kurwa, Bruce – ożywia się Gabe – nie ma ani doktora, ani Alice! Co my, kurwa, zrobimy?

Próg mieszkania przekracza trzeci facet, czemu towarzyszy ciężkie sapanie i pobrzękiwanie bojowej strzelby. Philip nie widzi, kto to, ani nie poznaje jego głosu. Ponownie dryfuje pomiędzy świadomością a zapomnieniem, podczas gdy stojący nad nim mężczyźni prowadzą ożywioną dyskusję, przerzucając się pełnymi napięcia, naznaczonymi paniką słowami.

– Panowie, zamknijcie to coś w innym pokoju. Biegnę na dół po Boba – mówi Bruce.

– Boba?! Tego pierdolonego pijusa, co przesiaduje pod schodami? – dziwi się Gabe.

Głosy cichną, a na Philipa opada zimny i ciemny całun.

– … co on, do cholery, może zrobić…?

– … pewnie niewiele…

– … no i po co…?

– … przyda się bardziej niż my…

Karmieni hollywoodzkimi filmami ludzie myślą, że przeciętny lekarz wojskowy potrafi co najmniej tyle, co doświadczony chirurg z dyplomem uczelni medycznej, ale prawda jest inna. Rzadko kiedy dorównuje on umiejętnościami lekarzowi rodzinnemu. Przeważnie przechodzi tylko parotygodniowe szkolenie podczas obozu przygotowawczego i nawet ci najzdolniejsi rzadko kiedy zdobywają wiedzę przewyższającą tę posiadaną przez pierwszego lepszego sanitariusza czy ratownika medycznego. Poznają podstawy pierwszej pomocy, dowiadują się co nieco o resuscytacji i uczą o traumatologii, ale to by było na tyle. Rzuca się ich na linię frontu razem z oddziałami bojowymi i oczekuje, że utrzymają rannych żołnierzy przy życiu – lub zadbają o załatanie uszkodzonego układu krążenia – na tyle długo, aby zdążono przetransportować ich do szpitala polowego. Medyk pełni funkcję ludzkiego holownika – zahartowanego w boju, przywykłego do nieustannego cierpienia – którego zadaniem jest przykleić plasterek i założyć łupki ofiarom wojen.

Sanitariusz Bob Stookey przed trzynastoma laty odsłużył jedną jedyną turę w Afganistanie z 62. Kompanią Alfa. Miał wówczas trzydzieści sześć lat i został tam wysłany niedługo po rozpoczęciu inwazji. Był jednym ze starszych żołnierzy – zaciągnął się głównie z powodu nieprzyjemnej sprawy rozwodowej – i prawił młodszym kolegom morały od serca.

Zaczynał jako hołubiony kierowca karetki w Camp Dwyer i stopniowo torował sobie drogę na front, gdzie posłano go na wiosnę. Miał talent do opowiadania suchych żarcików, które potrafiły rozbawić cały oddział, przy czym zwykle pociągał z nieregulaminowej flaszki Jima Beama. Jego serce było jednak zbyt miękkie – za co trepy go kochały – i sam umierał, kiedy tracił jakiegoś marine. Zanim odesłano go do zwyczajnego świata na tydzień przed trzydziestymi siódmymi urodzinami, padał trupem sto jedenaście razy, a smutek i żal zapijał pół litra whiskey dziennie.

Lecz nawet ten okres „burzy i naporu” był niczym przy okropieństwach i zgiełku epidemii czy stracie skrycie przez niego kochanej Megan Lafferty. Żrący od środka ból stał się nie do zniesienia i Bob jest zupełnie nieświadomy, że lada chwila dostanie powołanie na front.

– BOB!

Przycupnięty pod murem domu Gubernatora, jedynie na wpół przytomny, w zarzuconej na plecy kurtce burego oliwkowego koloru, przyozdobionej strużkami zaschniętej śliny i przyprószonej popiołem, Bob wzdryga się, słysząc głos Bruce’a Coopera. Ciemność nocy rozjaśnia z wolna budzący się świt i mężczyzna zaczyna drżeć, dotknięty nie tylko podmuchem chłodnego wiatru, ale i wspomnieniem niespokojnej nocy wypełnionej pijackimi snami.

– Ej, ty, wstawaj! – rozkazuje potężny mężczyzna, wyłaniając się z budynku i podchodząc do gniazda, które Bob uwił sobie z przemokniętych gazet, dziurawych koców i pustych butelczyn. – Musisz nam pomóc. Na górę, JUŻ!

– C-co? – Bob pociera szpakowaty zarost, odbija mu się kwasem żołądkowym. – Czemu?

– Chodzi o Gubernatora! – Bruce schyla się i łapie Boba za bezwładne ramię. – Jesteś lekarzem wojskowym, co nie?

– Marines… Korpus medyczny – mamrocze, czując, jakby ktoś unosił go dźwigiem. Obraca głowę. – Przez piętnaście minut… jakieś milion lat temu. Chuja umiem.

Bruce stoi nad nim jak manekin, ściskając go bez ceregieli za ramiona.

– No to pokaż, co, kurwa, potrafisz! – syczy, potrząsając mężczyzną. – Gubernator o ciebie dbał, karmił cię, pilnował, żebyś się nie zapił, to teraz ty zadbasz o niego.

Bob próbuje przezwyciężyć mdłości, wyciera twarz i niepewnie kiwa głową.

– Dobra, zabierz mnie do niego.

Idąc przez przedpokój, schodami na górę i korytarzem do końca, Bob myśli, że chodzi o jakąś pierdółkę. Gubernator pewnie złapał grypę albo rozwalił sobie palec u nogi – zgaduje – a ci jak zwykle panikują. Jednak kiedy Bruce pędzi w pośpiechu do ostatniego mieszkania po lewej i ciągnie go za sobą, mało co nie wyrywając mu ramienia ze stawu, domyśla się, że coś jest nie tak. Coraz wyraźniej czuje miedziany, piżmowy smród bijący zza uchylonych drzwi. Na sekundę przed tym, zanim Bruce wepchnie go do środka i przekroczą próg mieszkania – a jego oczom ukaże się ten przerażający widok – do Boba powraca nagłe i nieproszone wspomnienie wojny.

Przez jego umysł przetaczają się obrazy przyprawiające o nudności, nozdrza wypełnia charakterystyczny dla prowizorycznego oddziału chirurgicznego w prowincji Parwan mdły zapach, przypomina sobie stosy nasiąkniętych ropą bandaży przeznaczonych do spalenia, spływającą rynienkami żółć, brunatne nosze schnące w afgańskim słońcu – wszystko to przelatuje przez głowę Boba zaledwie w ciągu sekundy. Potem widzi rozciągnięte na podłodze ciało. Od wydzielanego przez nie odoru włosy stają mu dęba, przytrzymuje się futryny, aby nie upaść, kiedy Bruce popycha go do przedsionka. Teraz może przypatrzeć się Gubernatorowi – a raczej temu, co z niego zostało – leżącemu na zachlapanej krwią płycie.

– Zamknąłem dziewczynę – mówi Gabe, lecz Bob prawie go nie słyszy.

Nie zauważa również innego oprycha przykucniętego pod ścianą, rozglądającego się panicznie Jamesona, który nie bardzo wie, co zrobić z dłońmi. Bob mało co nie traci równowagi, dopadają go zawroty głowy. Stoi i gapi się bez słowa. Głos Gabe’a dociera do niego jakby spod ziemi.

– Zemdlał, ale jeszcze dycha.

– Cholera… – mamrocze ze ściśniętym gardłem Bob.

Tylko stoi i gapi się, gapi się na tę powykręcaną, przypaloną, zakrwawioną resztkę człowieka, który jeszcze niedawno rządził ulicami swojego małego królestwa Woodbury niczym rycerz Okrągłego Stołu z arturiańskich legend. Zmaltretowane ciało Philipa Blake’a przeszło metamorfozę, która przypomina Bobowi Stookeyowi o biednym młodym człowieku z Alabamy, sierżancie sztabowym Bobbym McCullamie, nawiedzającym jego sny. Ładunek domowej roboty rozerwał go na dwoje gdzieś pod Kandaharem. Na twarzy Gubernatora, niczym złowieszczy palimpsest, Bob dostrzega nadtopione oczy i makabryczny grymas zmarłego marine – pośmiertna maska z żołnierskim hełmem, okalana ochraniaczem podbródka. Prosił szeptem o śmierć. Bob nie mógł zrobić nic prócz przeniesienia go do parnego pomieszczenia załadowanego trupami. „Zabij mnie”, błagał dzieciak. Bob nie potrafił wydusić z siebie słowa, patrzył tylko bezsilnie. Młody marine zmarł z utkwionymi w niego oczyma. Były medyk przypomina sobie to wszystko, czując w przełyku nieprzyjemny smak, kwas żołądkowy wypełnia mu usta, pali w ścianki gardła, wypływa nosem niczym gorąca lawa.

Bob obraca się i wymiotuje na i tak już brudny dywan, opróżniając zawartość żołądka – sporą porcję taniej whiskey przyjętą w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, doprawioną paroma łykami benzyny – która z pluskiem ląduje na podłodze. Pada na czworaka, rzucany torsjami, zgięty, drżąc na całym ciele. Pomiędzy kolejnymi ciężkimi, mokrymi oddechami próbuje coś powiedzieć:

– Nie-nie nie mogę nawet na niego patrzeć! – Ze świstem wciąga powietrze, kiedy wstrząsa nim kolejna fala konwulsji. – Nic… nic na to nie poradzę!

Bob czuje, że dłoń silna jak imadło chwyta go za kark i brutalnie podnosi za kurtkę. Lekarz staje na równe nogi tak szybko, że niemal gubi buty.

– Nie ma doktorka ani Alice! – ryczy do niego Bruce, ich twarze są tak blisko siebie, że na Boba pryskają kropelki śliny; czarnoskóry mężczyzna ściska go jeszcze mocniej. – Jeśli nic nie zrobisz, on, kurwa, umrze! – Mocarz potrząsa nim i szarpie. – CHCESZ, ŻEBY UMARŁ?!

Bob flaczeje w jego uścisku i wydaje z siebie słaby jęk:

– N-n-n-nie.

– NO TO COŚ, KURWA, ZRÓB!!!

Bruce zabiera rękę z karku Boba, który niepewnie kiwając głową, odwraca się do zmasakrowanego ciała. Medyk klęka i przygląda się Gubernatorowi dokładniej.

Patrzy na ciemniejące w słabym świetle salonu strużki krwi zasychające na nagim torsie, które formują na skórze linie niczym na mapie. Ogląda kikut prawego ramienia, pusty, nabiegły czerwienią oczodół, a także wyłupione oko, lśniące i galaretowate jak świeżo ugotowane jajko, trzymające się jedynie na kawałku martwej tkanki. Zauważa kałużę krwi tętniczej, która zebrała się przy genitaliach mężczyzny. Słyszy jednak płytki, wysilony oddech. Klatka piersiowa Gubernatora niemal niezauważalnie unosi się i opada.

Bob Stookey momentalnie otrząsa się z resztek alkoholowego upojenia, jakby ktoś podetknął mu pod nos sole trzeźwiące. Na froncie nie ma czasu na gderanie – ani na obrzydzenie i strach – trzeba działać. Prędko i sprawnie. Niekoniecznie dokładnie. Po prostu działać. Ocena stanu zdrowia rannego jest najważniejsza. Zatamować krwawienie, udrożnić drogi oddechowe, utrzymać puls, a potem przenieść pacjenta. Boba ogarnia nagłe współczucie dla tego człowieka.

Nigdy nie miał dzieci. Teraz odczuwa skutki zastrzyku adrenaliny, jakiego często doświadcza rodzic na miejscu kraksy samochodowej i który pozwala mu unieść ważącą tonę stertę stali z Detroit, aby wydostać uwięzionego pod nią potomka. Gubernator dbał o Boba. Traktował go z szacunkiem, nawet czułością – zawsze uprzejmie zagadywał, upewniał się, czy nie brakuje mu jedzenia i picia, koca, którym mógłby się nakryć, i miejsca do spania. Świadomość tego, ile mu zawdzięcza, pomaga Bobowi zebrać myśli, skupić się, odzyskać ostrość widzenia. Jego serce zwalnia, uspokaja się, kiedy sięga ku zakrwawionej szyi Gubernatora i naciska na tętnicę. Puls jest słaby, ledwie wyczuwalny, można by go pomylić z uderzaniem poczwarki o ściany kokonu.

Bob nabiera pewności siebie i mówi autorytarnym tonem:

– Będę potrzebował czystych bandaży, taśmy i wody utlenionej.

Nikt jednak nie widzi zmiany, jaka zaszła w jego twarzy. Bob odgarnia z czoła tłuste kosmyki i zaczesuje je palcami na czubek głowy. Mruży oczy. Marszczy brwi niczym wytrawny hazardzista szykujący się do gry.

– Będziemy musieli przenieść go do infirmerii. – Podnosi głowę i spogląda na pozostałych mężczyzn, po czym odzywa się jeszcze pewniej: – Zrobię, co w mojej mocy.Szukaj w dobrych księgarniach i na

www.labotiga.pl

www.wsqn.pl

Na początku był przełomowy

i świetnie oceniany komiks…

„Żywe trupy to synonim nieprzemijającej,

wysokiej jakości”

– Paweł Deptuch, Carpe Noctem / „Nowa Fantastyka”

Szukaj w dobrych księgarniach i na

www.labotiga.pl

www.wsqn.pl

Potem pojawił się rewelacyjny serial…

„Najlepsza nowość w telewizji”

– „Entertainment Weekly”

Aż w końcu przyszedł czas na serię powieści poświęconych kultowym postaciom z uniwersum

The Walking Dead

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: