Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trylogia nordycka. Tom 3. Wojna runów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trylogia nordycka. Tom 3. Wojna runów - ebook

Nordycka magia runów powraca, a wraz z nią Ukryty Lud, który strzeże dostępu i broni Króla Gór.

Wiosna 1940 roku. Podporucznik Wojciech Śnieżewski, drugi oficer polskiego niszczyciela ORP Grom, nie mógł przypuszczać,
że
zostanie wciągnięty w sam środek tajemniczej walki, którą rozgrywa między sobą dwóch badaczy runów: profesor Tritz, któremu towarzyszy oddział esesmanów przypominających potwory żywcem wyciągnięte z islandzkich sag, i sir Andrew Harrington, szef Sekcji D brytyjskiego wywiadu SIS. U wybrzeży miasta Narwik rozpoczyna się zbrojny konflikt, a zwycięstwo jednej ze stron może zadecydować nie tylko o odkryciu tajemnicy Króla Gór i przejęciu jego mocy, ale też wpłynąć na losy całej wojny.

To wszystko w nowej, wojennej odsłonie III tomu Trylogii Nordyckiej, a dodatkowo prequelowe opowiadanie Czas bohaterów.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2372-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czas bohaterów

Martin Härtmann zawsze marzył o napisaniu wielkiej powieści.

Był pewien, że opowie w niej o prawdziwych bohaterach i ich wielkich czynach. Starczyło, by zamknął oczy, a natychmiast widział walecznych spadkobierców Zygfryda czy Henryka Barbarossy, którzy kładą trupem setki wrogów, chroniąc świat przed chaosem i niesprawiedliwością. Czasem jedynie zmieniała się ich broń i zamiast wspaniałych świetlistych mieczy w dłoniach bohaterów pojawiały się plujące ogniem pistolety maszynowe. Zmieniali się też wrogowie: od ciosów wyśnionych herosów raz ginęli komuniści o czarnych twarzach, innym razem byli to opici krwią Żydzi, a czasem nawet potwory z Otchłani. Zależy, o czym akurat opowiadał nauczyciel w małej, cuchnącej wilgocią szkółce w wiosce tyrolskiej, w której Martin mieszkał wraz z rodziną.

Gdy spiker radiowy skrzeczącym głosem oznajmił światu o losie, który przypadł Austrii, a kilka miesięcy później z tryumfem wrzeszczał o wydarzeniach w Czechosłowacji, chłopak niespodziewanie zrozumiał, że czasy bohaterów wcale się nie skończyły. Wręcz przeciwnie – ich era rozpoczynała się na nowo. Herosi nie wędrowali już samotnie przez mrok, lecz równali krok w szeregu, ale ich misją wciąż było szerzenie nowego porządku. Gdy trzeszczące radio wypluwało tryumfalne wieści o postępie ojczystych zagonów w Polsce, Martin sam zapragnął zostać bohaterem.

O tym, że bycie bohaterem to całkiem przesrana sprawa, dowiedział się o świcie 11 kwietnia 1940 roku w wilgotnym norweskim lesie niedaleko Narwiku.

***

Choć słabo fosforyzujące wskazówki zegarka wskazywały dopiero trzecią nad ranem, mrok ustępował już miejsca bladej, nieprzyjemnej szarości świtu. Martin klęczał w śniegu i bez skutku walczył z torsjami. Zamglony, półprzytomny wzrok żołnierza zwiadu 2. kompanii 139. pułku strzelców górskich przesuwał się po wciąż odległych, niewyraźnych zabudowaniach małej wioski.

Dowódca plutonu, porucznik Erich Börst, głośnym szeptem tłumaczył coś reszcie oddziału, ale Martin nie słuchał.

To tu, szeptał bezgłośnie. To tu ma się rozegrać moja pierwsza bitwa.

Powtarzał te słowa od dłuższej chwili, ale święty zapał do walki, który zawsze przypisywał swoim herosom, nie nadchodził. Zmarznięty chłopak czuł, że zamiast tego ogarnia go łajdackie i całkiem prozaiczne przerażenie.

– Härtmann, słyszałeś? – Warknięcie dowódcy rozległo się tuż przy jego uchu.

Martin odwrócił się niepewnie. Börst, potężny mężczyzna o brzydkiej, nalanej twarzy, słynął z brutalnej siły i złośliwości, przez co bali się go wszyscy o randze poniżej sierżanta. Starsi żołnierze i instruktorzy z lubością karmili młodszych kolegów mrocznymi opowieściami o czynach bojowych Börsta, gdy ten służył jako najemnik w Hiszpanii.

– Niestety nie, Herr Leutnant… – wyjąkał Martin z przerażeniem. – Patrzyłem…

– Härtmann, to nie pieprzony piknik! – Börst był rozwścieczony. – Jesteśmy na wojnie, dziecko drogie! To przed nami to Vassdalen, wioska pełna cholernych Norwegów, którą musimy opanować, zanim którykolwiek zdąży z pierzyny wyskoczyć!

– Jawohl, Herr Leutnant!

Martin chciał się poderwać i zasalutować jak należy, ale zesztywniałe kolana odmówiły posłuszeństwa i strzelec z trudem złapał równowagę. Rozległ się stłumiony chichot kolegów z oddziału.

– Beznadziejne. – Börst się skrzywił. W bladym blasku świtu jego szeroka twarz wydawała się ziemista niczym u trupa. – Zakładać narty. Härtmann, poprowadzisz oddział.

– Ja? Dlaczego?

– Bo jak cię kropną, będzie mała strata – syknął ktoś za jego plecami.

Martin się nie odwrócił. Zamiast tego sięgnął po narty, a jego ciało zadziałało automatycznie, posłuszne wieloletnim nawykom. W jego ojczystych stronach dzieci uczyły się zjeżdżać kilka miesięcy po tym, jak zaczęły chodzić. Szybko poprawił plecak i już trzymał bambusowe kijki gotów do zjazdu, jak zwykle pierwszy z drużyny. Kumple z oddziału mogli sobie drwić z niego jako żołnierza, ale w całym pułku nie było lepszego narciarza od niego.

– Vorwärts! – rzucił cicho Börst, a Härtmann odepchnął się kijkami.

Zamglony, wilgotny las natychmiast został daleko, a w twarz uderzyła go ściana zimnego powietrza. Na moment strach i wahanie zostały daleko. Martin szusował lekko, z wprawą balansując ciężarem ciała. Kijków prawie nie używał. Reszta oddziału została daleko za nim, a ciemne kontury zabudowań rosły w oczach. Szybko, o wiele za szybko.

Wyhamował w samym środku wioski, tuż obok przysypanego śniegiem, obłego kamienia. Przez długą chwilę jedynym słyszalnym odgłosem było przyspieszone bicie własnego serca. Wokół czerniały niskie, przykryte śniegowymi czapami chatynki, dostrzegał także kilka szop, gdzie gospodarze trzymali bydło. Z niewielkiej skrzynki wysunął głowę mały piesek, ziewnął szeroko, po czym spojrzał na Martina błyszczącymi oczkami.

– Cii…

Martin położył palec na ustach i spojrzał w kierunku lasu. Jego towarzysze nadjeżdżali właśnie zygzakami, a pęd wydymał ich peleryny na podobieństwo skrzydeł drapieżnych ptaków.

Piesek szczeknął ostrzegawczo raz i drugi, w jednej z chat zapaliło się światło, ale dla Norwegów było już za późno. Börst wyhamował tuż przy Härtmannie i płynnym ruchem zrzucił z ramienia pistolet maszynowy.

– Pfleiger, Sonnermann, pierwsza chata! – warknął. – Hencke, Mayer, druga! Krammer, przedpole… Gdzie, do cholery, są kaemy?

– Będą za moment – rzucił sierżant Velstier, zatrzymując się obok dowódcy. – Rott wywrócił pierwszą i…

Reszta odpowiedzi utonęła wśród hałasu. Strzelcy górscy bez namysłu zaczęli wyważać drzwi i wywlekać na zewnątrz wyrwanych ze snu wieśniaków. Przerażeni, oszołomieni Norwegowie nawet nie próbowali stawiać oporu. Ponaglani szturchańcami i kopniakami, zbili się w drżącą grupkę pośrodku wioski.

– Nasi dzielni, aryjscy kuzyni – mruknął porucznik, który przyglądał się widowisku ze wzgardliwym uśmiechem.

Naraz z ostatniej chaty dobiegły odgłosy szamotaniny, na co mały piesek zareagował piskliwym szczekaniem. Norwescy wieśniacy patrzyli z trwogą, gdzieś zakwiliło niemowlę. Uśmiech na szerokiej, brutalnej twarzy Börsta pogłębił się.

– Jakoś nie wierzę, że wciąż płynie w was krew wikingów – powiedział, po czym niespodziewanie wyszarpnął parabellum i wystrzelił.

Pies zastygł w kałuży krwi.

Powietrzem wstrząsnął długi, przenikliwy wrzask. Od grupy wieśniaków oderwała się mała zapłakana dziewczynka i rzuciła się w stronę psiej budy, ale drogę zastąpił jej wysoki, czarnowłosy Hencke, drugi po dowódcy brutal w drużynie. Żołnierz uniósł mauzera do ciosu kolbą.

– Sola! – krzyknęła z rozpaczą matka, pobladła kobieta o rozsypujących się rudych lokach.

Wystrzeliła naprzód i pochwyciła dziewczynkę za chude ramionka, po czym przytuliła ją mocno do siebie. Na twarzach Norwegów malowało się skrajne przerażenie.

– Mein Gott… – Börst splunął z niechęcią. – Ciekawe, jak zareagują na martwego człowieka. Tałatajstwo. Dobra, Velstier. Rób swoje.

Chudy sierżant otworzył mapnik i wyjął tekst odezwy do poddających się Norwegów, w którą zaopatrzono ich jeszcze w Szczecinie. Spece od propagandy przetłumaczyli ją co prawda na norweski, ale zapomniano dołączyć zapis fonetyczny. Nikt się jednak tym szczegółem nie przejął, tym bardziej że wedle zapewnień ekspertów z SS Norwegowie rozumieją niemiecki, o ile mówi się do nich wolno i wyraźnie. Velstier odchrząknął i zaczął czytać.

„Oni nie rozumieją ani słowa, uświadomił sobie nagle Martin, widząc całkowite oszołomienie na twarzach jeńców. Nie tak słucha się słów o braterstwie i przyjaźni, o opiece przed drapieżnymi zakusami Wielkiej Brytanii i konieczności wspólnej walki przeciwko…”.

Nie, Martin nie mógł zebrać myśli. Patrzył na kałużę czarnej krwi, w której spoczywało nieruchome truchło psa, patrzył na zalaną łzami twarz dziecka i wywleczonych z łóżek, marznących wieśniaków. Nie w takiej wojnie chciał zostać bohaterem. Nie w takim…

– Scheisse! – Rozległ się stłumiony wrzask.

Drzwi ostatniej chaty z trzaskiem stanęły otworem i plecami naprzód wypadł strzelec Pfleiger. Zatoczył się, charcząc, i padł na śnieg, a wtedy wszyscy dostrzegli jego twarz zalaną krwią.

– Was ist… – zaczął Börst, lecz w tej samej chwili z chaty wypadła młoda czarnowłosa dziewczyna.

Upadła na śnieg tuż obok wijącego się z bólu, klnącego Pfleigera, ale natychmiast zerwała się do ucieczki.

– Halt!

W drzwiach pojawił się Sonnermann z mauzerem gotowym do strzału. Dziewczyna znieruchomiała na kolanach niczym zdyszane, zagonione w pułapkę zwierzę. W jej ciemnych oczach gotowała się bezgraniczna wściekłość.

– Co to, Sonnermann?! – zawołał pogardliwie Börst. – Igraszki w ramach wypełniania rozkazów?

– Ta suka wydrapała Pfleigerowi oko, Herr Leutnant! – odpowiedział zdenerwowany Sonnermann.

Dłonie trzymające mauzera drżały.

– Zastrzel ją.

– Nie wolno nam – odezwał się spokojnym, flegmatycznym głosem sierżant Velstier. – Rozkazy zabraniają wszczynania wrogich działań wobec rdzennej ludności norweskiej.

– Dobrze więc. – Dowódca zgodził się nadspodziewanie łatwo. – Zwiążcie ją i przytroczcie do jakiejś ławy czy stołu. Może i zostało im trochę krwi wikingów, ale stanowczo trzeba poprawić jej jakość.

Gdzieś na północy opary świtu przebiła czerwona rakieta. Drużyna sierżanta Lorentza, której zadaniem było zajęcie pozostałych zabudowań Vassdalen, meldowała o wypełnieniu zadania.

***

Nie pomagało nic. Ani modlitwa, ani myśli o domu, ani tym bardziej fantazje o bohaterach. Krzyki gwałconej dziewczyny wbiły się w umysł Martina i niczym groty strzał drążyły coraz głębiej, przyprawiając go o fizyczny wręcz ból. Niewidzącymi oczyma przyglądał się okalającym Vassdalen górom oraz białej, niknącej w oddali tafli zamarzniętego jeziora. Kiedyś zachwyciłby się ich pięknem i skłonił wyobraźnię do stworzenia kolejnej bohaterskiej opowieści, ale nie dzisiaj. Nie po tym, co ujrzał i usłyszał.

– Scheissewetter – burknął plutonowy Gustav Norlitz, radiotelegrafista. Wyszedł właśnie zza załomu chaty, zapinając rozporek. – Nie ma łączności ani z kompanią, ani tym bardziej z kwaterą w Narwiku, szlag by to…

Norlitz, choć wyższy stopniem, traktował go przyjaźnie, być może dlatego, że przydzielono go do plutonu na chwilę przed wyruszeniem na zwiad. Przyniósł nowiuteńką radiostację, co wywołało mnóstwo zaciekawionych spojrzeń i kilka pytań. Tak małym oddziałom jak pluton nie przydzielano zazwyczaj radia, ale zarówno Norlitz, jak i Börst milczeli.

– Ty też? – wyjąkał Martin, a w spojrzeniu, jakim obrzucił radiotelegrafistę, była nieufność i obrzydzenie.

– Co ja? – Nie zrozumiał Norlitz, po czym powiódł za wzrokiem kolegi. – Aha, czy byłem u tej dziewczyny? Nie, na razie nie.

Wyciągnął papierosa z pozłacanej papierośnicy, zapalił i poczęstował Härtmanna. Ten odmówił, kręcąc głową.

– Börst chce, bym najpierw nawiązał kontakt z dowódcą kompanii. – Radiotelegrafista wydmuchnął kłąb, który w świeżym, zimnym powietrzu wydał się Härtmannowi szczególnie gryzący. – Ta dziura to ważne miejsce, psiakrew.

– Ważne miejsce?

– Nie słuchałeś porucznika, tam w lesie? – Norlitz spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Chodzi o to bajoro. – Dłoń trzymająca tlącego się papierosa wskazała skute lodem jezioro. – Po tym jak zajęliśmy Narwik, okazało się, że w rejonie nie ma ani jednego lotniska, na którym mogłyby lądować junkersy z zaopatrzeniem, czego lada dzień możemy potrzebować jak jasna cholera. Generał Dietl wpadł na pomysł, by pierwsze transportowce wylądowały tu, na jeziorze Hartvig, póki jeszcze trzyma lód. Börst najpierw pukał się w czoło, ale okazało się, że szef miał rację. To wykonalne. Junkersy dadzą radę wylądować, teren jest łatwy do obrony, transport saniami też nie będzie problemem. Tylko że sami całego terenu nie zajmiemy. Trzeba ściągnąć resztę kompanii, a z tym, jak na razie, same kłopoty.

Härtmann spojrzał do góry. Chmury sunęły niemalże tuż nad ich głowami, ciężkie, gniewnie wzburzone. W wiosce panowała niemalże absolutna cisza.

– Przy tej pogodzie nasza radiostacja to tylko kosztowny mebel. – Norlitz zdeptał niedopałek. – Jak się zaraz nie poprawi, porucznik będzie musiał wysłać gońców. Chyba przejdę się do tej suki, co innego mi pozostało. Tobie też radzę, klucz jest w kłódce.

– Co? – Härtmann poczuł, jak na jego gardle zaciskają się stalowe palce przerażenia.

– Lepiej posłuchaj dobrej rady. – Norlitz nachylił się ku Härtmannowi, aż ten poczuł jego cuchnący nikotyną oddech. – Chyba nie chcesz, by nasz dowódca uznał cię za pedała?

W powietrzu zawirowały pierwsze śnieżynki.

***

Martin wziął głęboki oddech i pchnął drzwi chaty.

Serce waliło mu jak oszalałe, gdy przestępował przez próg. Niespodziewanie ogarnął go mrok i owionęły zapachy potu, krwi, strachu i spermy. Coś poruszyło się w ciemnościach.

– Er du den neste? – rozległ się ochrypły, zły szept. – Den neste almodige helt’n, som…

– Nie mówię po norwesku – wyjąkał Martin. – Ja…

Postąpił krok. Teraz wyraźnie widział już drewnianą ławę, do której przywiązano brankę. Dziewczyna unosiła się na tyle, na ile pozwalały jej sznury, a w jej oczach jaśniała czysta, nieskażona nienawiść. Na jej policzku pęczniały krwawe pręgi, a na obnażonych piersiach widział niewielkie, czerwone punkciki. Do jednego przyklejony był jeszcze niedopałek.

– Ja…

Norweżka parsknęła dzikim śmiechem i odrzuciła skołtunione, posklejane włosy do tyłu.

– Kom her! – wrzasnęła, rozchylając uda. – Kom, din tyske drittsekk!

Martin zamknął oczy, z całej siły walcząc z pragnieniem natychmiastowej ucieczki. W tej samej chwili wyobraził sobie jednak potężną, zwalistą sylwetkę porucznika Börsta i złośliwy uśmiech na jego brutalnej gębie. Zdawało mu się, że słyszy jego rechot: „Co to, Härtmann? Nie masz ochoty na zdrową wikińską dziewczynę? A może chłopca ci podstawić, co? Albo owieczkę?”.

Drżącymi rękoma sięgnął do rozporka, lecz natychmiast zalały go mdłości. Świat wirował coraz szybciej. Dziewczyna śmiała się pogardliwie, uderzając piętami o blat ławy.

„Nie, nie mogę, przeszło mu przez głowę. Nie zrobię tego”.

– Boże, pomóż mi… – wyszeptał. – Wybaw mnie z niedoli!

Wiatr przyniósł stłumione, odległe echa wystrzałów. Härtmann wypadł na zewnątrz, w pośpiechu zatrzaskując drzwi i zamykając je na kłódkę.

***

– To Lorentz! – Börst wynurzył się ze śnieżycy. W pośpiechu nie zauważył dwóch przysypanych śniegiem akii, płytkich sanek w kształcie łódek używanych do transportu zimowego, i potknął się, omal nie tracąc równowagi. W jego oczach zamigotały iskierki wściekłości. – Na co się, kurwa, gapicie! – ryknął w kierunku strzelców, którzy odwrócili się w jego kierunku. – Na stanowiska i niech który weźmie te akie, bo jak mnie zaraz… Krammer, Hencke, zakładać narty! W try miga sprawdźcie, co tam się dzieje!

Härtmann oddychał szybko, wciąż w szoku. Półprzytomnym, nierozumiejącym wzrokiem patrzył na znikające w śnieżycy plecy swych kolegów. Gdy Krammer i Hencke wrócili, by złożyć meldunek, żołądkiem Martina wciąż wstrząsały torsje.

– Lorentz nie radzi sobie z własnymi ludźmi. – Usłyszał pogardliwy głos dowódcy. – Ponoć zobaczyli coś między drzewami i od razu otworzyli ogień. Banda baranów. Trzeba było…

– Herr Leutnant! – wrzasnął strzelec Sonnermann. Härtmann odwrócił się i ujrzał całkiem bladą twarz kolegi. – Herr Leutnant, jeden z więźniów uciekł!

– Banda baranów! – Börst zazgrzytał zębami. – Kto taki?

– Ta mała dziewczynka, ta ruda od psa…

– To ty jej pilnowałeś?

Oczy dowódcy nagle stały się wąskie i bardzo złe.

– Tak, ale…

– To teraz ją znajdź. Härtmann, pójdziesz z nim. – Chłodny wzrok Börsta zmierzył Martina od stóp do głów. – Do wojaczki nadajesz się jak kozia pyta do pucowania czołgu. Może chociaż dziećmi potrafisz się zająć.

***

Sonnermann nie odezwał się ani słowem. Jego czerwona od zimna twarz była zacięta, a oczy błyskały nieprzyjaźnie. Usta żołnierza poruszały się, jakby przez cały czas mówił jakieś słowa. Martin był pewien, że nie przestaje złorzeczyć na dowódcę i swój pieski los.

W istocie, nie było czego zazdrościć. Poszukiwania uciekającego dziecka w gęstej śnieżycy to nie zadanie, o którym marzy dumny, świetnie wyszkolony strzelec górski. Tym bardziej że na jedynego towarzysza przydano mu ofermę pułkową.

Härtmann niemalże roześmiał się na tę myśl. On, który chciał zostać bohaterem, a był tylko ofermą pułkową! Wyobrażenia, jakie snuł niedawno, raptem parę dni temu, wydawały się teraz blade i niezrozumiałe. „Naiwniaku, szydził sam z siebie w myślach. Głupcze, który wierzy w historyjki wyczytane w szkolnej biblioteczce!”.

Nie czuł zimna, które z wolna przenikało przez sweter, białą wiatrówkę i impregnowane, wełniane spodnie górskie. Śnieg, wiatr i zimno wydawały mu się niczym w porównaniu z dwoma demonami, od których właśnie uciekał. Zacisnął oczy, próbując wypędzić ze swych myśli przenikliwy śmiech dziewczyny oraz wykrzywioną nienawistnie gębę dowódcy. Oni byli daleko, dalej z każdym pociągnięciem narty. Dalej, coraz dalej…

– Härtmann! – rozległ się ostry krzyk Sonnermanna. Odwrócił się i ujrzał swego towarzysza, który opierał się o kijki i rozglądał wokół. – Ślady znikły!

„Rzeczywiście”, oprzytomniał Martin. Starczyła chwila nieuwagi, by zgubili trop dziecka. Nic zresztą dziwnego. Ślady były płytkie, a przy tak ostrym śniegu…

– Musimy znaleźć tego przeklętego bachora! – krzyczał Sonnermann. – Börst rozwali nam łby, jak wrócimy z pustymi rękami!

„Börst!”. Starczyła myśl o dowódcy, by Martin oblał się gorącym potem. Rozejrzał się i naraz wydało mu się, że widzi szereg płytkich, ledwie widocznych śladów biegnących w stronę grupki skał.

– Chyba tam! – zawołał i wskazał kierunek kijkiem.

Sonnermann skinął głową i zawrócił narty. Tym razem droga wypadła pod wiatr, który z każdą chwilą przybierał na sile. Łzy, wyciekające spod niemalże zaciśniętych powiek, natychmiast zamieniały się w perełki lodu. Dłonie, zgrabiałe mimo rękawiczek, ledwie trzymały kijki. Skuleni narciarze parli jednak naprzód, aż ślady doprowadziły ich do wąskiego, osłoniętego od wiatru wąwozu. Przez moment były głębsze i wyraźniejsze, po czym po prostu znikły.

Na twarzy Sonnermanna malowało się całkowite osłupienie.

– Co to ma, kurwa, znaczyć? – wrzasnął, zrywając z głowy kaptur. – Pod ziemię się zapadła czy co?

Z wściekłością wbił kijek tuż za ostatnim z nich.

– Pewnie potrafi latać – mruknął Härtmann.

– Nie za dowcipny się stajesz? – Sonnermann spojrzał na niego z niechęcią.

– Dalej, ruszajmy. Trzeba ją znaleźć.

Martin wsunął rzemienne pętle kijków na nadgarstki i wbił je w śnieg, gotów do dalszej drogi.

– Pieprzę tego bachora! – Sonnermann splunął na śnieg. – Nigdzie nie idę.

– Börst dał nam rozkaz. A poza tym to przecież tylko głupi dzieciak! Nie możemy go zostawić w tej śnieżycy!

– Patrzcie, niańka się znalazła! – Wybuchnął pogardliwym śmiechem towarzysz Härtmanna. – Nie mam najmniejszej ochoty brnąć przez ten pieprzony śnieg ani chwili dłużej. Wracamy, i to zaraz.

– A Börst? – Martin spróbował ostatniego argumentu.

– Börst? – Sonnermann już zawracał narty. – Powie mu się, że bachor wleciał w skalną szczelinę i roztrzaskał sobie głowę. Albo nie, poprawka. Ty mu to powiesz.

– Ja?

– Tak, ty. Inaczej zwrócę mu uwagę, że jako jedyny nie skorzystałeś z wdzięków naszego dziewczątka. Bo ponoć wolisz chłopaków.

***

Przekleństwa radiotelegrafisty usłyszeli jeszcze na zewnątrz pomimo wyjącego wichru i grubych ścian chaty.

– Scheissewetter!

Norlitz z pasją cisnął słuchawkami, z których dobiegł jedynie szum.

– Co tam?

Börst, trzymający w dłoni blaszany kubek z kawą, wychylił się w kierunku radiostacji. Na jego spotniałej twarzy widać było skupienie.

– Nic, cholerny świat. – Norlitz zapalił papierosa trzęsącymi się dłońmi. – Nie słychać radiostacji kompanijnej. Nie da rady, i już.

– Dość tego! – Börst odstawił z trzaskiem kubek. Krople kawy strzeliły naokoło. – Już dawno trzeba było wysłać gońca do pułkownika Hannermanna. Pewnie już by tu dotarli na miejsce, cholera jasna!

Martin czuł napięcie. Postacie Börsta i Norlitza zastygły w półmroku chaty niczym drewniane rzeźby w okopconej szopce. Jedynymi odgłosami były szum z radiostacji i wycie wiatru na zewnątrz. Przemógł się, zrobił krok naprzód i zasalutował:

– Herr Leutnant, melduję, że wraz ze strzelcem Sonnermannem…

– Cisza! – ryknął niespodziewanie Börst i zerwał się z zydla.

Martin nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji. Odskoczył przestraszony, a w tej samej chwili za jego plecami wyrósł sierżant Velstier z mauzerem gotowym do strzału.

– Słychać silny ogień z pozycji… – odezwał się głosem tak beznamiętnym, jakby oznajmiał ruch w rozgrywce szachowej.

– Głuchy nie jestem, Velstier! – Börst pochwycił pistolet maszynowy, rękawiczki i czapkę strzelców górskich. – Ludzie Lorentza znów do kogoś prują! Jeśli i tym razem ktoś ma przywidzenia, to osobiście…

Teraz i Martin usłyszał. Do suchej palby wystrzałów z mauzerów, które przebijały się przez wycie wichru, dołączył grzechot karabinu maszynowego.

– Nie, to nie przywidzenia. – Porucznik zacisnął zęby. – Zostali zaatakowani!

– Wedle danych wywiadu, Herr Leutnant, w tych okolicach nie ma żadnych norweskich oddziałów. – Velstier beznamiętnie śledził gorączkowe ruchy swego dowódcy. – Zorganizowanie zaś zbrojnego oporu w warunkach…

– Nie pieprz, Velstier! – warknął Börst i z głośnym trzaskiem odbezpieczył MP-38. – Nie wierzę w nieomylność Abwehry i nigdy nie uwierzę! Nie ma tu oddziałów wojskowych? Chętnie wypytam o to miejscowych!

Z tymi słowami wyskoczył na zewnątrz, prosto w szalejącą śnieżycę. Na twarzy Velstiera nie pojawił się najdrobniejszy nawet grymas. Poprawił czapkę, kiwnął na Härtmanna i wybiegł na zewnątrz, zostawiając pochylonego nad radiostacją Norlitza.

– Hencke, Krammer! – Tubalny głos dowódcy unosił się nad świstem wiatru. – Przyprowadźcie no tu pierwszą rodzinkę!

Obaj strzelcy sprawnie wywlekli na śnieg czwórkę pochlipujących ludzi i zmusili ich do uklęknięcia. Dumnie wyprostowany Börst stanął przed nimi z pistoletem maszynowym, uniesionym lufą ku górze. Martinowi przyszło nagle do głowy, że gdyby go nie znał, urzekłaby go godność i siła, jakie zeń biły. Niestety, znał go dobrze. Klęczący przed nim ludzie – barczysty, wąsaty chłop, jego płacząca żona i dwóch nastoletnich jeszcze synów – chyba wiedzieli, na co się zanosi, gdyż na ich twarzach pojawiło się skrajne przerażenie.

Na rozkaz obaj żołnierze przyłożyli lufy mauzerów do potylic dzieci. Börst opuścił swą broń, by mierzyła prosto w biust kobiety. Mężczyzna zaszlochał bezgłośnie i chciał coś powiedzieć, ale głos zamarł mu w gardle.

– No, Velstier – odezwał się dowódca. – Zapytaj ich o te oddziały.

– Przecież ja nie znam norweskiego. – Sierżant uniósł nieco brwi. – Ja im tylko tę odezwę…

– O kurwa, to spytaj po niemiecku! – Börst syknął ze zniecierpliwieniem. – I to już, bo zimno, a tam Lorentz ma kłopoty!

– In Ordnung – wzruszył ramionami Velstier. – Gibt es einige norwegische Truppen hier? In diesem Gebiet, meine ich?

– Vi… Vi forstår ikke! – Chłop błagalnie rozłożył ręce. – Vi prater ikke tysk, vi!

– Velstier, mów powoli, jak panowie z SS kazali!

Palec Börsta zbielał na spuście.

– Gibt es… – zaczął sierżant, ale natychmiast przerwał, bo daleko wśród śnieżycy, na pozycjach Lorentza, wystrzelił język ognia, a po nim kolejny.

– Miotacze ognia? No nieźle. A nie mówiłem, że Abwehra to partacze? – parsknął Börst. – Rott, Krammer, Hencke, Mayer, ruszamy na zwiad. Pieszo, bez nart. Podwójny zapas granatów i środki opatrunkowe. Norlitz!

– Tak? – Radiotelegrafista wysunął głowę z chaty i spojrzał ze zdziwieniem na klęczących w śniegu Norwegów. – Dalej…

– Puszczaj sygnał: „Starcie z nieprzyjacielem o nieznanej sile”. Velstier, zostawiam ci Sonnermanna, Gorza i Härtmanna. – Gdy Börst odwrócił się w stronę sierżanta, w jego oczach zagrały niebezpieczne ogniki. – Przygotuj obronę. Mysz nie ma prawa tu się prześlizgnąć!

– Jawohl! – Velstier żywo skinął głową, po raz pierwszy porzucając niewzruszoną maskę obojętności. – A pan?

– Ja idę zrobić z tym porządek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: