Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

O tron. Część 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O tron. Część 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 619 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

II. W KLASZ­TOR­NEJ CELI.

Gdy w parę dni póź­niej pan sę­dzia, za­nie­po­ko­jo­ny tem, co od Brzo­ski sły­szał, wy­brał się do Wil­na, to przy­byw­szy na miej­sce, ręce z roz­pa­czy za­ła­mał.

Wil­na w Wil­nie pod­ów­czas było nie zna­leść. Cze­go nie znisz­czy­li ko­za­cy Zo­ło­ta­reń­ki, to ob­ró­cił w po­piół i gru­zy strasz­li­wy po­żar, któ­ry trwał dni siedm­na­ście i klę­ski do­peł­nił.

Ucie­kał też z Wil­na kto mógł, a po­zo­sta­wa­li jeno ubo­dzy, co­raz bar­dziej nędz­ni i głod­ni, więc też co­raz skłon­niej­si do wsze­la­kich gwał­tów. Ścią­ga­ły się na­to­miast do nie­szczę­sne­go mia­sta całe gro­ma­dy róż­nych ra­bu­siów i ło­trzy­ków, któ­rzy tu ukry­tych skar­bów i ła­twej zdo­by­czy szu­ka­li. Czę­sto też jesz­cze w roz­ma­itych stro­nach mia­sta wy­bu­cha­ły po­ża­ry, czę­sto do­pusz­cza­no się mor­dów i okru­cieństw, a tym gwał­tom nie za­wsze w porę za­po­biedz zdo­łał rzą­dzą­cy te­raz Wil­nem, w imie­niu cara Alek­se­go, kniaź Sza­chow­ski.

W po­wszech­nym po­pło­chu unik­nę­li też z mia­sta i OO. Je­zu­ici, któ­rzy się tu w ostat­nich cza­sach byli bar­dzo wzmo­gli. Wziąw­szy w po­sia­da­nie ar­chi­pre­zbi­te­ry­aluy ko­ściół św. Jana, od­no­wi­li go pięk­nie, a i inne świą­ty­nie ku czci Bo­żej wzno­si­li. Po­wstał tak ko­ściół św. Ka­zi­mie­rza, kędy cia­ło tego pa­tro­na zło­żo­ne jest, i św. Ste­fa­na na Rud­nic­kiem przed­mie­ściu, wraz ze szpi­ta­lem dla ubo­gich, i św. Ra­fa­ła na Sni­pisz­kach, oraz świą­ty­nia pod we­zwa­niem św. Igna­ce­go, we­wnątrz pięk­ne­mi a sztucz­ne­mi ma­lo­wa­nia­mi ozdo­bio­na.

Do col­le­gium Oj­ców przy ko­ście­le św. Jana ci­snę­ła się mło­dzież i z Ko­ro­ny i z Li­twy; lud­ny też był dom pro­fe­sów, czy­li za­kon­ni­ków star­szych, miesz­czą­cy się przy ko­ście­le św. Ka­zi­mie­rza, a ko­adju­to­rów, czy­li kle­ry­ków, licz­ba wzma­ga­ła się z każ­dym ro­kiem. Gar­nę­ły się tłu­my po­boż­nych do je­zu­ic­kich świą­tyń, ile że tam naj­pięk­niej­sze wpro­wa­dza­no na­bo­żeń­stwa i licz­ne brac­twa, two­rzą­ce niby ar­mię wy­ćwi­czo­ną w wal­ce z sze­rzą­cem się na Li­twie ka­cer­stwem. Sy­pa­ły się też hoj­ne dary i za­pi­sy od moż­nych pa­nów i miesz­czan wi­leń­skich; zgo­ła ro­sło zna­cze­nie Za­ko­nu Je­zu­so­we­go, gdy oto owa klę­ska wszyst­ko ob­ró­ci­ła w ni­wecz. Col­le­gium za­mknię­to, a świą­ty­nie znisz­czo­ne opu­sto­sza­ły; po­zo­sta­li tyl­ko przy nich, iżby służ­ba Boża zu­peł­nie nie usta­ła, nie­któ­rzy star­cy z bra­cisz­ka­mi za­kon­ny­mi do po­mo­cy. Tak przy ko­ście­le św. Igna­ce­go po­zo­stał wiel­ce świą­to­bli­wy, lecz moc­no scho­rza­ły O. Woj­ciech Za­le­ski, Ośm­dzie­się­cio­let­ni zgrzy­bia­ły sta­rzec, wraz z bra­tem Al­ber­tem, a przy ko­ście­le św. Ka­zi­mie­rza O. Ję­drzej Przy­godz­ki, żad­nych dla chwa­ły Bo­żej i po­słu­gi bliź­nich nie lę­ka­ją­cy się nie­bez­pie­czeństw; za­trzy­mał zaś przy so­bie jako ko­adju­to­ra Ka­zi­mie­rza Łysz­czyń­skie­go, któ­ry się był już wów­czas do przy­ję­cia sub­dy­ako­na­tu spo­so­bił. Ka­zi­mierz nie­chęt­nie po­zo­stał, – czuł on bo­wiem nie­chęć do O. Ję­drze­ja za jego su­ro­wość, i za to, "że mu słów praw­dy nie szczę­dził, a upo­mi­nał czę­sto, iżby zbyt­nio ro­zu­mo­wi swe­mu i si­łom nie du­fał. Ka­za­no jed­nak, więc mu­siał usłu­chać, ale po raz pierw­szy uczuł znie­chę­ce­nie; mru­kli­wym się stał i po­sęp­nym. Nie było przy­tem pra­cy żad­nej w Wil­nie, tyl­ko cią­gła oba­wa i cią­głe ukry­wa­nie się. Cza­sem jeno, w suk­nie świec­kie prze­bra­ny, szedł Ka­zi­mierz z roz­ka­za­nia O. Ję­drze­ja lub w jego to­wa­rzy­stwie roz­no­sić chleb i jał­muż­ny ubo­gim, wśród któ­rych strasz­ne cho­ro­by roz­sze­rzać się po­czę­ły. Zresz­tą za­mknię­ty w swej celi, czy­ta­niu róż­nych ksiąg się od­da­wał, któ­re z roz­pró­szo­nej bi­blio­te­ki je­zu­ic­kiej po­zo­sta­ły, a któ­re on w ta­jem­ni­cy przed O. Ję­drze­jem u sie­bie gro­ma­dził. Były to po więk­szej czę­ści księ­gi przez ka­ce­rzy wy­da­wa­ne, a z tych naj­bar­dziej go za­ję­ły dzie­ła Ję­drze­ja Wo­ła­na, słyn­ne­go ka­ce­rza, zwłasz­cza zaś jego Epi­sto­lae de di­vi­na Tri­ni­ta­te, albo Ana­bap­ti­smus sive spe­cu­lum fi­dei et pie­ta­tis.

A tak w tem czy­ta­niu i zgłę­bia­niu róż­nych wąt­pli­wo­ści się za­ciekł, że myśl jego sta­wa­ła się obcą wszyst­kie­mu i na wszyst­ko obo­jęt­ną. I gdy ro­dzic jego, przy­byw­szy do Wil­na, moc­no stro­ska­ny, opo­wia­dać mu po­czął o swo­ich smut­kach, nie­mo­cy cią­głej Wi­tol­da, któ­ra mu ka­lec­twem gro­zi­ła, a wresz­cie o przej­ściach z Ma­ruch­ną, Ka­zi­mierz słu­chał wpraw­dzie, ale tak, jak­by zgo­ła o czem in­nem my­ślał, na uty­ski­wa­nia zaś ro­dzi­ca od­parł su­cho:

– Każ­dy dźwi­ga krzyż swój…

Zhar­dział już był w nim duch, a wy­zię­bło ser­ce, bo oto on, któ­ry przed kil­ku laty lę­kał się ro­dzi­ca jak ognia i ko­rzył się przed nim, te­raz zgnę­bio­ne­mu star­co­wi po­czął z góry na­uki da­wać, jako ma­łej wia­ry jest, iż się tro­ska o to, co w ręku Bo­żych spo­czy­wa.

– A co się ty­czy Ma­ruch­ny – rzekł w koń­cu obo­jęt­nie – ja­bym się jej nie prze­ciw­ił, bo to naj­go­rzej jest… Wiel­ką od­po­wie­dzial­ność na sie­bie bie­rze ten ro­dzic, któ­ry wolę i sen­ty­men­ta dziec­ka ku swo­jej woli na­giąć usi­łu­je.

A na to sta­ry sę­dzia aż sko­czył i po­czął daw­nym, su­ro­wym gło­sem kar­cić syna, iż tak har­do do ro­dzi­ca prze­ma­wiać śmie i na­uki mu da­wać, nie­uzna­jąc ro­dzi­ciel­skiej wła­dzy, któ­ra jako od sa­me­go Boga po­sta­no­wio­na, mą­dra być musi…

Su­ro­wy głos ro­dzi­ca przy­wiódł na pa­mięć Ka­zi­mie­rzo­wi daw­ne wspo­mnie­nia. Zra­zu zląkł się, jak wów­czas, gdy za krnąbr­ne sło­wo sta­ry Pa­tej dys­cy­pli­ną bił, – lecz po­tem krew cała, wzbu­rzo­na, zbie­gła mu do ser­ca. Stał się okrut­nie bla­dy, war­gi za­ciął i gnie­wem w so­bie mio­ta­ny, mil­czał.

A w koń­cu gło­sem stłu­mio­nym, po­nu­rym od­parł:

– Na­de­mną jest te­raz jed­na tyl­ko wła­dza: wła­dza za­ko­nu, któ­rej słu­chać mam, a żad­na inna… Świec­kie też spra­wy obce mi są…

Sę­dzia nie od­rzekł już na to nic, lecz po­tem przed O. Ję­drze­jem, któ­re­go zdaw­na znał, ża­lił się na oschłość i py­chę syna. Ks. Przy­godz­ki zaś słu­chał w mil­cze­niu, siwą gło­wą trząsł, a wresz­cie tak mó­wił:

– Naj­gor­szy jest sza­tan py­chy, on zaś naj­bar­dziej zwykł du­chow­nych, a zwłasz­cza za­kon­ni­ków na­ga­by­wać, tłó­ma­cząc im, jako już do­sko­na­ły­mi są, iżby w ten spo­sób znisz­czyć w nich to, co pod­wa­li­ną jest ich ży­wo­ta: po­ko­rę. O wa­sze­go mło­dzian­ka ja lę­kam się zdaw­na, iżby go ów sza­tan nie opę­tał, a prze­to upo­mi­nam go i kar­cę. Dał mu Bóg wie­le i ta­len­ta róż­ne i wy­mo­wę nie­zwy­czaj­ną, a przy­tem hart woli, któ­ry nas nie­raz w zdu­mie­nie wpra­wiał.

I jako exem­plum opo­wia­dał ks. Przy­godz­ki:

– Dla za­ba­wy przy­stoj­nej, za­ra­zem zaś ku po­ucze­niu mło­do­cia­nych umy­słów, wpro­wa­dzi­li­śmy byli róż­ne z hi­sto­ryi bi­blij­nej i Pi­sma św. wido – do­wi­ska, w któ­rych mło­dzież na­sza i alum­no­wie nie­któ­rzy udział mie­li. Raz na ta­kiem the­atrum przed­sta­wiać miał wasz Ka­zi­mierz ja­ko­we­goś ar­cy­ka­pła­na, ku cze­mu przy­odzie­wał wiel­ką sza­tę bia­łą, igli­ca­mi na ra­mie­niu spię­tą. To­wa­rzysz jego, któ­ry mu sza­tę ową przy­twier­dzial, uczy­nił to tak nie­szczę­śli­wie, iż mu wszyst­kie igli­ce na wskroś w cia­ło wbił. Ka­zi­mierz ani drgnął i cały czas w okrut­nym bolu trwał męż­nie, aż w koń­cu omdlał, gdyż mu krew ob­fi­cie uszła… Gdy zaś ja i inni oj­co­wie • moc­no str­wo­że­ni, py­ta­li go, dla­cze­go­by to uczy­nił i taką mę­czar­nię so­bie za­dał, od­rzekł jeno:

– Tak po­sta­no­wi­łem…

– Otóż, – koń­czył O. Ję­drzej – jest w tym mło­dzian­ku nie­zwy­kły hart; ale przejść może w za­cie­kłość i upór: iżby się zaś tak nie sta­ło, mó­dl­my się, mo­ści sę­dzio, do Tego, któ­ry mo­cen jest kru­szyć naj­tward­sze ser­ca. Ja zaś wam przy­rze­kam, iż nad Ka­zi­mie­rzem czu­wać te­raz będę po­dwój­nie i wła­dzą, któ­ra jest mi dana, ła­mać będę krnąbr­ną jego wolę i py­chę.

Do­trzy­mał przy­rze­cze­nia O. Ję­drzej i po wy­jeź­dzie sę­dzie­go po­czął w dwój­na­sób pró­bo­wać do­sko­na­ło­ści swe­go ko­adju­to­ra su­ro­wo­ścią i kar­ce­niem, a raz w nocy na czy­ta­niu go zszedł­szy, okrut­nie go zgro­mił:

– Pod obe­dy­eu­cyą za­ka­zu­ję! – za­wo­łał. – Od­tąd za po­ku­tę bez mo­je­go ze­zwo­le­nia lub roz­ka­zu nie bę­dziesz wy­da­lał się z celi… a wie­czo­rem świa­tła za­pa­lać nie wol­no, jeno w ci­szy a mro­ku, mo­dli­twy, któ­re ci wy­zna­czę, od­pra­wiać masz, iż­byś har­de­go du­cha upo­ko­rzył!

Wie­dział Ka­zi­mierz, jako X. Przy­godz­ki w po­sta­no­wie­niach swych nie­ugię­ty był a kar­no­ści za­kon­nej prze­strze­gał ści­śle, sam dla sie­bie nie­raz nad mia­rę su­ro­wy. Toż nie od­rzekł nic, ani pró­bo­wał się prze­ciw­ić, tem jed­nak gwał­tow­niej po­czął w nim bu­rzyć się bun­tow­ni­czy umysł.

Przez kil­ka dni czy­nił tak, jak mu O. Ję­drzej na­ka­zał. Nie opusz­czał celi, a sko­ro zmierzch za­padł, usia­dał na twar­dem swem po­sła­niu i tak nie­raz noc całą w chmur­nem roz­my­śla­niu prze­sie­dział, tem się naj­bar­dziej zaj­mu­jąc, jaki cel mieć mo­gło owo ła­ma­nie woli w że­la­znej ob­ró­ży kar­no­ści za­kon­nej.

– Ludz­ka isto­ta – my­ślał – tem się od by­dlę­cia od­róż­nia, że myśl jej jest wol­na, że uczy­nić może to, co za roz­sąd­ne i do­bre uzna. Krę­po­wać myśl, a za­tem i czy­ny, to zna­czy two­rzyć z czło­wie­ka nie­wol­ne zwie­rzę…Że zaś był na­wykł do kon­tro­wer­syi i dys­put, tedy sam so­bie na ów ar­gu­ment in­nym sprzecz­nym od­po­wia­dał ar­gu­men­tem:

– Ła­mać wolę jed­ne­go czło­wie­ka, ży­ją­ce­go w zgro­ma­dze­niu, to zna­czy zgro­ma­dze­nie owo uczy­nić nie­złom­nem, to zna­czy ze wszyst­kich my­śli stwo­rzyć jed­ną myśl i ze wszyst­kich słów jed­no wiel­kie sło­wo, a ze wszyst­kich czy­nów je­den ol­brzy­mi czyn… Tego chciał za­ło­ży­ciel nasz świę­ty i dla­te­go za­kon jego stał się tak po­tęż­nym.

A duch zwąt­pie­nia i py­chy wnet w my­śli jego od­parł:

– Nie by­ło­by Igna­ce­go Loy­oli, gdy­by wolę jego od­ra­zu zła­ma­no, tak, jak ła­mią two­ją… I kto ją ła­mie? nie­do­łęż­ny sta­rzec, któ­ry za­le­d­wie bre­wiarz swój zna… Nie ist­nia­ła­by po­tę­ga za­ko­nu, gdy­by od cza­su do cza­su, wśród tłu­mu kar­nych, bo bez­myśl­nych, nie­wol­ni­ków re­gu­ły, nie uka­zy­wa­ły się nie­pod­le­głe umy­sły, świa­do­me swej mocy, dru­zgo­czą­ce cia­sne kar­by prze­pi­sów za­kon­nych, się­ga­ją­ce wy­żej, od­kry­wa­ją­ce nowe dro­gi…

Co­raz to grub­sze cie­nie za­le­ga­ły celę. Na dwo­rze wiatr je­sien­ny roz­bi­jał się z gło­śnym ję­kiem o zglisz­cza, ru­iny i opu­sto­sza­łe mury, roz­sy­pu­jąc wo­kół ku­rza­wę. Ci­sza zresz­tą na wy­lud­nio­nych uli­cach i pust­ka, a w du­szy Ka­zi­mie­rza co­raz tłum­niej­sze nie­sfor­ne my­śli.

Duch py­chy mó­wił mu te­raz:

– Tyś jest ten, któ­ry nowe od­kry­je dro­gi… tyś jest ten, któ­ry się­gnie wy­żej i po­sią­dzie wła­dzę nad słu­cha­ją­cym cię tłu­mem… Aża­li ów ciem­ny sta­rzec, któ­ry ci roz­ka­zy wy­da­je, może się rów­nać z tobą? Cóż myśl jego, po zie­mi peł­za­ją­ca, kie­dy­kol­wiek stwo­rzyć mo­gła? Cóż zna­czy jego ży­wot, cho­ciaż­by naj­świą­to­bliw­szy, gdy jest na­kształt ist­nie­nia nie­wol­ne­go i bez­myśl­ne­go zwie­rzę­cia? co zna­czy wia­ra, któ­ra jest po­dob­na bez­wied­ne­mu in­stynk­to­wi? co war­ta wo­gó­le taka wia­ra lub cno­ta, o któ­rą nie roz­bi­ja­ły się nig­dy ani po­pę­dy na­tu­ry, ani po­ku­sze­nia żad­ne, ani wąt­pli­wo­ści?…

Po­rwał się Ka­zi­mierz z po­sła­nia i zbli­żył ku oknu. Przez nie wi­dać było czar­ne bez­list­ne ko­na­ry drzew, ota­cza­ją­cych ko­śció­łek, któ­re te­raz tar­gał i ła­mał wi­cher, gnąc je ku zie­mi. W gó­rze, po sciem­nio­nem nie­bie prze­wa­la­ły się cięż­kie chmu­ry, wy­glą­da­ją­ce jak zło­my skał, groź­nie spię­trzo­ne. Wśród nich prze­bły­ski­wa­ły chwi­la­mi gwiaz­dy, drżą­ce, jak­by str­wo­żo­ne tą gwał­tow­no­ścią wi­chru, któ­ry wciąż ję­cząc ża­ło­śnie, zga­sić je usi­ło­wał i strą­cić z wy­so­ka.

A wów­czas zda­ło się Ka­zi­mie­rzo­wi, iż on jest, jako owa gwiaz­da drob­na, rzu­co­na w prze­strzeń bez koń­ca, któ­rą od cza­su do cza­su za­kry­wa­ją i ga­szą mgły zwąt­pień, smut­ków i utra­pień do­cze­snych. Pro­mie­niał­by umysł jego i rzu­cał sze­ro­kie bla­ski, gdy­by nie owa nie­wo­la, nie to skrę­po­wa­nie, w ja­kiem go trzy­ma­ją… Onby pra­gnął iść te­raz w tłum, na­uczać i na­wra­cać, gło­sić praw­dę, ście­rać się z fał­szem. A jemu każą sie­dzieć w tej celi, jak pta­ko­wi w klat­ce, przy­tła­cza­ją my­śli, ska­zu­ją na mil­cze­nie wśród pust­ki i ciem­no­ści.

Było mu zim­no, iż drżał, a tak smut­no jak temu, któ­ry cel swo­jej dro­gi za­tra­cił, lecz idzie da­lej, nie wie­dząc do­kąd i po co… Idzie da­lej, bo musi, bo mu iść na­ka­za­no.

A gdy­by się oparł i po­szedł sa­mo­dziel­nie! Do domu ro­dzi­ca nie wró­ci, łak­nie bo­wiem na­uki, co­raz to więk­szej na­uki, i wal­ki pra­gnie, nie spo­ko­ju. Ale tu tak­że w tej celi po­zo­stać nie może, nie­wol­ni­kiem bo­wiem być nie po­tra­fi.

Prze­cha­dzać się po­czął po celi tak go­rącz­ko­wo, iż się nie­raz po­trą­cał o cia­sne jej mury. A my­śli nie­sfor­ne tak samo roz­bi­ja­ły się w jego gło­wie, któ­ra pa­ła­ła.

Po­zo­stać-że on ma na za­wsze w tem wię­zie­niu i do­cze­kać się, nic nie zdzia­ław­szy, zgrzy­bia­łej sta­ro­ści, jak O. Przy­godz­ki? Sta­rzec ten, ska­zu­jąc go na po­ku­tę, mó­wił mu, iż na­le­ży za­przeć się sa­me­go sie­bie, za­bić w so­bie czło­wie­ka, iżby żył jeno dla wspól­ne­go celu. A czy on lub kto­kol­wiek inny, czy na­wet cała mą­drość wiel­kie­go za­ko­nu, czy sam ge­ne­rał jego, któ­ry wolę swo­ją bez­względ­nie in­nym na­rzu­ca, po­rę­czyć mogą, jaki jest ów cel osta­tecz­ny ludz­kie­go ist­nie­nia?

Zu­chwa­ła myśl na­gle wstrzy­ma­ła się prze­ra­żo­na.

Dreszcz zim­ny prze­szedł Ka­zi­mie­rza od stóp do gło­wy. Jesz­cze nig­dy tak strasz­ne zwąt­pie­nia nie zmą­ci­ły jego du­szy. On po­zwa­lał my­śli swej bluź­nić! Przed mo­men­tem chciał iść w tłum i na­uczać Praw­dy a te­raz sam w ist­nie­nie tej Praw­dy zwąt­pił, a te­raz cią­gle, na­tar­czy­wie jak po­ku­sa, brzmia­ło nut py­ta­nie w du­szy:

– Czy jest jaka Praw­da? czy jest owa jed­na, nie­wzru­szo­na, przed­wiecz­na, lu­dziom ku zba­wie­niu ob­ja­wio­na?

Jesz­cze do nie­daw­na żad­ne­go pod tym wzglę­dem wąt­pie­nia nie miał; jesz­cze do nie­daw­na, gdy się przy­słu­chi­wał uczo­nym z ka­ce­rza­mi dys­pu­tom, dzi­wo­wał się ich za­cie­kło­ści w błę­dach. Błę­dy owe zda­wa­ły mu się tak samo wy­raź­ne, jak pro­mien­ną była świa­tłość wia­ry, któ­rą czuł w du­szy. I na­gle te­raz to świa­tło za­ga­sło; a on zu­chwa­le od­wa­żał się przy­pusz­czać, jako owe błę­dy na po­tę­pie­nie wie­czy­ste ska­zy­wa­ne, mo­gły być ob­ja­wem wol­nej i ro­zum­nej my­śli, szu­ka­ją­cej Praw­dy; a któż rzec może, jako na­przód jej do­ciekł?…

Uczuł zno­wu Ka­zi­mierz, iż myśl jego bluź­ni, że do­pu­ściw­szy raz taką wąt­pli­wość do du­szy, ona w niej spu­sto­szy i oba­li całą do­tych­cza­so­wą wia­rę. Boć je­śli nic pew­ne­go nie ma, to i owe za­sa­dy, któ­re on do­tych­czas za nie­wzru­szo­ne uwa­żał, oba­lo­ne być mo­gły, ten zaś, któ­ry twier­dzi, jako wia­ra jego jest naj­lep­sza, nie sta­wał­że się rów­nie pysz­nym a głu­pim, jak ucznio­wie So­cy­ua, któ­rzy do gro­bu bra­li z sobą ha­sło: "Scio, cui cre­di­di…!"

Celę za­le­gła już ciem­ność zu­peł­na.

Ka­zi­mierz oparł się ple­ca­mi o ścia­nę i sztyw­nym wzro­kiem wpa­trzo­ny przed sie­bie, czuł, że mu pot ob­le­wa czo­ło a wło­sy jeżą się na gło­wie. Ogar­nę­ła go na­raz wiel­ka trwo­ga, prze­czu­cie po­tę­pie­nia za my­śli zu­chwa­łe a zdroż­ne, któ­re mu roz­sa­dza­ły czasz­kę. Zda­ło mu się, gdy tak pa­trzył w ciem­no­ści, że wi­dzi owe my­śli, jak wy­cho­dząc z jego gło­wy, ota­cza­ją go w okół, niby dym gę­sty a czar­ny, to się pod­no­szą, to zni­ża­ją i dłu­gie­mi pa­sma­mi peł­za­ją po zie­mi, jak gady.

Na­le­ża­ło upaść na ko­la­na i mo­dlić się, wy­bła­gać so­bie po­wrót daw­nej wia­ry i ową go­rą­cość, któ­ra w nim sty­gła. Ale sło­wa mo­dli­twy za­mie­ra­ły na ustach; za­bi­ła je wresz­cie myśl, iż to nie skru­cha, lecz ognia pie­kiel­ne­go strach, któ­ry mu każe w tym mo­men­cie na ko­la­na pa­dać, mo­dlić się i w pier­si się bić.

Na­raz dały się sły­szeć przy­spie­szo­ne kro­ki, skrzyp­nę­ły drzwi celi i na ja­śniej­szem tle ko­ry­ta­rza za­ry­so­wa­ła się po­stać O. Ję­drze­ja. Stał w pro­gu i wśród ciem­no­ści usi­ło­wał roz­po­znać Ka­zi­mie­rza.

– Synu – ozwał się drżą­cym gło­sem – pójdź za mną, a spiesz­nie.

I na­przód, o ile mu sił star­czy­ło, nie­le­d­wie biedz po­czął w mil­cze­niu. Za nim szedł Ka­zi­mierz, nie prze­ry­wa­jąc na­ka­za­ne­go si­len­tiutn, chmur­ny i obo­jęt­ny.

O pierw­szym zmierz­chu dnia tego, wy­szedł był O. Ję­drzej z klasz­to­ru. Dą­żył nieść po­cie­chę cho­rym i umie­ra­ją­cym. Gdy prze­cho­dził cia­sne­mi ulicz­ka­mi i za­uł­ka­mi, po­sły­szał na­raz za sobą kil­ka pi­ja­nych, ochry­płych gło­sów. Skrył się tedy w ciem­nem wej­ściu jed­nej na poły roz­wa­lo­nej cha­łu­py, aby unik­nąć na­pa­ści. Owi jed­nak pi­ja­ni za­trzy­ma­li się opo­dal, a mó­wi­li tak gło­śno, że ich X. Ję­drzej z ukry­cia swe­go do­sko­na­le sły­szeć mógł. Śmie­li się do­no­śnie, rzu­ca­jąc od cza­su do cza­su szpet­ne prze­kleń­stwa.

– Głod­no, ciem­no i zim­no – mó­wił je­den – pora za­świe­cić…

– He… he…! – za­śmiał się dru­gi – nie­ma już czem świe­cić w Wil­nie…

– A gdy­byś i za­świe­cił – ozwał się inny – to i cóż? gru­zów jeść nie bę­dziesz, a pie­nię­dzy nie znaj­dziesz… Skry­li psu­bra­ty, albo precz wy­wieź­li.

Na to zaś rzekł pierw­szy:

– Wiem ja gdzie są po­cho­wa­ne skar­by. Mó­wił mi je­den, jako wi­dział, gdy zno­szo­no je do lo­chów, pod tym ot ko­ścio­łem…

Dreszcz prze­biegł O. Ję­drze­ja, bo cho­ciaż ru­chu ręki zło­czyń­cy nie wi­dział, nie mógł wąt­pić, iż to była mowa o ko­ście­le św. Igna­ce­go. Trze­ba było biedz na­tych­miast, uprze­dzić, szu­kać ja­kiejś rady. Wyjść jed­nak ze swej kry­jów­ki O. Ję­drzej nie mógł, gdyż owi zma­wia­li się cią­gle, kłó­cąc się cza­sem i klnąc.

Był je­den, któ­ry re­flek­to­wał, mó­wiąc, jako ko­ściół pust­ką stoi, a wszyst­kie skar­by wy­wie­zio­no. Zresz­tą te­raz kniaź Sza­chow­ski mia­stem rzą­dzi a za ra­bun­ki i pod­pa­le­nia sro­go ka­rze; przed kil­ku dnia­mi dwóch do tur­my wtrą­cił i na­haj­ka­mi ka­zał siec.

Ale ów pierw­szy nie da­wał się od­wieść od my­śli, ła­jąc tchó­rzów.

– Je­śli nie chce­cie, psie syny – wo­łał – to sam dziś w nocy pój­dę!… Tam jeno dwa sta­re szczu­ry tych lo­chów strze­gą, a gdy ich w gar­ści ści­snę, nie pi­sną…

Za­czę­li po­tem uma­wiać się ci­szej, a wresz­cie śmiać się i śpie­wać na zgo­dę. Po­czem od­da­li­li się, aby ową zgo­dę za­pić. O. Ję­drzej wi­dział ich, jako krzy­cząc i pię­ścia­mi w drzwi i okna bi­jąc, ka­za­li so­bie otwo­rzyć są­sied­nią go­spo­dę i tam we­szli.

Bez tchu pra­wie po­spie­szył te­raz O. Ję­drzej, aby Ka­zi­mie­rza z sobą wziąć i na po­moc scho­rza­łe­mu O. Woj­cie­cho­wi dą­żyć..

Ko­ściół był ze wszech stron za­mknię­ty i ciem­ny. Ale O. Ję­drzej znał osło­nię­te gła­zem skry­te wej­ście do pod­ziem­nej celi, kędy była urzą­dzo­na ka­plicz­ka a przy niej X. Woj­ciech z bra­tem Al­ber­tem schro­nie­nie mie­li.

Po stro­mych, wil­got­nych i błot­ni­stych scho­dach ze­szli tedy, a ra­czej zsu­nę­li się z Ka­zi­mie­rzem do lo­chu, kędy owio­nął ich prze­ni­kli­wy chłód i woń wil­go­ci. Tu było zu­peł­nie ciem­no, że trzy­ma­jąc się mo­krych, za­ple­śnia­łych mu­rów za­le­d­wie po­stę­po­wać mo­gli.

O. Ję­drzej po­na­glał jed­nak, szep­cąc pa­cie­rze, a gdy tak szli jesz­cze czas ja­kiś, uj­rze­li na koń­cu owe­go lo­chu świa­teł­ko. Drzwi od ka­pli­cy były nie­co uchy­lo­ne i stam­tąd szedł ów blask, co­raz wy­raź­niej­szy. O. Ję­drzej wbiegł tam i do Ka­zi­mie­rza szep­nął:

– Za­wrzyj drzwi szczel­nie!

Mały oł­ta­rzyk w ka­plicz­ce oświe­tlo­ny był kil­ku grom­ni­ca­mi. Przed nim owi star­cy mo­dli­li się gło­śno. O. Woj­ciech, scho­rza­ły, wpół le­żał na stop­niach. Po za­ple­śnia­łych mu­rach śli­zga­ły się bla­ski bla­de, wśród któ­rych wid­niał wiel­ki krzyż drew­nia­ny nad oł­ta­rzem i z boku wi­ze­ru­nek św. Igna­ce­go Loy­oli. Za­ło­ży­ciel Za­ko­nu miał oczy wznie­sio­ne ku nie­bu a obu rę­ka­mi ci­snął kru­cy­fiks do pier­si.

O. Ję­drzej przy­padł twa­rzą ku zie­mi, lecz wnet prze­ry­wa­jąc mo­dli­twy, zwia­sto­wał gro­żą­ce nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Nie­ma – mó­wił – mo­men­tu do stra­ce­nia; obro­ny nig­dzie nie znaj­dziem, uchodź­my z ży­ciem!

Na to zaś O. Woj­ciech dźwi­gnął się i bar­dzo ci­chym a trzę­są­cym się gło­sem od­parł:

– Nie o ży­cie na­sze tu idzie, lecz o to, iżby do pro­fa­na­cyi nie do­pu­ścić… Skar­bów nie ma tu żad­nych, jeno ten je­den, naj­więk­szy – Sanc­tis­si­mu­iu…

– Na uli­cach ło­trów i włó­czę­gów pi­ja­nych nie brak­nie – za­uwa­żył X. Przy­godz­ki – gór – sze jesz­cze świę­to­kradz­two może się stać, gdy­by­śmy z Sanc­tis­si­mum ucho­dzi­li…

Za­le­gło mil­cze­nie; szu­ka­no w my­śli spo­so­bu ra­tun­ku, gdy na­gle O. Woj­ciech rzekł uro­czy­ście:

– W ta­kiem nie­bez­pie­czeń­stwie wol­no nam po­ży­wać Cia­ło i Krew Pań­ską… aby po­hań­bie­nia nie było. Grzesz­ne są du­sze na­sze, lecz wie­rzą­ce, niech prze­to Pan nasz Je­zus Chry­stus ubło­go­sła­wi je i po­świę­ci na przy­by­tek swój i schro­nie­nie… Mó­dl­my się bra­cia…

Uklę­kli wszy­scy u oł­ta­rza i z ci­cha za­czę­li mó­wić akty skru­chy, bi­jąc się w pier­si a wy­zna­jąc swą nie­god­ność.

– Mea cul­pa! mea cul­pa! – po­wta­rzał O. Woj­ciech, kor­nie gło­wę skła­nia­jąc.

A gdy się pod­niósł i z po­mo­cą to­wa­rzy­szy dźwi­gnął się z klę­czek, ob­li­cze jego wy­nędz­nia­łe, po­kry­te już jak­by cie­niem zbli­ża­ją­cej się śmier­ci, ja­śnia­ło po­go­dą i spo­ko­jem.

Wszedł kro­kiem chwiej­nym na stop­nie oł­ta­rza, mó­wiąc:

– We­sel­my się w Panu, bo oto zgo­to­wał nam ucztę aniel­ską, jako onym pierw­szym wy­znaw­com swo­im w ka­ta­kum­bach…

Gdy zaś za mo­ment ob­ró­cił się ku klę­czą­cym, z kie­li­chem w ręku, twarz jego, oko­lo­na si­wy­mi wło­sa­mi, wy­da­wa­ła się cała w pro­mie­niach… Bla­ski grom­nic od­bi­ja­jąc się i mie­niąc na zło­tym kie­li­chu, pa­da­ły na to ob­li­cze, dziw­nie prze­źro­czy­ste, jak­by już nie­ziem­skie, jeno świę­tym za­pa­łem i wia­rą na­tchnio­ne.

Ze wznie­sio­ne­mi ku nie­bu oczy­ma, trzy­ma­jąc po­nad kie­li­chem Ho­styę św., mó­wił O. Woj­ciech gło­sem sil­niej­szym niż zwy­kle:

– Ecce Agnus Dei…

Przy­stą­pił na­przód O. Ję­drzej, po­tem brat Al­bert, a te­raz cze­ka­no na Ka­zi­mie­rza.

Ten zaś klę­czał opo­dal i nie ru­szał się. Po­mi­mo uro­czy­sto­ści chwi­li, duch jego po­zo­sta­wał zim­ny a na­wet wąt­pią­cy, świę­to­kradz­twa się jed­nak bał i nie śmiał z my­śla­mi ta­kie­mi przy­stę­po­wać do Sto­łu Pań­skie­go.

O. Ję­drzej zwró­cił się ku nie­mu i kar­cił go, a wzy­wał su­ro­wym wzro­kiem. Wzrok ten obu­dził w nim sroż­szy jesz­cze bunt: – Non sum di­gnus. – rzekł gło­śno.

Na to zaś O. Woj­ciech jesz­cze wy­żej pod­niósł Ho­styę św. i po­wtó­rzył:

– Ecce Agnus Dei, ecce qui tol­lit pec­ca­ta mun­di…

I zno­wu cze­kał.

Ale Ka­zi­mierz nie ru­szył się i te­raz, a po chwi­li gło­sem, w któ­rym brzmia­ła nie po­ko­ra, lecz za­cię­tość i zwąt­pie­nie:

– Non sum di­gnus!… – za­wo­łał raz jesz­cze.

Zim­ny dreszcz prze­szedł po wszyst­kich. O. Woj­ciech oczy za­warł, od­wró­cił się ku oł­ta­rzo­wi i po­sta­wiw­szy na nim kie­lich, na ko­la­na się osu­nął.

Po­czem za­czął gło­śno mó­wić psalm po­kut­ny. A Ka­zi­mierz nie po­wta­rzał słów, jeno czuł, że mu ja­kieś szy­der­stwo śmie­je się w du­szy.

– Za mnie się mo­dlą – my­ślał. – A co to zna­czy, gdy ja woli nie mam, iż­bym się sam mo­dlił?

Po od­mó­wie­niu psal­mu ci­sza tak głę­bo­ka za­le­gła, że sły­chać było szmer top­nie­ją­ce­go wo­sku, któ­ry na świecz­ni­ki spa­dał kro­pla­mi.

Zda­la ozwa­ły się na­gle stłu­mio­ne gło­sy i da­le­kie echo kro­ków. Wi­docz­nie kil­ku lu­dzi szło ro­wem, ota­cza­ją­cym z tej stro­ny ko­ściół. Szu­ka­no snadź wej­ścia do pod­zie­miów.

X. Przy­godz­ki, po­wstaw­szy, zbli­żył się do O. Woj­cie­cha, któ­ry u stóp oł­ta­rza le­żał z twa­rzą po­chy­lo­ną ku zie­mi, jak omdla­ły.

– Uchodź­my, oj­cze, uchodź­my! – szep­nął.

Ale wi­dząc, iż sta­rzec bez­wład­ny jest i dźwi­gnąć się nie może, ski­nął na bra­ta Al­ber­ta i z jego po­mo­cą zło­żył go u stóp oł­ta­rza na zie­mi, da­jąc po­dusz­kę mszal­ną pod gło­wę.

A tym­cza­sem owe gło­sy sta­wa­ły się co­raz do­no­śniej­sze; do­cho­dzi­ły te­raz z góry. Snadź zło­czyń­cy, nie mo­gąc zna­leść ukry­te­go wej­ścia do lo­chów, pró­bo­wa­li wtar­gnąć do wnę­trza przez za­kry­styę, któ­ra była nad ową pod­ziem­ną ka­plicz­ką po­ło­żo­na, a mia­ła drzwi naj­mniej moc­ne, bo nie­jed­no­krot­ny­mi na­pa­da­mi już nad­we­rę­żo­ne.

Gło­sy te zda­wa­ły się cu­cić O. Woj­cie­cha, któ­ry pod­niósł zga­słe oczy na to­wa­rzy­szów, usta­mi chwi­lę po­ru­szał bez dźwię­ku, a wresz­cie szep­nął z tru­dem:

– Wi­ja­tyk…

Była jesz­cze jed­na Ho­stya w kie­li­chu, któ­rej spo­żyć nie chciał Ka­zi­mierz.

Tedy O. Ję­drzej przy­stą­pił z nią do ko­na­ją­ce­go star­ca. Ten zaś, jak gdy­by mu cu­dem sił przy­by­ło, dźwi­gnął się nie­co, pod­czas gdy O. Ję­drzej ab­so­lu­cyę mu da­wał, i z twa­rzą pod­nie­sio­ną a rę­ka­mi zło­żo­ne­mi na pier­siach, cze­kał na przy­ję­cie ostat­nie­go po­krze­pie­nia na dro­gę wiecz­no­ści, w któ­rą spo­glą­dał bez trwo­gi z roz­ra­do­wa­niem pro­mien­nem.

Pa­trząc zaś na to Ka­zi­mierz, my­ślał, że pięk­ną jest śmierć po­dob­na i że onby chciał tak umie­rać w prze­świad­cze­niu, że idzie w świa­tłość.

Po chwi­li O. Woj­ciech szep­nął:

– Mó­dl­cie się za mnie…

– I on się prze­cie lęka! – po­my­ślał znów Ka­zi­mierz, i wi­dział jako na czo­ło star­ca wy­stą­pił pot kro­pli­sty a całe cia­ło wstrzą­sa­ły dresz­cze. Na twa­rzy jed­nak nie było trwo­gi, ra­czej uśmiech ła­god­ny na ustach, gdy mu brat Al­bert po­dał do ręki grom­ni­cę i gdy mó­wio­no akty za ko­na­ją­cych.

Zno­wu po­tem za­le­gła ci­sza; owe gło­sy zmil­kły a za­mknię­ci w pod­ziem­nej ka­plicz­ce cze­ka­li w sku­pie­niu na anio­ła śmier­ci, któ­ry miał przy­być po du­szę spra­wie­dli­we­go.

Gdy na­gle rzekł O. Woj­ciech gło­sem jak­by wzmoc­nio­nym:

– Idę, kędy mnie woła Pan nasz Je­zus Chry­stus, cia­ło moje zo­sta­wu­jąc tu, na stra­ży… Wy zaś uchodź­cie!…

Zno­wu ha­ła­sy sły­szeć się dały, tym ra­zem sil­niej­sze. Zda­wa­ło się, jak gdy­by w oko­ło ko­ścio­ła był tłum ucie­ka­ją­cych w po­pło­chu.

– Uchodź­cie! – po­wtó­rzył O. Woj­ciech. Wi­dząc zaś, że nikt się nie po­ru­sza, pod­niósł z tru­dem rękę i rzekł:

– Tak każę…

Po­wsta­li tedy O. Ję­drzej i brat Al­bert i obaj ca­ło­wa­li ręce ko­na­ją­ce­go, któ­ry ich że­gnał ga­sną­cym wzro­kiem, a gdy ku drzwiom się zbli­ża­li, znak krzy­ża św. drżą­cą ręką za nimi na­kre­ślił.

Ka­zi­mierz wciąż jesz­cze klę­czał z oczy­ma utkwio­ne­mi w ko­na­ją­ce­go. Zda­wa­ło mu się, że ko­la­na wro­sły mu w zie­mię, iż ru­szyć się nie może. W gło­wie czuł dziw­ny za­męt, że za­le­d­wie ro­zu­miał, gdy O. Ję­drzej, sto­jąc u drzwi, roz­ka­zy­wał mu wyjść.

Po­wstał tedy, ale się ocią­gał, przy­sta­wał, ob­ra­ca­jąc się wciąż ku O. Woj­cie­cho­wi.

Ten zaś le­żał już bez ru­chu.

Na­gle wzrok jego stał się sztyw­ny, szkli­sty, cia­ło za­drga­ło i wy­prę­ży­ło się, a po twa­rzy prze­biegł dziw­ny cień, któ­ry zga­sił ostat­nią iskrę ży­cia…

Trup O. Woj­cie­cha po­zo­stał sam je­den na stra­ży ko­ścio­ła.

Gdy O. Ję­drzej wraz z bra­tem Al­ber­tem i Ka­zi­mie­rzem zwol­na a z tru­dem wy­do­sta­li się z ci­szy i cie­niów pod­zie­mia, olśni­ła ich na­gle wiel­ka świa­tłość i ogłu­szy­ły krzy­ki. Kil­ka do­mostw opo­dal ko­ścio­ła sta­ło w pło­mie­niach.

Pi­ja­ni owi zło­czyń­cy, któ­rych zmo­wę sły­szał O. Ję­drzej, nie mo­gąc snadź do­być ko­ścio­ła, roz­be­stwie­ni, pod­pa­li­li są­sied­nie domy, wo­ko­ło któ­rych zbił się te­raz tłum, wrzesz­czą­cy w nie­bo­gło­sy.

A Ka­zi­mie­rzo­wi tak sta­ło się w tym mo­men­cie, jak gdy­by z gro­bu obu­dził się na­gle do ży­cia. Po­zo­sta­wiał za sobą zim­ny spo­kój, nie­ru­cho­mość śmier­ci, tu uj­rzał tłu­my, sły­szał krzy­ki roz­pa­czy, wi­dział wal­kę – więc ży­cie. Za­wrza­ła w nim krew, któ­ra sty­gła w pod­zie­miach i ude­rzy­ła do gło­wy. Nie oglą­da­jąc się na O. Ję­drze­ja i nie ba­cząc na jego wo­ła­nia, rzu­cił się w tłum.

A O. Przy­godz­ki, wi­dząc jako bez pa­mię­ci tam le­ciał, rzekł do bra­ta Al­ber­ta:

– Nie­kar­ny, nie za­kon­ny duch w nim jest… Le­piej, iżby nie wró­cił…

Brat Al­bert zaś, któ­ry był ła­god­no­ści wiel­kiej i do­bro­ci a pro­sto­ty go­łę­biej, ozwał się kor­nie:

– Prze­bacz­cie mu, oj­cze!

X. Przy­godz­ki nie od­po­wie­dział zra­zu, gdyż wrzask i tu­mult w oko­ło po­żo­gi stał się taki, że mó­wić nie było moż­na, a ucho­dzić na­le­ża­ło co ry­chlej, iżby na­pa­du roz­be­stwio­nej i gra­bią­cej tłusz­czy unik­nąć.

We­szli tedy, ko­rzy­sta­jąc z za­mie­sza­nia, przez ni­ko­go nie­do­strze­że­ni, w ciem­ne i pu­ste za­uł­ki, a wów­czas O. Ję­drzej rzekł:

– Nasz Za­ło­ży­ciel świę­ty wy­ma­gał przedew­szyst­kiem kar­no­ści i na niej Za­kon swój oparł. A Łysz­czyń­ski ów, po­mi­mo nie­zwy­kłych zdol­no­ści i wie­dzy, mógł­by nam jeno szko­dę przy­nieść. Krnąbr­ny jest… a zda­je mi się wąt­pią­cym… wszak by­łeś świad­kiem przed mo­men­tem, gdy z nami do Sto­łu Pań­skie­go przy­stę­po­wać nie chciał!…

Na to zaś brat Al­bert, któ­ry za­wsze każ­de­go unie­win­nić był rad, ozwał się:

– – Po­ko­ra to może była, nie bunt lub wąt­pie­nie… Wszak rzekł: non sum di­gnus.

Ale O. Przy­godz­ki in­a­czej to ro­zu­miał i jął wy­wo­dzić, jako sza­tan py­chy czę­sto­kroć w skó­rę ba­ran­ka się przy­odzie­wa, iżby tem ła­twiej złu­dzić mógł.

Wkrót­ce też za­mil­kli obaj, gdyż i przez te cia­sne ulicz­ki po­czę­li się tło­czyć lu­dzie, bie­gnąc do pa­lą­cych się do­mów. Ale tam mu­siał zno­wu więk­szy jesz­cze po­płoch się stać, gdyż wkrót­ce dały się sły­szeć prze­raź­li­we krzy­ki i tłum ucie­ka­ją­cych uniósł z sobą O. Ję­drze­ja, roz­dzie­la­jąc go z to­wa­rzy­szem.

– Upiór! upiór! – krzy­cza­no. – Je­zu­ic­kie cza­ry!

Po­żo­ga tym­cza­sem wzma­ga­ła się. Gna­ny wi­chrem je­sien­nym pło­mień, prze­rzu­cał się z da­chu na dach i co­raz to wię­cej ogar­niał do­mów; cała nie­mal dziel­ni­ca sta­ła już w ogniu. Z pa­lą­cych się do­mów ucie­ka­no w prze­ra­że­niu; nie­któ­rzy w dzi­kim obłę­dzie, chcąc reszt­ki mie­nia ra­to­wać, wra­ca­li i rzu­ca­li się w ogień, skąd wy­ska­ki­wa­li w pło­ną­cych suk­niach, jak żywe po­chod­nie, krzy­cząc w nie­bo­gło­sy.

Ra­tun­ku jed­nak nie było żad­ne­go. Tłum stał bez­rad­ny a było i ta­kich mnó­stwo, któ­rzy ko­rzy­sta­jąc z ogól­ne­go prze­ra­że­nia, ło­wi­li zdo­bycz, jaką się dało, gra­biąc.

Do­ko­ła było go­rą­co jak w pie­cu ogni­stym, po­wie­trze peł­ne skier i du­szą­ce­go dymu. Dzi­kie wy­cia, jęki, ło­skot za­pa­da­ją­cych się da­chów, syk pło­mie­ni i huk wi­chru, któ­ry pło­mie­nia­mi tar­gał i roz­no­sił je, two­rzy­ły ol­brzy­mią wrza­wę, jak­by pie­kiel­ną.

Ka­zi­mierz stał wśród tłu­mu, za­pa­trzo­ny w ten ob­raz, wsłu­cha­ny w ową wrza­wę. Pięk­niej­sze­go lecz za­ra­zem strasz­liw­sze­go wi­do­ku nie miał jesz­cze w ży­ciu. Po­trą­ca­ny, za­le­d­wie cza­sem na no­gach utrzy­mać się mógł, ale trwał cią­gle, za­chwy­co­ny po­tę­gą sza­le­ją­ce­go ognia, któ­ry te­raz nad wszyst­ki­mi pło­ną­cy­mi do­ma­mi złą­czył się w jed­no ogrom­ne skle­pie­nie, jak ko­pu­ła, cią­gle ru­cho­ma, niby żywa, dy­szą­ca, z pod któ­rej wy­do­by­wa­ły się co­raz do­no­śniej­sze ło­sko­ty, jak­by tam, pod nią, ty­sią­ce sza­ta­nów nad znisz­cze­niem dzie­ła rąk ludz­kich i do­byt­ku pra­co­wał}– …

Na­raz roz­sze­rzy­ło się jesz­cze owo skle­pie­nie. Je­den po­dmuch wi­chru prze­rzu­cił pło­mień na dal­sze dwa domy.

Nowe jęki i wy­cia. Go­rą­co sta­ło się tak wiel­kie, iż cho­ciaż wiatr pę­dził ogień w kie­run­ku prze­ciw­nym, na drew­nia­nej wie­ży ko­ścio­ła św. Igna­ce­go za­czę­ły po­ka­zy­wać się pło­my­ki.

– Ko­ściół się pali! – za­wo­ła­no.

Do­ko­ła ozwał się szmer, jak­by gło­śne wes­tchnie­nie za­lęk­nio­ne­go tłu­mu.

I na­raz sta­ła się rzecz okrop­na. Sza­leń­stwo ogar­nę­ło wszyst­kich. Po­czę­to tło­czyć się, krzy­czeć i wyć. Ktoś wrza­snął:

– Ra­bu­ją! Mor­du­ją!

I po­wszech­ny po­wstał po­płoch. Ucie­ka­no nie­wia­do­mo do­kąd; rzu­ca­no się na sie­bie, wa­dzo­no i bito; ja­kaś ko­bie­ta po­pchnię­ta upa­dła na zie­mię z dzi­kim ję­kiem, a inni tra­to­wa­li ją bez­li­to­śnie, ona zaś klę­ła, ko­na­jąc. Zda­wa­ło się, że w tej spło­szo­nej gro­ma­dzie je­den w dru­gim wi­dział wro­ga. Roz­pa­sa­ły się na­mięt­no­ści zwie­rzę­ce.

Wtem, przy sa­mym ko­ście­le, nowe rzu­co­no ha­sło:

– Cza­ry! – wo­ła­no – upiór!

Owi zło­czyń­cy, któ­rzy się na zra­bo­wa­nie skar­bów ko­ściel­nych sprzy­się­ga­li, nie mo­gąc zra­zu wej­ścia do lo­chów pod­ziem­nych zna­leść i wznie­ciw­szy po­żo­gę, czy­ha­li w ukry­ciu na zdo­bycz. Na­raz doj­rze­li, jako wej­ściem ukry­tem wy­do­sta­li się z pod­zie­miów ko­ściel­nych O. Ję­drzej, brat Al­bert i Ka­zi­mierz. Zra­zu chcie­li rzu­cić się na nich, ale herszt wstrzy­mał ich mó­wiąc, iż to na nic się nie zda.

– Szczu­ry zmy­ka­ją – mó­wił – niech idą precz… My zaś te­raz zna­my wej­ście… Cze­kaj­my!

Cze­ka­li jesz­cze mo­ment, a po­tem ko­rzy­sta­jąc, iż uwa­ga po­wszech­na była w oko­ło po­żo­gi sku­pio­na, bez trud­no­ści i nie­po­strze­że­nie wkra­dli się do lo­chów.

Herszt za­że­gnał po­chod­nię i ry­chło wraz z to­wa­rzy­sza­mi zna­lazł się u drzwi ka­plicz­ki.

Po­pchnął je, wy­wa­lił i wpadł pierw­szy.

Na pod­ło­dze le­żał trup O. Woj­cie­cha – na stra­ży.

Oświe­tlo­ny te­raz ja­skra­wo mi­go­tli­wym pło­mie­niem po­chod­ni, zda­wał się drgać, po­ru­szać, dźwi­gać, a otwar­te­mi sze­ro­ko, mar­twe­mi oczy­ma, pa­trzył na zbó­ja…

Ten krzyk­nął:

– Smierć!

Cof­nął się, za­to­czył i jak dłu­gi padł twa­rzą do zie­mi, z ca­łej siły ude­rza­jąc czasz­ką o ster­czą­ce gła­zy pod­wa­lin.

Inni w dzi­kim po­pło­chu ucie­kać po­czę­li, a wy­do­staw­szy się z pod­zie­miów rzu­ci­li w roz­be­stwio­ną trwo­gą i roz­pa­czą gro­ma­dę, ów krzyk:

– Śmierć! upiór! cza­ry!

Roz­legł się ten krzyk jak ha­sło. Set­ki lu­dzi po­wta­rza­ły go bez­wied­nie, wi­dząc w nim od razu wy­tłó­ma­cze­nie przy­czy­ny po­żo­gi i tylu nie­szczęść.

– Cza­row­ni­kom śmierć! – wo­ła­no te­raz, sza­le­jąc z go­rą­ca i stra­chu.

Od stro­ny ko­ścio­ła tło­czo­no się ku po­go­rze­li­sku. Ci co szli w pierw­szych sze­re­gach byli już nie­mal w ogniu; za­pa­la­ła się na nich odzież i wło­sy. Bro­niąc się od nie­chyb­nej śmier­ci, wal­czył każ­dy czem mógł z naj­bli­żej sto­ją­cym; pa­zu­ra­mi darł, zę­ba­mi ką­sał.

Nie­co opo­dal, u jed­ne­go z do­mów, któ­re­go do­tąd pło­mie­nie nie tknę­ły, stał sta­rzec, wy­nio­słej po­sta­wy. Siwe jego wło­sy, któ­re wi­cher roz­wie­wał, zda­wa­ły się czer­wo­ne od bla­sku łuny. W pra­wi­cy trzy­mał sza­blę, a lewą ręką obej­mo­wał tu­lą­ce się ku nie­mu dziew­czę i z mar­twym, ja­kimś ka­mien­nym spo­ko­jem spo­glą­dał na sze­rzą­ce się w okół znisz­cze­nie. Tłum wrzesz­czą­cy, roz­pa­sa­ny, za­gra­dzał mu dro­gę. Ucie­kać nie mógł, więc cze­kał.

Ale tłum ów dą­żył te­raz ku nie­mu.

– Cza­row­ni­kom śmierć! – wrzesz­cza­no.

– Pa­trz­cie-no! – ktoś krzyk­nął – dom ka­ce­rza stoi cały… Szół­kow­ski na stos! niech ogień swo­ją po­so­ką uga­si!…

Sta­rzec drgnął i gwał­tow­nie przy­ci­snął cór­kę do pier­si.

– Uchodź – rzekł – uchodź Halsz­ko…

Ale ona, przy­padł­szy mu do ko­lan, ra­mio­na­mi je ob­ję­ła.

– Nie oj­cze… zo­sta­nę z tobą – mó­wi­ła łka­jąc. Ka­zi­mierz, uno­szo­ny prą­dem szedł, a ra­czej pcha­ny był w pierw­szym sze­re­gu. I na nim była po­pa­lo­na i star­ga­na odzież; go­rą­cość ota­cza­ją­cych ze­wsząd pło­mie­ni mózg mu pa­li­ła, dusz­ne po­wie­trze dła­wi­ło w pier­si. W ustach czuł go­rycz i smak jak­by krwi. Lę­kał się omdleć. Nie­jed­no­krot­nie wo­łał do sza­le­ją­cych: – Strzy­maj­cie się, przez Bóg żywy!

Ale nikt jego gło­su nie sły­szał. Wście­kłość roz­pa­czy była te­raz rów­na po­tę­dze nisz­czą­ce­go ognia.

Jak fala spię­trzo­nej wody, tak owa gro­ma­da sza­le­ją­cych oto­czy­ła w jed­nym mo­men­cie Szół­kow­skie­go.

On usi­ło­wał te­raz sza­blą uto­ro­wać so­bie dro­gę, ale na­próż­no. Ktoś za­szedł­szy z tyłu za­dał mu to­por­kiem cios w gło­wę.

Sta­rzec za­chwiał się i ru­nął…

A wów­czas Ka­zi­mierz od­zy­skał na­gle siły.

– Dzi­kie be­stye! – krzyk­nął po­tęż­nym gło­sem – cóż wam za­wi­nił ten sta­rzec?… Nie lę­ka­cież się po­msty Bo­żej za ta­ko­we zbrod­nie?… Spa­li was za to sroż­szy ogień pie­kiel­ny!…

Ci co przy nim sta­li cof­nę­li się na mo­ment, tak im się dziw­nym wy­dał ten zu­chwa­ły a sil­ny głos; lecz z dal­szych sze­re­gów szły zno­wu krzy­ki:

– Pod­pa­lić dom! ka­ce­rza wraz z jego szcze­nię­ciem żyw­cem w ogień!

– I z tym co ka­za­nia pra­wi! – do­rzu­cił inny.

– Oto­czo­no tedy ko­łem le­żą­ce­go na zie­mi Szół­kow­skie­go i Halsz­kę, któ­ra nie­przy­tom­na pra­wie, wła­snem cia­łem ochra­nia­ła ro­dzi­ca.

Ka­zi­mie­rza we­pchnię­to tak­że w to koło i trzy­ma­no za ręce. Je­den bli­żej sto­ją­cy za­wo­łał doń:

– Pój­dziesz ty sam za­raz w ogień pie­kiel­ny, psi synu!

Inny oświe­tlał go głow­nią, a uj­rzaw­szy, iż miał twarz ogo­lo­ną, na gło­wie zaś, wśród buj­nych wło­sów ton­su­rę:

– Je­zu­ita! – krzyk­nął.Ów zaś pierw­szy za­śmiał się szy­der­czo i do­rzu­cił:

– Niech więc idzie w ogień z ka­ce­rzem roz­pra­wiać…

Szał roz­be­stwio­nej, pi­ja­nej roz­pa­czą gro­ma­dy, ma­jąc już ofia­ry przed sobą, nie­co uśmie­rzać się zda­wał. Sta­no te­raz w miej­scu i cze­ka­no mo­men­tu po­msty, wi­do­wi­ska…

Ka­zi­mierz wi­dział jak dwo­rek Szół­kow­skie­go ra­bo­wa­no na­przód, a po­tem ci­ska­no do wnę­trza i na dach pło­ną­ce głow­nie.

Szły już w górę ję­zy­ki ogni­ste i dym bu­chał gę­sty przez otwo­ry okien.

A jemu się na­gle zda­ło, iż już na swem cie­le czu­je łech­ta­nie owych pło­mie­ni i zdjął go strach…

Pot wy­stą­pił mu na czo­ło, dech za­mie­rał w pier­si. Zgi­nie – nie było ra­tun­ku… Przy­szedł mu na myśl ks. Woj­ciech i jego świą­to­bli­wa śmierć… A on na­wet w tym mo­men­cie nie czuł w so­bie ani skru­chy, ani owej go­to­wo­ści… czuł strach…

U jego nie­mal stóp le­żał ran­ny Szół­kow­ski i klę­cza­ła Halsz­ka, ra­mio­na­mi ota­cza­jąc ojca.

Gdy mó­wił w jego obro­nie, uczuł na so­bie jej peł­ne wdzięcz­no­ści spoj­rze­nie i rzu­ciw­szy na nią okiem, uj­rzał na chwi­lę jej twarz, po­mi­mo śmier­tel­ne­go prze­ra­że­nia, jak zja­wi­sko pięk­ną. Wśród tej pi­ja­nej roz­pa­czą tłusz­czy, zie­ją­cej zwie­rzę­cą na­mięt­no­ścią, wśród tego znisz­cze­nia po­żo­gi i ja­skra­wych od­bla­sków łuny, po­stać ta, klę­czą­ca nad ran­nym ro­dzi­cem, wy­glą­da­ła jak mo­dlą­cy się o zli­to­wa­nie anioł.

I te­raz gdy go strach ogar­nął, czuł, że już nie o sie­bie jeno się boi, że nie tyl­ko swe­go oca­le­nia pra­gnie, lecz lęka się tak­że o tę obcą so­bie dzie­wecz­kę i chciał­by ją oca­lić…

Ale nad­cho­dził ko­niec… Dwo­rek Szół­kow­skie­go stał już w pło­mie­niach; stos był go­to­wy. Zno­wu ozwa­ły się wrza­ski:

– W ogień z nimi! w ogień z ka­ce­rzem!

Rzu­co­no się ku Szół­kow­skie­mu. Lecz Halsz­ka wszel­kie­mi si­ła­mi ucze­pi­ła się star­ca, że mo­co­wać się z nią mu­sia­no. Zdzie­ra­no z niej odzież; pa­zu­ra­mi krwa­wio­no bia­łe cia­ło, wy­gi­na­no ra­mio­na, sil­nie sple­cio­ne w oko­ło szyi ro­dzi­ca.

– Ra­zem! ra­zem! – bła­ga­ła. A z tłu­mu wo­ła­no cią­gle:

– Psa i szcze­nię w piec!

Po­mi­mo upal­ne­go go­rą­ca Ka­zi­mie­rzo­wi krew sty­gła w ży­łach. Czuł, że ten opór był da­rem­ny, że za chwi­lę to bia­łe cia­ło, któ­re ręka zło­czyń­cy ob­na­ża­ła przed nim, sta­nie się pa­stwą pło­mie­ni…

Ja­koż Halsz­ka wnet osła­bła. Roz­gię­to jej ra­mio­na i od­rzu­co­no ją na wznak. Pa­dła jak mar­twa, z roz­wia­ny­mi wło­sa­mi i od­kry­tą pier­sią, któ­rej nie kry­ła po­szar­pa­na suk­nia.

Rzu­cił się Ka­zi­mierz i wy­rwał ją z rąk opraw­ców.

– Przez li­tość! – za­wo­łał – miej­cie li­tość! I chciał sobą za­sło­nić Halsz­kę.

Ale wnet go znów uję­to i po­wa­lo­no.

– Je­zu­ita w piec! – wrzesz­cza­no – usma­rzyć go ka­ce­rzom na po­cie­chę!

Ka­zi­mierz oczy za­warł.

W tej chwi­li nie czuł już stra­chu, nie czuł nic, ogar­nął go za­męt…

Cią­gnio­no ich po zie­mi, no­ga­mi ko­piąc i urą­ga­jąc. Halsz­ki ra­mio­na bez­wied­nie oplo­tły jego szy­ję i w zwar­tym uści­sku wle­czo­no ich ra­zem.

Gdy wtem roz­legł się wrzask:

– Woj­sko!

Jak­by szum po­tęż­ne­go wi­chru stłu­mił w tym mo­men­cie dzi­kie wy­cia tłusz­czy. Zie­mia dud­ni­ła głu­cho pod ko­py­ta­mi stu koni. Woj­sko Sza­chow­skie­go przy­by­wa­ło na ra­tu­nek.

Tłum pierz­chał w po­pło­chu a zwłasz­cza ucie­ka­li ci, któ­rzy naj­gor­sze ra­bun­ki i mor­dy na su­mie­niu mie­li.

W sam śro­dek zgrai, dzi­da­mi kłu­jąc, sie­kąc sza­bla­mi i na­haj­ka­mi gwiż­dżąc, wpadł od­dział kon­ni­cy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: