Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy razy tak! - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
8 maja 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trzy razy tak! - ebook

 

 

Nowy zbiór brawurowych opowieści Janusza Rudnickiego, jednego z najoryginalniejszych pisarzy polskich.

Jeździłem i pisałem. Tłukłem się po Europie jak diabeł po piekle. Jeździłem tyle, że krok mi się zmienił, po chodniku chodzę tak jak w korytarzu pociągu, szeroko, na rozstawionych nogach. Stałem się urządzeniem przenośnym, podłączyć mnie można do każdego gniazda. Tak Rudnicki mówi o swojej nowej książce. I faktycznie, co kilka stron każe jej bohaterowi przenosić się z miasta do miasta, z kraju do kraju, w końcu z kontynentu na kontynent. Gnać od tematu do tematu i od awantury do awantury. A także przeskakiwać z teraźniejszości w przeszłość, do dzieciństwa, które im odleglejsze, tym częściej każe do siebie wracać.

Co z tego wynika? Znakomita literatura. Szalony język i dziki humor idealnie równoważą tu gorycz dojrzałości i samotność. Obrazki z głębin PRL-u nakładają się na kolorowe prospekty Wspólnej Europy. Co i rusz na horyzoncie pojawia się śmierć.

Arcypolski, europejski i ogólnoludzki, wstrząsający i rozbrajający, jedyny w swoim rodzaju: Rudnicki.

 

Magdalena Cielecka: Chciałam go zamordować, jeśli nic nowego nie wyda. I wydał.

Andrzej Chyra: Rudnicki? Jak złapię oddech, to coś wykaszlę.

Krystyna Janda: To drink o nazwie „Zmora z Piekielnym Talentem".

Kora: Kocham go!

Hanna Krall: No cóż... Rozdarta jestem między szczerym podziwem a nieszczerą zazdrością.

Kazimierz Kutz: To jest szaleństwo, co ten facet wyprawia!

Maciej Stuhr: Janusz Rudnicki jest żyjącym pisarzem, co sprawia, że po każdą kolejną książkę sięgam chętnie i z nadzieją. Że będzie lepiej. Oczywiście jeszcze lepiej!

Magda Umer: Nie wierzyłam, że jeszcze komuś ktoś za mojego życia podaruje taki talent!

Robert Więckiewicz: Ten Rudnicki z „Wyborczej"? No to inna rozmowa jest!

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-044-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Morze

Go­rą­co. Mo­rze? Skąd mo­rze? I pla­ża, skąd? I ja, na brze­gu, skąd? Z ja­kąś tor­bą na ra­mie­niu, co w niej? Z kurt­ką wo­kół bio­der, dla­cze­go? Ni­ko­go wo­kół, tyl­ko ja, po­je­dyn­czy jak licz­ba po­je­dyn­cza. Jaka ar­ma­ta mnie tu wy­strze­li­ła, kto strze­lał, czy­ją je­stem kulą?

Za­wrót gło­wy. Tyl­ko spo­koj­nie, spo­koj­nie. To ja, dzień do­bry. Otwie­ram tor­bę, parę ksią­żek, sta­rych, parę ze­szy­tów, sta­rych, czy­je? Skąd? Po co?

Na­zy­wam się… Yogi i Bubu, kur­wa, dwa w jed­nym, cena za je­den. Ałła Pu­ga­czo­wa! Sied­miu Wspa­nia­łych je­stem, do usług! Jak ja się na­zy­wam?!

Uro­dzi­łem się… Ale się uro­dzi­łem, ja pier­do­lę, ale się, kur­wa, uro­dzi­łem! Dzień do­bry, ko­cha­ni, uro­dzi­łem się jako śliw­ka i wpa­dłem w kom­pot. Może ktoś ma ocho­tę mnie spró­bo­wać? Ły­czek cho­ciaż­by? Może być przez słom­kę, je­śli się kto brzy­dzi.

Moi ro­dzi­ce? Mam ro­dzi­ców? Oj­ciec? Nie mam ojca, mam pier­dol­ca. Mat­ka? Mam kwiat­ki na Dzień Mat­ki, ale nie mam mat­ki.

Za­wrót gło­wy, pot, ser­ce jak wię­zień w izo­lat­ce. Py­tam jesz­cze raz, py­tam grzecz­nie i de­li­kat­nie pu­kam do sza­now­ne­go mó­zgu, jak się na­zy­wam? Nic, ci­sza, nie ma ni­ko­go.

Nad wy­raz sza­now­ne­go…

Halo?

Ko­cha­ne­go…

Halo?

If you le­ave me now… To ja­kaś pio­sen­ka, nie pa­mię­tam, śpie­wam do cie­bie, mó­zgu, po­ni­żam się przed tobą, a ty! Pa­dam na ko­la­na, pro­szę bar­dzo, klę­czę, wy­sta­wiam się na po­śmie­wi­sko przed sa­mym sobą… No wła­śnie, przed kim?

Zwa­riu­ję. Halo?! Dłu­go mam tak stać? Ja­kieś wa­go­ny za mną wi­dać? Po­ciąg je­stem? Sto­ję na bocz­ni­cy, ty­łem do uli­cy? Mózg mi od­cze­pi­li, bo ka­pa­ła z nie­go woda? Na szy­ny? Taki mój los? Je­śli tak, to dzię­ku­ję, po­sto­ję!

Do­bra, ła­ski bez. To może cho­ciaż to, skąd się tu wzią­łem? Z lądu przy­sze­dłem czy z mo­rza? Nic? A jak się wkur­wię za­raz i z głów­ki dam, to też nic? A jak kop­nę i w gło­wę będę kop­nię­ty, nic? A jak kulą rzu­cę? Tą u nogi? Spor­tow­cem mia­no­wi­cie je­stem, zło­tym me­da­li­stą, w rzu­cie kulą u nogi. Na pa­ra­olim­pia­dzie.

No więc do­brze. No więc nic. Dzię­ku­ję za po­moc, ty sza­ra, zim­na, nie­czu­ła, ze­psu­ta do szpi­ku ga­la­re­to! „Umiesz, czło­wie­ku, li­czyć, licz na sie­bie” mnie nie do­ty­czy, tak?

Być ta­kim głu­pim sobą to go­rzej niż stać się na­gle kimś in­nym. Stra­ci­łem pa­mięć, za­raz stra­cę cier­pli­wość, już tra­cę. W ja­kim ja sen­sie żyję? I co ja na to? Za­raz sam się ob­gry­zę do ko­ści, a po­tem rzu­cę je wy­głod­nia­łym psom, niech się o nie biją.

Jesz­cze raz ob­ra­cam się za sie­bie, śla­dy. Moje, skądś prze­cież mu­sia­łem tu przyjść. Idę po nich, wra­cam, pro­wa­dzą do chod­ni­ka, ko­niec. Z chod­ni­ka przy­sze­dłem? Uro­dzi­łem się na chod­ni­ku, po czym opu­ści­łem go, wy­emi­gro­wa­łem, przez pla­żę do­tar­łem na brzeg mo­rza i osie­dli­łem się. A je­dy­ny mój są­siad to cień, też mój, bra­wo! Bio­gra­fia na parę opa­słych to­mów. A śla­dy, ja­kie zo­sta­wi­łem, to te na pia­sku. Trwa­łe do pierw­sze­go więk­sze­go wia­tru. Wra­cam po nich, bo je­śli zno­wu za­po­mnę, gdzie by­łem, to nie będę wie­dział, gdzie je­stem.

Przede mną mo­rze, za mną nic. Nic? Za­raz, za­raz, skup się. Idź po ro­zum do gło­wy. Idę. Za­raz umrzesz po dro­dze z gło­du. Idio­to. Mewy nade mną. Wiem, że to mewy, a nie wiem, jaka moja god­ność! Skrzy­pią jak sta­re łóż­ka, re­je­stru­ję coś w ro­dza­ju „idź! Idź!”. Idź, idź, do­kąd? Do wody? Prze­cież nie je­stem rybą, prze­cież nie wy­glą­dam jak coś, co zła­pać moż­na na mały ha­czyk, wy­jąć toto z wody, od­cze­pić, roz­ry­wa­jąc mu pół py­ska, i wrzu­cić do wia­dra sto­ją­ce­go obok ja­kie­goś gu­mow­ca, w któ­rym tkwi ja­kaś żywa noga? Węd­ką też nie je­stem, węd­ki nie mają za­ni­ków pa­mię­ci. Szko­da, naj­chęt­niej na­bił­bym się sam na ha­czyk i wy­rzu­cił hen, ale co da­lej? Je­śli coś się na mnie zła­pie, to źle, co ro­bić w brzu­chu wie­lo­ry­ba, o tra­nie żyć? Je­śli nic, to też źle, bo kto wy­cią­gnie mnie z tej opre­sji na ląd?

Sto­ję so­bie i sto­ję. Ale so­bie sto­ję. Do­bra, za­kła­dam, za­kła­dam, że je­stem rybą, i co wte­dy ro­bię w tej wo­dzie? Dwa wyj­ścia w niej, albo sa­me­mu stać się po­żyw­ką, albo żreć in­nych. Nie wia­do­mo, co gor­sze. A na­wet gdy­by przy­jąć dru­gą opcję, to co? Co oprócz pły­wa­nia tam i z po­wro­tem i, jako hi­gh­li­ght, wo­kół sa­me­go sie­bie? Seks? Pro­szę was, ryby mają go tyle, ile pro­gram Excel.

Ni­ko­go, tyl­ko mój cień. A cień, bo słoń­ce, a słoń­ce, bo dzień, a cień, bo ja, a ja, bo co? Nie ma pa­mię­ci, nie ma wspo­mnień. Wspo­mnie­nia jak fale, bez nich ta­fla, nic.

Fale ude­rza­ją o brzeg jak wska­zów­ki pra­wiecz­ne­go ze­ga­ra, skąd to zda­nie? Nie wiem. I te bia­łe, ru­cho­me pla­my na wy­po­le­ro­wa­nym sto­le nie­ba: idź! Idź! Idź, a bę­dziesz so­bie wier­ny, skąd to zda­nie? Nie wiem.

Ko­niec, wy­star­czy tego „nie wiem”, wy­star­czy tego sta­nia, idę, pro­szę bar­dzo, vo­ilà! Pój­dę do sa­me­go, nie­wi­docz­ne­go, skut­ku, niech mnie woda za­le­je, lep­sza ona niż krew.

Woda po kost­ki, woda po łyd­ki, woda po ko­la­na, stop! Tor­ba, w ręku mam tor­bę, z tor­bą do mo­rza? Jak do ho­te­lu pod wodą? Wra­cam na brzeg, kła­dę ją na brze­gu, niech coś po mnie zo­sta­nie na brze­gu. Le­piej skoń­czyć pod wodą niż jako ob­ry­so­wa­ny. Przez po­li­cję, po śmier­tel­nym wy­pad­ku. Lep­szy taki ślad niż ślad kre­dy. Idę, woda po kost­ki, woda po kost­ki, woda po kost­ki. Sto­ję, idąc w miej­scu? Je­stem cho­mi­kiem la­ta­ją­cym w kole ob­ro­to­wym? Cho­mi­ki nie no­szą to­reb, a na­wet je­śli, to nie re­flek­tu­ją się i nie od­sta­wia­ją ich na brzeg. Oglą­dam się za sie­bie, wody nie ma, kon­sta­tu­ję jej brak. Na­cho­dzą mnie wąt­pli­wo­ści, zmie­rzam we wła­ści­wym kie­run­ku? No umów­my się, aż tak dużo moż­li­wo­ści nie ma, trzy są. Idę w stro­nę mo­rza, w stro­nę brze­gu lub wzdłuż, to ostat­nie jed­nak wy­klu­czam. Brzeg wi­dzę po uprzed­nim od­wró­ce­niu się, wnio­sek, idę w stro­nę mo­rza. Więc dla­cze­go wody co­raz mniej ? Nie mogę prze­cież scho­dzić w głąb mo­rza, idąc pod górę. Nie mogę też, idąc, stać w miej­scu, nie krę­cę prze­cież zie­mi no­ga­mi. I za­raz jest tak: ja krok do przo­du, woda do tyłu. Walc czy tan­go? I kto pro­wa­dzi? Czy roz­stę­pu­je się? Przede mną? Mo­rze? Cofa na z góry upa­trzo­ne po­zy­cje przed prze­wa­ża­ją­cy­mi si­ła­mi wro­ga?

To od­pływ. Po pro­stu od­pływ. A ten ma to do sie­bie, że wy­stę­pu­je nie tyl­ko w szko­le, lecz i w na­tu­rze. Idę, ale sy­tu­acja sta­je się co­raz bar­dziej idio­tycz­na. Przy­sta­ję, ob­ra­cam się za sie­bie, brzeg da­le­ko tak, że le­d­wo ma­ja­czy, i te­raz rzecz na­stę­pu­ją­ca: wody co­raz wię­cej. Cho­ciaż sto­ję. To przy­pływ.

Za­ska­ku­ją mnie oczy­wi­sto­ści. Był przy­pływ, jest od­pływ. Jest dzień, bę­dzie noc. Jest szczot­ka do zę­bów, są zęby. Ży­cie jest i śmierć, ta dru­ga na­da­je sens temu pierw­sze­mu.

Wra­cam, ple­ca­mi do mo­rza. Cią­gle mewy, jak na­tręt­ne di­da­ska­lia. Chcia­łem koń­ca, ucie­kał, te­raz on mnie goni, więc ucie­kam ja. Mia­łem pe­cha, bo był od­pływ, te­raz mam pe­cha, bo jest przy­pływ.

Idę, ale szyb­ko, co­raz szyb­ciej. Po­nie­waż woda co­raz wy­żej. Po­nie­waż się­ga mi już po łyd­ki. Uda­ję jesz­cze przed sobą, że nie bie­gnę, ale już bie­gnę. Jak de­zer­ter. Po­wą­chał pierw­szą li­nię fron­tu i ucie­ka do ży­wych. A goni go nie tyl­ko woda, ale i skrzek. Mew, coś jak­by „tchórz! Tchórz!”.

Woda po­wy­żej ko­lan, trud­no biec, ale pró­bu­ję. Za wszel­ką cenę utrzy­mać się w po­zy­cji pio­no­wej, żeby jako god­ny re­pre­zen­tant swo­je­go ga­tun­ku w niej wła­śnie do­biec do brze­gu. Nogi uno­szę, jak mogę, efekt: wy­glą­dam, jak­bym po­ru­szał się za po­mo­cą ło­pa­tek ro­we­ru wod­ne­go. Jak­by moje nogi prze­sta­ły nimi być, a sta­ły się ha­ken­kreu­za­mi. Rę­ka­mi pró­bu­ję unieść się w po­wie­trze, efekt: zni­ko­my. Wy­glą­dam jak żu­raw, któ­ry na próż­no uczy się star­to­wa­nia do lotu z wody i któ­ry ma tego dość, i któ­ry w tym wzglę­dzie ma ab­so­lut­ną ra­cję.

Pierw­szy atak pa­ni­ki. Wody co­raz wię­cej. Dru­gi atak pa­ni­ki. Mo­je­go cia­ła nad nią co­raz mniej.

Oko­licz­no­ści zmu­sza­ją mnie do po­ni­że­nia się przed na­tu­rą, za wszel­ką cenę chcę utrzy­mać się na po­wierzch­ni wody, sło­wem: pły­nę. Brzeg? O, brze­gu, gdzie je­steś? Brzeg też ma od­pływ? Może wszyst­ko ma od­pływ, a po­tem przy­pływ, gdzie tyl­ko po­sta­wię nogę? Pły­nę i mok­nę. Pada coś na mnie z góry, deszcz. Nie lu­bię, nie zno­szę, gło­wę co chwi­lę cho­wam pod wodę. Za­nu­rzam się i wy­nu­rzam.

Bu­tel­ka, wi­dzę bu­tel­kę. Pu­sta, bez li­stu, to do­brze, nie mam dzi­siaj gło­wy do czy­ta­nia. Bu­tel­ka? Błysk, pio­run w gło­wie! W świe­tle re­flek­to­ra ośro­dek zdro­wia i bu­tel­ka. Tak, wiem, jest ryba w sie­ci mo­jej pu­stej pa­mię­ci, na­resz­cie! Pierw­sza mi­łość, nie za­po­mi­na się pierw­szej mi­ło­ści!

Mu­nia. Ósma kla­sa, czter­na­ście lat. Mu­nia? Skąd Mu­nia? Dla­cze­go? Wiem, wiem, mia­ła pta­ki w klat­ce, ja­kieś mu­nie, fio­ła mia­ła na ich punk­cie, i tak sama ka­za­ła się na­zy­wać. Mu­nia, Mu­nia… Kuku! Kuku to ja! Tak nas na­zy­wa­li, Kuku na Mu­niu! Sie­dzia­łem za nią i nie wi­dzia­łem nic, sie­dzia­łem za nią i nie sły­sza­łem nic. Wy­cho­waw­czy­ni tra­ci­ła cier­pli­wość.

– Kuku! Czy ja po­wie­dzia­łam „ro­zejść się”? Kuku, czy ja po­wie­dzia­łam, „spo­cznij”? Nie, Kuku, ja mó­wię „bacz­ność”! Stan taki obo­wią­zu­je przez czter­dzie­ści pięć mi­nut!

Nie po­ma­ga­ło, tra­ci­ła cier­pli­wość i mó­wi­ła do Muni:

– Mu­nia, po­wiedz temu za tobą, temu, co ma na to­bie kuku, że bez­sku­tecz­nie pró­bu­ję się z nim skon­tak­to­wać.

„Kuku” pa­mię­tam, a praw­dzi­we­go na­zwi­ska nie? No do­brze, przy­najm­niej tyle, Kuku. Nie brzmi to dum­nie, ale lep­szy prze­cież je­den ćwier­ka­ją­cy wró­bel w gło­wie niż pie­czo­ne go­łąb­ki.

Pły­nie­my. Ja i pierw­sza de­ska mo­je­go ra­tun­ku, Kuku. „Dzień do­bry, Kuku, pły­niesz w moją stro­nę? Po­pły­nie­my ra­zem?”. Mu­nia. Od­pro­wa­dza­łem ją do szko­ły i ze szko­ły do domu, kil­ka­dzie­siąt me­trów za nią, tak żeby mnie nie wi­dzia­ła. Sze­dłem za nią jak koń, któ­ry cią­gnie za sobą furę uczuć. Jej wło­sy przede mną, spa­da­ją­ce na ple­cy, Jej pro­fil, kie­dy do ko­goś się ob­ra­ca­ła. Jej twarz, jej rzę­sy na brwiach, kie­dy ob­ra­ca­ła się do mnie, żeby coś po­ży­czyć, ja tra­fio­ny, a po­tem, żeby to od­dać, ja za­to­pio­ny. Mu­nia, jej cia­ło, kie­dy wsta­wa­ła, jak klep­sy­dra, a ja go­rą­cy, pa­rzą­cy pia­sek w jej ży­łach. I jej cia­ło, kie­dy sia­da­ła, po­pra­wia­jąc far­tu­szek, i sze­lest jej raj­tuz przy do­ty­ka­ją­cych się udach, ja w sa­mym środ­ku bu­rzy zmy­słów, bez pa­ra­so­la, mo­kry do su­chej nit­ki, po­wódź cia­ła i po­żar gło­wy. Chcia­łem za­mie­nić się w gumę do żu­cia, uży­wa­ną choć­by i przez woź­ne­go, i taki sku­lo­ny, taki skun­dlo­ny do, do, do ta­kiej kul­ki ja­kiejś głu­piej, przy­siąść… No nie przy­siąść, przy­cup­nąć… też nie, za­cza­ić się, przy­cza­ić na jej krze­śle. I cze­kać, aż na­dej­dzie, przyj­dzie i usią­dzie na mnie. A po­tem, kie­dy dzwo­nek, wsta­nie, a ja z nią. A po­tem pój­dzie do domu, a ja z nią. A po­tem od­kry­je mnie jej mat­ka lub oj­ciec, a ona po­wie „ojej, ojej” i za­czną mnie usu­wać. Po­ło­żą mnie na de­skę do pra­so­wa­nia, po­kry­ją ręcz­ni­kiem i prze­ja­dą się po mnie roz­pa­lo­nym że­laz­kiem, na nic, nie dam się wy­kru­szyć, nie ma że­laz­ka tak roz­pa­lo­ne­go jak ja! A po­tem wsa­dzą mnie do za­mra­żar­ki, na dwie go­dzi­ny, wyj­mą i za­czną mnie ze­skro­by­wać, mogą jesz­cze po­cie­rać mnie ka­wał­kiem lodu, na nic, nie ma ta­kie­go lodu, któ­ry ostu­dził­by mój żar! Mogą pró­bo­wać zmy­wa­czem do pa­znok­ci, al­ko­ho­lem me­ty­lo­wym lub in­nym stu­pro­cen­to­wym roz­pusz­czal­ni­kiem, na nic, sto pro­cent to mało.

I te­raz pe­wien dzień, dzień klę­ski mo­jej pierw­szej mi­ło­ści. Mamy wszy­scy przyjść do ośrod­ka zdro­wia, na ba­da­nia, i każ­dy przy­nieść ma ze sobą mocz. Swój wła­sny, nie cu­dzy, i pod­pi­sać na­zwi­skiem, swo­im, nie cu­dzym, nie wie­dzia­łem w czym, do cze­go ten mocz, wy­la­łem mle­ko z du­żej bu­tel­ki, wy­płu­ka­łem, jak umia­łem, na­si­ka­łem, ile umia­łem, za­tka­łem złot­kiem, jak umia­łem, przy­kle­iłem kart­kę z na­zwi­skiem wła­snym, ale ja­kim?! Oraz imie­niem, ale ja­kim?! Po czym wy­ru­szy­łem w dro­gę do ośrod­ka. Przy­sze­dłem ostat­ni, cała kla­sa sta­ła przed wej­ściem, dzi­wi­łem się, że nikt nie trzy­ma ni­cze­go w ręku, tyl­ko ja, prze­cież tak duża bu­tel­ka nie wej­dzie do kie­sze­ni, i wte­dy wy­cho­waw­czy­ni za­py­ta­ła:

– Co ty masz w tej bu­tel­ce, Kuku?

I wte­dy jak­by ktoś chlu­snął we mnie wia­drem z far­bą, taki zro­bi­łem się czer­wo­ny, i po­wie­dzia­łem „mle­ko”, ale za ci­cho, po­wie­dzia­łem tyl­ko usta­mi, nie an­ga­żu­jąc w to gar­dła, ka­za­ła mi po­wtó­rzyć, po­wtó­rzy­łem, a ona po­wie­dzia­ła:

– Tak? Żół­te? Wy­do­iłeś chiń­ską kro­wę, Kuku? I pod­pi­sa­łeś wła­snym na­zwi­skiem, żeby nikt ci tego nie wy­pił?

Dru­gie wia­dro na twarz, choć nie­po­trzeb­nie, pierw­sze jesz­cze nie spły­nę­ło. Kla­sa za­mie­ni­ła się w ar­ma­tę i za­czę­ła strze­lać we mnie sal­wa­mi, śmie­chu, tak, ale śmiech gor­szy od kul. Mu­nia też, wal­czy­ła ze sobą he­ro­icz­nie, od­wra­ca­ła się, za­ty­ka­ła usta rę­ka­mi, ale na dar­mo, ko­rek nie wy­trzy­mał i po raz trze­ci w jed­nym dniu zo­sta­łem ob­la­ny, tym ra­zem jej per­li­stym śmie­chem. Sta­łem i ma­rzy­łem o tym, żeby w bu­tel­ce była ben­zy­na, że­bym mógł się nią ob­lać i pod­pa­lić. Nie wie­dzia­łem, że wy­star­czy tro­chę, parę kro­pel, my­śla­łem, że mocz bada się cały, bo co za sens ba­dać go w jed­nym miej­scu, kie­dy coś złe­go może być w dru­gim. Ucie­kłem z miej­sca wy­pad­ku i roz­trza­ska­łem bu­tel­kę o mur. I to był ko­niec, ko­niec Kuku i Muni, ko­niec i krop­ka, bez wie­lo­krop­ka.

Pły­nę, brzeg? Ma­ja­czy. Sa­mot­ność pły­wa­ka w oce­anie nudy. Uto­pię się w niej za­raz. Czło­wie­ko­wi trud­no o czymś my­śleć, je­śli czło­wiek po­ru­sza się do przo­du, na­śla­du­jąc ru­chy żaby. Wła­śnie, żaby. No­ga­mi od­bi­jam się od tego, co było, rę­ka­mi za­gar­niam to, co ma być. Co było? Nic pra­wie, Mu­nia, resz­ty nie pa­mię­tam. Co bę­dzie, nie wia­do­mo, jest tyl­ko czas te­raź­niej­szy, po któ­rym krą­żę jak pan­te­ra w klat­ce. Nic pra­wie za mną, to je­den tu­nel, nic przede mną, to dru­gi tu­nel, a ja mały prze­smyk mię­dzy nimi. Idę, pły­nę z pu­stym wor­kiem tego, co było, i pcham do przo­du czo­łem wiel­ką nie­wia­do­mą tego, co ma przyjść. Za­nu­rzam się i wy­nu­rzam, ja, ko­rek, któ­ry nie wie, w ja­kiej tkwił bu­tel­ce. Mu­szę so­bie coś wy­obra­zić. Wy­obraź so­bie coś. Że ktoś cze­ka na cie­bie na brze­gu, kto? Chodź, pa­wiu, roz­łóż przede mną ogon moż­li­wo­ści, cze­kam… Wy­pchaj się i wsadź do ga­blo­ty, ścier­wo jed­no, Mu­nia, Mu­nia lub Mu­nia! No do­brze, do­brze, niech bę­dzie, Mu­nia. Niech więc ona, cze­ka. W mun­dur­ku, taka jak wte­dy, za­trzy­ma­na w tam­tym ka­drze, dźwi­giem ja­kimś zła­pa­na i prze­nie­sio­na do te­raz. Czar­ny mun­du­rek, bia­ły koł­nie­rzyk. Pada, więc trzy­ma w ręku pa­ra­sol, też czar­ny. Już brzeg, na wy­cią­gnię­cie rąk, zbli­żam się do za­to­ki le­żą­cej w cie­niu jej ud. Lek­ko roz­chy­lo­nych? Niech bę­dzie, że lek­ko roz­chy­lo­nych. Ciem­ne łono, bia­łe zęby? No trud­no, żeby było od­wrot­nie, co się z tobą dzie­je? Już czoł­gam się po pia­sku, ja, sta­ry krab, ser­ce bije mi na alarm prze­ciw­po­ża­ro­wy, już je­stem w niej, cu­mu­ję? Czy roz­wi­jam ża­gle i że­glu­ję w niej, od brze­gu do brze­gu, po miej­scach, któ­rych nie do­tknę­ła jesz­cze ludz­ka sto­pa?

Zie­mia pod sto­pa­mi, do­tar­łem, je­stem. Wy­cho­dzę z wody i pa­dam na twarz. Czu­ję się jak wo­rek z mo­krą mąką. Ob­ra­cam się na ple­cy, czu­ję się jak ze­bra, po któ­rej prze­szła piel­grzym­ka. Zie­mio, ile cię trze­ba ce­nić, tyl­ko ten się do­wie, kto cię pod no­ga­mi stra­cił. Skąd to? Nie­waż­ne skąd, waż­ne, że czło­wiek nie musi ma­chać koń­czy­na­mi, żeby się na to­bie utrzy­mać.

Wy­star­czy, po­wstań! Wsta­ję i da­lej, co na­stę­pu­je: bio­rę tor­bę, mo­krą, idę pod drze­wo nie­opo­dal, wy­cią­gam z tor­by sta­re książ­ki i ze­szy­ty, pod­mo­czo­ne, z roz­ma­za­nym pi­smem, roz­kła­dam na słoń­cu, roz­bie­ram się, do naga, chcę roz­wie­sić rze­czy. Na ga­łę­ziach, lecz ga­łę­zie za wy­so­ko, więc mu­szę wejść na drze­wo. Więc ubie­ram się zno­wu, bo jak wejść z rze­cza­mi w rę­kach? Na gó­rze się roz­bio­rę. Je­stem na gó­rze, roz­bie­ram się, idzie mi jak po gru­dzie, nie mogę zdjąć spodni­przez buty. Więc zdej­mu­ję buty, ale gdzie je odło­żyć? Przez szy­ję prze­wie­sić, na­tu­ra do­brze to wy­my­śli­ła, z tą szy­ją, wią­żę je ze sobą sznu­rów­ka­mi i prze­wie­szam. Zdej­mu­ję spodnie, jed­ną no­gaw­kę, dru­gą, kar­ko­łom­ne za­ję­cie na drze­wie. Zdej­mu­ję spoden­ki, chcę górę, ale prze­szka­dza­ją mi buty, gdzie z nimi? Za­ło­żę je, i tak mu­szę, bo jak zej­dę? Nie umiem po drze­wie boso. Ścią­gam je z szyi i mam pro­blem, nie mogę roz­wią­zać sznu­ró­wek, mo­kre są. Wę­zeł się zro­bił taki, że mu­szę po­cze­kać, aż wy­schnie. Więc zdej­mu­ję górę, roz­wie­szam i cze­kam. Na sznu­rów­ki, ale je­śli na nie, to i na resz­tę, nie opła­ca mi się scho­dzić nago w bu­tach, a po­tem zno­wu wcho­dzić. Nie mó­wiąc już o tym, że sznu­rów­ki schną co naj­mniej tak dłu­go jak ubra­nie. Więc sie­dzę. Sie­dzę na drze­wie ro­ze­bra­ny jak kura do ro­so­łu i ga­pię się na pra­nie. Za­ję­cie god­ne uwa­gi psy­chia­trów. Roz­glą­dam się, sko­ro już sie­dzę. Z jed­nej stro­ny woda, woda, na koń­cu ho­ry­zont, coś na nim ma­ja­czy. Też mi atrak­cja. Słoń­ce chy­ba za­cho­dzi, ale ocią­ga się z tym tak, że się od­wra­cam. Świt, mgła. Coś niby wi­dać, ale nie do koń­ca. Coś z cze­goś wy­sta­je, ale nie na tyle, żeby wia­do­mo było, co i z cze­go. De­ko­ra­cje, mon­stru­al­ne, jak po wy­strza­ło­wym syl­we­strze. Ludz­kość śpi, ale nie­ca­ła. Jej część sie­dzi na drze­wie i cze­ka, aż jej wy­schnie bie­li­zna, ubra­nie i obu­wie. Wte­dy ludz­kość się ubie­rze, zej­dzie z drze­wa i pój­dzie ja­kąś dro­gą, do ja­kie­goś ni­kąd.

Spać się chce. Za­snę, to spad­nę. Nie za­snę, to nie spad­nę, ale będę tak śpią­cy, że też spad­nę, prę­dzej czy póź­niej. Więc co, spaść od razu czy nie­co póź­niej? Wy­obra­żam so­bie, że są lu­dzie, któ­rzy mają lep­sze dy­le­ma­ty. Nie jęcz, nie ma­rudź, na drze­wie wy­god­niej niż na la­tar­ni. Skąd la­tar­nia? Błysk, pio­run w gło­wie. W świe­tle re­flek­to­ra la­tar­nia i dru­ga mi­łość! Nie za­po­mi­na się dru­giej mi­ło­ści. Wspią­łem się na la­tar­nię, bo koło jej okna nie było drze­wa. Chcia­łem jej po­ma­chać, za­sko­czyć ją jak świa­tła dro­go­we sar­nę i tak zo­sta­wić, bez szans na naj­mniej­szy ruch. Chcia­łem roz­je­chać ją moim uczu­ciem, tak żeby nie po­mo­gła jej żad­na re­ani­ma­cja i żeby nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak tyl­ko ścią­gnąć ją z dro­gi na po­bo­cze. Wsze­dłem na la­tar­nię, by­łem zręcz­ny, pod samą ża­rów­kę, na wy­so­kość dru­gie­go pię­tra, wspią­łem się bez tru­du. I cze­ka­łem. Cze­ka­łem, aż mnie zo­ba­czy. Za­pa­li­ło się świa­tło w kuch­ni, we­szła… Mu­nia?! Zno­wu? Pierw­sza mi­łość Mu­nia, dru­ga mi­łość Mu­nia?! Czy ten po­je­dyn­czy, uskrzy­dlo­ny owad mo­jej pa­mię­ci musi la­tać cią­gle nad tą samą łąką? Wcho­dzi więc do kuch­ni, krzą­ta się, ale przez okno nie pa­trzy. Prze­cho­dzi do swe­go po­ko­ju, za­pa­la świa­tło, przez okno nie pa­trzy. Sia­da przy biur­ku, coś robi, do po­ko­ju wcho­dzi jej oj­ciec, coś mówi, wy­cho­dzi. Cierp­nie mi cia­ło. Wsta­je, wy­cho­dzi, gasi świa­tło, za­pa­la w kuch­ni, otwie­ra lo­dów­kę, wyj­mu­je coś, coś je, co? Obo­jęt­ne co, wszyst­ko bym zjadł. Wcho­dzi jej mat­ka, je­dzą ra­zem, wra­ca do po­ko­ju, włą­cza ra­dio. Cierp­nie mi cia­ło. Roz­bie­ra się. Ruch jej gło­wy, jej spo­sób po­pra­wia­nia wło­sów po zdję­ciu swe­tra. Ruch jej bio­der przy zdej­mo­wa­niu wą­skich spodni. Jej ro­dzaj po­chy­le­nia przy zdej­mo­wa­niu maj­tek, i spo­sób, w jaki je od­kła­da, jak­by drze­wo po­zby­wa­ło się ła­god­nie i le­ni­wie ostat­nie­go li­ścia. Wkła­da pi­dża­mę, nur­ku­je w niej, wy­cho­dzi górą przez de­kolt, wy­cią­ga wło­sy, kła­dzie się, uno­si nogi i wcią­ga spodnie, na koń­cu uno­sząc bio­dra. Wsta­je, gasi świa­tło, zni­ka. Jak leży? Na ple­cach, brzu­chu czy na boku? A je­śli na boku, to na któ­rym? Obo­jęt­ne, też bym chciał. A małe anioł­ki? La­ta­ją nad jej ocza­mi i pil­nu­ją, żeby przy­pad­kiem ich nie otwo­rzy­ła? Przed mo­imi la­ta­ją ćmy, któ­rych peł­no, bo prze­cież naj­ja­śniej jest pod la­tar­nią.

Zjeż­dżać? Zjeż­dżam, za­trzy­mu­ję się, a może się prze­bu­dzi? Wsta­nie, pój­dzie do ła­zien­ki i wró­ci? I wra­ca­jąc, spoj­rzy w okno? Wspi­nam się, tkwię, nie, to nie ma sen­su, zjeż­dżam. A je­śli za­pa­li świa­tło, zo­ba­czy, któ­ra go­dzi­na, i zga­si? I spoj­rzy w okno, a mnie już nie bę­dzie? Nie, będę, wspi­nam się, i tkwię. Fakt, że na­gle otwie­ram oczy, świad­czy o tym, że mu­sia­łem je za­mknąć. W po­ko­ju wi­dzę świa­tło! Star­sza pani ście­li łóż­ko, klę­ka, mo­dli się i kła­dzie, za­sną­łem, ale na kil­ka­dzie­siąt lat?! Śpiąc, opu­ści­łem się nie­co, je­stem na wy­so­ko­ści pierw­sze­go pię­tra, Mu­nia prze­cież na dru­gim. Wspi­nam się, tkwię, my­śli la­ta­ją mi w gło­wie jak ćmy wo­kół niej.

– Co ty tu ro­bisz?

To jej głos. Stoi nade mną, w ręku trzy­ma tor­bę z książ­ka­mi. Leżę na zie­mi wo­kół la­tar­ni jak wąż stra­żac­ki. Pod­no­szę się, pro­stu­ję, za­da­nie wca­le nie ta­kie pro­ste, cia­ło nie chce.

– Za wcze­śnie wy­sze­dłem do szko­ły – to mój głos – i spać mi się po dro­dze za­chcia­ło – to też mój głos – no i po­ło­ży­łem się.

– No to chodź, idzie­my, bo póź­no – to jej głos, i py­ta­nie też jej: – A two­ja tor­ba?

Po­wie­dzia­łem, że za­po­mnia­łem, że wró­cę po nią do domu. Było póź­no, za póź­no.

– Mam nowy ze­szyt, po­ży­czę ci, chodź.

Chodź, jak to ła­two po­wie­dzieć. Ona idzie, a ja wlo­kę się za nią jak dzwon­nik z No­tre Dame. Idzie i na­gle przy­sta­je, i chwy­ta się mo­je­go ra­mie­nia. W bu­cie coś ma, ka­myk, po­chy­la się, zdej­mu­je but i wy­trzą­sa go, i ten mo­ment, ten mo­ment wła­śnie, w któ­rym jej ręka, moje ra­mię, jej but i ka­myk, ten mo­ment ugi­na mi ko­la­na. Bo wi­dzę nas na dro­dze, od dziś do sa­me­go koń­ca, trzy­ma się mo­je­go ra­mie­nia, idzie­my, idzie­my do szko­ły, a po­tem wy­cho­dzi­my z niej i idzie­my na stu­dia i gdzieś na pierw­szym albo na dru­gim roku, dru­gim lub trze­cim, trze­cim lub czwar­tym, lub mię­dzy nimi, na „dzie­kan­ce”, ona przy­sta­je, chwy­ta się mo­je­go ra­mie­nia i wyj­mu­je ka­myk, a po­tem idzie­my do pra­cy i gdzieś po okre­sie prób­nym lub w cza­sie pierw­sze­go urlo­pu zno­wu przy­sta­je, i idzie­my da­lej, zno­wu do szko­ły, być może tej sa­mej, na wy­wia­dów­kę, bo dzie­ci. Wy­la­tu­ję ze szko­ły ra­zem z dzwon­kiem, bie­gnę tam, gdzie zdję­ła but, i szu­kam tego ka­my­ka, był żół­ty? Nie mogę zna­leźć, po­chy­lam się, klę­kam, cho­dzę na ko­la­nach i sły­szę na­gle głos wy­cho­waw­czy­ni:

– A ty co tu szu­kasz, Kuku?

Nie pa­mię­tam, co po­wie­dzia­łem, „szkło kon­tak­to­we mi wy­pa­dło”? To nie­moż­li­we, za­py­ta­ła­by „a co to jest?”. Szkieł kon­tak­to­wych wte­dy nie było.

Wy­schło, scho­dzę już ubra­ny, da­lej, co na­stę­pu­je: idę brze­giem, z tą tor­bą, do­brze mi, po le­wej mo­rze, po pra­wej zie­mia, ja jako za­mek bły­ska­wicz­ny, któ­ry je spi­na. Na­prze­ciw­ko mnie ktoś, na­resz­cie ktoś, też z tor­bą, zbli­ża się, ja też. Jesz­cze bar­dziej się zbli­ża, ja też, do­cho­dzi­my do sie­bie, ani on, ani ja nie zwal­nia­my kro­ku, i na­gle jeb! Huk, ude­rze­nie gło­wą o coś twar­de­go i gład­kie­go, jeb! Och, co jest?! Tra­cę przy­tom­ność.Ląd

But? Dla­cze­go wi­dzę but? Z roz­wią­za­ną sznu­rów­ką? I z ta­kie­go bli­ska? Czyj to but? I gdzie dru­gi? Ob­ra­cam się, dru­gi za mną, po­de­szwą do góry, to moje sto­py, w tych bu­tach, wnio­sek na­su­wa się sam. Ale co ja tu ro­bię? I gdzie by­łem? Gdzieś, gdzie upał, nie do znie­sie­nia, mu­sia­łem iść, ucie­kać, żeby jak naj­da­lej od nie­go. Kurt­kę mam na so­bie, mia­łem na bio­drach, więc mu­sia­ło być co­raz zim­niej. Tor­ba obok mnie, na zie­mi, ta sama, spo­koj­nie. Spo­koj­nie, kom­bi­nuj: klę­czę, do­brze, uklą­kłem, po­nie­waż roz­wią­za­ła mi się sznu­rów­ka, ale gdzie ja je­stem? Co to za mia­sto? Kie­dy i dla­cze­go na­stą­pi­ła ewa­ku­acja mo­jej pa­mię­ci? I do­kąd, gdzie osia­dła, jaki za­go­spo­da­ro­wa­ła te­ren?

Mia­sto jak mia­sto, lu­dzie, uli­ce i domy. Zim­no, domy przy­ci­śnię­te, może z tego zim­na tak, do sie­bie? A lu­dzie osob­no, roz­rzu­ce­ni jak ko­ści do gry.

Sznu­rów­ka, za­wią­zać i pod­nieść się? Ale do cze­go? Schy­li­łem się w ja­kimś sen­sie, do ja­kie­go się te­raz pod­nieść? Je­stem in­cy­den­tem, któ­ry przy­da­rza się mnie sa­me­mu? Je­stem jed­ną z pi­łe­czek, któ­ry­mi bawi się wiel­ki żon­gler?

Zim­no, może jed­nak się pod­nieść? Bio­rę je­den ko­niec sznu­rów­ki do jed­nej ręki, dru­gi do dru­giej i za­czy­nam ją wią­zać. Idio­tycz­ny pro­ce­der, łą­czyć coś, co i tak do sie­bie na­le­ży. Robi mi się mdło, po­nie­waż to coś ru­sza się na­gle, to coś żyje. Po­nie­waż mylę sznu­rów­kę z dżdżow­ni­cą, któ­rą przez to, że nie­do­wi­dzę, zwią­za­łem na ko­kard­kę, i któ­ra te­raz ma pro­blem i nie wie, jak go roz­wią­zać. Pró­bu­ję jej po­móc, co­fam czas, to zna­czy pró­bu­ję ją roz­su­płać. Idio­tycz­ny pro­ce­der, roz­dzie­lać to, co jest jed­nym, tym bar­dziej że mi to nie wy­cho­dzi, za moc­ny wę­zeł, i na­gle trzy­mam dwie czę­ści. Do­brze, że gli­sta jest wy­jąt­kiem, dzie­li się i ma dwie nowe dro­gi ży­cia. A ja, czło­wiek, ani jed­nej.

Może się pod­nieść?

Dzie­ci, idą dzie­ci ze szko­ły, z ich ust wy­do­by­wa­ją się pi­skli­we dźwię­ki. Dla­cze­go ska­czą prze­ze mnie? Prze­cież to uli­ca, a nie sala gim­na­stycz­na. Prze­cież to ja, a nie ko­zioł. Zla­łem się z oto­cze­niem i te­raz klę­czę w sa­mym jego środ­ku? Jako część skła­do­wa ja­kiejś tam ca­ło­ści?

Pod­nieść się? Pró­bu­ję się ru­szyć, nic, chy­ba za­mar­z­łem. Mu­szę cze­kać na od­wilż. Ko­bie­ty dźwi­ga­ją tor­by z za­ku­pa­mi. Wszyst­kie ta­kie same, jak ka­wał­ki tej sa­mej dżdżow­ni­cy. Też mają dwie dro­gi, jed­na tam, bez sia­tek, dru­ga z siat­ka­mi z po­wro­tem. Bio­rą mnie za ław­kę, przy­sia­da­ją, choć nie mają we mnie opar­cia. Z ich ust wy­do­by­wa się cięż­kie sa­pa­nie, na­bie­ra­ją od­de­chu, ru­sza­ją da­lej.

Je­stem nie­ru­cho­mym pa­lem w środ­ku zie­mi, a ona krę­ci się wo­kół nie­go, ta­kie mam pierw­sze wi­dze­nie. Je­stem boją po­trą­ca­ną przez fale pie­szych, ta­kie mam dru­gie wi­dze­nie.

Pa­trzę przed sie­bie. Wi­dzę zie­mię. Lu­dzie cho­dzą po niej, nie wie­dząc po czym. Ją­dro Zie­mi to pie­kło, ma pięć ty­się­cy stop­ni Cel­sju­sza. Zie­mia ma płaszcz, pło­ną w nim ogni­ska mag­mo­we. Zie­mia ma sko­ru­pę, a na niej klę­czą­ce­go czło­wie­ka, któ­ry to wszyst­ko wie, a nie wie, jak się na­zy­wa i co z nie­go za zacz. I któ­ry ma ha­lu­cy­na­cje, bo wi­dzi na­gle przed sobą chmu­ry, na po­wierzch­ni zie­mi! Co się sta­ło, klę­czę do góry no­ga­mi? Nie, wte­dy sznu­rów­ka mu­sia­ła­by wi­sieć, a prze­cież leży. I na­gle chmu­ry się roz­stę­pu­ją i wy­cho­dzi słoń­ce, kto mi wy­ci­na te ope­ro­we nu­me­ry? To od­wilż.

Zno­wu oczy­wi­stość spa­da mi na gło­wę jak ese­mes od go­łę­bia, był mróz, jest od­wilż. Jest od­wilż, są ka­łu­że, nie­bo wi­dzę w ka­łu­ży. Mu­sia­ło pa­dać, kie­dy? Nie za­uwa­ży­łem, może wte­dy, kie­dy ochra­nia­łem się płasz­czem Zie­mi? Ka­łu­ża, rze­ka, po­li­cja… Błysk, pio­run, w jego świe­tle rze­ka, nad rze­ką ja i? No, zgad­nij, za­słoń so­bie oczy i zgad­nij! Sie­dzi­my przy sa­mej wo­dzie, Mu­nia ma­lu­je pa­znok­cie, pi­je­my piwo, jest po­po­łu­dnie, jest słoń­ce, wol­ność jest, dzi­siaj mie­li­śmy ostat­ni eg­za­min ma­tu­ral­ny. Ja z tor­bą, nie od­da­łem ksią­żek do bi­blio­te­ki, po­wie­dzia­ła „chodź nad rze­kę” i bi­blio­te­ka i szko­ła za­pa­dły się pod zie­mię, ra­zem z bo­iskiem i przy­le­gło­ścia­mi. Zdej­mu­je oku­la­ry, bo za­chód, bo słoń­ce opusz­cza się w na­uce świe­ce­nia, i zno­wu te jej oczy, że­glo­wać po nich moż­na, ta­kie ho­ry­zon­ty. Zie­lo­na woda, zie­lo­na tra­wa, biel (jej ko­szu­la), czerń (jej spód­nicz­ka) i za­pach la­kie­ru, je­stem na balu zmy­słów, tań­czy mi wszyst­ko przed ocza­mi, je­den jej pa­zno­kieć, je­den uśmiech i my­ślę, że mam ha­lu­cy­na­cje, kie­dy ktoś mówi do nas:

– Do­wo­dy, pro­szę.

Dwóch mi­li­cjan­tów, je­den star­szy, dru­gi młod­szy, uczy się, każ­de zda­nie po­wta­rza za star­szym. Mu­nia uno­si gło­wę i mówi:

– Za zim­na.

Star­szy się śmie­je.

– Do­bry żart – mówi.

– Do­bry żart – po­wta­rza młod­szy.

Chcą spraw­dzić, czy mo­że­my pić al­ko­hol, star­szy mówi:

– Za­raz bę­dzie go­rą­co.

Po­da­ję swój, nowy, chcą od Muni, Mu­nia uno­si pal­ce do góry i pyta:

– Jak?

Star­szy pyta:

– Co jak?

Młod­szy po­wta­rza.

Mu­nia mówi:

– No prze­cież do­pie­ro co po­ma­lo­wa­łam, jak mam wy­cią­gnąć z tor­by? Mu­si­cie pa­no­wie po­cze­kać, aż wy­schną.

Po­li­cjan­ci wy­mie­nia­ją po jed­nym, głę­bo­kim spoj­rze­niu, nie wie­dzą, co ro­bić, więc cze­ka­ją. Nie­cier­pli­wią się, prze­stę­pu­ją z nogi na nogę, Mu­nia, dmu­cha­jąc na pa­znok­cie, kar­ci ich spoj­rze­niem, jesz­cze nie. Cze­ka­my, trwaj, chwi­lo, szu­mi woda, szu­mi moja krew, sły­chać lek­ki wiatr. Za nami szko­ła, nad nami stró­że pra­wa, przed nami przy­szłość.

Przy­szłość? Jaka przy­szłość, co było po­tem? I po­tem, aż do chwi­li, w któ­rej sta­ną­łem nad mo­rzem. Li­czy się tyl­ko po­czą­tek i ko­niec? Start i meta, po­środ­ku nic? Gdzie by­łem? Po tym, kie­dy wy­schły jej pa­znok­cie? Do­kąd po­pły­ną­łem? Je­śli przy­jąć, że czło­wiek nie jest bez­lud­ną wy­spą, ale po­je­dyn­czą rze­ką. Któ­ra wy­pły­wa z gór, to zna­czy z gniaz­da swo­je­go, i wpły­wa do mo­rza, to zna­czy w ot­chłań śmier­ci? Skąd ja to znam? Rze­ki róż­nią się je­dy­nie ko­lo­rem wody, je­śli przy­jąć, że woda to skó­ra, a ko­ry­to to cia­ło. I róż­nią się ilo­ścią ryb, je­śli przy­jąć, że ryba to myśl rze­ki. Jed­ne rze­ki pły­ną pro­sto­li­nij­nie, ja­sno i przy­zwo­icie, dru­gie po­kręt­nie, za­wi­le, ale wszyst­kie każ­de­go dnia są da­lej od gór, a bli­żej mo­rza. Po ja­kich to me­an­drach mnie po­nio­sło? I ją? Rze­ki, pły­nąc, zle­wa­ją się z in­ny­mi, jed­ne na kró­cej, inne na dłu­żej, wte­dy ro­dzą się małe stru­my­ki, dla­cze­go nie skoń­czy­li­śmy bie­gu w tym sa­mym uj­ściu, gdzie­śmy od­pły­nę­li? A może nig­dzie. Je­śli tak chcia­łem, żeby ta chwi­la trwa­ła wiecz­nie, to może so­bie trwa?

Cie­plej, może się pod­nieść? Może naj­pierw prze­su­nąć? Sko­rzy­stać z oka­zji i zo­ba­czyć swo­ją twarz? Prze­su­wam się, wi­dzę oto­czo­ny wodą pół­wy­sep w po­sta­ci mo­je­go pół­bu­ta. A nad nim twarz, mie­nią­ca się in­ny­mi twa­rza­mi, bo ka­łu­ża fa­lu­je. Naj­bar­dziej prze­bi­ja ta o wy­glą­dzie sza­rej ko­per­ty. Z dwo­ma znacz­ka­mi w miej­scu oczu. Je­stem li­stem? Je­śli tak, to ra­czej zwy­kłym niż po­le­co­nym prio­ry­te­to­wym. Je­śli je­stem prze­sył­ką za­gi­nio­ną, to dla­cze­go mnie nikt nie szu­ka? Kto miał­by? Mało, że wy­sła­łem się bez po­da­nia ad­re­sa­ta, to nie wiem na­wet, kim był i jest nadaw­ca. Któ­ry klę­czy te­raz na jed­nym ko­la­nie i w głu­pią ka­łu­żę gapi się jak w por­tal ma­gicz­ny.

Mu­szę wstać! Z po­mni­ka prze­chod­nia, któ­re­mu roz­wią­za­ła się sznu­rów­ka, mu­szę stać się po­wstań­cem. Rzecz nie­pro­sta, cia­ło skost­nia­ło. Może ma tak zo­stać, je­śli tak jest? A może się ktoś zli­tu­je i ude­rzy we mnie bu­tel­ką, do­bry pre­tekst, żeby roz­po­cząć wo­do­wa­nie.

Do­brze, rzuć na sie­bie ostat­nie spoj­rze­nie, po­wstań i idź. Czy­nię to i na se­kun­dę za­mie­ram, wi­dzę zu­peł­nie inną twarz, a moja gło­wa od­pły­nę­ła. Nie­da­le­ko, cu­mu­je za­raz obok. To list, wzią­łem list za od­bi­cie swo­jej twa­rzy. Bio­rę go do rąk, w ko­per­cie ulot­ka, dla­te­go bez ad­re­sa­ta. Oto jej treść w skró­cie:

Bi­blio­te­ka po­szu­ku­je ho­no­ro­wych goń­ców me­dial­nych!

Pro­jekt „Goń­cy me­dial­ni” zo­stał stwo­rzo­ny przede wszyst­kim z my­ślą o oso­bach star­szych, któ­rym ogra­ni­czo­na mo­bil­ność nie po­zwa­la ko­rzy­stać z ofer­ty bi­blio­te­ki.

Nasi ho­no­ro­wi goń­cy nie tyl­ko do­star­cza­ją star­szym od­bior­com książ­ki lub inne me­dia do­stęp­ne w za­so­bach bi­blio­tecz­nych, ale tak­że na­wią­zu­ją kon­takt ze swo­imi pod­opiecz­ny­mi, sami sta­jąc się od­bior­ca­mi – ich hi­sto­rii, trosk czy po­trzeb. Pro­jekt ten ma więc sze­ro­kie zna­cze­nie spo­łecz­ne, jego rola da­le­ce wy­kra­cza poza in­te­re­sy sa­mej bi­blio­te­ki – to kul­tu­ral­ny po­most po­nad gra­ni­ca­mi wie­ku!

Do­łącz do nas już dziś!

Nasi wo­lon­ta­riu­sze od­wie­dza­ją re­gu­lar­nie ten sam krąg od­bior­ców, przy­no­szą im rze­czy wcze­śniej za­mó­wio­ne i przyj­mu­ją za­mó­wie­nia na nowe. Ła­two na­wią­zu­jesz kon­takt z oso­ba­mi star­szy­mi? Umiesz do­brze słu­chać, ce­chu­je Cię em­pa­tia i chęć po­mo­cy in­nym? Je­śli tak, to zna­la­złeś dla sie­bie ide­al­ne miej­sce!

W za­mian ofe­ru­je­my Ci nie­tu­zin­ko­we i od­po­wie­dzial­ne za­ję­cie, dzię­ki któ­re­mu po­znasz roz­ma­itych lu­dzi i sy­tu­acje,oraz dar­mo­wą kar­tę mul­ti­bi­blio­tecz­ną do wszyst­kich bi­blio­tek mia­sta, a tak­że ubez­pie­cze­nie NW obo­wią­zu­ją­ce w trak­cie wy­ko­ny­wa­nia czyn­no­ści za­wo­do­wych.

Za­in­te­re­so­wa­na? Za­in­te­re­so­wa­ny?

Skon­tak­tuj się z nami! Cze­ka­my na Cie­bie!

Bu­rzę po­mnik, pod­no­szę się, na­pi­na­ją się i trzesz­czą liny mo­ich mię­śni, kru­szy się lód. Zie­mia od­da­la się od mo­ich stóp, je­stem po­tęż­ny, pio­no­wy je­stem, przyj­mu­ję god­ność czło­wie­ka wy­pro­sto­wa­ne­go. Bio­rę tor­bę i ru­szam, kro­kiem czło­wie­ka zde­cy­do­wa­ne­go, mam po­wo­ła­nie, dro­gę mam, do bi­blio­te­ki, i cel mam, będę goń­cem.

Idę do Bi­blio­te­ki. Mia­sto wy­glą­da, jak­by za­wa­li­ły się wszyst­kie domy star­ców, a ich lo­ka­to­rzy wy­bie­gli na uli­cę. „Wy­bie­gli” to sło­wo nie na miej­scu, na miej­scu by­ło­by, gdy­by pu­ścić tę sce­nę w przy­spie­szo­nym tem­pie. Na po­cząt­ku my­ślę, że to ja idę szyb­ko, ale nie, to oni idą po­wo­li. Sta­rusz­ki snu­ją się po chod­ni­kach jak ba­bie lato, gu­bię się w koku utka­nym z nici ich wło­sów, nie wi­dzę dro­gi. Któ­rą i tak za­gra­dza­ją mi star­cy po­ty­ka­ją­cy się o wła­sne la­ski.

Kar­na­wał sta­ro­ści, wszy­scy tań­czą w takt za­ni­ka­ją­ce­go pul­su, i wszy­scy zgię­ci wpół, jak­by nie­śli coś na ple­cach lub cze­goś szu­ka­li.

Idę do Bi­blio­te­ki i nie mogę dojść, chod­ni­ki są nie­prze­jezd­ne na­wet dla sie­dzą­cych w wóz­kach elek­trycz­nych kie­row­ców for­mu­ły in­wa­lidz­kiej. Sta­rość ha­mu­je bieg wy­da­rzeń. Nie mam cier­pli­wo­ści do sta­ro­ści. Pró­bu­ję uli­cą, uli­ce są nie­prze­chod­nie, naj­chęt­niej po­wie­sił­bym się na sznu­rze tych prze­klę­tych sa­mo­cho­dów. Lub na pa­sach ulicz­nych.

Idę do Bi­blio­te­ki. Star­cy przy­sta­ją na środ­ku uli­cy i oglą­da­ją się za sie­bie, za­po­mnie­li, skąd wy­szli, i za­po­mnie­li, do­kąd idą, świa­tła zmie­nia­ją się na czer­wo­ne, oni jesz­cze sto­ją, dla­te­go kor­ki. Po­ma­gam jed­ne­mu, po­ma­gam dru­giej, cią­gnę ich do brze­gu, do tego, do któ­re­go bli­żej, wra­cam po na­stęp­nych, ale nie na­dą­żam, sto­ją­ce sa­mo­cho­dy za­ra­ża­ją się wście­kli­zną, trą­bią je­den po dru­gim. Trud­no na­dą­żyć, pę­dzę po na­stęp­nych, ucie­ka­ją se­kun­dy, więc bio­rę po dwóch, pod pa­chy, jak tra­garz, i od­sta­wiam, ale już zno­wu klak­so­ny, bo zie­lo­ne, więc po­sta­na­wiam wziąć spra­wę w swo­je ręce i jed­ną z la­sek jed­ne­go z wła­ści­cie­li tłu­kę świa­tła.

Idę do Bi­blio­te­ki, ale za­miast iść do Bi­blio­te­ki, z tor­bą na ra­mie­niu kie­ru­ję ru­chem. Pró­bu­ję kie­ro­wać ru­chem. Sto­ję po­środ­ku uli­cy jak se­ma­for, jed­ną ręką po­ka­zu­jąc pie­szym, że te­raz ko­lej na nich. Idą, ale tak, jak­by szli pod wiatr, kie­dy są w po­ło­wie, cierp­nie mi ręka, mu­szę pod­trzy­my­wać ją dru­gą. Daję kie­row­com znak, że te­raz ko­lej na nich, ru­sza­ją, ale tak, jak­by je­den dru­gie­go ho­lo­wał, trzesz­czą skrzy­nie bie­gów, je­den z kie­row­ców myli się i cofa, inny bez prze­rwy trą­bi. Cią­gły sy­gnał to ob­ra­za dla dy­ry­gen­ta ru­chu, więc pod­bie­gam do nie­go z za­mia­rem wy­cią­gnię­cia go z sa­mo­cho­du i udzie­le­nia mu re­pry­men­dy w po­sta­ci kil­ku siar­czy­stych po­licz­ków, ale kie­dy je­stem przy drzwiach, wi­dzę, że kie­row­ca ma gło­wę na kie­row­ni­cy. Otwie­ram więc drzwi, kie­row­ca osu­wa się. Wsiadł za kie­row­ni­cę w wie­ku po­de­szłym i od­szedł. Pro­szę in­nych kie­row­ców o po­moc i wi­dzę, że inni tacy sami jak on, za każ­dą szy­bą twa­rze zwię­dłe tak, że wy­star­czył­by lek­ki po­dmuch, a od­le­cia­ły­by z ciał, po­szy­bo­wa­ły tro­chę tu i tam i ko­ły­sząc się, opa­dły gdzie bądź.

Je­stem pod Bi­blio­te­ką, po­rzu­ci­łem sta­no­wi­sko kie­ru­ją­ce­go ru­chem, jaki sens ma wal­ka z wia­tra­ka­mi, któ­rym już daw­no opa­dły ra­mio­na?

Bi­blio­te­ka wy­glą­da jak ka­ru­ze­la bez krze­seł, słup i na gó­rze pier­ścień. Lub jak la­tar­nia mor­ska. Oszklo­na win­da, pcham się w niej do góry jak rtęć w ter­mo­me­trze.

Bi­blio­te­kar­ka wy­glą­da jak za­kład­ka opusz­czo­na przez nie­jed­ną książ­kę. Prze­bieg roz­mo­wy na­stę­pu­ją­cy:

– Ja z ogło­sze­nia. Z pro­spek­tu. W ka­łu­ży.

– Tak?

– Mógł­bym zo­stać. Goń­cem.

– Tak?

– Jed­nym z nich.

– Tak?

– No.

– A co pan do­tych­czas, że się tak wy­ra­żę?

– Kon­tro­wer­sje. Prze­waż­nie.

– O. A co pana do nas… Aha, do­brze, wiem, więc?

– To mógł­bym zo­stać, jed­nym z nich?

– A dla­cze­go w ka­łu­ży?

– Ulot­ka pły­wa­ła, w ka­łu­ży.

– A dla­cze­go jed­nym z nich?

– Jesz­cze nig­dy nie wró­ci­łem bez tego, po co mnie wy­sła­no. Na­wet gdy od­cho­dzę od sie­bie, to wra­cam za­raz pę­dem, z wy­wie­szo­nym ję­zo­rem.

– Jak bu­me­rang? Świet­ne re­fe­ren­cje. Nam cho­dzi w za­sa­dzie o eg­ze­ku­to­rów, a nie o ba­wi­star­ców. Wszyst­kie pra­wie książ­ki od­zy­ska­li­śmy, zo­stał je­den ad­res, za to naj­trud­niej­szy. Pro­szę udać się do dy­rek­to­ra po zgo­dę, na­stęp­ne drzwi. To for­mal­ność, a po­tem omó­wi­my szcze­gó­ły. Po­kój na­prze­ciw­ko. Pro­szę pu­kać gło­śno, Dy­rek­tor jest głu­chy jak pień, za prze­pro­sze­niem.

Uda­ję się, pu­kam, nikt nie woła, pu­kam gło­śniej, nikt nie woła, wcho­dzę, Dy­rek­tor sie­dzi. Ciem­ne oku­la­ry (na oczach), ręce za gło­wą, gło­wa na kar­ku, nogi na biur­ku, biur­ko na pod­ło­dze.

– Moż­na?

Ci­sza. On sie­dzi, ja sto­ję.

– Moż­na?!

Ci­sza, on sie­dzi, ja też, nie będę prze­cież stał w nie­skoń­czo­ność.

– Ja z ogło­sze­nia, z pro­spek­tu. Jesz­cze nig­dy nie wró­ci­łem bez tego… Sły­szy mnie pan?

Brak re­ak­cji. Śpi lub za­my­ślo­ny. Je­śli za­my­ślo­ny, to tak głę­bo­ko, że roz­wa­żam moż­li­wość za­mó­wie­nia trak­to­ra, żeby wy­cią­gnął go na po­wierzch­nię. Co ro­bić, prze­cież nie mogę po­zwo­lić na igno­ro­wa­nie mo­jej oso­by we mnie. Wsta­ję z krze­sła, wcho­dzę na nie, sia­dam, nic. Moja cie­ka­wość ro­śnie na droż­dżach jego mil­cze­nia. Z krze­sła wcho­dzę na biur­ko, z biur­ka na krze­sło, sia­dam, nic. Śpi. Zdej­mu­ję mu but, ła­sko­czę w sto­pę, nic, nic i nic. Za­pal­nicz­ką pod­pa­lam mu wło­sy, nie re­agu­je, ga­szę je wodą z wa­zo­nu, nie re­agu­je. Zdej­mu­ję mu oku­la­ry, po­wie­ki w gó­rze, oczy jak dwa nie­ru­cho­me pa­li­ki. Na mar­twym pa­stwi­sku twa­rzy. Za­mknąć mu po­wie­ki? I tak mu wzrok się­ga tam, gdzie ten­że nie się­ga. Czym za­mknąć? Pal­ca­mi mi za in­tym­nie, no­żem do roz­ci­na­nia ko­pert, któ­ry leży na biur­ku? Trzę­są mi się ręce, trud­no tra­fić na po­wie­kę tak, żeby nie na­kłuć oka, w koń­cu mi się ja­koś uda­je, na trój­kę z plu­sem, po­wiedz­my.

Wy­cho­dzę. Wra­cam do Bi­blio­te­kar­ki. Dal­szy prze­bieg roz­mo­wy:

– Przy­ję­ty i prze­ję­ty?

– To dru­gie.

– Nie ma go?

– Jest, ale się nie ru­sza.

– Co ma się ru­szać, to nie bur­del, za po­zwo­le­niem, to Bi­blio­te­ka!

– I mil­czy.

– Co to zna­czy mil­czy?

– Nic nie mówi.

– Dzię­ku­ję, ja wiem, co to zna­czy mil­czeć, ale dla­cze­go nic nie mówi?

– Bo nie od­dy­cha.

– Mnie też nie­raz od­dech za­par­ło, z wra­że­nia.

– Nie re­agu­je na za­pal­nicz­kę.

– Prze­cież to Dy­rek­tor Bi­blio­te­ki, a nie pa­pie­ros, ale do­brze, za­nie­po­ko­ił mnie pan, idzie­my.

Puka do drzwi, puka gło­śniej do drzwi, do od­po­wie­dzi mel­du­je się ci­sza, wcho­dzi­my.

– Pa­nie Dy­rek­to­rze?! Oj. No tak. No i masz babo pla­cek. A cze­mu on taki mo­kry?

– Mu­sia­łem go ga­sić, tlił się.

– Trze­ba na po­go­to­wie, na­tych­miast, dzwo­nić, dzwo­nię, halo? Zgła­szam zgon w Bi­blio­te­ce Cen­tral­nej. Puls? Jaki puls? Je­dy­ne, co tu może bić, to dzwo­ny. Dzię­ku­ję, cze­kam. Za­raz przy­ja­dą, chodź­my, wyjdź­my stąd. Ja­kie to wszyst­ko… No prze­cież kie­dy? Dzi­siaj? Nie, wczo­raj? Nie, przed­wczo­raj! No przed­wczo­raj z nim roz­ma­wia­łam… Przed­wczo­raj?! Tak daw­no? Przed­wczo­raj?! To on tu… to zna­czy, że Dy­rek­tor tu od trzech dni?! Tak sie­dzi. Bo wie pan, w Bi­blio­te­ce Cen­tral­nej roz­ma­wia­my ze sobą mało, z klien­ta­mi roz­ma­wia­my. To zna­czy roz­ma­wia­li­śmy, wcze­śniej. Dzi­siaj mało kto tu przy­cho­dzi. Mało kto po­tra­fi dojść. Dzi­siaj śred­nia wie­ku się­ga lu­dziom po bro­dę, że się tak wy­ra­żę. To ko­rek, i co pan na ten, na ten ko­rek? Moż­na się było spo­dzie­wać, że do tego doj­dzie. To ko­rek, wie pan? Ko­rek wszę­dzie, w skle­pach też, wóz­kiem nie moż­na przez ten tor zbu­twia­łych prze­szkód prze­je­chać, nie wia­do­mo, w któ­rą stro­nę zro­bią ten swój krok, każ­dy jak osta­tecz­ny i jesz­cze, aku­rat kie­dy się spie­szę, py­ta­ją o dro­gę do kasy, albo o sto­iska, i trze­ba pro­sić, żeby po­wtó­rzy­li py­ta­nie, bo mó­wią jak przez sen, jak­by pod hip­no­zą byli! A przy ka­sach hor­ror, za­miast od razu za­pła­cić za te swo­je… za te, za tę nędz­ną wy­praw­kę, za te buł­ki naj­tań­sze, ma­sło, mle­ko w bu­tel­ce, parę pla­strów sera, ta­niej szyn­ki, ser­ki ho­mo­ge­ni­zo­wa­ne, a gdy chcą za­sza­leć, to gorz­ką cze­ko­la­dę, to nie, na­przód pa­ku­ją do tych wstręt­nych sia­tek, jed­na rzecz po dru­giej, jak­by żywe pi­sklę­ta tam wsa­dza­li, tak po­wo­li, że nie wia­do­mo, wy­cią­ga­ją coś czy wsa­dza­ją, a po­tem do­pie­ro pła­cą! Szu­ka­ją port­fe­la, otwie­ra­ją go jak Bi­blię i wy­cią­ga­ją te po­mię­te cy­ta­ty, z bank­no­ta­mi jesz­cze dają radę, z bi­lo­nem bez szans, pod­su­wa­ją port­fel ka­sjer­ce, żeby im po­mo­gła, a mnie z tyłu to­pią się mro­żon­ki, pro­szę pana, czło­wiek poci się z ner­wów, a ka­sjer­ka pro­si ich, żeby wy­sy­pa­li za­war­tość na ladę, bo z port­fe­la nie chcą wy­cią­gać, a ja z tyłu, z tych ner­wów, pro­szę pana, go­tu­ję się ra­zem z tymi mro­żon­ka­mi. Sta­rzy na przo­dzie ha­mu­ją mło­dych z tyłu, nie chcą spaść z tej ta­śmy. Kie­dyś szło wszyst­ko rów­no, ci, któ­rzy na nią wcho­dzi­li, prze­su­wa­li się dzię­ki temu, że spa­da­li z niej ci, któ­rzy byli z przo­du. A te­raz ko­rek. Nie spa­da­ją. Nie mogą stać, to sia­da­ją, nie mogą sie­dzieć, to się kła­dą, nie mogą le­żeć, to wsta­ją, i od nowa. Jed­ną nogą w gro­bie, ale dru­ga nie wcho­dzi, żyją i żyją. Są jak te sta­re drze­wa pod blo­kiem, za­sła­nia­ją, ciem­no, ale wy­ciąć nie moż­na, bo pod ochro­ną. O nie, ja się tak po­ni­żać nie będę. Mnie nikt nie bę­dzie mył ani kar­mił. Pan wie, że za­ła­mał się cały sys­tem eme­ry­tal­ny? I ubez­pie­czeń spo­łecz­nych? I w ogó­le cały sys­tem? Pra­cu­ją­cy pra­cu­ją na tych, któ­rzy pra­co­wa­li kie­dyś, do­brze, ale jak, kie­dy tych co­raz mniej, a tam­tych co­raz wię­cej? Śmierć na za­si­łek pój­dzie, jak tak da­lej pój­dzie. No tak, rze­czy­wi­ście, nie wi­dzia­łam, żeby Dy­rek­tor wy­cho­dził albo wcho­dził, ale on i tak wy­cho­dził ostat­ni i wcho­dził pierw­szy. Już sły­chać sy­gnał, są, niech pan przyj­dzie, sam pan ro­zu­mie, ju­tro, dziś nie mam już gło­wy do my­śli.

Sa­ni­ta­riu­sze wy­no­szą cia­ło Dy­rek­to­ra, któ­re­go miej­sce zaj­mu­ję ja. Nikt prze­cież nie wej­dzie do jego po­ko­ju. Wy­cią­gam nogi na biur­ko, za­kła­dam jego ciem­ne oku­la­ry i za­sy­piam. Rano…

Rano sa­mo­lot, dla­cze­go sa­mo­lot?! Co ja ro­bię na lot­ni­sku, za­sną­łem prze­cież w Bi­blio­te­ce! Tyl­ko spo­koj­nie, spo­koj­nie, to sprzą­tacz­ka, to Sprzą­tacz­ka od­ku­rza po­kój. Nie wi­dzi mnie, więc się nie ru­szam. Od­ku­rza z taką ru­ty­ną, że mo­gła­by to ro­bić z za­mknię­ty­mi ocza­mi. Dla­cze­go mnie nie wi­dzi? Pa­trzy w moją stro­nę i nie wi­dzi, ma­cham ręką, nie wi­dzi, od­ku­rza da­lej, boi się stra­cić pra­cę i uda­je, że wi­dzi, od­ku­rza me­cha­nicz­nie, metr po me­trze, koń­czy i wy­cho­dzi.

Po­now­nie u Bi­blio­te­kar­ki. Prze­bieg roz­mo­wy na­stę­pu­ją­cy:

– Dzień do­bry, ja z ogło­sze­nia, w spra­wie…

– Tak, tak, wiem. Dy­rek­to­ra znaj­dzie Pan…

– Dy­rek­tor żyje?

– Mu­siał­by zmar­twych­wstać, prze­cież tra­fił pan wczo­raj na jego zwło­ki! To z przy­zwy­cza­je­nia, tyle lat. Niech pan to weź­mie za czar­ny hu­mor.

– Bio­rę. Jak­by się po­wie­sił, był­by wi­siel­czy, praw­da?

– Praw­da. Ale on na ser­ce, i dla­te­go ciem­niej­szy się zro­bił, więc hu­mor czar­ny, praw­da?

– Praw­da. Je­stem przy­ję­ty?

– Jest pan. Za­raz wy­ślę pana do pierw­sze­go klien­ta. Kim pan jest z za­wo­du?

– Po­wie­dział­bym, że z za­wo­du je­stem ob­ser­wa­to­rem.

– Po­rząd­ny fach w ręku. Co pan ob­ser­wu­je?

– Och, sie­bie sa­me­go naj­czę­ściej.

– Trze­ba mieć do­brą lor­net­kę, praw­da? No do­brze, więc Pierw­szy Klient. A wła­ści­wie ostat­ni, już pan wie. Tu ma pan kart­kę z na­zwi­skiem. Cięż­ki przy­pa­dek. Nic do za­nie­sie­nia, nie opła­ca się. Ode­brać trze­ba. Parę ksią­żek, trzy­ma od lat nie wia­do­mo ilu. Dy­rek­tor mi mó­wił, bo by­łam dłu­go na cho­ro­bo­wym, że już raz jed­ne­go goń­ca tam wy­sy­ła­li­śmy, bez re­zul­ta­tu. Może panu się uda. Ad­res? Pro­szę po­dejść ze mną do okna, z na­szej wie­ży wi­dać miesz­ka­nia wszyst­kich na­szych klien­tów. Wie­czo­rem wi­dzi­my, czy pali się u nich świa­tło, czy nie. O, tam, pra­wie na ho­ry­zon­cie, ten wie­żo­wiec, wi­dzi pan? Na ostat­nim pię­trze dwa świa­tła, od paru dni się palą. Może palą się dla ko­goś, kto wi­dzi świa­tło, ale już wie­ku­iste? Wie­lu na­szych klien­tów to śmierć, któ­ra jesz­cze żyje, albo już nie. Je­śli tak, to zna­czy, je­śli nie, a uda się panu wejść, to niech się pan roz­gląd­nie po miesz­ka­niu i weź­mie, co do nas na­le­ży. Po­wo­dze­nia, do wi­dze­nia. Ach, jesz­cze jed­no. Sły­szał pan te hi­sto­rie? O tym, że mia­ło dojść do przy­pad­ków? W któ­rych, da pan wia­rę, star­cy mie­li pró­bo­wać wy­ssać krew z gar­dła młod­szym? Nie­praw­do­po­dob­ne. Aha, jesz­cze jed­no, dane oso­bo­we, ale to uzu­peł­ni­my po pań­skim po­wro­cie. Aha, jesz­cze jed­no, na­sza ofer­ta dla goń­ców, wie pan, dar­mo­wa kar­ta do wszyst­kich bi­blio­tek, już nie­ak­tu­al­na. Na­sza Bi­blio­te­ka jest ostat­nią w mie­ście. Po­wo­dze­nia, do wi­dze­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: