Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tonia - ebook

Jeśli szczęście nie przychodzi samo, warto w nie uwierzyć i wywołać, a wtedy stanie się prawdą.

Tonia jest prostą i silną kobietą, „jak tysiące innych kobiet – Jolek, Mart, Ewek. Ani ładna, ani brzydka. Tonia jest cudnie zwykła”.  Chce dla siebie innego, lepszego życia niż to, które poznała w dzieciństwie. Kończy szkołę, wychodzi za mąż, ma troje dzieci i zawsze próbuje coś osiągnąć. Tonia kocha, wpada w cudze życia jak burza i przewraca je do góry nogami. Czasem wygrywa, jeszcze częściej przegrywa. Nie poddaje się i chce walczyć, udowodnić, że też coś znaczy.

Iwona Żytkowiak kreśli w swej powieści portrety dwóch zupełnie różnych kobiet. Tonię poznajemy jako postać widzianą oczami jej przyjaciółki, jedynej powierniczki. Losy bohaterek wciąż splatają się ze sobą, a z czasem relacja ta staje się coraz bardziej zażyła. Rodzi się przyjaźń, która na pierwszy rzut oka nie powinna mieć szans, a jednak trwa nadal, pomimo odmienności charakterów.

Tonia to opowieść o niezwykłych więziach międzyludzkich, o ważnych sprawach, które umykają nam w życiu i o ciosach, po których zawsze można się pozbierać. Jednym słowem… to piękna historia o drugich szansach!

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-376-9
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

If

If I were a swan, I’d be gone.

If I were a train, I’d be late.

And if I were a good man,

I’d talk with you more often than I do.

If I were to sleep, I could dream.

If I were afraid, I could hide.

If I go insane, please don’t put your wires in my brain.

(Pink Floyd – Atom Heart Mother Suite)

„Gdybym był łabędziem, odleciałbym

Gdybym był pociągiem, spóźniłbym się

A gdybym był dobrym człowiekiem

Rozmawiałbym z tobą częściej

Gdybym zasnął, śniłbym

Gdybym się przestraszył, schowałbym się

A gdybym zwariował

Proszę, nie podłączajcie się do mojego mózgu”1. Imię

Tonia była jak tysiące innych kobiet – Jolek, Mart, Ewek. Ani ładna, ani brzydka. Tonia była cudnie zwykła. Plątała się w moim życiu chyba od trzydziestu lat. Pojawiała się na przykład o siódmej rano i była zdziwiona choćby tym, że śpię albo że ty jesteś w domu.

– A co ty tu jeszcze robisz? – wołała do ciebie, ciągnąc za sobą zapach niewywietrzonej po nocy klatki schodowej.

– Ja tu mieszkam – mówiłeś i już się uśmiechałeś, bo tylko Tonia miała niepisane przyzwolenie na oglądanie ciebie bez pełnego rynsztunku.

– Ta znowu w tych swoich satynowych koszulkach – mówiła o mnie i leciała prosto do kuchni wstawić wodę na kawę.

Wpadała ze łzami, ze śmiechem lub ze świeżymi bułkami, bo właśnie ją naszło – między jedną a drugą namiętnością do niego, między jedną a drugą awanturą z nim.

– Ja już nie mam siły – skomlała od progu, rzucając mi się na szyję.

Czasami udawała, że nie ma jej na świecie. Wtedy gotowała, sprzątała, urządzała ogród, malowała mieszkanie i… żyła sama, sama, samiuteńka ze sobą. Zbierała energię. Szamaniła sobie, paliła kadzidełka o wymyślnych zapachach, tybetańskie, wytwarzane z wedyjskimi recepturami, ajurwedyjskimi zapisami, niwelujące stany rozstroju nerwowego. Oparte na prastarych formułach, używane w medycynie i medytacji. Zapachy świątyń buddyjskich i indyjskich stosowane podczas pujy (tybetańskiej medytacji) i przy oczyszczaniu. Paliła czarne świece i rozmawiała ze zwierzakami. Bo Tonia uwielbia zwierzaki, ale z medytacją buddyjską nie ma nic wspólnego.

Kiedyś chciała zostać weterynarzem, ale… nie wyszło. Jak miliony innych rzeczy, które się jej nie udały. Które miały być dla niej ważne.

Miało upływać owo życie Toni z dystynkcją właściwą Antoninie – takie imię wybrali jej rodzice, nie wiedzieć czemu, bo matka to normalna Zośka, z domu Babuch, a ojciec – Stefan Podjezdny. Skąd u nich taka fantazja? Tego, jak Tonia mawiała, nie wiedzieli nawet najstarsi Indianie. Antonina Podjezdna. Niemożliwe, by Podjezdni – ludzie prości (i spokojni z tego powodu – niewiele chcieli od życia) – wiedzieli, że imię to nosiło tyle aktorek teatralnych, operowych: Filleborn, Gordon-Górecka, Hoffman, Kawecka, Klońska czy Radwan. Nie mieli też pojęcia, że imię jest życzeniem rodziców dla dziecka. Gdyby o tym wiedzieli – nie daj Bóg – można by podejrzewać, że na Tonię spadłby splendor sławy związanej z tymi wybitnymi kreacjami. A tymczasem ani nie umiała śpiewać, choć bardzo lubiła, a i z pamięcią niezbyt dobrze, więc i wszelkie występy, na których musiałaby się popisywać deklamacjami, pozostawały poza jej zasięgiem. Mogliby i od Marii Antoniny zaczerpnąć, ale przecież ta skończyła sromotnie. Chyba nie życzyliby takiego losu ani własnemu dziecku, ani sobie… Właśnie! Może moja Tonia to taka Maria Antonina… A gdzież tam! Tonia to Tonia.

– Zobaczysz – zarzekała się – kiedyś będę obrzydliwie bogata. Kupię ci tę kolię, która tak bardzo podobała ci się w Centrum, i torbę Wittchen, i perfumy Guerlain, i… krem… – Cudownie się rozmarzała i tak, że inaczej być nie mogło.

Nieszczególnie martwiła się tym, jak ją nazwano. Nie czuła związku między życiem i imieniem. Te kwestie nie były immanentnie zależne od siebie. Swoje psy nazwała: Klara i Aurela. Dzieci całkiem normalnie: Kaśka, Marcin i Dawid. Jego imię też było prozaicznie niewymowne – Roman. Bo Tonia nie widziała w imionach żadnej magii. Ktoś jakoś się nazywa, bo tak – i tyle! Wszelkie imaginacje, klątwy, kabały – owszem, ale imię…? Ot! Chwila. Nie wiesz, jak nazwać psa, dziecko, przezwać kogoś? Ona rzuca: pies – Baron, córka – Matylda. Jestem zmęczona i nie miałam czasu na makijaż – Tonia mówi, że wyglądam jak stara Figaszewska.

– Która to Figaszewska? – pytałam przykładowo.

– Skąd mam wiedzieć? – odpowiadała. – Przecież nie znam żadnej.

Nikt z taką łatwością nie znajduje nazw jak Tonia. I już każdy ma imię. I to jakie ładne!2. Szkoła

W szkole należała do naszej ekipy. A była to grupa dzieciaków z elit rodziców ustawionych w tamtym systemie. Klasa wybrańców, chociaż wtedy nikt tego tak nie nazywał. Selekcja odbywała się bez artykułowania oczekiwań ze strony rodziców.

Obywało się bez słów. Były zbyteczne. Nazwisko. Funkcja. Po co słowa? Nadmiar słów – mniej tajemnicy. Ale lista klasy była pełna. Sami ważni miejscy synowie i córy. Ojciec Toni był w szeregach ORMO wysoko postawionym człowiekiem, „na ty” z innymi ważnymi w mieście. Może nie tyle warto było z nim trzymać, ale z pewnością nie opłacało się być przeciwko niemu.

Nic więc dziwnego, że znamienita większość uczniów z tej klasy kończyła jako prymusi. Ich zdjęcia wisiały dumnie na korytarzach szkoły po wsze czasy, choć nie zawsze przykładali się do nauki tak solennie, jakby pani w szkole tego chciała. Ale stawiała piątki, bo jakże to tak! Toni nie. Miała czwórki, a nawet i trójkę z historii. Tonia nie chciała wierzyć ukośnemu napisowi na drzwiach do gabinetu historii: Historia magistra vitae est, mimo że sama wycinała tę sentencję, aby podwyższyć sobie ocenę. Tekst wisiał, chociaż Tonia dalej miała trójkę. Litery były trochę nierówne. I zielone, a pani chciała czerwone. Historia na czerwono – to dopiero była historia! Ale kiedy po latach zaczęły być w modzie jubileusze szkół, Tonia wisiała dumnie obok nas jako Antonina Podjezdna. Oprawiona w piękne tablo i obwiedziona akantowymi wzorami.

Braliśmy ją na niedozwolone eskapady do lasu, by w głuszy leśnej, z dala od wścibskich małomiasteczkowych oczu, palić trawkę czy wypijać resztki dobrych alkoholi zawłaszczonych z barków ważnych rodziców. Alkoholi za wpis do księgi wieczystej, za szkołę, za pracę dla synowej, działkę dla syna, koncesję dla kolegi ze studiów (nieważne, że zaocznych). Czasem wystarczyło tylko, że było się sąsiadem naczelnika, sekretarza czy prezesa spółdzielni.

Smaku niektórych z nich więcej już potem nie poczułam. Jakiś Napoleon V.S.O.P., whisky, której nazwy nie mogłam spamiętać, bo i nigdy później nie piłam takich rzeczy. A wina – to były jakieś sherry, brandy, malagi. Ciężkie, przypalane, szybko upijające, po których dziewczyny z dobrych domów kłamały, że bolą je brzuchy, bo mają miesiączkę. A mamy nie były współczesne i o miesiączkach wolały nie mówić, wierząc w nowoczesność szkoły i postęp idei emancypacji kobiet. I rozwój medycyny. Nic więc dziwnego, że stary ginekolog o wyglądzie satyra i o chytrych oczkach dość szybko dorobił się stylowego domu na obrzeżach miasta, a zaraz potem urządził swoich synów.

Około przednówka zbieraliśmy się w niedzielę przy fontannie, dla niepoznaki ubrani w harcerskie mundurki i ruszaliśmy w kurs. Tonia z nami. Należała do drużyny Tereski, która trzydzieści lat później przewodziła innemu Kościołowi, pozostając jednakowoż bardzo przyzwoitą osobą. Była to druhna z czarnymi włosami i z zasadami. W porośniętej trzciną i tatarakiem zatoczce przez całą niedzielę doświadczaliśmy dorosłości.

I tak niedziela w niedzielę. My o trendach i o muzyce. I w zapamiętaniu ogromnym przeżywałyśmy losy Marty i Michała, Anny i Wiktora z Jeziora osobliwości. Tak, wszystkie dziewczyny zaczytywały się Siesicką. Czerwieniły się przy opisach subtelnych pieszczot, zarywały noce, by dokończyć historię.

Tonia nie lubiła książek. Ona bawiła chłopców. Bo chłopcy wtedy nie chcieli mądrych dziewczyn, tylko uległych. Synowie swoich ojców. Chcieli żon, nie mądrali z tytułami naukowymi, stanowiskami, które oddalały je od kuchni, dzieci. Same zapewniały sobie pracę i płacę, i wypoczynek nad morzem w ramach FWP. Chcieli żon – najpierw chętnych i z fantazją, potem dobrze gotujących i przy okazji również chętnych.

W poniedziałek Tonia nie ćwiczyła na wuefie. Była dobra w biegach. Mała, zwinna, lekka – stanowiła nie lada gratkę dla głodnych sukcesów nauczycieli.

– Dostałam wpierdol – chlubiła się na przerwach. – Widział nas kumpel starego. Z łódki.

Co niektórzy niemal z politowaniem kiwali głowami i szeptali po kątach. Sama Tonia nic sobie z tego nie robiła.

Czy było mi jej żal? Chyba nie. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nigdy nie narzekała. Poza tym często leciała – a to z murku, to znów brat jej przyłożył, młodszy o pięć lat, ale niefortunnie.

Potem częstowała cukierkami. Ojciec przepraszał, bo matka wyprowadziła się na kilka dni. Po paru dniach Tonia ćwiczyła na zajęciach. Chłopcy lubili patrzeć na nią na wuefie. Małe, ale już jędrne piersi, w dodatku nieuwięzione w biustonoszu, w niesubordynowany sposób pływały pod koszulką, zupełnie niezależnie od ćwiczeń, jakie wykonywała. I wygrywała. Chyba to te występy były najbardziej spektakularnymi sukcesami w jej życiu.

Zazdrościłam jej tych piersi i tych sportowych poczynań, mimo że to do mnie Waldek pisał wiersze, a Jacek wypatrywał za mną oczy na szkolnych zabawach w harcerówce.

Była niezależna, nie miewała z wyczytanych nocą książek mniemań na temat życia, siebie i innych głupot. Ale paradoksalnie Tonia żyła książkowo – codzienność przeplatana lodami z lodziarni na rynku – najlepszej w mieście – z dramatami rodzinnymi. O których cicho. Po co to komu zaglądać do garnka? Pewnie coś tam było na rzeczy, skoro chłop się denerwował. A i czasy niełatwe. Nie moja mąka, nie mój chleb! A Podjezdny zły nie był. I ludzi znał. I dom budował. Czasem ludzie ci stawali mu okoniem, to i zezłościł się. Czasem który syknął zza winkla, że szpicel i świnia. Nerwy mu w domu puściły. I żona taka znikąd. Kiedyś uroda i figura. Teraz nic już po tym. I co niektóry przygada o jej prowadzeniu i weseli mu się twarz na wspomnienie nie wiedzieć czego. Sam winien się domyślać. Bo i jemu łatwo przyszła. I ochocza była. Nie jak inne panny, co to głowę wysoko nosiły i do ślubu z wiankiem czekały. I po latach pamięć tu niezawodna… Bywa – „zapomniał wół…”.

A po latach i obiad był niegotowy, i dzieciaki poza domem zbyt długo. Ale żeby zaraz awanturę społeczną czynić za kilka razów dyscypliną splecioną z cienkich rzemyków? To i przecież śmieszne by było. Na ludzi chciał córkę pokierować, na ludzi. Sam wszystkiego się musiał dorabiać.

Ojciec odumarł go zaraz po wojnie, wycieńczony pracą u Niemca, który zły nie był, ale i pracy nie żałował. Matka sama wychowywała jego i jeszcze czwórkę pozostałych, młodszych dzieci, co to niewiele rozumiały, coraz częściej dopytując się: a to o ojca, a to o jedzenie, i wszystkiego im było brak, matczynego przytulania i ojcowskiej ręki. Trochę stryj pomagał, ale potem własnej rodziny niezgorszej garstki się dorobił. A żonę Podjezdny z niczym wziął. Ani posagu, ani nazwiska. Brzuch jej przyprawił kiedyś po zabawie na dechach, to i za żonę wziął, bo uczciwy był. I ani urody, ani nazwiska… Tedy nerwy mają prawo puszczać. A im Tonia bardziej do matki podobna, tym bardziej Podjezdny pamięta, a złość w nim i żałość narastają.

Gdzieś w okolicach siódmej klasy zaczęły się prywatki. Wszyscy zebrali się u Marianny. Toni nie brano pod uwagę. Ustaliliśmy taki próg pieniężny na prezenty, którego Podjezdni nigdy by nie przyjęli; pewnie żadnego by nie przyjęli, ale fakt pozostawał faktem –Tonia nie należała do elity. Przyszła. Nieproszona. Przyniosła płytę Led Zeppelin. Wszyscy szaleliśmy za wirtuozem wokalu, Robertem Plantem. Witaliśmy więc Tonię jak swoją. Ojciec Marianny miał jakieś dziwne koneksje, czort wie z kim, ale dzięki nim jego barek pękał od dobrych trunków, a on sam nie miał czasu, by sprawdzać jego stan, zresztą najlepiej śpiewał po naszej „Stołowej” – tej z czerwoną nalepką. Więc piliśmy i słuchaliśmy The Lemon Song, Bring It on Home. Kolejne pary miały za zadanie zmieniać szpule na ZK140T.

Transowo mijała prywatka, ale co by nie myśleć niejednoznacznie – tylko bluzeczki były wymięte. Oczywiście oprócz Toni. Na tej jej pierwszej prywatce wszystkie guziki godnie zapinały jej bluzkę, niemal do ostatniego. Ten był rozpięty, bo inaczej nie pasowałby do postawionego kołnierza. Wystarczający pozostawał psychodeliczny prezent – upragniona przez wszystkich płyta – a właściwie to raczej: za co Tonia ją kupiła. Nie chciała dokładać do tego zszarganej bluzki. Ów prezent już stanowił niejako ofiarę, a pognieciona bluzka – dowód dotykania przez chłopców – mogła być kolejną ofiarą – ojciec zobaczy i spuści manto.

Wysoka cena wkupnego.

Kiedy my sięgaliśmy głową chmur, zasłuchani w słodkiego, przejmującego rocka, jej ojciec już wiedział, że grzebała w kieszeniach wyjściowej marynarki. Nie pojechała na zawody powiatowe. Tym razem Tonia długo w nocy łykała łzy spływające razem ze smarkami, chowając głowę w poduszkę, by nie obudzić brata.

Potem prywatki były coraz mniej rytualne. Muzyka, jakieś wino, ciemne światło. Bez światła – tylko z przedpokoju lub zza okien. Tonia nie żałowała bluzek, ale i prezentów nie przynosiła. Ojciec nie radził sobie z wychowywaniem jej. Szkoda gadać! Tyłek stawał się coraz twardszy, bodaj by krew sikała, Tonia przy ojcu łzy nie uroniła. Coraz rzadziej startowała w zawodach. Wuefiści musieli pracować z osobami systematycznymi, a ciągłe opuszczanie ćwiczeń powodowało, że Tonia nie robiła wyników, które byłyby jak najbardziej pożądane.

Żal tych widoków toninych piersi, które, zdawać by się mogło, coraz bardziej świadomie się poruszały. I kiedy wiele dziewczyn ze szkoły z szaleńczym pietyzmem bandażowało sobie piersi, by ukryć panoszącą się w nas kobiecość, Tonia wypychała miseczki watą doskonale zastępującą dzisiejsze push-upy. Chłopcy czekali na nią na długiej przerwie i po lekcjach. Tonia czasem znikała gdzieś w piwnicach szkoły z którymś, a potem wracała z czerwonymi malinkami na szyi.

Ja wracałam do domu sama, żeby pracować na własną przyszłość. Na długie lata Zeppelina zastąpili Niemen i Grechuta. Tonia tkwiła w nurcie The Doors, Pink Floyd, Janis Joplin. Nuciła na przerwach Pigs On The Wing, choć do dzisiaj nie ma pojęcia o istnieniu Folwarku zwierzęcego. Trzymała w kosmetyczce z lusterkiem zdjęcia Morrisona wycięte z „Ekranu”. Nosiła się jak Joplin i po kryjomu na górce szkolnej paliła „Klubowe”. Czerwone paczki z miękkiego papieru. Nie to co markowe kartony pall mali, cameli, dunhillów, rothmansów czy peerów wiszące na naszych słomiankach nad wersalkami. Z Peweksu. I mimo że smaku wielu z nich nigdy nie poznałam, to prostokątne, kolorowe kartoniki puszyły się obco brzmiącymi i dobrze wyglądającymi nazwami.

W domu miała względny spokój. Matka ukochała młodszego syna, to jemu stwarzała przyszłość, nie obciążała Toni oczekiwaniami. Ojciec przestał wyprowadzać się z domu, kiedy to któregoś razu przełożeni powiedzieli mu, że „nie chcą kłopotów”, po tym jak Tonia z matką uciekły na komisariat (bo nie wiedziały i nie miały dokąd pójść), by u milicjantów szukać pomocy przed wściekłym Podjezdnym. Już wtedy też coraz bardziej społeczeństwu nie podobała się Milicja Obywatelska. I wielu milicjantom źle z oczu patrzyło. Po cóż im był taki ormowiec? Więc się Podjezdny uspokoił. Z ludźmi trzeba dobrze.

Pod koniec ósmej klasy wszystkich ogarnęła gorączka wyboru szkoły. Nie było prywatek przy zgaszonych światłach, w zapomnienie poszły niedzielne wyprawy – stawaliśmy się odpowiedzialni. Przed nami jawiła się świetlana przyszłość w renomowanych liceach. Gdzież tam miejscowych! Tu tylko jedno liceum. Takie, co to pozostało w ładnym poniemieckim budynku. Z wieżyczkami i kopułkami. Jakoś uchowało się po niemieckiej szkole kupieckiej. Przekształciło się, dostosowało do nowych czasów.

Tonia jakby zdziwiona, jakby z zazdrością, może nawet z ironią, przyglądała się nam – prymusom, laureatom olimpiad, tym, z których wartkim strumieniem wylewała się duma naszych rodziców. Odznaki „Wzorowego Ucznia” i listy pochwalne dla rodziców. Duma. Dowód dobrego pochodzenia i wychowania.

W dniu końca szkoły Tonia nie miała nam wiele do powiedzenia.

– No to, kurwa, kształćcie się. – Śmiała się rzędem zębów, dzięki którym po latach wzbogaciło się kilku nieźle zarabiających małomiasteczkowych dentystów. – Ale to ja kiedyś będę obrzydliwie bogata. – Ten śmiech wirował w powietrzu, niknąc za koronami rozłożystych drzew.

A potem szliśmy wszyscy tą samą od lat aleją kasztanową, ostatni raz razem, ale tak naprawdę to każdy z nas szedł już osobno. Już nie ze sobą, a bardziej naprzeciw siebie. Jeszcze powoli, trzymając pozory. Jeszcze każdy deklarował, że nigdy nie zapomni, że „w życiu! Z nikim innym taka przyjaźń!”. Już nigdy potem nasze łzy nie lały się tak bezwstydnie, jawnie, na zamówienie, ale przecież wtedy zwłaszcza (i tylko wtedy) nie wypadało nie płakać. Ostatni raz razem, ale tak naprawdę to tu, na tej kasztanowej alei, stanęliśmy do wyścigu po wspaniałą dorosłość, po pieniądze, samochody, układy, zakładając niejako a priori, że dotrzemy do mety jako zwycięzcy. Uśmiechaliśmy się przez łzy, szafując obietnicami o przyjaźni, pamięci, ale każdy już marzył, by to jego plecy oglądano w czasie tego biegu. Tonia szła obok. Filigranowa blondynka. Nie płakała. Tylko ona. Szkoda łez!

Ciąg dalszy w wersji pełnejPOLECAMY

Joanna Sykat

Cztery strony miłości

Łucja jest 42-letnią nauczycielką muzyki. Jeszcze trzy lata temu była najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Trafiła się jej miłość, jaka się nie zdarza. Dziesięć lat młodszy od niej mężczyzna postanowił zawalczyć o nią z całym światem. Jednak, po krótkim czasie, mąż z dnia na dzień, wyprowadził się ze wspólnej sypialni i podzielił resztę mieszkania na pół. Łucja, chcąc nie chcąc, godzi się na taką sytuację, ponieważ sprawę komplikuje budowany dom i zaciągnięty na niego kredyt.

Czy Łucja w końcu dowie się, dlaczego mąż się od niej odsunął?

Co stanie się z domem, który miał być zwieńczeniem marzeń o wspólnym życiu?

I wreszcie. Kim był, a może jest tajemniczy Szymon, któremu Łucja poświęca tyle ciepła w swoich wspomnieniach?

Premiera czerwiec 2016
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: