Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tropiciel - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Tropiciel - ebook

MOSKWA PAMIĘTA, NIE WYBACZA.

ZNAJDZIE, UKARZE, DOPEŁNI ZEMSTY...

 

W stolicy Federacji Rosyjskiej zostaje brutalnie zamordowany polski dyplomata. Rosyjskie i polskie służby prowadzą dochodzenia, które grzęzną w gąszczu fałszywych tropów.

 

Do Warszawy przylatuje przybrany brat ofiary, owiany złą sławą były amerykański komandos. „Opiekę” nad nim sprawuje młoda agentka polskiego kontrwywiadu.

 

Sprawy wymykają się jednak spod kontroli... Śmierć zbiera krwawe żniwo – kto zabija? Terrorysta, nowa mafia czy stara tajemnica?

 

Vladimir Wolff po mistrzowsku opowiada jedną z legend PRL-u, przedstawiając niepokojąco prawdopodobny scenariusz wydarzeń skazanych na zapomnienie przez KGB i dawne polskie specsłużby.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-25-0
Rozmiar pliku: 807 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wie­dział, że nie po­wi­nien się tu zna­leźć, nie­mniej był i nie ba­wił się naj­le­piej. Z ta­cy prze­cho­dzą­ce­go obok kel­ne­ra wziął kie­li­szek z czer­wo­nym wi­nem, zwil­żył usta i ro­zej­rzał się po sa­li w po­szu­ki­wa­niu zna­jo­mych twa­rzy. Miał wra­że­nie, że go­spo­da­rzom uda­ło się zgro­ma­dzić ca­łą śmie­tan­kę to­wa­rzy­ską Mo­skwy, co w obec­nych cza­sach wca­le nie by­ło ta­kie ła­twe.

Nie­da­le­ko stał Gien­na­dij Zaj­cew, je­den z naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków pre­zy­den­ta. Sześć­dzie­się­cio­pię­cio­la­tek z nie­spo­koj­nie po­dry­gu­ją­cą grdy­ką wpro­wa­dzał at­mos­fe­rę tym­cza­so­wo­ści, choć na do­brą spra­wę po­wi­nien być osto­ją sta­bil­no­ści i spo­ko­ju. Ja­ko je­den z naj­bo­gat­szych lu­dzi no­wej Ro­sji dys­po­no­wał ak­ty­wa­mi się­ga­ją­cy­mi mi­liar­dów do­la­rów. Wła­ści­ciel spół­ek wy­do­byw­czych, ar­ma­tor, fi­lan­trop, po­sia­da­ją­cy sa­mo­lo­ty, do­my na ca­łym świe­cie i klub pił­kar­ski re­ali­zo­wał się pra­wie w każ­dej dzie­dzi­nie. Nie ist­nia­ły dla nie­go prze­szko­dy nie do po­ko­na­nia, a rzą­do­we kon­trak­ty sy­pa­ły się je­den za dru­gim. Ten czło­wiek spał na for­sie i miał wszyst­ko – no, mo­że oprócz gu­stu do ko­biet, któ­ry po­zo­sta­wiał wie­le do ży­cze­nia.

Uwie­szo­na je­go ra­mie­nia naj­now­sza zdo­bycz – Ele­na – wy­glą­da­ła po­dob­nie jak jej po­przed­nicz­ka: pół gło­wy wyż­sza od Zaj­ce­wa, z ru­dy­mi lo­ka­mi spły­wa­ją­cy­mi do ra­mion i w naj­now­szej suk­ni Ver­sa­ce­go, któ­ra le­d­wie za­sła­nia­ła cho­ro­bli­wie chu­de cia­ło. Po­przed­nią wy­bran­kę oli­gar­chy prze­bi­ja­ła kosz­mar­nym ma­ki­ja­żem na za­pad­nię­tej twa­rzy.

Wzdry­gnął się, gdy ob­rzu­ci­ła go spoj­rze­niem, i szyb­ko od­wró­cił gło­wę w dru­gą stro­nę, gdzie bry­lo­wa­ło praw­dzi­we od­kry­cie ro­ku. Ta­ki tan­cerz zda­rza się raz na stu­le­cie. Oleg No­wo­sil­cow ścią­gał tłu­my na przed­sta­wie­nia ba­le­tu mo­skiew­skie­go, a skan­da­le z je­go udzia­łem wy­peł­nia­ły czo­łów­ki ta­blo­idów. Zresz­tą new­sa­mi o tych wy­czy­nach so­wi­cie okra­sza­no też wia­do­mo­ści te­le­wi­zyj­ne i por­ta­le in­ter­ne­to­we. Zro­bił to, zro­bił tam­to, swo­im zwie­rzę­cym ma­gne­ty­zmem uwiódł spad­ko­bier­cę ary­sto­kra­tycz­ne­go ro­du z Włoch, ska­so­wał na­le­żą­cy do Zaj­ce­wa jacht wart dzie­sięć mi­lio­nów do­la­rów. Ach, co to by­ła za za­ba­wa. Wła­ści­ciel, za­przy­jaź­nio­ny z ba­let­mi­strzem, nie wy­glą­dał na prze­ję­te­go.

Na szczę­ście ta­cy jak No­wo­sil­cow sta­no­wi­li mniej­szość wśród zgro­ma­dzo­nych go­ści. Za­pro­szo­no ich, by do­da­wa­li pi­kan­te­rii ca­łej za­ba­wie. Bez nich by­ło­by po pro­stu nud­no. Co tu du­żo mó­wić – Fran­cu­zi wie­dzie­li, jak się ba­wić. Bra­ko­wa­ło je­dy­nie Ał­ły Pu­ga­czo­wej, któ­ra aku­rat wy­je­cha­ła od­po­cząć do So­czi. Ca­ła resz­ta to urzęd­ni­cy wyż­sze­go szcze­bla, dy­plo­ma­ci i oli­gar­cho­wie, nie tak barw­ni jak choć­by Zaj­cew, lecz rów­nie wpły­wo­wi w rzą­dzie i ad­mi­ni­stra­cji.

Przez chwi­lę roz­wa­żał po­mysł przej­ścia do sa­li obok i prze­ką­sze­nia cze­goś. Nie jadł od śnia­da­nia. Wi­dząc jed­nak kłę­bią­cy się w środ­ku tłum, po­rzu­cił ten plan. Je­mu aż tak się nie śpie­szy­ło, po­cze­ka. Nie opędz­lu­ją prze­cież wszyst­kie­go, coś na pew­no zo­sta­nie. Uśmie­cha­jąc się na pra­wo i le­wo, a przy tym sta­ra­jąc się ni­ko­go nie po­trą­cić, prze­szedł na dru­gi ko­niec sa­li i przy­sta­nął przy oknie. Tej czę­ści pra­cy, bo wła­ści­wie był w pra­cy, szcze­gól­nie nie lu­bił. Na­wią­zy­wa­nie no­wych kon­tak­tów nie przy­cho­dzi­ło mu ła­two. Za każ­dym ra­zem mu­siał się prze­ła­my­wać. Co zro­bić, ta­kie ogra­ni­cze­nia. Dziś pew­nie w ogó­le nic z te­go nie wyj­dzie, gdyż to­wa­rzy­stwo wy­da­wa­ło się zgra­ne, cho­ciaż po­ło­wę sta­no­wi­li cu­dzo­ziem­cy. Nie by­ło do ko­go się pod­cze­pić – nie znał żad­ne­go z tych lu­dzi, to nie je­go li­ga. Ta­cy wy­rob­ni­cy jak on za­ła­twia­li spra­wy sto­ją­cych wy­żej, bie­ga­li na po­sył­ki i od­wa­la­li brud­ną ro­bo­tę. Tu­taj ty­tuł trze­cie­go se­kre­ta­rza am­ba­sa­dy Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej w Mo­skwie ab­so­lut­nie nic nie zna­czył.

Po­cie­szył się kon­sta­ta­cją, że go­spo­da­rze zna­ją się na trun­kach. De­li­kat­nie za­mie­szał wi­no i przy­glą­dał się, jak krwi­sto­czer­wo­ny płyn wi­ru­je w szkla­nej cza­szy.

– Źle się pan ba­wi? – usły­szał gdzieś z bo­ku.

– Skąd­że.

Przyj­rzał się nie­zna­jo­me­mu. Na oko pięć­dzie­siąt–pięć­dzie­siąt pa­rę lat, woj­sko­wa pre­zen­cja, co o ni­czym nie mu­sia­ło prze­są­dzać, prze­ni­kli­we spoj­rze­nie i za­pad­nię­te po­licz­ki. Mó­wił po an­giel­sku, lecz z wy­raź­nym miej­sco­wym ak­cen­tem.

– Wła­ści­wie to chcia­łem o coś za­py­tać.

– Pro­szę. – Sta­rał się być na­sta­wio­ny tak przy­jaź­nie, jak to tyl­ko moż­li­we.

– Ni­g­dzie nie wi­dzę... – Męż­czy­zna za­ci­snął usta.

– Przy­sła­li mnie w za­stęp­stwie. – Po­wo­li do­my­ślał się, o co cho­dzi. – Mój szef zwich­nął no­gę.

– Kto?

– Je­rzy Ma­zu­rek, bo to chy­ba o nim pan mó­wi?

– A pan jest...

– Ko­strze­wa. Ra­fał Ko­strze­wa. – Prze­ło­żył kie­li­szek do le­wej dło­ni i wy­cią­gnął rę­kę.

Tam­ten ma­chi­nal­nie uści­snął mu dłoń, ale sam już się nie przed­sta­wił, bąk­nął tyl­ko coś pod no­sem i od­szedł, na­wet nie sta­ra­jąc się uspra­wie­dli­wić żad­ną wy­mów­ką. Ko­strze­wa od trzech lat pra­co­wał w dy­plo­ma­cji, a od dwóch mie­się­cy prze­by­wał w Mo­skwie i wcze­śniej z ni­czym po­dob­nym się nie spo­tkał. Ow­szem, po­zna­wał róż­nych dzi­wa­ków, by nie rzec wa­ria­tów, lecz grzecz­ność wy­ma­ga­ła, że­by ten typ przy­naj­mniej się przed­sta­wił. Być mo­że tu obo­wią­zu­ją in­ne za­sa­dy. Szcze­rze mó­wiąc, po­czuł się do­tknię­ty, lecz ja­ko pro­fe­sjo­na­li­sta sta­ran­nie skrył to za nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym uśmie­chem. Trud­no, ta­kie sy­tu­acje się zda­rza­ją i ty­le.

Zer­k­nął na ze­ga­rek. Do­pie­ro mi­nę­ła dwu­dzie­sta. Mu­si ja­koś wy­trzy­mać jesz­cze go­dzi­nę i ulot­ni się do am­ba­sa­dy. Swo­ją dro­gą, przy­kra spra­wa z tym Ma­zur­kiem. Fa­cet po­tknął się i zle­ciał ze scho­dów. Kost­ka spu­chła mu jak ba­nia. Nie chciał ro­bić za­mie­sza­nia wo­kół sie­bie, przy­cho­dząc o ku­lach, ale na­wet na wóz­ku wśród tych wszyst­kich in­dy­wi­du­ów spraw­dził­by się le­piej niż je­go mło­dy pod­wład­ny. Jak pech, to pech. No, do­bra – zo­bacz­my, co da się zro­bić z tak pięk­nie roz­po­czę­tym wie­czo­rem... Mo­że nie wszyst­ko stra­co­ne. Z od­bi­cia w szy­bie wi­dział, że dziew­czy­na to­wa­rzy­szą­ca ma­ją­ce­mu już moc­no w czu­bie jed­ne­mu z dy­rek­to­rów Ro­snie­ftu od ja­kie­goś cza­su zer­ka w je­go stro­nę. Dla­cze­go przy go­ściu krę­cą się tak pięk­ne dziew­czy­ny? Py­ta­nie re­to­rycz­ne.

Po raz pierw­szy ser­ce moc­niej za­bi­ło mu w pier­si. Tyl­ko ostroż­nie. Nie chciał stać się ofia­rą skan­da­lu. W tym fa­chu to po pro­stu nie ucho­dzi. Uśmiech­nął się i wzniósł kie­li­szek. Je­śli bę­dzie tak stał w ką­cie, to za­raz ktoś mu sprząt­nie tę ślicz­not­kę, a on ko­niecz­nie chciał dziś od­nieść ja­kiś suk­ces. Każ­de­mu się prze­cież na­le­ży, czyż nie?

* * *

Ta­ki wy­jazd wią­że się z nie­do­god­no­ścia­mi. Po pierw­sze, za­wsze trze­ba prze­bić się przez cał­ko­wi­cie za­kor­ko­wa­ną me­tro­po­lię, co wy­ma­ga cza­su i nie­ziem­skiej wprost cier­pli­wo­ści. Po dru­gie – na­wet jak na po­ło­wę kwiet­nia by­ło pa­skud­nie. Sią­pią­cy od pa­ru dni deszcz nie za­chę­cał do wy­cie­czek. Gdy tyl­ko opusz­czą wnę­trze sa­mo­cho­du, wszyst­ko prze­mok­nie – bu­ty, spodnie... zim­na wo­da lać się bę­dzie za koł­nierz. Po­za tym wszyst­kie śla­dy i tak szlag tra­fił. Wró­cą z ka­ta­rem, któ­ry praw­do­po­dob­nie oka­że się je­dy­nym efek­tem tej eska­pa­dy. Nie­ste­ty, jak mus, to mus. Wstą­pi­łeś do po­li­cji, to cierp i nie na­rze­kaj. Za­wsze mo­że być go­rzej.

Ka­pi­tan Ana­to­lij Wła­di­mi­ro­wicz Kro­pot­kin wy­glą­dał, jak­by drze­mał na tyl­nym sie­dze­niu służ­bo­wej ła­dy, opa­tu­lo­ny płasz­czem, z „Kom­mier­san­tem”, nie­za­leż­nym dzien­ni­kiem, wci­śnię­tym pod pa­chę. Resz­ta współ­pra­cow­ni­ków rów­nież za­cho­wy­wa­ła mil­cze­nie. Wo­le­li po­słu­chać ra­dia, mi­mo że na­pły­wa­ją­ce in­for­ma­cje nie na­stra­ja­ły opty­mi­stycz­nie. Ko­lej­ne sank­cje, wy­klu­cze­nia i peł­za­ją­cy krach eko­no­micz­ny. Już kie­dyś prze­ży­li coś po­dob­ne­go. Pa­mię­ta­li de­ka­dę Jel­cy­na – jed­no wiel­kie pa­smo upo­ko­rzeń. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie chciał po­wro­tu tam­tych cza­sów, nie­mniej za­no­si­ło się na po­wtór­kę.

Ofi­cjal­nie wszy­scy mó­wi­li jed­nym gło­sem. Nie­ofi­cjal­nie, w gro­nie naj­bliż­szych, za­ufa­nych zna­jo­mych, re­zy­gno­wa­li z urzę­do­we­go opty­mi­zmu i trom­ta­dra­cji. W koń­cu każ­dy ma ro­dzi­nę i my­śli o przy­szło­ści – jej i swo­jej. Czu­ło się na­ra­sta­ją­ce na­pię­cie, jak przed bu­rzą. Wszy­scy wie­dzą, że przyj­dzie, tyl­ko nikt nie po­tra­fi po­wie­dzieć kie­dy, a zwłasz­cza ja­ki przy­nie­sie sku­tek.

Kro­pot­kin miał to wszyst­ko gdzieś. Po­li­ty­ka nie dla nie­go, aż dziw, że zo­stał ka­pi­ta­nem. No, ale kto miał zo­stać, jak nie on? W koń­cu za po­chwy­ce­nie du­si­cie­la z Chi­mek, spraw­cy je­de­na­stu mor­derstw, awans się na­le­żał. A że w trak­cie po­ści­gu za­strze­lił po­dej­rza­ne­go, to na­wet le­piej. Spo­łe­czeń­stwo jest po­dwój­nie wdzięcz­ne: są­dom za­osz­czę­dził pra­cy, a po­dat­ni­kom kosz­tów utrzy­ma­nia ta­kie­go ścier­wa.

Gdy o je­de­na­stej trzy­dzie­ści do­cie­ra­ją w koń­cu na miej­sce, le­je jak z ce­bra. Wcze­śniej przy­by­ła na miej­sce zda­rze­nia część eki­py do­cho­dze­nio­wej sie­dzi w ogór­ko­wa­tym UAZ-ie 452 i pa­li pa­pie­ro­sy. Ko­mu by się chcia­ło stać na ta­kim desz­czu? Nie­śmia­łe su­ge­stie, by prze­cze­kać naj­gor­sze, śled­czy zby­wa mil­cze­niem. Nie po to prze­je­chał ta­ki szmat dro­gi, że­by te­raz pa­trzeć, jak wo­da ska­pu­je z li­ści. Do­brze cho­ciaż, że cia­ło le­ży nie­da­le­ko szo­sy, w kie­run­ku wsi No­win­ki. Wcho­dzą po­mię­dzy drze­wa i wspi­na­ją się na nie­wy­so­ki pa­gó­rek. Tu na skra­ju kę­py olch zna­le­zio­no zwło­ki. Już na pierw­szy rzut oka wi­dać zdep­ta­ną zie­mię i choć po­zo­sta­li za­trzy­mu­ją się pa­rę me­trów wcze­śniej, Kro­pot­kin wie, że to spraw­ka tych, któ­rzy przy­je­cha­li z sa­me­go ra­na.

Tru­pa przy­kry­to ka­wał­kiem brud­ne­go od sma­ru bre­zen­tu, co i tak nie­wie­le po­mo­gło. Wszyst­ko to­nie w bło­cie. Uno­si płach­tę i przy­glą­da się cia­łu. Mło­dy i przy­stoj­ny – wciąż moż­na to za­uwa­żyć, mi­mo że przed śmier­cią do­stał nie­zły wy­cisk. Bo że był tor­tu­ro­wa­ny, to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści. Wo­da co praw­da zmy­ła więk­szość krwi, lecz wy­raź­nie wi­dać po­wy­ry­wa­ne pa­znok­cie u rąk.

Ka­pi­tan przy­kry­wa twarz za­mor­do­wa­ne­go, pro­stu­je się i roz­glą­da na­oko­ło.

– Kie­dy go zna­le­zio­no?

– Dzi­siaj ra­no – od­po­wia­da je­den z tu­tej­szej eki­py. Wzdry­ga się przy tym i prze­stę­pu­je z no­gi na no­gę. – Ano­ni­mo­wy cynk.

– Ano­ni­mo­wy, mó­wi­cie...

Dro­gi gar­ni­tur, po­rząd­ne bu­ty. Mógł­by pójść o za­kład, że zę­by nie­bosz­czy­ka, za­nim je wy­bi­to, wy­glą­da­ły po­dob­nie jak gar­de­ro­ba. Ta­kich go­ści nie spo­ty­kał na co dzień. Ge­ne­ral­nie je­go klien­te­la ogra­ni­cza­ła się do ofiar awan­tur do­mo­wych, pod­rzęd­nych gang­ste­rów i tych, któ­rzy mie­li nie­szczę­ście spo­tkać na swo­jej dro­dze oso­by gwał­tow­ne­go cha­rak­te­ru.

– No, mów­cie, mów­cie, słu­cham was uważ­nie.

– W to­ku pro­wa­dzo­ne­go śledz­twa za­bez­pie­czy­li­śmy to... – Męż­czy­zna wyj­mu­je z kie­sze­ni ja­kiś do­ku­ment i wrę­cza ka­pi­ta­no­wi. Pasz­port dy­plo­ma­tycz­ny na na­zwi­sko Ra­fał Ko­strze­wa, oby­wa­tel pol­ski, lat 38.

Jesz­cze te­go bra­ko­wa­ło Kro­pot­ki­no­wi. Sy­tu­acja po­li­tycz­na fa­tal­na, a tu­taj trup za­chod­nie­go dy­plo­ma­ty. Pa­rę osób na pew­no się wku­rzy. ■Rozdział 1

Gmach Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­ne­go przy uli­cy Ra­ko­wiec­kiej w War­sza­wie obej­rzeć mo­że każ­dy. Z ze­wnątrz. Do środ­ka wpusz­cza­ją tyl­ko ze spe­cjal­nym po­zwo­le­niem.

Pod­puł­kow­nik Mie­czy­sław Bart­czak je po­sia­da. Od pięt­na­stu lat prze­mie­rza ko­ry­ta­rze Agen­cji, za­wsze na stra­ży pań­stwo­wych ta­jem­nic, wy­ła­pu­jąc wszyst­kich, któ­rzy tych ta­jem­nic prze­strze­gać nie chcie­li. Aku­rat dziś spóź­nił się do pra­cy. Po­przed­nim ra­zem zda­rzy­ło mu się to, o ile so­bie przy­po­mi­nał, ja­kieś dwa la­ta wcze­śniej. Nie cier­piał spóź­nia­nia się, co gor­sza, je­go szef rów­nież – więc był po­dwój­nie wście­kły, cho­ciaż dziś miał istot­ny po­wód – dol­na sió­dem­ka, któ­rej ćmie­nie czuł od pa­ru dni, na­gle wczo­raj wie­czo­rem da­ła mu po­pa­lić. Wi­zy­tę u den­ty­sty nie­da­le­ko zdo­łał umó­wić do­pie­ro na ósmą trzy­dzie­ści dzi­siej­sze­go po­ran­ka. Za­ło­żył, że wszyst­ko po­trwa pół go­dzi­ny, gó­ra czter­dzie­ści mi­nut, za­tem bez pro­ble­mu zdą­ży na na­ra­dę prze­wi­dzia­ną na dzie­sią­tą. Pla­ny jed­no, ży­cie dru­gie. Na fo­te­lu spę­dził prze­szło go­dzi­nę. Do­ku­cza­ło mu gar­dło wy­schnię­te od li­gni­ny w ustach. Płu­ka­nie nie­wie­le po­ma­ga­ło. Od znie­czu­le­nia był lek­ko sko­ło­wa­cia­ły, a przy tym czuł, że śro­dek już za­czy­na pusz­czać. Dia­bli nada­li le­cze­nie ka­na­ło­we. Fakt, że za­nie­dbał zę­by, ale na re­gu­lar­ne prze­glą­dy nie wy­star­cza­ło cza­su. Ostat­nio ty­le się dzia­ło.

Zły jak wszy­scy dia­bli za­trzy­mał sa­mo­chód przy bud­ce war­tow­ni­ka i mach­nął służ­bo­wą le­gi­ty­ma­cją. Za­nim fleg­ma­tycz­ny straż­nik przej­rzał do­ku­ment, po­rów­nał go z twa­rzą pra­wie co­dzien­nie wi­dzia­ne­go kie­row­cy i uniósł szla­ban, mi­nę­ła wiecz­ność. Pod­puł­kow­nik za­par­ko­wał na swo­im miej­scu, wy­sko­czył z sa­mo­cho­du i za­trza­snął drzwi. Szczęk­nął za­mek, a on już pę­dził do środ­ka.

Jak na swo­je la­ta był w zna­ko­mi­tej for­mie. Od ja­kie­goś cza­su uwa­żał, że pięć­dzie­siąt­ka to dla męż­czy­zny naj­lep­szy wiek: sta­rość jesz­cze nie przy­ćmie­wa­ła umy­słu, a błę­dy mło­do­ści ma się już daw­no za so­bą. Je­dy­ne, co się li­czy­ło, to sta­bi­li­za­cja. Żo­na, wciąż ta sa­ma od dwu­dzie­stu pię­ciu lat, i dwój­ka dzie­ci: star­sza cór­ka na sty­pen­dium w Prin­ce­ton, a syn wła­śnie koń­czył pry­wat­ne li­ceum. To pod­sta­wa, któ­rej nie chciał się po­zby­wać. Wie­dział, że po­do­ba się ko­bie­tom. Nie­jed­na se­kre­tar­ka czy urzęd­nicz­ka czy­ni­ła mu dwu­znacz­ne pro­po­zy­cje, któ­re nie­zmien­nie pusz­czał mi­mo uszu. Z ta­kich przy­gód nic do­bre­go nie wy­ni­ka, a w kło­po­ty wpa­ko­wać się ła­two, zwłasz­cza w je­go bran­ży.

Gdzieś w za­mierz­chłych cza­sach skoń­czył pra­wo, li­znął tro­chę pry­wat­nej prak­ty­ki pod opie­ką wu­ja, jed­ne­go z naj­bar­dziej wpły­wo­wych sto­łecz­nych no­ta­riu­szy. Nu­da te­go za­ję­cia i na­mo­wa żo­ny skło­ni­ły go do wstą­pie­nia do Urzę­du Ochro­ny Pań­stwa. Mo­zol­nie piął się po szcze­blach służ­bo­wej hie­rar­chii, przy oka­zji za­li­cza­jąc szko­łę po­li­cyj­ną w Szczyt­nie i kur­sy or­ga­ni­zo­wa­ne przez FBI w Qu­an­ti­co. Gdy UOP prze­kształ­cił się w ABW, był już ma­jo­rem nad­zo­ru­ją­cym naj­istot­niej­sze dla pań­stwa spra­wy – szpie­go­stwo prze­my­sło­we i ter­ro­ryzm. Za­sług szcze­gól­nych nie po­sia­dał, lecz – zda­je się – nie o to cho­dzi­ło. Za­wsze po­tra­fił zna­leźć się tam gdzie trze­ba, do­ra­dzić, a jak już nie da­ło się ina­czej, to po­ra­to­wać w bie­dzie. Tyl­ko czy dziś ktoś je­go po­ra­tu­je? Szef da­wał wy­raź­nie od­czuć, co my­śli o współ­pra­cow­ni­ku, któ­ry się spóź­nia.

Bart­czak wśli­zgnął się bez­sze­lest­nie do se­kre­ta­ria­tu, sta­ra­jąc się przy tym uspo­ko­ić od­dech.

– Sta­ry py­tał o pa­na już trzy ra­zy. – Asy­stent­ka na­czel­ne­go Ju­lia Lis na je­go wi­dok zmru­ży­ła oczy.

– Tak wy­szło. – Roz­ło­żył rę­ce. Do­sko­na­le wie­dział, że tyl­ko ona mo­że spa­cy­fi­ko­wać gniew wspól­ne­go prze­ło­żo­ne­go. – Na­praw­dę nie mo­głem wcze­śniej. By­łem u den­ty­sty, a jesz­cze Ale­je są cał­ko­wi­cie za­pcha­ne, wy­pa­dek czy coś.

– Bo­la­ło? – za­py­ta­ła ze współ­czu­ciem.

– Le­d­wie ży­ję. – Zro­bił cier­pięt­ni­czą mi­nę. To za­wsze dzia­ła­ło. Ju­lia by­ła jed­ną z tych, któ­re mia­ły do nie­go sła­bość. Nie że­by jej co­kol­wiek pro­po­no­wał, broń Bo­że. Ta­kiej po­ufa­ło­ści po­mię­dzy ni­mi nie by­ło, lecz raz czy dru­gi sko­rzy­stał z jej przy­chyl­no­ści. Tym ra­zem za­po­wia­da­ło się po­dob­nie.

– Pro­szę po­cze­kać. – Wy­szła zza biur­ka i sta­nę­ła przy obi­tych dźwię­kosz­czel­nym ma­te­ria­łem drzwiach pro­wa­dzą­cych do sa­li kon­fe­ren­cyj­nej. Uchy­li­ła je i zaj­rza­ła do środ­ka. – Mo­że pan wejść.

– Nie wiem, jak się od­wdzię­czę.

– Po­my­śli­my i o tym. – W jej fioł­ko­wych oczach za­mi­go­ta­ły we­so­łe iskier­ki.

Cho­le­ra, na­wet nie orien­to­wał się, czy ko­goś ma. Pra­co­wał w służ­bach, a tak ma­ło wie­dział o oso­bach spo­ty­ka­nych na co dzień.

– Jak wspo­mi­na­łem wcze­śniej, po­trzeb­na nam no­wa płasz­czy­zna, na któ­rej... – szef, na­czel­ny lub po pro­stu sta­ry, jak go tu wszy­scy na­zy­wa­li, za­wie­sił głos i ob­ser­wo­wał, jak Bart­czak prze­my­ka szyb­ko, by za­jąć prze­zna­czo­ny dla nie­go fo­tel – na któ­rej... – za­jąk­nął się – bę­dzie­my mo­gli po­ro­zu­mieć się z na­szy­mi part­ne­ra­mi – pod­jął w koń­cu zgu­bio­ny wą­tek. – Spra­wa jest po­waż­na. Być mo­że z dzia­łań o cha­rak­te­rze czy­sto de­fen­syw­nym przej­dzie­my do ope­ra­cji ma­ją­cych ce­chy ofen­syw­ne. Pre­mier jest ni­mi za­in­te­re­so­wa­ny. Już pa­ro­krot­nie o to py­tał. Ja wiem, że to nie jest na­sza do­me­na – za­strzegł, uprze­dza­jąc po­ten­cjal­ne pro­te­sty. – My nie je­ste­śmy od te­go, jed­nak wo­lał­bym znać na­sze moż­li­wo­ści i ogra­ni­cze­nia w tym za­kre­sie. To jed­na spra­wa.

Bart­czak przy­siadł na fo­te­lu i po­zwo­lił so­bie na ci­che wes­tchnie­nie, po któ­rym syk­nął. Szko­da, że nie łyk­nął pa­ru ta­ble­tek py­ral­gi­ny. Co praw­da po niej na skó­rze wy­ska­ki­wa­ła mu po­krzyw­ka, lecz przy­naj­mniej nie bo­la­ło, a tak od­czu­wał dys­kom­fort, o ile moż­na w ten spo­sób na­zwać wzma­ga­ją­cy się w szczę­ce ból.

– Ko­lej­na spra­wa... – Szef wci­snął na nos oku­la­ry i przyj­rzał się kart­ce, któ­ra le­ża­ła przed nim na sto­le. – A tak, już wiem. To wiel­ce nie­przy­jem­ne i co tu du­żo mó­wić, kło­po­tli­we za­gad­nie­nie. Na­zwi­sko Ko­strze­wa jest pań­stwu zna­ne cho­ciaż­by z me­diów.

Wśród czter­na­stu zgro­ma­dzo­nych osób na­stą­pi­ło po­ru­sze­nie. Wła­ści­wie tyl­ko cze­ka­li, kie­dy po­dej­mie tę kwe­stię. Śmierć pol­skie­go dy­plo­ma­ty w Mo­skwie przy tak na­pię­tej sy­tu­acji mię­dzy­na­ro­do­wej nie mo­gła po­zo­stać nie­zau­wa­żo­na. Wszyst­kie ga­ze­ty, nie­za­leż­nie od opcji po­li­tycz­nej, grzmia­ły jed­nym gło­sem: uka­rać win­nych! Zdję­cie mło­de­go czło­wie­ka w czar­nej ob­wód­ce wid­nia­ło na pierw­szych stro­nach ty­go­dni­ków, o pra­sie co­dzien­nej nie wspo­mi­na­jąc. In­cy­dent przy­sło­nił wszel­kie in­ne wy­da­rze­nia po­li­tycz­ne w kra­ju. Pre­zy­dent i hie­rar­cho­wie Ko­ścio­ła ape­lo­wa­li o spo­kój, pre­mier wy­gła­szał jed­no prze­mó­wie­nie po dru­gim, od­wo­łu­jąc się do zdro­we­go roz­sąd­ku – woj­ny Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej z te­go po­wo­du nie wy­po­wie­my – jak i wzy­wał do prze­pro­wa­dze­nia grun­tow­ne­go i szcze­gó­ło­we­go śledz­twa ma­ją­ce­go wy­ja­śnić wszel­kie aspek­ty zbrod­ni. Opo­zy­cja kpi­ła, za­rzu­ca­jąc rzą­do­wi sto­so­wa­nie po­dwój­nych stan­dar­dów, ko­ali­cja chwia­ła się, a nad wszyst­kim cią­ży­ło wid­mo to­tal­nej za­gła­dy.

– Z do­ssier prze­ka­za­ne­go przez MSZ wy­ni­ka, że chło­pak nie po­sia­dał ro­dzi­ny. – Na­czel­ny prze­rzu­cił pa­rę kar­tek. – Mat­ka zmar­ła pa­rę lat te­mu. Oj­ciec, ro­bot­nik bu­dow­la­ny, zgi­nął w pra­cy, gdy chło­pak miał pięć lat. Sam Ko­strze­wa był ka­wa­le­rem. Przed wy­jaz­dem prze­świe­tli­li­śmy go do­kład­nie. Li­ceum z wy­róż­nie­niem, po­tem stu­dia, oczy­wi­ście nie­ka­ra­ny, do­sko­na­ła opi­nia z miej­sca za­miesz­ka­nia, prze­bieg pra­cy nie­na­gan­ny. Tak sa­mo twier­dzą wszy­scy, któ­rzy z nim mie­li do czy­nie­nia. Układ­ny i grzecz­ny, do­bry ne­go­cja­tor. Ca­ła ka­rie­ra by­ła przed nim, więc pro­szę mi po­wie­dzieć, co się sta­ło?

Na tak po­sta­wio­ne py­ta­nie od­po­wiedź mo­gła być tyl­ko jed­na: ci­sza.

– Nikt nie ma nic do po­wie­dze­nia? – Od­cze­kał chwi­lę. – Tak my­śla­łem. – Spoj­rze­nie sze­fa jak gra­do­wa bu­rza prze­su­nę­ło się po za­sia­da­ją­cych przy kon­fe­ren­cyj­nym sto­le.

– We wszyst­kim je­ste­śmy zda­ni na to, co po­wie­dzą Ro­sja­nie – sie­dzą­cy na pra­wo od Bart­cza­ka ma­jor Jan Struś zaj­mu­ją­cy się ochro­ną in­for­ma­cji nie­jaw­nych w I De­par­ta­men­cie wy­pro­sto­wał się i wy­ra­ził opi­nię ogó­łu. – Do­brze bę­dzie, jak zgo­dzą się na na­sze­go przed­sta­wi­cie­la w ra­mach pro­wa­dzo­ne­go śledz­twa. To i tak du­że ustęp­stwo po tym, co się ostat­nio wy­pra­wia.

– Nic cie­kaw­sze­go nie ma­cie do za­pro­po­no­wa­nia?

– Wy­naj­mij­my ko­goś na miej­scu.

Po­mysł zo­stał zby­ty krót­kim par­sk­nię­ciem.

– Pa­nie Mie­czy­sła­wie...

Bart­czak za­drżał, ale nie z te­go po­wo­du, że zo­stał wy­wo­ła­ny do od­po­wie­dzi. Na­si­la­ją­cy się ból za­czął mu wy­ci­skać łzy z oczu.

– Do­brze się pan czu­je?

– Zna­ko­mi­cie. – Uprzej­mie kiw­nął gło­wą.

– Sko­ro tak, pa­na wy­zna­czam na oso­bę ma­ją­cą wy­ja­śnić wszel­kie oko­licz­no­ści śmier­ci Ko­strze­wy. Ra­port co­dzien­nie wie­czo­rem, oso­bi­ście. To obec­nie naj­po­waż­niej­sza spra­wa, ja­ką pro­wa­dzi­my.

Jed­no, co przy­cho­dzi­ło Bart­cza­ko­wi do gło­wy, to myśl: „A to mnie chuj wro­bił”. Był zły na sie­bie, sta­re­go, Ko­strze­wę i ca­ły świat. Do­stał tak nie­wdzięcz­ne za­ję­cie, że już gor­sze­go nie mógł so­bie wy­obra­zić. Na­gro­dy za nie się nie spo­dzie­wał, ra­czej cze­goś wprost prze­ciw­ne­go. Uty­tła się w gów­nie z do­łu do gó­ry.

– Po­kła­da­my w pa­nu ca­łą na­dzie­ję.

Czy ten pa­can kpi? Szyb­ko prze­biegł wzro­kiem po twa­rzach ko­le­gów, ale ci za­cho­wa­li ka­mien­ne ob­li­cza lub co naj­wy­żej rzu­ci­li współ­czu­ją­ce spoj­rze­nia. Ża­den otwar­cie się nie cie­szy, a w du­chu pew­nie ma­ją spo­rą ra­do­chę.

– Oczy­wi­ście, mo­że pan li­czyć na po­moc. Za ja­kąś go­dzi­nę bę­dę wi­dział sze­fa Służ­by Wy­wia­du. Być mo­że uda się po­łą­czyć sta­ra­nia, bo jak nie, to na­sze gło­wy zo­sta­ną za­tknię­te na pło­cie przed wej­ściem. Ja wca­le nie żar­tu­ję. Żur­na­li­ści już chcą krwi. Oba­wiam się, że w tym przy­pad­ku cho­dzi im o na­szą.

* * *

Dwa na­stęp­ne dni zu­peł­nie wy­koń­czy­ły Bart­cza­ka. Na­wet przez se­kun­dę nie po­zwo­lo­no mu za­po­mnieć, kim jest – na­czel­ni­kiem wy­dzia­łu w II De­par­ta­men­cie Kontr­wy­wia­du ABW – i ile od nie­go za­le­ży. Od po­cząt­ku wie­dział, że wpa­ko­wa­no go na mi­nę, na któ­rej mo­że wy­le­cieć w po­wie­trze. Ile­kroć słu­chał ra­dia czy oglą­dał wia­do­mo­ści te­le­wi­zyj­ne, nie po­tra­fił się oprzeć wra­że­niu, że wszy­scy dzia­ła­ją po­dług te­go sa­me­go sche­ma­tu: wy­szarp­nąć ja­kie­kol­wiek in­for­ma­cje, roz­ło­żyć je na czyn­ni­ki pierw­sze i prze­ma­glo­wać na wszel­kie moż­li­we spo­so­by.

Sza­cow­ne gro­no eks­per­tów, ścią­gnię­te w tym ce­lu, dwo­iło się i tro­iło, wy­su­wa­jąc naj­bar­dziej kar­ko­łom­ne i ab­sur­dal­ne teo­rie. Każ­dy, kto choć raz był w Mo­skwie, od ra­zu mógł li­czyć na za­in­te­re­so­wa­nie i czas an­te­no­wy, ura­sta­jąc do ran­gi eks­per­ta. Wście­kłość me­diów do­dat­ko­wo pod­sy­cał brak wy­po­wie­dzi ze stro­ny czyn­ni­ków rzą­do­wych. Po­za jed­nym ofi­cjal­nym oświad­cze­niem rzecz­nicz­ka rzą­du Kry­sty­na Na­le­pa-Bro­niew­ska mil­cza­ła jak za­klę­ta. Za­wsze wy­szcze­ka­na i elo­kwent­na, tym ra­zem me­dia trzy­ma­ła na dy­stans, co od­czy­ta­no jed­no­znacz­nie – rząd nic nie mó­wi, bo nic nie wie.

Aku­rat w tym wzglę­dzie Bart­czak zga­dzał się z ni­mi w ca­łej roz­cią­gło­ści. Oprócz pa­ru okle­pa­nych fra­ze­sów Bro­niew­ska nic nie po­wie, z te­go pro­ste­go po­wo­du, że nic nie wie.

Wszy­scy li­czy­li na nie­go, co iry­to­wa­ło i fru­stro­wa­ło po­nad mia­rę. Naj­gor­sze, że Ro­sja­nie po­zo­sta­wa­li nad wy­raz wstrze­mięź­li­wi. Od pierw­szej roz­mo­wy, ja­ką prze­pro­wa­dził ze swo­im od­po­wied­ni­kiem w FSB, wi­dział ich nie­chęć do roz­wią­za­nia za­gad­ki. Ow­szem, pro­wa­dzi­li „in­ten­syw­ne do­cho­dze­nie” i „pra­co­wa­li nad pa­ro­ma in­te­re­su­ją­cy­mi tro­pa­mi”, ale ni­cze­go wię­cej się nie do­wie­dział. Tro­chę zna­jąc tam­tej­sze re­alia, prze­wi­dy­wał, że w koń­cu znaj­dzie się ja­kiś de­li­kwent, któ­ry do wszyst­kie­go się przy­zna. Fa­cet do­sta­nie dwa­dzie­ścia lat, zaś ak­ta po­wę­dru­ją do sza­fy. Po­zor­nie nie­chęt­nie zo­sta­ną ujaw­nio­ne szcze­gó­ły, a ho­mo­sek­su­al­ne tło zbrod­ni by­ło tak sa­mo praw­do­po­dob­ne, jak udział w niej Cze­cze­na bądź Ukra­iń­ca. Ten sche­mat po­wta­rza­no do znu­dze­nia, by­le nic nie wy­ja­śnić.

Fran­cu­zi, któ­rych rów­nież po­pro­szo­no o po­moc, oka­za­li po­zor­nie wię­cej za­an­ga­żo­wa­nia, ja­ko że in­cy­dent go­dził po­nie­kąd też w ich do­bre imię, ale wglą­du do taśm z mo­ni­to­rin­gu am­ba­sa­dy od­mó­wi­li sta­now­czo. Trud­no po­wie­dzieć, czy­ją stro­nę trzy­ma­li. Fir­cy­ko­wa­te pe­da­ły – tak my­ślał o nich naj­czę­ściej. Uda­ją przy­ja­ciół, lecz jak przyj­dzie co do cze­go, za­wsze zaj­mu­ją neu­tral­ne sta­no­wi­sko.

Od po­cząt­ku to­wa­rzy­szy­ło Bart­cza­ko­wi py­ta­nie: po co Ro­sja­nom to by­ło? Mo­że to pro­wo­ka­cja? Co sta­nie się, je­że­li za pierw­szą pój­dą na­stęp­ne? Je­że­li ktoś roz­po­czął szpie­gow­ską grę, i to o naj­wyż­szą staw­kę? Co jest jej ce­lem? Co bę­dzie jej efek­tem? Wcze­śniej­sze wy­bo­ry czy tyl­ko zmia­na na sta­no­wi­sku sze­fa MSW? Im dłu­żej nad tym się za­sta­na­wiał, tym bar­dziej skła­niał się ku tej pierw­szej moż­li­wo­ści.

Tro­skę prze­ło­żo­ne­go zda­wa­ła się po­dzie­lać trój­ka mło­dych współ­pra­cow­ni­ków, któ­rych wy­brał do te­go za­da­nia. Pierw­szy z nich, Ad­rian Grze­gor­czyk, któ­re­go kie­dyś przy­gar­nął do wy­dzia­łu wła­ści­wie dla­te­go, że był sy­nem daw­ne­go kum­pla, ro­bił naj­gor­sze wra­że­nie. Wy­glą­dał, jak­by był wiecz­nie na­ćpa­ny. Gę­ste, ciem­ne wło­sy ster­cza­ły na wszyst­kie stro­ny, a oczy ukry­te za gru­by­mi szkła­mi oku­la­rów nada­wa­ły twa­rzy owa­dzi wy­gląd, co po­tę­go­wa­ła nie­nor­mal­na szczu­płość cia­ła. Bart­czak szyb­ko prze­ko­nał się, że chło­pak nie jest tak od­je­cha­ny, jak na to wy­glą­da, po pro­stu ty­po­wy ge­ek, za to jest fe­no­me­nal­nym in­for­ma­ty­kiem z za­cię­ciem ha­ke­ra, czy­li kimś, ko­go pod­puł­kow­nik zde­cy­do­wa­nie po­trze­bo­wał, że­by nie mu­sieć sa­me­mu zbli­żać się do kla­wia­tu­ry. No­wo­cze­sne tech­no­lo­gie do­pro­wa­dza­ły Bart­cza­ka do sza­łu. W mia­rę spraw­nie uży­wał już Go­ogle’a i prze­glą­dar­ki, resz­ta na­zbyt go stre­so­wa­ła. Na szczę­ście od te­go miał Grze­gor­czy­ka.

Ko­lej­ny z pod­wład­nych – Krzysz­tof Szulc – pre­zen­to­wał się znacz­nie le­piej. Pra­wie za­wsze w ma­ry­nar­ce, a nie w wiecz­nie spra­nej blu­zie jak ko­le­ga, o pre­zen­cji i pew­no­ści sie­bie mło­de­go praw­ni­ka. Spo­re za­ko­la na czo­le do­da­wa­ły mu po­wa­gi. Ge­ne­ral­nie zaj­mo­wał się pod­słu­cha­mi i in­wi­gi­la­cją, choć nie tyl­ko. By­strzak – a ta­kich Bart­czak obec­nie po­trze­bo­wał naj­bar­dziej.

Głos ostat­niej z za­pro­szo­nych Oli­wii Szcze­pań­skiej wła­śnie dał się sły­szeć w se­kre­ta­ria­cie. Tro­chę trwa­ło, za­nim wy­mie­niw­szy naj­now­sze plot­ki, dziew­czy­na sta­nę­ła w pro­gu. Praw­dę mó­wiąc, tro­chę tu nie pa­so­wa­ła. Za mło­da i za ład­na. Blon­dyn­ka z wło­sa­mi do ra­mion, ma­łym no­skiem i sza­ry­mi ocza­mi. W ob­ci­słych dżin­sach i błę­kit­nym, opi­na­ją­cym gó­rę swe­ter­ku wo­dzi­ła na po­ku­sze­nie. W su­mie cał­kiem skrom­na, choć my­śli Bart­cza­ka po­wę­dro­wa­ły w nie­wła­ści­wą stro­nę.

– Już za­czę­li­ście?

– Sia­daj. – Wska­zał jej miej­sce. – Mo­ja proś­ba jest ta­ka: nie spóź­nia­my się. Pro­szę to przy­jąć do wia­do­mo­ści i za­sto­so­wać w prak­ty­ce.

Po­to­czył gniew­nym wzro­kiem od le­wa do pra­wa. Fa­ce­ci sie­dzie­li w mil­cze­niu, tyl­ko Oli­wia wy­da­wa­ła się roz­ba­wio­na.

– Po­wie­dzia­łem coś za­baw­ne­go?

– Wszyst­ko gra, sze­fie. Le­ci­my z tym baj­zlem?

– Za­cznie­my od po­cząt­ku. Krzy­siu, da­waj.

Szulc po­ru­szył się, oparł łok­cie o blat i po­chy­lił się w przód.

– Po­go­ni­łem lu­dzi z biu­ra ewi­den­cji. Mam na biur­ku wszyst­kie po­da­nia, an­kie­ty i ze­zna­nia po­dat­ko­we, ja­kie Ko­strze­wa zło­żył w ca­łym swo­im ży­ciu. Nic nie wska­zu­je na naj­mniej­sze nie­pra­wi­dło­wo­ści. Od po­cząt­ku był wzo­rem cnót oby­wa­tel­skich. Prze­py­ta­li­śmy zna­jo­mych ze stu­diów i pra­cy. Wszy­scy twier­dzą to sa­mo.

– Czy­li?

– Był zbyt głu­pi, czy ra­czej tchórz­li­wy, by ła­mać pra­wo.

– To do­brze o nim świad­czy – wtrą­ci­ła Szcze­pań­ska.

– Bo ja wiem? Za­le­ży, ja­ką teo­rię uzna­my za naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ną. Ja­ko agent wro­gie­go nam mo­car­stwa prze­stał być uży­tecz­ny...

– Wie­rzysz w to? – prze­rwał mu Bart­czak.

Szulc po­dra­pał się koń­ców­ką dłu­go­pi­su po kar­ku.

– Pró­bu­ję zna­leźć lo­gicz­ne wy­tłu­ma­cze­nie.

– To aku­rat jest bez sen­su.

– Nikt nie twier­dzi, że wszyst­ko od ra­zu mu­si do sie­bie pa­so­wać.

– In­te­re­su­je mnie mo­tyw, Krzy­siu, mo­tyw. Jak wiesz, je­że­li go znaj­dzie­my, ca­ła resz­ta bę­dzie pro­sta.

– Pro­blem w tym, że opie­ra­my się je­dy­nie na po­szla­kach, a i tych jest ma­ło. Po­szedł, był i nie wró­cił. Wszyst­ko po­mię­dzy 19:30 a 22:00 cza­su lo­kal­ne­go. Więk­szość prze­by­wa­ją­cych na przy­ję­ciu ochra­nia ta­ki czy in­ny im­mu­ni­tet. Sze­fie, to jest spra­wa nie do ru­sze­nia. Bez do­stę­pu do ka­mer, świad­ków i tam­tej­szej do­cho­dze­niów­ki pra­wie nie­moż­li­wa do roz­wią­za­nia.

– Li­czysz na uczci­wość te­go, jak mu tam...

– Kro­pot­ki­na – pod­po­wie­dział Grze­gor­czyk.

– Wła­śnie, Kro­pot­ki­na.

– A ma­my in­ne wyj­ście? Mo­że to ostat­ni do­bry gli­na?

– Na­wet je­śli, to nad so­bą ma Fe­de­ral­ną Służ­bę Bez­pie­czeń­stwa – do­da­ła Szcze­pań­ska, po­trzą­sa­jąc wło­sa­mi. – Nie dzi­wi was fakt, że to nie oni pro­wa­dzą do­cho­dze­nie? Sce­do­wa­li wszyst­ko na ja­kie­goś bie­da­ka z ko­mi­sa­ria­tu, a sa­mi za­ję­li wy­cze­ku­ją­cą po­zy­cję.

– Jak dla mnie to bez róż­ni­cy – wark­nął Szulc. – I tak zro­bią, co tyl­ko bę­dą chcie­li. Prze­cież wia­do­mo, kto pod­pi­su­je wnio­ski o awan­se. – Zer­k­nął na Bart­cza­ka, lecz spo­tkał się z obo­jęt­no­ścią. – Nasz am­ba­sa­dor roz­ma­wiał wczo­raj o tej spra­wie w tam­tej­szym mi­ni­ster­stwie. Przy­jął go ja­kiś pod­se­kre­tarz, nad wy­raz uprzej­my i mi­ły, za­pew­nił o go­to­wo­ści do wy­ja­śnie­nia oko­licz­no­ści i prze­ka­za­nia wszyst­kich uzy­ska­nych w to­ku dzia­łań ma­te­ria­łów.

– I...?

– I nic. Mam ra­cję? – Oli­wia do­ko­na­ła szyb­kie­go prze­glą­du pa­znok­ci. Po­ży­czo­ny la­kier miał zbyt in­ten­syw­ną bar­wę, jak na jej gust. Wo­la­ła bar­dziej sto­no­wa­ne ko­lo­ry. – To nie pierw­szy raz, kie­dy po­trzeb­ne nam ak­ta do­trą do War­sza­wy z opóź­nie­niem, o ile w ogó­le.

– Su­ge­ru­jesz złą wo­lę? – Bart­czak uniósł brwi.

– Ja ni­cze­go nie su­ge­ru­ję – za­strze­gła. – Do­brze pa­mię­tam wcze­śniej­sze per­tur­ba­cje. Na­sze mo­ni­ty, za­py­ta­nia i po­na­gle­nia. Szyb­ciej z pie­kła wy­do­bę­dę wła­sną me­try­kę niż od nich po­da­nie o uzy­ska­nie pra­wa jaz­dy.

– Osob­ną spra­wą jest oczy­wi­ście wia­ry­god­ność zdo­by­tych tą dro­gą do­wo­dów – do­rzu­cił Grze­gor­czyk.

Za­pa­dło kło­po­tli­we mil­cze­nie. W koń­cu służ­by nie by­ły od te­go, by za­tań­czyć, jak ktoś in­ny za­gra. Tam­ta afe­ra wszyst­kim na­psu­ła spo­ro krwi, choć nie­któ­rzy na od­chod­nym do­sta­li po or­de­rze za za­słu­gi, a wszyst­ko w ra­mach wzmac­nia­nia po­ten­cja­łu pań­stwa.

– Sko­ro już wie­my, na czym sto­imy, to mo­że przej­dzie­my do kon­kre­tów. – Bart­czak pod­jął prze­rwa­ny wcze­śniej wą­tek. – No, Oli­wia, za­skocz nas.

Pod tym wzglę­dem Szcze­pań­ska nie mia­ła so­bie rów­nych. Po­tra­fi­ła wy­na­leźć cie­ka­wost­ki, o któ­rych się sa­mym posz­ko­do­wa­nym nie śni­ło. Wszyst­ko, co w sie­ci, po­zo­sta­wia­ła Grze­gor­czy­ko­wi. Ją o wie­le bar­dziej in­te­re­so­wa­ła era przed­kom­pu­te­ro­wa. Nie­prze­bra­ne ilo­ści da­nych kry­ły się w ar­chi­wach pań­stwo­wych, urzę­dach sta­nu cy­wil­ne­go, za­kła­dach pra­cy i księ­gach ko­ściel­nych. Nie­kie­dy oso­ba z żył­ką do ta­kich po­szu­ki­wań po­tra­fi­ła zdzia­łać wię­cej niż nie­je­den in­for­ma­tyk.

Oli­wia po­pra­wi­ła wło­sy, wią­żąc je w wę­zeł na kar­ku, i wy­god­nie umo­ści­ła się w fo­te­lu. Co praw­da nie pod­wi­nę­ła pod sie­bie nóg, jak to zwy­kła ro­bić, ale by­ła bli­sko. Się­gnę­ła po no­tat­nik i dłu­go­pis.

– Otóż przyj­rza­łam się bli­żej ro­dzi­nie. – Po­szu­ka­ła od­po­wied­niej in­for­ma­cji w or­ga­ni­ze­rze.

– Był je­dy­na­kiem, sa­mot­ni­kiem i wrzo­dem na du­pie – stęk­nął Szulc. – Wie­cie, ja­kie jest mo­je zda­nie? – Nikt nie od­po­wie­dział, więc kon­ty­nu­ował: – Ru­scy so­bie z na­mi po­gry­wa­ją. Son­du­ją, jak da­le­ko mo­gą się po­su­nąć. Wy­bra­li więc nic nie­zna­czą­ce­go urzęd­ni­czy­nę i przy­glą­da­ją się na­szym re­ak­cjom.

– Po co mie­li­by to ro­bić?

– Te­go nie wiem. – Nikt nie lu­bi, jak je­go teo­ria jest tłam­szo­na w za­rod­ku. Je­go zda­niem by­ła naj­bar­dziej praw­do­po­dob­na, z tym jed­nym ma­łym „ale”, w któ­re tak cel­nie ude­rzył Bart­czak. – Nie wiem, choć na pew­no się do­wie­my. Wkrót­ce.

– Jak­by co, bądź ła­skaw mnie po­wia­do­mić.

– Z tym Ko­strze­wą to wca­le nie jest ta­ka pro­sta spra­wa – pod­ję­ła nie­zra­żo­na Oli­wia. – Jest dziec­kiem z dru­gie­go mał­żeń­stwa mat­ki. Jej pierw­szy part­ner wy­je­chał z kra­ju, a właś­ci­wie uciekł, jesz­cze w 1976. Na tym ge­ne­ral­nie ślad po nim się ury­wa.

– Po­win­ni­śmy się tym mar­twić?

– Po­pro­si­łam Eu­ro­pol i FBI o in­for­ma­cje. Mu­siał gdzieś wy­pły­nąć. Czło­wiek nie prze­pa­da tak zu­peł­nie.

– Ży­je? – tyl­ko ty­le chciał wie­dzieć Szulc.

– Nie tak szyb­ko. – Oli­wia prze­rzu­ci­ła ko­lej­ne pa­rę stron. – O... tu, Wła­dy­sław Pu­ła­ski, tro­chę mi za­bra­ło cza­su, za­nim do te­go do­szłam.

– Je­że­li nie ma go w na­szej ba­zie da­nych... – Bart­czak mach­nął rę­ką.

– W na­szej nie. Jest w IPN-ie.

Na­czel­nik po raz pierw­szy od po­cząt­ku roz­mo­wy się zdzi­wił.

– Był współ­pra­cow­ni­kiem Służ­by Bez­pie­czeń­stwa?

– Ra­czej prze­ciw­ni­kiem. Po raz pierw­szy od­no­to­wa­ny w 1967 ja­ko wróg lu­do­we­go pań­stwa. Po zda­rze­niu po­zo­sta­ła je­dy­nie krót­ka no­tat­ka, i to we frag­men­tach. Ko­lej­ny raz za­trzy­ma­ny pre­wen­cyj­nie w grud­niu 1970.

– Był na Wy­brze­żu?

– Aku­rat nie. Wte­dy już miesz­kał w War­sza­wie. Po­brał się z Ja­ni­ną Baum­gart w 1974. Szczę­ście nie trwa­ło dłu­go.

– Wia­do­mo, dla­cze­go zwiał?

– Do tych ma­te­ria­łów nie uda­ło mi się do­trzeć. Prze­pa­dły w trak­cie trans­for­ma­cji ustro­jo­wej.

– A Pu­ła­ski nie pro­sił póź­niej o do­stęp do wła­snych akt? Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że był po­szko­do­wa­ny.

– Mo­że nie zdą­żył, bo zmarł w 1995. Miesz­kał w Sta­nach, a po­nie­waż roz­wód orze­czo­no au­to­ma­tycz­nie, oże­nił się po­now­nie. Z dru­gie­go mał­żeń­stwa miał sy­na.

– Czy­li Ko­strze­wa ma da­le­kie­go krew­ne­go?

– Na­wet nie krew­ne­go. Co naj­wy­żej przy­bra­ne­go bra­ta. ■
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: