Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzej muszkieterowie. Tom I-III - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 maja 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trzej muszkieterowie. Tom I-III - ebook

Opowieść o królewskich muszkieterach, której akcja toczy się w XVII-wiecznej Francji, na dworze króla Ludwika XIII. Atos, Portos i Aramis oraz ich młody przyjaciel d`Artagnan próbują pokrzyżować plany podstępnego kardynała Richelieu. Na ich drodze staje także uwodzicielska Milady de Winter. Misja powierzona muszkieterom przez królową Annę Austriaczkę wymaga wielu poświęceń i sprytu. Czterem przyjaciołom często zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Jednak chroni ich przyjęta dewiza życiowa: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Jedna z najlepszych powieści z gatunku płaszcza i szpady. Autor opisał dalsze losy głównych bohaterów w Trzech muszkieterach. 20 lat później.

Spis treści

Tom 1
I Trzy podarunki pana d’Artagnana ojca
II Przedpokój pana de Tréville
III Posłuchanie
IV Ramię Atosa, pas Portosa i chusteczka Aramisa
V Muszkieterowie króla i gwardziści kardynała
VI Ludwik XIII
VII Muszkieterskie gospodarstwo
VIII Początek dworskiej intrygi
IX Sprawy d’Artagnana
X Pułapka w XVII wieku

Tom 2
I Intryga się rozwija
II Jerzy Villiers, książę Buckingham
III Pan Bonacieux
IV Człowiek z Meung
V Cywilni i wojskowi
VI Kanclerz Séguier znowu potrzebuje dzwonka
VII Państwo Bonacieux
VIII Kochanek i mąż
IX Narada wojenna
X Podróż

Tom 3
I Hrabina de Winter
II Bal
III Schadzka
IV Pawilon
V Portos
VI Aramis
VII Żona Atosa
VIII Powrót
IX Ekwipunek

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7623-982-8
Rozmiar pliku: 920 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tom 1

I | Trzy podarunki pana d’Artagnana ojca

W pierwszy poniedziałek kwietnia 1625 roku miasteczko Meung wydawało się tak wzburzone, jak gdyby hugenoci chcieli zrobić z niego drugą La Rochelle . Wielu mieszkańców, na widok uciekających kobiet, słysząc krzyk dzieci na progach domów, z pośpiechem przywdziewało zbroje, a wsparłszy nieco niepewną postawę muszkietem lub halabardą, biegło do zajazdu „Pod Wolnym Młynarzem”, gdzie gromadził się coraz większy tłum pełen ścisku, gwaru i ciekawości.

W tych czasach często zdarzały się takie sytuacje. Rzadko kiedy upłynęło kilka spokojnych dni, gdy nie słyszano o podobnych wypadkach w tym czy owym mieście. Panowie walczyli między sobą, król toczył wojnę z kardynałem, Hiszpan prowadził wojnę z królem. Wreszcie, oprócz tych wojen, cichych lub znanych wszystkim, tajemnych lub jawnych, porządek na świecie burzyli złodzieje, żebracy, hugenoci i najemnicy różnego autoramentu. Mieszczanie musieli się zbroić przeciwko złodziejom, służącym i najemnikom, często przeciw panom i hugenotom, czasem sprzeciwiali się królowi, ale nigdy nie walczyli przeciw kardynałowi i Hiszpanom. Dlatego w kwietniowy poniedziałek mieszkańcy Meung, nie widząc żółtej lub czerwonej chorągwi i barw księcia Richelieu , a słysząc hałas, szybko i tłumnie udawali się w stronę zajazdu „Pod Wolnym Młynarzem”. Tam bowiem każdy przybyły mógł zobaczyć i poznać powód tego zbiegowiska.

Młody człowiek… nakreślmy jego portret jednym pociągnięciem pióra: wyobraźcie sobie Don Kichota w wieku osiemnastu lat, Don Kichota rozbrojonego, bez pancerza, w wełnianym kaftanie, którego niegdyś intensywnie niebieski kolor zmienił się w jakiś niedający się określić odcień czerwonego wina i błękitu. Twarz młodzieńca była długa i smagła, miał wystające policzki i nadzwyczajnie rozszerzone mięśnie szczęk – oznaka chytrości. Wszystko to sugerowało Gaskończyka, nawet gdyby nie miał nakrycia głowy, a nasz młodzieniec miał beret ozdobiony jakimś piórkiem. Oczy otwarte i bystre, nos haczykowaty, ale zręcznie wyrzeźbiony. Nieznajomy zdawał się za duży na młodzieńca, za mały na dojrzałego mężczyznę. Ktoś niedoświadczony mógłby pomyśleć, że był jakimś podróżującym synem wiejskiego dzierżawcy, gdyby nie długa szpada zawieszona na skórzanym pasie, uderzająca go po łydkach, gdy szedł, i dotykająca zjeżonej sierści konia, gdy na nim siedział.

Bo nasz młodzieniec miał wyjątkowo zwracającego powszechną uwagę wierzchowca. Był to kucyk bearneński, dwunasto - lub trzynastoletni, żółtawej maści, z ogonem bez włosów i z naroślami na nogach. Koń ten, mimo iż idąc, zawsze trzymał głowę niżej kolan, co jednocześnie zwalniało jeźdźca z używania rzemienia, robił dziennie przynajmniej osiemnaście mil. Niestety, wszystkie zalety tego konia ustępowały miejsca osobliwej maści i dziwacznemu chodowi, tak że ci, którzy znali się na koniach, zobaczywszy przed kwadransem wjeżdżającego przez bramę Beaugency do miasta rumaka, przenieśli swe nie najlepsze wrażenia na jeźdźca.

Odczucia były tym przykrzejsze dla młodego d’Artagnana (tak się bowiem nazywał Don Kichot dosiadający tego nowego Rosynanta), że będąc dobrym jeźdźcem, czuł całą śmieszność, jaką okrywał go podobny rumak. Dlatego westchnął głęboko, kiedy d’Artagnan ojciec dawał mu ten prezent; wiedział bowiem, że taki koń wart był co najwyżej dwadzieścia liwrów. Natomiast słowa towarzyszące temu prezentowi były nieocenione:

– Mój synu – rzekł gaskoński szlachcic czystym akcentem bearneńskim, którego nigdy nie mógł pozbyć się Henryk IV. – Mój synu, ten koń urodził się w domu twojego ojca przed trzynastoma laty i do tego czasu ciągle w nim przebywał, co powinno przywiązać cię do niego. Nie sprzedawaj go nigdy, pozwól mu zakończyć życie ze starości, spokojnie i godnie. Jeżeli wyruszysz na nim na wojnę, oszczędzaj go i chroń, jakbyś chronił starego sługę. Jeżeli będziesz miał zaszczyt być u dworu – ciągnął dalej d’Artagnan ojciec – zaszczyt, którego jesteś godny ze względu na starożytność twojego szlachectwa, chroń godnie imię szlachcica, które twoi przodkowie nosili przez pięćset lat z chwałą dla ciebie i dla twoich. Przez „twoich” rozumiem naszych krewnych i przyjaciół. Słuchaj wyłącznie kardynała i króla. Dzisiaj szlachcic toruje sobie drogę jedynie odwagą i męstwem. Ktokolwiek zadrży, choćby tylko przez chwilę, może właśnie stracił szczęście, jakie daje mu los. Jesteś młody, powinieneś być odważny z dwóch przyczyn: po pierwsze jesteś Gaskończykiem, po drugie jesteś moim synem. Nie lękaj się okazji i szukaj nadzwyczajnych przygód. Nauczyłem cię posługiwać się bronią, potrafisz stać mocno i masz stalową pięść – potykaj się więc o byle co, pojedynkuj się, tym bardziej że pojedynki są zabronione i że tym sposobem podwójnie okazuje się odwagę i męstwo. Mój synu, mogę dać ci tylko piętnaście talarów, tego rumaka i rady, których w tej chwili wysłuchałeś. Twoja matka poda ci receptę na pewien balsam, podarowany jej przez Cygankę. Balsam ma cudowną moc leczenia wszystkich ran, które nie dotknęły serca. Korzystaj, ile możesz, ze wszystkiego i żyj długo i szczęśliwie. Jeszcze tylko jedną rzecz mam ci do powiedzenia. Pragnę przedstawić ci przykład, nie własny, ponieważ ja nigdy nie byłem na dworze, a walczyłem jako ochotnik tylko w wojnach religijnych. Przykład pana de Tréville, kiedyś mojego sąsiada, który jako dziecko miał zaszczyt bawić się z naszym królem Ludwikiem XIII , którego niech Bóg ma w swej opiece! Kilkakrotnie zabawy ich zmieniały się w bitwy, a w tych potyczkach nie zawsze zwycięzcą był król. Otrzymywane ciosy napełniły króla wielkim szacunkiem i przyjaźnią dla pana de Tréville. Kiedy pan de Tréville udał się w swą pierwszą podróż do Paryża pojedynkował się pięć razy, a od śmierci króla nieboszczyka aż do pełnoletności młodego siedem razy – nie licząc wojen i oblężeń. Do dnia dzisiejszego pojedynkował się być może już ze sto razy. Teraz, pomimo edyktów, rozkazów i wyroków, jest kapitanem muszkieterów, groźnym niczym wódz legionów rzymskich, poważanym przez króla i szanowanym nawet przez kardynała, niebojącego się byle kogo. Dodam do tego, że pan de Tréville ma dziesięć tysięcy talarów rocznego dochodu, jest więc bardzo wielkim panem. Zaczął tak jak ty. Idź do niego z tym listem, naśladuj go, a może staniesz się takim jak on.

To mówiąc, ojciec d’Artagnana przepasał syna swoją szpadą, serdecznie pocałował w oba policzki i pobłogosławił.

Wychodząc z ojcowskiej komnaty, młodzieniec spotkał matkę, czekającą na niego ze sławnym przepisem na balsam, z którego, jak to się później okaże, bardzo często korzystał, stosując się do rad ojca. Z matką żegnali się dłużej i tkliwiej, nie dlatego bynajmniej, że pan d’Artagnan nie kochał swojego syna i jedynego potomka, ale będąc mężczyzną, uważał, że pozwolić się ogarnąć wzruszeniu jest niegodnym dzielnego męża. Tymczasem pani d’Artagnan była kobietą i przede wszystkim – matką. Płakała tak długo i rozpaczliwie, że d’Artagnan syn, mimo iż usiłował pozostać niewzruszonym, jak na przyszłego muszkietera przystało, rozpłakał się równie mocno nie kryjąc łez.

Jeszcze tego samego dnia nasz młodzieniec udał się w drogę, obdarzony trzema ojcowskimi podarunkami, na które składały się, jak już mówiliśmy: piętnaście talarów, kucyk i list do pana de Tréville. Wszystkie rady, jak się można domyślać, chłopak otrzymał jako dodatek.

Tak zaopatrzony na drogę d’Artagnan, zarówno pod względem wyglądu, jak i charakteru, był dokładną kopią bohatera Cervantesa, z którym słusznie go porównaliśmy, kiedy obowiązek historyka nakazał nam namalować jego portret. Jak Don Kichot brał wiatraki za olbrzymy, a owce za wojsko, tak d’Artagnan każdy uśmiech uważał za zniewagę, a spojrzenie za wyzwanie. Z tego powodu od Tarbes do Meung ciągle miał zaciśniętą pięść i średnio dziesięć razy na dzień chwytał za rękojeść szpady. Na szczęście ani pięść młodzieńca nie oparła się na żadnej szczęce, ani szpada nie musiała być wydobyta z pochwy. Oczywiście widok nieszczęsnego kucyka wywoływał śmiech na twarzach przechodniów, ale błyszcząca broń nakazywała szacunek, tym bardziej że nad żelazem owym błyszczał bardziej dziki niż wyniosły wzrok. Przechodzący powstrzymywali wesołość, a jeżeli przeważała ona nad rozsądkiem, starali się przynajmniej uśmiechać, niczym starożytne maski, jedną stroną twarzy. Tak więc d’Artagnan dotarł do miasta Meung, nie zmieniając swojej dumnej postawy.

Kiedy nasz podróżny sam zsiadał z konia przed zajazdem „Pod Wolnym Młynarzem”, nie doczekawszy się pomocy w podtrzymaniu strzemienia ni od gospodarza, ni też stajennego, dostrzegł w otwartym na dole oknie rozmawiającego z pilnie słuchającymi go dwiema osobami pięknego szlachcica o wyniosłej minie. D’Artagnan naturalnie doszedł do wniosku, że to on był przedmiotem rozmowy. Pomylił się tylko w połowie, tematem bowiem był jego osobliwy koń. Wydawało się, że szlachcic tak wybornie tłumaczy swoim rozmówcom zalety kucyka, że słuchający, wykazując wielki szacunek dla opowiadającego, co chwilę wybuchali śmiechem. Wiadomo, że nawet niewinny uśmiech drażnił naszego bohatera, łatwo zatem wyobrazić sobie, jakie wrażenie sprawiła na nim tak jawna wesołość.

Jednak d’Artagnan chciał najpierw dokładnie przyjrzeć się szydercy. Wlepił dumnie wzrok w nieznajomego i przekonał się, że był to człowiek w wieku lat czterdziestu lub czterdziestu pięciu, o czarnych i przenikliwych oczach, bladej cerze, silnie wystającym nosie i czarnych, starannie przystrzyżonych wąsach. Mężczyzna ubrany był w fioletowy kaftan i spodnie zdobione kokardami w tym samym kolorze i wypustkami, przez które widać było koszulę. Cały ubiór, chociaż nowy, wydawał się mocno wymięty, jak odzież długo przechowywana w podróży. Wszystkie te spostrzeżenia d’Artagnan poczynił z szybkością wprawnego tropiciela, wiedziony przeczuciem, które szeptało mu, że ten nieznajomy wywrze wielki wpływ na jego przyszłe życie.

Kiedy d’Artagnan wbił wzrok w szlachcica w fioletowym ubraniu, mężczyzna czynił właśnie najbardziej uczone i najgłębsze spostrzeżenia nad kucykiem bearneńskim. Jego dwaj słuchacze parskali śmiechem, nawet on sam, widocznie wbrew swojemu zwyczajowi, pozwolił sobie na nikły uśmiech. Tym razem nie ulegało wątpliwości, że d’Artagnan był rzeczywiście obrażany. Zdając sobie z tego sprawę, nasunął swój beret na oczy i naśladując dworzan królewskich, jakich udało mu się zobaczyć w czasie podróży po Gaskonii, posunął się naprzód, opierając jedną rękę na szpadzie, a drugą ujmując się pod bok. Na nieszczęście, w miarę jak się zbliżał, narastający gniew zaślepił go do tego stopnia, że dumna i w odpowiednim tonie przygotowana przemowa zmieniła się w potok prostackich obelg, któremu towarzyszyły wściekłe gesty.

– Hej! Mości panie! – zawołał. – Mości panie, ty, co się kryjesz za belką, tak, ty, powiedz mi, z czego się śmiejesz, a może będziemy się śmiali obaj!

Szlachcic powoli przeniósł spojrzenie z konia na jeźdźca, jak gdyby potrzebował czasu do zrozumienia, że to do niego skierowane były te niezwykłe słowa. Kiedy w końcu był już tego pewien, lekko marszcząc brwi i po dość długim milczeniu, z wyrazem ironii i całkowitego lekceważenia, odpowiedział:

– Nie mówię do pana, mości panie.

– Ale ja mówię, ja – krzyknął ze złością młody człowiek, niesłychanie rozdrażniony tą mieszaniną zuchwalstwa i dobrych obyczajów, przyzwoitości i pogardy.

Nieznajomy mierzył go przez chwilę swoim na pół drwiącym spojrzeniem. Oddalił się od okna, wyszedł z izby i stanął przed koniem, dwa kroki od d’Artagnana. Jego spokojna postawa i szyderczy wyraz twarzy podwoiły jeszcze wesołość stojących przy oknie towarzyszy rozmowy. D’Artagnan, widząc go zbliżającego się ku sobie, wydobył część szpady z pochwy.

– Ta szkapa jest, czy raczej była w młodości, koloru zgniłej pomarańczy – mówił nieznajomy, prowadząc dalej zaczęty wywód i odwracając się ku swoim słuchaczom w oknie, nie zwracając wcale uwagi na gniew d’Artagnana, ustawiającego się między nim a słuchającymi. – Jest to barwa bardzo często spotykana w świecie roślin, ale jak dotąd niezauważona u koni.

– Tylko ten żartuje z konia, kto nie odważyłby się kpić z jego z pana! – zawołał z całą wściekłością ten, który miał być następcą pana de Tréville.

– Mości panie, jeśli zdołałeś to zauważyć – rzekł nieznajomy – nie za często się śmieję, ale chcę mieć prawo śmiać się, kiedy mam na to ochotę.

– A ja – zawołał d’Artagnan – nie życzę sobie, by śmiano się, gdy mi się to nie podoba!

– Doprawdy? – rzekł znów nieznajomy, jeszcze spokojniej niż wcześniej. – Ach! Tak, ma pan zupełną rację.

I odwróciwszy się, chciał wejść do zajazdu, w bramie którego stał osiodłany koń. Ale d’Artagnan nie był z tych, którzy puszczają wolno kpiących z niego ludzi! Wyciągając szpadę, biegł za nim, krzycząc:

– Odwróć się, odwróć, panie żartownisiu, żebym cię nie popukał po grzbiecie!

– Mnie uderzyć, mnie! – rzekł tamten, odwracając się i patrząc na młodzieńca jednocześnie ze zdziwieniem i pogardą. – Mój kochany, jesteś albo głupi, albo szalony!

Po czym dodał pod nosem, jakby mówił sam do siebie:

– Co za szkoda, co za odkrycie dla Jego Królewskiej Mości, który wszędzie szuka walecznych muszkieterów do swojego oddziału!

Ledwo skończył mówić te słowa, gdy d’Artagnan wymierzył szlachcicowi tak silne pchnięcie, że gdyby ten nie uskoczył w tył, może żart ten byłby jego ostatnim. Wówczas dopiero nieznajomy przekonał się, że przekroczone zostały granice żartu, wyciągnął szpadę i stanął do pojedynku. Ale w tej chwili jego dwaj słuchacze w towarzystwie gospodarza oberży wpadli na d’Artagnana z kijami, łopatą i kleszczami. To spowodowało tak nagłą zmianę w natarciu, że gdy d’Artagnan stanął, bronił się i odpierał grad ciosów, nieznajomy schował broń do pochwy i z walczącego, którym miał być przed chwilą, stał się widzem walki, mrucząc po cichu:

– Diabli nadali tych Gaskończyków! Wsadźcie go na tego pomarańczowego konia i niech sobie jedzie dalej.

– Nie wcześniej, dopóki cię trupem nie położę, tchórzu! – krzyczał d’Artagnan, broniąc się, jak mógł, i nie ustępując ani na krok przed swoimi trzema przeciwnikami, którzy nie żałowali mu ciosów.

– Znowu gaskonada – mruknął szlachcic. – Na honor, ci Gaskończycy są niepoprawni. Panowie, potańczcie z jego szpadą, skoro tego chce koniecznie. Kiedy się zmęczy, sam powie, że ma dosyć.

Ale nieznajomy nie wiedział, z jak upartym człowiekiem miał do czynienia. D’Artagnan należał do ludzi, którzy nigdy nie proszą o łaskę.

Walka trwała jeszcze jakiś czas, aż wreszcie d’Artagnan upuścił szpadę, złamaną na pół kijem. Następne uderzenie w czoło przewróciło go na ziemię – padł prawie bez zmysłów, obficie brocząc krwią.

W tej właśnie chwili ludzie zbiegli się ze wszystkich stron na miejsce widowiska. Właściciel oberży, obawiając się rozgłosu, wniósł przy pomocy pachołków rannego do kuchni, gdzie zajęto się nim pobieżnie.

Szlachcic o dumnym obliczu zajął swoje miejsce przy oknie, spoglądając z niezadowoleniem na tłum, który gromadząc się dokoła, wydawał się mu nieprzychylny.

– I co! Jak się ma ten zapaleniec? – zawołał, odwracając się do gospodarza, który właśnie otwierał z hałasem drzwi, chcąc dowiedzieć się o jego zdrowie.

– Czy Ekscelencja dobrze się czuje? – zapytał gospodarz.

– Ja czuję się wybornie, mój kochany gospodarzu, pytam cię natomiast o zdrowie naszego młodego człowieka.

– Lepiej – rzekł gospodarz. – Leży bezwładnie.

– Doprawdy? – zawołał szlachcic.

– Ale zanim stracił zmysły, zebrał wszystkie siły, wyzywając Ekscelencję.

– Ależ to istny diabeł w ludzkiej skórze! – zawołał nieznajomy.

– O nie, Wasza Ekscelencjo, to nie diabeł – odpowiedział gospodarz z grymasem pogardy. – Kiedy podczas omdlenia przeszukaliśmy go dokładnie, miał w bagażu tylko jedną koszulę, a w sakiewce jedenaście talarów. Mimo to, mdlejąc, mówił, że gdyby podobny wypadek spotkał go w Paryżu, Wasza Ekscelencja pożałowałaby tego natychmiast, gdy tymczasem miejsce dzisiejszego starcia spowoduje, że pożałuje Pan później.

– A więc – rzekł obojętnie nieznajomy – to musi być jakiś przebrany książę.

– Uważam, Ekscelencjo, że powinien Pan być baczny i ostrożny.

– Czy w swoim gniewie nie wymienił jakiegoś nazwiska?

– Owszem, uderzył się po kieszeni i powiedział: „zobaczymy, co pan de Tréville pomyśli o zniewadze wyrządzonej jego protegowanemu!”.

– Pan de Tréville? – rzekł, zamyślając się, nieznajomy. – Uderzał się w kieszeń, wymawiając nazwisko pana de Tréville?… Mój gospodarzu, jestem pewien, że gdy ten młokos leżał zemdlony, dowiedziałeś się, co on ma w kieszeni. Co tam znalazłeś?

– List zaadresowany do kapitana muszkieterów, pana de Tréville.

– Naprawdę?

– W rzeczy samej, Ekscelencjo.

Gospodarz, niezbyt grzesząc rozumem, nie zauważył wrażenia, jakie zrobiły na Ekscelencji jego słowa i jak nieznajomy zmienił się na twarzy. Odsunął się od okna, o które dotąd opierał się na łokciu, i zmarszczył brwi jak człowiek czymś bardzo zaniepokojony.

– Do diabła! – mruknął cicho. – Czyżby to Tréville przysłał mi tego Gaskończyka? Jest bardzo młody. Ale pchnięcie jest zawsze pchnięciem, bez względu na to, kto je zadaje. Mniej się mamy na baczności przed dzieckiem niż dorosłym człowiekiem. Czasem mała przeszkoda na drodze może udaremnić ważną misję.

Nieznajomy myślał cicho przez kilka minut.

– I co, gospodarzu? – rzekł po chwili – czy uwolnisz mnie od tego szaleńca? Nie miałbym sumienia zabijać go, a jednak – dodał z zimną groźbą w głosie – jednak mi zawadza. Gdzie on leży?

– Na pierwszym piętrze, w pokoju mojej żony, gdzie jest opatrywany.

– Czy odzież i rzeczy podróżne ma przy sobie? Nie zdjął kaftana?

– Przeciwnie, wszystkie jego manatki są na dole w kuchni. Ale ponieważ ten młody szaleniec sprawia przykrość Waszej Ekscelencji…

– Zgadza się. Wywołał obok twojego domu zbiegowisko, gorsząc uczciwych ludzi. Toteż idź do siebie, przygotuj dla mnie rachunek i zawiadom mojego służącego.

– Jak to, Ekscelencja opuszcza nas już?

– Wiesz przecież o tym, ponieważ kazałem ci osiodłać mojego konia. Czy nie spełniono mojego rozkazu?

– Wykonano i, jak Wasza Dostojność zapewne widział, koń stoi przed bramą, gotowy do drogi.

– A więc zrób to, co ci powiedziałem.

– Hm – mruknął do siebie gospodarz. – Czyżby się tak obawiał tego malca?

Ale rozkazujące spojrzenie nieznajomego przerwało jego domysły. Ukłonił się nisko i wyszedł.

– Trzeba się postarać, aby Milady nie widziała tego panicza – mówił dalej nieznajomy. – Pewnie długo tu nie pobędzie, zwłaszcza że i tak się spóźnia. Lepiej będzie, kiedy wsiądę na konia i wyjadę naprzeciw niej… Żebym tylko wiedział, co zawiera ten list do pana de Tréville…

Tymczasem gospodarz, będąc pewnym, że to obecność młodego Gaskończyka wygania nieznajomego z oberży, poszedł do pokoju żony, gdzie zastał przytomnego już d’Artagnana. Wytłumaczył mu, że straż miejska mogłaby obejść się z nim surowo za kłótnię z wielkim panem, którym nieznajomy niewątpliwie był, i nakłonił młodzieńca, by wstał i mimo cierpienia udał się w dalszą drogę. D’Artagnan, trzęsąc się bez kaftana, z obwiązaną głową, wstał i popychany przez gospodarza zaczął schodzić na dół. Kiedy wszedł do kuchni, pierwszą osobą, którą zobaczył, był jego napastnik, najspokojniej w świecie prowadzący rozmowę, stojąc na stopniu karety zaprzężonej w dwa wielkie normandzkie konie.

Osoba, z którą rozmawiał i która wychylała się właśnie przez okno karety, była dwudziesto- lub dwudziestodwuletnią kobietą. Mówiliśmy już o tym, że d’Artagnan szybko i dokładnie analizował wyraz twarzy ludzi, zauważył więc na pierwszy rzut oka, jak kobieta była młoda i piękna. Uroda jej tym bardziej go zainteresowała, gdyż w południowych krainach, w których do tej pory przebywał, nie spotkał się jak dotąd z takim zjawiskiem. Była to kobieta o delikatnej, bladej cerze i jasnych włosach skręcających się w długie, opadające na ramiona loki. Oczy miała bladoniebieskie, a różane usta i alabastrowa ręka dodatkowo dodawały jej wdzięku. Żywo rozmawiała z nieznajomym.

– Więc Eminencja rozkazuje mi… – mówiła dama.

– Wrócić natychmiast do Anglii i uprzedzić go niezwłocznie, gdyby książę opuszczał Londyn.

– A inne instrukcje? – zapytała piękna podróżna.

– Zamknięte są w tej szkatułce, którą otworzy pani dopiero po tamtej stronie kanału La Manche.

– Bardzo dobrze. A pan co zamierzasz robić?

– Ja wracam do Paryża.

– Nie dając młodzieniaszkowi nauczki? – zapytała dama.

Nieznajomy już miał odpowiedzieć, ale w chwili gdy otworzył usta, d’Artagnan, który usłyszał wszystko dokładnie, stanął w progu i zawołał:

– Ten młodzieniec da nauczkę innym! Mam nadzieję, że tym razem ten, któremu się ona należy, nie wymknie mi się jak wcześniej!

– Nie wymknie się? – powtórzył nieznajomy, marszcząc brwi.

– Nie, sądzę, że nie okażesz się, panie, tchórzem w obecności kobiety.

– Zastanów się – zawołała Milady, widząc szlachcica chwytającego za szpadę. – Pomyśl, że najmniejsze opóźnienie może wszystko zepsuć!

– Ma pani rację – odrzekł szlachcic. – Niech więc pani jedzie w swoją stronę, a ja jadę w swoją.

I pożegnawszy damę skinieniem głowy, wskoczył na konia, podczas gdy woźnica zaciął silnie parę normandów. Dwoje rozmawiających ruszyło galopem, każde w przeciwną stronę.

– A pański rachunek? – krzyknął głośno gospodarz, którego przywiązanie do podróżnego zmieniło się w głęboką pogardę, widząc, że oddala się, nie zapłaciwszy należności.

– Zapłać, trutniu! – krzyknął podróżny do swego służącego, który rzucił pod nogi gospodarza dwie albo trzy sztuki srebra i puścił się cwałem za swoim panem.

– Ty nikczemny tchórzu! Marny szlachcicu! – wrzeszczał d’Artagnan, pędząc za służącym.

Ale ranny był jeszcze zbyt osłabiony, aby wytrzymać podobny bieg i wstrząsy. Ledwo ubiegł dziesięć kroków, zadzwoniło mu w uszach, zaćmiło go, oczy zaszły mgłą i upadł na środku ulicy, wołając jeszcze:

– Podły tchórz! Podlec!

– Rzeczywiście, musi być wielkim tchórzem – mówił cicho gospodarz, zbliżając się do d’Artagnana i pragnąc tym pochlebstwem pojednać się z biednym chłopcem, jak czapla z bajki ze swoim ślimakiem.

– Tak, podły – szeptał d’Artagnan – ale ona jest piękna!

– Co za „ona”? – zapytał gospodarz.

– Milady – szepnął d’Artagnan.

I zemdlał powtórnie.

– Mniejsza o to – rzekł gospodarz. – Wprawdzie straciłem tamtych dwoje, ale zostaje mi przynajmniej ten, którego zatrzymam przez kilka dni. Zawsze to jedenaście talarów zarobku!

Wiadomo, że właśnie tyle miał d’Artagnan w swoim woreczku.

Gospodarz liczył na to, że choroba potrwa jedenaście dni, więc licząc po talarze dziennie, młodzieniec zostawi u niego cały swój majątek. Sęk w tym, że rachunek był zrobiony bez właściciela. Nazajutrz o piątej rano d’Artagnan wstał, sam zszedł do kuchni, zażądał pewnych składników, których wyliczanie mijałoby się z naszym celem, wina, oliwy i rozmarynu. Trzymając w ręku receptę swojej matki, przyrządził sobie balsam, którym natarł liczne rany, i sam, nie chcąc pomocy żadnego lekarza, zmienił bandaże. Dzięki skuteczności cygańskiego balsamu, a może też dlatego, że nie było żadnego doktora, tego samego wieczora d’Artagnan czuł się już dużo lepiej, a nazajutrz był zupełnie zdrów.

Ale kiedy przyszło do opłacenia tego rozmarynu, oliwy i wina, jedynego wydatku pana, który z oszczędności stosował ścisłą dietę, gdy tymczasem jego żółty koń zjadł trzy razy tyle, ile mógł zjeść, sądząc z jego wzrostu, więc kiedy przyszło do zapłaty, d’Artagnan znalazł w kieszeni tylko aksamitny woreczek z jedenastoma talarami. List do pana de Tréville zniknął bez śladu.

Na początku młodzieniec zaczął cierpliwie szukać listu, szukał w kieszeni i w sakwie podróżnej, otwierając i zamykając woreczek. Kiedy się ostatecznie przekonał, że listu nie ma, wpadł po raz trzeci w taką wściekłość, że omal nie trzeba było ponownie używać wina i oliwy. Gospodarz, widząc tego zapaleńca unoszącego się gniewem na nowo i grożącego, że potłucze wszystko w całym domu, jeżeli listu nie znajdą, już chwycił za oszczep, jego żona za kij od miotły, a chłopcy za te same kije, które służyły im przedwczoraj.

– Mój list polecający! – zawołał d’Artagnan. – Mój list polecający, na litość boską, albo ponadziewam was na szpadę jak kurczęta!

Na nieszczęście młodzieniec nie mógł spełnić tej groźby, bowiem zupełnie zapomniał, że jego szpada roztrzaskała się w pierwszej potyczce, o czym już wspominaliśmy. Wskutek tego, gdy d’Artagnan rzeczywiście porwał za broń, aby ją wyjąć z pochwy, ujrzał w ręku tylko kawałek szpady, mający może osiem lub dziewięć cali, który oberżysta troskliwie schował do pochwy. Drugą połowę klingi zamieniono zręcznie na rożen do kuchni.

Jednak ten wypadek nie powstrzymałby naszego ognistego młodzieńca, gdyby oberżysta nie zauważył, że żądanie podróżnego było najzupełniej słuszne.

– Ale rzeczywiście – rzekł, zniżając swój oszczep – gdzie jest ten list?

– Otóż to, gdzie jest ten list? – krzyknął d’Artagnan. – Uprzedzam was, że to był list do pana de Tréville i musi się znaleźć, a jeżeli się nie znajdzie, to on sam sobie poradzi, aby go odnaleźć.

Na tę groźbę oberżysta pobladł. Po królu i kardynale nazwisko pana de Tréville było najczęściej powtarzane przez żołnierzy, a nawet i mieszczan. Był wprawdzie jeszcze ojciec Józef, ale jego nazwisko wymawiano tylko w największej skrytości, bowiem zausznik kardynała, zwany szarą eminencją, napawał wszystkich strachem.

Szybko odrzucił swój oszczep, kazał żonie zrobić to samo z kijem od miotły i chłopcom z ich patykami, a potem pierwszy dał przykład, zajmując się szukaniem straconego listu.

– Czy ten list zawierał coś bardzo cennego? – zapytał oberżysta po chwili daremnego poszukiwania.

– Do pioruna, ma się rozumieć! – krzyknął Gaskończyk, opierający na liście do pana de Tréville całą swoją przyszłość na dworze. – W nim był mój cały majątek!

– Przekazy pieniężne dla Hiszpanii? – zapytał niespokojny gospodarz.

– Przekazy do wypłaty z prywatnego skarbu Jego Królewskiej Mości – odpowiedział d’Artagnan, który mając nadzieję, że z tym poleceniem zostałby przyjęty do służby królewskiej, sądził, że nie skłamie bardzo, dając nieco wymijającą odpowiedź.

– Ach, do diabła! – zawołał rozpaczliwie gospodarz.

– Ale mniejsza z tym – odparł d’Artagnan z pewnością właściwą Gaskończykom. – Mniejsza z pieniędzmi, list był wszystkim. Wolałbym stracić tysiąc pistoli niż ten list!

Mógł śmiało pozwolić sobie na „dwadzieścia tysięcy”, ale powstrzymała go od tego pewna młodzieńcza wstydliwość.

Nagle światło błysnęło w umyśle gospodarza, który zaklął na czym świat stoi, nie mogąc niczemu zaradzić.

– Ten list nie zginął – zawołał.

– Jak to!… – wykrzyknął d’Artagnan.

– Po prostu. Skradziono go.

– Skradziono?… Kto?…

– Ten szlachcic. Był w kuchni, w której leżał pański kaftan. Był tam sam i daję głowę, że to on go ukradł.

– Tak sądzicie – odpowiedział d’Artagnan, przekonany nieco, gdyż tylko on sam znał wartość tego listu i nie widział w nim nic takiego, co mogłoby podniecić czyjąś ciekawość. Niewątpliwie żaden ze służących ani z obecnych podróżnych nic nie zyskałby z posiadania tego papieru.

– Mówicie więc – podjął d’Artagnan – że podejrzewacie tego zuchwałego szlachcica?

– Mówię, że jestem tego pewien – odezwał się gospodarz. – Kiedy mu doniosłem, że wy, łaskawy panie, jesteście protegowanym pana de Tréville, że macie nawet list do tego znakomitego pana, mocno się zaniepokoił. Pytał mnie, gdzie jest ten list, i natychmiast udał się do kuchni, wiedząc, że tam leży kaftan.

– A więc to on mnie okradł – odpowiedział d’Artagnan. – Oskarżę go przed panem de Tréville, a on poskarży się królowi.

Potem majestatycznym ruchem wyjął z woreczka dwa talary i dał je gospodarzowi, który z kapeluszem w ręce odprowadził go aż do bramy. Gaskończyk wsiadł na swojego żółtego konia i bez żadnego wypadku dojechał do rogatek w Paryżu, do bramy Saint-Antoine, gdzie sprzedał swego wierzchowca za trzy talary. Była to transakcja bardzo korzystna, gdyż d’Artagnan nie oszczędzał konia w drodze z oberży do Paryża. Dlatego handlarz, któremu d’Artagnan odstąpił konia za dziewięć liwrów, powiedział, że tylko oryginalna maść kucyka spowodowała aż tak wysoką zapłatę.

D’Artagnan przybył więc do Paryża ze swoim małym tłumoczkiem pod pachą i tak długo chodził po mieście, aż znalazł dla siebie mieszkanie odpowiadające jego skromnym funduszom. Była to mansarda, małe mieszkanko składające się z jednego pokoiku na poddaszu, przy ulicy des Fossoyeurs niedaleko Luksemburga .

D’Artagnan dał właścicielowi zadatek, natychmiast wprowadził się do mieszkania i resztę dnia spędził na przyszywaniu do kaftana i spodni ozdób, które jego matka w tajemnicy odpruła od prawie nowego ubrania pana d’Artagnan ojca. Potem udał się na nadbrzeże de la Ferraille, polecił dorobić nową klingę do swojej szpady, a wracając obok Luwru, zapytał pierwszego napotkanego muszkietera o pałac pana de Tréville. Znajdował się on przy ulicy Vieux-Colombier, bardzo blisko mieszkania d’Artagnana. Okoliczność taka wydała mu się wyjątkowo pomyślną wróżbą.

W końcu młodzieniec, bardzo zadowolony ze swego zachowania się w Meung, nie mając sobie nic do zarzucenia z przeszłości, ufny w teraźniejszość i pełen nadziei na przyszłość, spokojnie położył się spać i zasnął snem sprawiedliwym.

Sen D’Artagnana trwał do godziny dziewiątej rano. Po przebudzeniu wstał i natychmiast udał się do sławnego pana de Tréville, który według ojcowskiego zdania był trzecią osobą w królestwie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: