Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tygrys. Opowieść o Jacku Dampseyu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tygrys. Opowieść o Jacku Dampseyu - ebook

Urodził się w 1895 roku jako William Harrison, ale świat poznał go i zapamiętał jako Jacka Dempseya. Był prostym chłopakiem, który wychowywał się w środowisku mormonów. Jeszcze jako dziecko poprzysiągł sobie, że zostanie mistrzem świata wszechwag w boksie i słowa dotrzymał! Został nie tylko mistrzem, lecz również jednym z najlepszych i najpopularniejszych sportowców Ameryki. Przed drugą wojną światową panował na ringu niepodzielnie, a sławy pozazdrościć mu mogły wszystkie razem gwiazdy Hollywood. „Tygrys” jest kolejną zbeletryzowaną biografią sławnego boksera pióra Przemysława Słowińskiego napisaną znakomitym, żywym językiem. Jej wartość dodatkowo podnosi świetnie zarysowane tło społeczno-obyczajowe, pozwalające niemal poczuć klimat przedwojennej Ameryki.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-524-3
Rozmiar pliku: 930 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hit them where it hurts.

(Uderzaj ich tam, gdzie najbardziej rani)

James Hadley Chase

------------------------------------------------------------------------

Prolog

Od wczesnego ranka przebyli długą drogę. Opanowało ich silne znużenie, które zwiększały jeszcze promienie palącego słońca, dochodzącego już do zenitu. Postanowili więc zatrzymać się, żeby odpocząć i zjeść obiad. Przed nimi rozciągała się preria – falista i bezkresna, chociaż na zachodzie, na tle błękitnego nieba, majaczyły groźnie poszarpane i okryte śnieżną czapą szczyty Gór Skalistych. Gorące, wyżynne powietrze przesycał ostry zapach szałwii.

Ponieważ w tej okolicy nie było potoku ani żadnej innej wody, nie było też lasu ani zarośli, przeto nie potrzebowali długo wybierać miejsca na postój, lecz mogli stanąć, gdzie im się podobało. W pierwszym zagłębieniu falistego gruntu, na które natrafili, Hyrum Dempsey ściągnął mocno lejce i zeskoczył z wozu. Przeszedł na drugą stronę i pomógł zejść na ziemię swojej żonie. Z tyłu ogromnego preriowego „wagonu” wyskoczyło jak dwie sprężynki ich dwoje małych dzieci, Bernie i Effie. Cała czwórka ugasiła pragnienie ciepłą, lurowatą wodą z niewielkiego bukłaka, a następnie usiedli na rozłożonych kocach, wydobyli kilka kawałków suszonego mięsa bawolego, natarli je z braku soli prochem strzelniczym i próbowali doprowadzić zębami do stanu, który pozwoliłby tę skórzaną substancję przenieść do żołądka bez większego niebezpieczeństwa dla zdrowia.

– Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, za kilka dni powinniśmy być na miejscu – powiedział Hyrum do żony.

– Jeżeli wszystko pójdzie dobrze – odmruknęła w odpowiedzi Celia.

Widząc, że małżonka nie podziela jego zapału, Hyrum po raz kolejny rozpoczął swą litanię.

– Będziemy mieli wielkie ranczo. Będziemy mieli kozy i świnie, i owce. Zbudujemy farmę. Będziemy mieli największą farmę w kraju. Będziemy hodować konie. Zbudujemy piękny, wielki dom. Budujemy nowe życie, Celia. Budujemy nowe życie dla nas samych i dla naszych dzieci. Nowe życie właśnie się zaczyna.

– Właśnie się zaczyna – odpowiedziała mu jak echo żona, ale bez większego entuzjazmu. – Czy jesteś pewien, że zrobiliśmy dobrze, sprzedając naszą ziemię w Logan County? – dodała.

– Czy masz choćby cień wątpliwości? – Hyrum był wyraźnie zdziwiony tak postawionym pytaniem. – Jesteśmy przecież pionierami. Mój dziadek był pionierem, mój ojciec był pionierem, gdyby żył, siedziałby tu razem z nami.

Tutaj miał niewątpliwie rację. Dziad Hyruma przypłynął z babką do Ameryki z miejscowości Kildare w Irlandii i nie zagrzał nigdzie dłużej miejsca jak dwa lata. Irlandia przeżywała wówczas szare, smutne dni ciężkich czasów, a wielu jej mieszkańców, gnębionych biedą i niedostatkiem, patrzyło codziennie na to, jak ich dzieci przymierają głodem, jak żona podaje pustą pierś niemowlęciu o bladej twarzyczce. W całym kraju nie było miejsca, gdzie nie lałyby się łzy. Wśród tych łez upojną i słodką melodią brzmiały fantastyczne opowieści o dalekim i bogatym kraju hen za Oceanem. Każdy więc, kto mógł, sprzedawał swój nędzny dobytek i przemierzał Ocean, aby dotrzeć do tego kraju, gdzie pszenica rodzi się dwa razy do roku, a złoto kopie się jak kartofle. Na miejscu okazywało się jednak zwykle, że Ameryka nie jest wcale taka, jak głosiły legendy. Tutaj był kopniak, tam przekleństwo i każdy traktował z góry biednego Irlandczyka. Ruszali więc dalej i dalej, ale bardzo rzadko na końcu tego szlaku spotykali szczęście i dobrobyt.

Niczym nieuzasadnioną pasję swego ojca do ustawicznej zmiany miejsca pobytu podzielał najstarszy syn, a zarazem ojciec Hyruma, Andy Dempsey zwany z racji swej nieprzeciętnej postury „Wielkim”. Był człowiekiem, który po prostu lubił wędrować. A jeśli taki człowiek raz obierze jakąś drogę, to iść nią musi aż do końca. Błotnista czy sucha, skalista czy gładka, równa czy stroma – nie może z niej zawrócić. Może zmienić imię, ubranie, wynieść się z miejscowości, gdzie mieszkał, ale zawsze coś go będzie gnać przed siebie. Andy zwiedził kilkanaście miejscowości w ciągu kilkunastu lat, zanim osiadł wreszcie na stałe w miasteczku Logan County w Zachodniej Wirginii, gdzie jako szeryf zajmował się utrzymywaniem porządku, a w chwilach wolnych od zawodowych obowiązków poświęcał się płodzeniu synów, których zmajstrował ostatecznie pół tuzina.

Początkowo nic nie wskazywało, by pierworodny Andy’ego, ochrzczony imieniem Hyrum, dotknięty był rodzinną zarazą. Mieszkał i pracował w Logan, a jako człowiek dobrze, jak na owe czasy, wykształcony (ukończył nawet jeden rok college’u), objął posadę miejscowego nauczyciela. W 1868 roku wysoki i kościsty Hyrum poślubił Mary Celię Smooth, małą, czarnowłosą córkę właściciela sklepiku z Logan County. Mary Celia pochodziła z rodziny szkocko–irlandzkiej, a po babce, Indiance z plemienia Czirokezów, miała domieszkę krwi czerwonoskórych. Wiodło im się nieźle, ale wraz z upływem lat Hyrum stawał się coraz bardziej niespokojny. Uśpiony dotąd, straszliwy wirus Dempseyów coraz natarczywiej dawał o sobie znać. Coraz bardziej Hyrum nienawidził bezsensownego wkładania wiedzy do głowy bandzie rozwrzeszczanych małolatów, którzy myśleli głównie o zbijaniu bąków, a nie o nauce. Szukał tylko pretekstu, by wyrwać się z sennego miasteczka i ruszyć gdzieś dalej, gdzie – o czym był głęboko przekonany – czekały na niego przygoda, sława i pieniądze.

Wszystko zaczęło się późną wiosną 1878 roku, kiedy to uchodząca przed prześladowaniami grupa mormonów z Alabamy dotarła, jadąc swymi wozami wzdłuż rzeki Conejos, do doliny San Louis w górzystej części południowego Kolorado. Sektę mormonów, czyli Kościół Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, założył w roku 1827 Joseph Smith. Według ich wierzeń, wysłannik Boga – anioł o imieniu Moroni – nakazał Smithowi we wrześniu 1823 roku kopać na wzgórzu pod Palmyrą, w ówczesnym hrabstwie New York, gdzie tenże znalazł święte pisma wyryte po egipsku na płytach z kutego złota. Zawierały one historię dawnych mieszkańców kontynentu amerykańskiego oraz ich rodowody. Zawarta w nich była także pełnia wiecznej Ewangelii, jak przekazał ją Zbawiciel dawnym mieszkańcom Ameryki. Wraz z płytami miały być zachowane dwa kamienie w srebrnej oprawie, które Bóg przygotował do przetłumaczenia znaków. Kamienie te, przymocowane do napierśnika, tworzyły tak zwane Urim i Thummim, a kto je posiadał i ich używał, bywał w dawnych czasach nazywany „widzącym”. Za ich pomocą Joseph Smith przetłumaczył na angielski tajemnicze pisma, a tłumaczenie to znane jest do dzisiaj pod nazwą Księgi Mormona. Opowiadała ona o starożytnym plemieniu Izraela, które wywędrowało do Ameryki Północnej, gdzie podzieliło się na dwa wojujące ze sobą odłamy, Lamanitów i Nefitów. Lamanici byli przodkami Indian amerykańskich. Po wykonaniu zadania płyty wraz z kamieniami zostały zwrócone Moroniemu, który według mormońskich wierzeń ma je w swej opiece do dnia dzisiejszego.

Wkrótce po założeniu Kościoła Joseph Smith przeniósł się ze swoimi zwolennikami ze stanu Nowy Jork do Kirtlandu, Ohio, w pobliżu miasta Cleveland. Tam zbudowali piękną świątynię i rozpoczynając rozległą działalność misjonarską, powiększyli znacznie liczbę członków sekty. Wśród założonych misji jedna znajdowała się w stanie Missouri, dokąd w następnych latach przeniesiona została ich siedziba. Mormoni wkroczyli w najbardziej burzliwy okres swoich dziejów.

Był to czas nietolerancji religijnej i wkrótce opinia publiczna została podburzona przeciwko Świętym Dni Ostatnich, w czym niemałą rolę odegrało, propagowane przez mormonów aż do 1890 roku, wielożeństwo. Motłoch napadał na nich, zmuszając do opuszczania swych domów, dobrze zagospodarowanych farm i kościołów. Udali się więc do stanu Illinois, gdzie w swej niedoli zostali życzliwie przyjęci. W wyludnionej okolicy nad Missisipi nabyli obszar bagnisk, które następnie osuszyli i zbudowali największe wówczas w stanie Illinois miasto Nauvoo. Szeregi ich powiększyły się znacznie poprzez działalność misjonarską zarówno w Ameryce, jak i w Anglii, i przez pewien czas żyli oni w Nauvoo w stosunkowym dobrobycie. Spokój nie trwał jednak długo. Ponownie rozpoczęły się prześladowania. Joseph Smith i jego brat Hyrum zostali pod fałszywym pretekstem uwięzieni w Corthage. Oczekując w więzieniu rozprawy sądowej, rzekomo pod gwarantowaną opieką stanową, sprawowaną przez II pułk dragonów szkockich z Corthage, zostali zastrzeleni przez uzbrojoną zgraję 27 czerwca 1844 roku.

Brigham Young, bardziej pragmatyk niż teolog, był następnym, który stanął na czele Kościoła. Pod jego kierunkiem Święci Dni Ostatnich opuścili Illinois, przekroczyli Missouri i zimę 1846–47 spędzili w Nebrasce. Ta wędrówka mormonów przypominała jako żywo biblijny exodus Izraelitów. W kwietniu 1847 roku pierwsza grupa podążyła dalej na Zachód. W przeciwieństwie do wielkich i znakomicie wyposażonych karawan osadniczych, większość mormonów załadowała swój dobytek na małe dwukołowe wózki ciągnięte przez nich samych. Posuwając się wzdłuż rzeki Platte, dotarli do Fort Laramie, a stamtąd Szlakiem Oregońskim do Fort Bridger w Wyoming. Tam podobno Jim Bridger doradził Youngowi, gdzie najlepiej się osiedlić. Mormoni skręcili na południowy zachód i 24 lipca 1847 roku dotarli nad Wielkie Jezioro Słone, gdzie założyli miasto Salt Lake City, będące do dziś ich centralną siedzibą. W 1893 roku, po czterdziestu latach wytężonej pracy zakończyli tam budowę swej monumentalnej, wysokiej na 64 metry świątyni. Tylko konfirmowani mormoni mają prawo wstępu do wnętrza i to wyłącznie podczas największych uroczystości: ślubów, chrzcin oraz tak zwanego przypieczętowania, czyli przyłączenia się do wspólnoty na wieczność.

Wspomniana grupa mormonów z Alabamy walczyła podczas swej podróży z niezwykłym uporem ze wszystkimi przeciwnościami losu. Pokonali dzikich ludzi i drapieżne zwierzęta, przezwyciężyli głód, pragnienie, wyczerpanie i choroby. Gdy więc ujrzeli w dole skąpaną w słońcu, szeroką dolinę San Louis, uznali ją za swą ziemię obiecaną, której dziewicze obszary na zawsze już zostaną w ich posiadaniu. Padli na kolana w dziękczynnej modlitwie.

Nakreślono mapy i plany nowego miasta. Naokoło wydzielono farmy różnej wielkości i oddano je mormonom według ich powagi i znaczenia. Kupcy zajęli się handlem, rzemieślnicy – rzemiosłem. W mieście, jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, wyrastały ulice i place. Drenowano i grodzono ziemię, karczowano lasy i obsiewano pola, tak że już najbliższego lata rozzłociły się pszenicą. W tym dziwnym mieście mormonów szczęściło się ludziom, a nazwali je Manassą, na cześć najstarszego syna Josepha Smitha – Manasseha. Nad wszystkim, coraz wyżej i szerzej, rosła świątynia Pańska budowana w środku miasta. Od brzasku do zmroku stukały młotki i zgrzytały piły przy tej monumentalnej budowli, stawianej przez mormonów na znak wdzięczności dla Tego, który ich wywiódł z tylu niebezpieczeństw.

Kiedy okrzepli już nieco na swych nowych włościach, wysłali w szeroki świat misjonarzy, by głosili wszem i wobec Słowo Boże, przyczyniali nowych wyznawców i ściągali do Manassy dalszych kolonizatorów, bo ciągle brakowało rąk do pracy. Było to spełnieniem biblijnego proroctwa, że w ostatnich dniach anioł przyniesie „ewangelię wieczną, aby ją zwiastować mieszkańcom ziemi i wszystkim narodom, i plemionom, i językom, i ludziom” (Apokalipsa św. Jana 14,6).

Wczesną wiosną 1880 roku jeden z takich wysłanników dotarł do miasteczka Logan County w Zachodniej Wirginii, gdzie mieszkali państwo Dempseyowie.

– Bracia, jest dla was nowe życie na Zachodzie – głosił – nowe możliwości oczyszczenia się z grzechów i otrzymania łaski oraz przebaczenia Pańskiego.

To był ten pretekst, na który Hyrum czekał już od dawna. Z całej przemowy dotarło do niego właściwie tylko jedno: „nowe życie na Zachodzie”, niemniej z miejsca stał się żarliwym wyznawcą mormońskiej religii. Wyznawcą w sensie praktycznym bardziej niż duchowym, jako że chociaż gorliwie uczestniczył we wszelkich przepisanych ceremoniach, to nigdy nie zaakceptował niektórych bardzo surowych reguł swych współbraci. Aż do końca życia spijał litrami czarną kawę, żłopał whisky i ćmił zapamiętale grube, śmierdzące cygara.

– Mój duch jest po prostu za słaby, aby zwalczyć w sobie te grzeszne namiętności – usprawiedliwiał się z właściwym sobie wdziękiem.

Zupełnie inny, głęboko duchowy wymiar miały głoszone przez misjonarza słowa dla pani Dempsey. Celia zawsze była cichą i bogobojną kobietą. Widząc wokół siebie tak wiele nieprawości, zła i zepsucia szerzonych, w imię Boga, przez wyznawców innych religii, uwierzyła, iż wszystkie te religie są w błędzie. Że, jak przemawiał Bóg przez Josepha Smitha, „wszystkie są mu wstrętne”. „Zbliżają się bowiem do mnie ustami, lecz ich serca dalekie są ode mnie, głoszą oni nauki i zasady ludzkie, zachowując pozory pobożności, a wypierają się tego, co jest ich siłą”. Tak więc obydwoje państwo Dempsey zostali mormonami, chociaż każde z zupełnie innego powodu.

Widząc, jak głęboko zapadły w serce żony słowa wędrownego kaznodziei, Hyrum postanowił kuć żelazo póki gorące. Przekonał Celię do sprzedaży posiadanych 300 akrów ziemi (po dolarze za akr), do kupienia traperskiego wozu, wyładowania go sprzętem, wodą i żywnością i wyruszenia w podróż, by dołączyć do grona współwyznawców w Manassie w dalekim Kolorado. Latem 1880 roku opuścili na zawsze Logan County.

Do Missouri ciągnęły się jeszcze w miarę cywilizowane tereny. Potem, z Franklin, przez Wielkie Równiny wędrowali dawnym szlakiem Santa Fe. Przez kilkanaście tygodni przedzierali się przez dziki i bezludny kraj, z rzadka natrafiając na małe wsie i miasteczka. Przebyli wyniosłe góry w śnieżnych kapach, mroczne i ponure doliny, falujące, bezkresne prerie i sawanny, przeprawiali się przez brody na szerokich i leniwych rzekach oraz przez bystre potoki rwące skalistymi kanionami. Przejechali nawet leżącą w środku kontynentu jałową, monotonną, odrażającą pustynię, która przez długie lata zagradzała drogę postępowi cywilizacji. W tym martwym kraju władzę sprawowało tylko słońce.

Całymi dniami nie spotykali żywej duszy. Widzieli tylko, jak kojoty skradają się w karłowatych krzakach, jak myszołów mozolnie tnie powietrze ciężkim ruchem skrzydeł, a raz nawet jak niezgrabny niedźwiedź grizli ospale snuje się po dolinach, żywiąc się tym, co znajdzie wśród skał. Pewnego razu, kiedy obozowali niedaleko tryskającego wesoło z ziemi źródełka, nieco przed świtem, kiedy gwiazdy straciły blask i w kanionie nie było słychać nic prócz szmeru źródła i chrobotania myszy wśród żwiru, nadciągnęło w luźnym szyku stado antylop z trzema młodymi. Małe zwierzątka machały ogonkami, na śmigłych nogach przebiegały łączkę i piły ze źródła, często podnosząc głowy, z pyskami ociekającymi wodą, z czujnie nastawionymi uszami. Antylopy pasły się na łące, a młode ssały matki. Gdy szare światło zmieszało się pół na pół z ciemnością i nowy wiatr dmuchnął w wąwozie, odeszły, przemykając między zaroślami i wtapiając się w pustkę, a gadatliwe jaskółki podjęły swoją dzienną zmianę.

Wielokrotnie gubili szlak i znów go odnajdywali, wyżłobiony kołami ciągnących na zachód wozów, wydeptany stopami licznych poszukiwaczy przygód. Tak wyglądała ta amerykańska odyseja, w której udział wzięło na przestrzeni kilkudziesięciu lat paręset tysięcy ludzi. Przez cały właściwie wiek XIX trwało zdobywanie „Dzikiego Zachodu”, zwanego przez Amerykanów „Old Westem” (Starym Zachodem). Za rzekami Missisipi i Missouri, czyli granicą ziem zagospodarowanych, zaczynał się obszar dziki, niespenetrowany, niebezpieczny, częściowo pustynny, przegrodzony nieprzebytym pasmem Gór Skalistych. Najpierw z rzadka wyruszały wyprawy badawcze, aby zapełnić białe plamy na mapie i zorientować się we wszelakich możliwościach tych ziem. Potem, od lat trzydziestych mniej więcej, ciągnęły na zachód, nieprzerwanie już, karawany wielkich wozów krytych płótnem, wiozących rzesze ludzkie urzeczone myślą, że żyznej ziemi wystarczy dla wszystkich. Jednych gnała naprzód bieda, innych żądza bogactwa, jeszcze inni uciekali przed prześladowaniami, prawem bądź nieszczęśliwą miłością. Ta droga przez mękę dziesiątków i setek tysięcy, a potem ich pionierski trud pośród puszcz i prerii, to nie tylko temat do późniejszych „westernów”, ale przede wszystkim dramatyczna i bohaterska karta dziejów Ameryki.

Kilka razy – ku przerażeniu dzieci – napotykali Dempseyowie bielejące w promieniach słońca kości. Jedne wielkie i grube, inne mniejsze i delikatne. Pierwsze to kości wołów i koni, drugie – ludzi, tych, którym się nie powiodło, rozsiane na przestrzeni kilku tysięcy mil, znaczące widmowy szlak karawan.

W końcu cali i zdrowi, choć mocno wyczerpani, dojechali na miejsce. Ale Manassa w dolinie San Louis wcale nie była ziemią mlekiem i miodem płynącą. Hyrum Dempsey pracował ciężko od świtu do nocy, lecz każda robota zaczynała go po kilku miesiącach nudzić, rzucał ją więc i szukał następnej. Próbował swych sił między innymi jako malarz, kucharz, sprzedawca, drwal, lecz żadna profesja nie zaspokajała jego ambicji, nie satysfakcjonowała go na tyle, by wytrwał przy niej dłużej niż rok. Zamiast wielkiego domu, który chciał wybudować, pojawiła się maleńka chata z drewna z jedną izbą. Zamiast spodziewanego bogactwa – nędza, i gdyby nie zapobiegliwość pani Celii oraz pomoc braci mormonów Dempseyowie nie przetrwaliby. Ich biedę pogłębiały jeszcze rodzące się z zadziwiającą regularnością – „co rok to prorok” – dzieci. Obok dwóch najstarszych pociech, z którymi przybyli do Manassy, państwo Dempsey zafundowali ich sobie do roku 1900, ni mniej, ni więcej, tylko jedenaścioro, z czego jedynie siedmioro dożyło wieku dorosłego.

Rodzinna legenda głosi, że kiedy Celia była w ciąży z dziewiątym z kolei dzieckiem, pewnego dnia stanął w jej drzwiach wędrowny handlarz, zachwalając rozłożone na wozie bogactwo wszelakich towarów. Niestety na żadną z tych rzeczy nie było jej stać, bez wahania jednak ugościła spragnionego człowieka szklanką zimnego mleka. Ten z wdzięczności podarował jej pięknie oprawioną książkę. Wieczorem przed położeniem się spać Celia przyjrzała się dokładniej podarunkowi. Książka nosiła tytuł „Nowoczesny Gladiator” i opisywała dzieje znakomitego boksera, mistrza świata wagi ciężkiej Johna Lawrance’a Sullivana. Postanowiła przed snem przeczytać parę kartek i... nie usnęła już do rana, dwukrotnie dolewając nafty do kopcącej niemiłosiernie lampy.

Dawno, dawno temu, kiedy mężczyźni byli jeszcze mężczyznami, a kobiety były z tego powodu cholernie szczęśliwe, mężczyzną, którym wielu mężczyzn chciało być, był John Lawrance Sullivan, uważany za najsilniejszego człowieka na świecie. Był idolem całej sportowej Ameryki przez wiele dziesiątek lat i żaden pięściarz przed nim nie zdobył takiej popularności. Sławą swojego imienia zaćmiewał wielu ówczesnych polityków i finansowych potentatów. Jego agresywny sposób walki porywał tłumy. Nieustanny ciąg na przeciwnika, niesamowite uderzenia z obu rąk i niespotykana odporność na ciosy, poparte poprawną techniką i wielką ambicją spowodowały, że błyskawicznie przedarł się do światowej czołówki i wywalczył tytuł mistrzowski już w wieku 24 lat, po czterech sezonach ringowych występów. Nie zaliczał się do olbrzymów, miał 179 centymetrów wzrostu i ważył w dobrej formie około 90 kilogramów, był potężnie zbudowany i niesamowicie umięśniony. Jego siła była zaiste niespotykana. Podobno potrafił sam podnieść wóz przygniatający przechodnia, którego nie było w stanie ruszyć kilku innych mężczyzn. Często i chętnie dawał różnego rodzaju pokazy sprawności fizycznej, podnosząc ciężkie przedmioty, niekiedy zupełnie do tego nieprzystosowane, jak na przykład pianino.

Urodził się 15 października 1858 roku w Roxbury na przedmieściach Bostonu w stanie Massachusetts, jako przedstawiciel pierwszego pokolenia irlandzkich emigrantów z Tralee. Swoją posturę odziedziczył po mamusi, prawie stukilogramowej herod–babie, której nigdy na dodatek nie zamykały się usta. Tatuś był niewielkim, 160 centymetrów wzrostu, człowieczkiem – cichym, małomównym i zagorzałym katolikiem, którego największym pragnieniem było wychowanie pierworodnego Johna na księdza. Po mamusi również odziedziczył przyszły champion boksu niewątpliwe zdolności krasomówcze, którymi chętnie popisywał się, zwłaszcza po kilku głębszych. Mógł, podobnie jak matka, rozwodzić się na każdy temat, nawet jeżeli nie bardzo wiedział, o co chodzi, był bowiem inteligentny, a przy tym nieźle, jak na owe czasy, wykształcony i oczytany.

Jako szesnastolatek porzucił szkołę oraz dom rodzinny, podejmując pracę jako hydraulik. Niebawem jednak doszło do kłótni z majstrem, w wyniku której majster stracił na 20 minut przytomność, a John pracę. Postanowił wtedy spróbować swych sił na ringu.

Oficjalne osiągnięcia Sullivana zaczynają się wprawdzie w 1878 roku, ale podobno nieco wcześniej przyjął on wyzwanie lokalnego mistrza Toma Scannella. Występując w bostońskiej Operze przy Dudley Street, Tom miał zwyczaj, po odbyciu kilku zaplanowanych pokazówek, wzywać do walki wszystkich chętnych spośród kibiców znajdujących się na widowni, zobowiązując się do znokautowania każdego z nich przed upływem trzech rund. Stawką walki było 100 dolarów, i jeżeli tylko znalazł się jakiś chętny – co nie trafiało się zbyt często – setka wędrowała nieodmiennie do kieszeni Scannella. Sullivan nigdy dotąd oficjalnie nie boksował, ale stoczył już sporo bójek towarzyskich na ulicach i w barach Roxbury oraz Bostonu i dobrze wiedział, co można zrobić z parą pięści. Wskoczył na ring, wyciągnął ręce do Toma w geście powitania i... aż otrząsnął się od potężnego ciosu w szczękę, który niespodziewanie wymierzył mu przeciwnik. Zatoczył się do tyłu, ale nie upadł. Momentalnie doszedł do siebie i runął na Scannella. Tom usiłował chronić się za podwójną gardą, ale Sullivan przebił się przez nią bez trudu. Potwornie silnym prawym sierpowym sięgnął szczęki rywala, łamiąc ją z przenikliwym trzaskiem. Scannell wyleciał z ringu głową w dół, lądując z łoskotem w środku wielkiego bębna.

Po tym sukcesie Sullivan rozpoczął oficjalne występy jako zawodowy pięściarz i w pierwszym pojedynku już na wstępie znokautował niezmiernie silnego i doświadczonego Johna „Cocky” Woodsa. Po kilku soczystych ciosach Johna w korpus, Woods zainkasował, podobnie jak Scannell, potężny prawy sierp na szczękę i wyciągnął się jak długi. Tym razem nie doszło do złamania żuchwy, ale podobno jeszcze przez wiele tygodni „Cocky” nie mógł gryźć tą stroną.

Następnie „Silny Chłopiec z Bostonu”, jak zaczęto nazywać Johna L., zanotował na swoim koncie kolejne sukcesy. Wypunktował w czterech rundach szybkiego Tommy’ego Chandlera i siłacza Jacka „Patsy” Hogana. Znokautował w drugim starciu byłego mistrza wagi średniej George’a Rooke’a, a potem dwukrotnie pokonał przed czasem „Profesora” Johna Donaldsona. Kiedy w następnym roku załatwił kolejno całą amerykańską czołówkę wagi ciężkiej z olbrzymim Johnem Floode’em na czele, jego menedżer Mike McDonald zakontraktował mu walkę z ówczesnym championem Ameryki Paddym Ryanem. Było to dokładnie 7 lutego 1882 roku w Missisipi City. Walczono według London Prize Ring Rules, czyli na gołe pięści, a stawką była niebotyczna jak na owe czasy suma 12 tysięcy dolarów. Po 9 rundach, trwających niespełna 11 minut, champion nie podniósł się już ze swego narożnika. Sullivan został nowym mistrzem Ameryki wszechwag, co było wówczas jednoznaczne z tytułem światowym.

Zdobycie mistrzostwa uczcił wielodniową pijatyką w Nowym Orleanie, będącym w tamtych czasach przysłowiowym siedliskiem rozpusty. Liczne domy publiczne oferowały przybyszom wszelkie wymarzone atrakcje, wśród których tańczące na stołach, rozgrzane alkoholem dziewczyny wcale nie należały do najbardziej wyuzdanych. Dziewczyny nowoorleańskie, w odróżnieniu od Dziewicy Orleańskiej, słynnej Joanny d’Arc, traktowały zwykle seks jako najmilszą rozrywkę i co bardziej napaleni klienci zwykli byli zaczynać grę wstępną już przy barze.

Wielki John miał obok boksu – a właściwie zdecydowanie przed nim – dwie wielkie namiętności. Jedną z nich był alkohol, drugą kobiety. Pił i kochał się tak jak walczył, do utraty tchu. Pił na umór, stawiał wszystkim gościom i zabawiał się z dziewczynami. Tam też poznał szczupłą, niebieskooką blondynkę o długich nogach i wydatnym biuście. Była wodewilową aktorką i nazywała się Ann Livingstone. Szybko została jego kochanką i pozostawała w tym nieformalnym związku przez ponad 10 lat, towarzysząc mistrzowi w jego licznych wojażach i jeszcze liczniejszych pijatykach. Sullivan miał nadzwyczajny pociąg do alkoholu i wypił go więcej niż jakikolwiek inny pięściarz w całej historii tego sportu. Ann nie tylko nie odciągała go od piwa, whisky czy szampana, ale wręcz przeciwnie, zawsze dbała o to, by upił się do nieprzytomności. Sama zresztą też nie stroniła od kieliszka, a gdy sobie popiła, uwielbiała robić różne śmieszne rzeczy, jak na przykład tańczyć nago lub demonstrując swoje intymności, strącać nogą ze stołu butelki i kieliszki, bądź też kochać się namiętnie pod stołem w barze. Późniejsi biografowie mistrza świata twierdzą zgodnie, że Ann Livingstone była złym duchem mistrza, i obarczają ją odpowiedzialnością za późniejszy upadek Johna L.

Sullivan był człowiekiem gwałtownym i porywczym, skłonnym nie tylko do wypitki, ale i do bójek. Często wywoływał pijackie rozróby, kończące się na ogół zdemolowaniem lokalu. Wszyscy znający go z tej strony bali się jak ognia jego agresji, wszyscy z wyjątkiem Ann. Pewnego razu, podczas awantury w restauracji, John publicznie ją spoliczkował. Odpowiedź była natychmiastowa – dziewczyna chwyciła butelkę szampana i roztrzaskała ją na głowie mistrza pięści. Sullivan nieprzytomny zwalił się na ziemię i sporo czasu zajęło cucenie go. Złośliwi mówili potem, że był to pierwszy nokaut, jaki otrzymał niezwyciężony champion.

Ann towarzyszyła w wielu oficjalnych potyczkach mistrza świata. Przebrana w męskie ubranie (kobiet nie wpuszczano wówczas na bokserskie zawody) siedziała podczas jego największych walk z brytyjskim championem Charleyem Mitchellem w 1883 roku i Jake Kilrainem w 1899. Przed walką z tym ostatnim Sullivan znalazł się pod opieką Williama Muldoona, znanego siłacza i zapaśnika, fanatyka ćwiczeń siłowych i zagorzałego abstynenta. Zorganizował on dla Johna, z dala od ludzkich osad, specjalny obóz treningowy, gdzie zamierzał doprowadzić mistrza do naprawdę wysokiej formy. Pojawiła się tam i Ann w towarzystwie licznych kompanów od kieliszka. Przywiozła też ze sobą ogromne ilości whisky i piwa, wiedząc, że do najbliższej osady jest ponad 10 mil.

Na widok rozbawionego towarzystwa Muldoon wpadł we wściekłość. Chwycił kij baseballowy i runął na zaskoczonych przybyszów. Na pierwszy ogień poszły butelki z alkoholem, które stłukł szybko i doszczętnie. Następnie zabrał się do nieproszonych gości. Wymachiwał kijem jak maczugą i walił, gdzie popadło. Widząc, że to nie przelewki, kompani Sullivana rzucili się do ucieczki. Tych, którzy nie mogli iść o własnych siłach, Muldoon bez ceregieli wrzucił na wóz. Na placu boju pozostał tylko John L. i jego kochanka. Ann chciała zaprotestować, ale siłacz porwał ją jak piórko, rzucił na wóz pomiędzy poturbowanych kibiców i zaciął konie. Sullivan, zaskoczony furią atlety, próbował stanąć w jej obronie, lecz Muldoon błyskawicznym chwytem powalił go na ziemię i postawiwszy nogę na jego szyi, wycedził przez zaciśnięte zęby:

– Albo zrobię z ciebie prawdziwego mistrza, albo zabiję.

John, widząc tę determinację, poddał się w końcu i rozpoczął pod okiem Muldoona morderczy trening. Po raz ostatni w życiu osiągnął naprawdę wysoką formę.

Do jego spotkania z Kilrainem doszło 8 lipca 1889 roku w Richburgu, Missisipi. Walkę zorganizował niejaki Richard Kyle Fox, wydawca i właściciel „Gazety Policyjnej”, który chronicznie i z wzajemnością nienawidził Sullivana i był przekonany, że wspaniały pięściarz Kilrain będzie w stanie dać nauczkę nieznośnemu arogantowi. Już na wiele miesięcy przed wyznaczonym terminem meczu „Gazeta”, jak cała zresztą prasa amerykańska, rozpisywała się o tej największej sensacji sportowej USA. Kibice tymczasem łamali sobie głowy, gdzie odbędzie się pojedynek, rzecz trzymana była bowiem w tajemnicy ze względu na obowiązujący zakaz boksu. Gubernatorzy kilku stanów ostrzegli, że użyją policji stanowej, by aresztować zawodników i organizatorów imprezy, a widzów rozpędzić. Opublikowano regulamin meczu, dostosowany do reguł obowiązujących na ringu londyńskim. Każda runda trwa tak długo, aż jeden z zawodników znajdzie się na ziemi (walka toczyć się miała pod gołym niebem na ubitej ziemi). Jeżeli wstanie przed upływem dziesięciu sekund, sędzia zarządza 30 sekund odpoczynku, po czym walka zostaje wznowiona. Wreszcie nadszedł wielki dzień.

Pojedynek rozpoczął się około godziny 11, pod palącymi promieniami słońca, w upale, który w południe przekroczył 30 stopni w cieniu. Jest rzeczą zdumiewającą, jak w takich warunkach można było bić się przez 2 godziny 16 minut i 23 sekundy, bo aż na tyle przeciągnęła się walka. A była ona krwawa, niezwykle zacięta, bezlitosna. Co jakiś czas jeden drugiego zbijał z nóg i zarządzano nową rundę. Podczas przerw między rundami Kilrain wzmacniał się łykami whisky, Sullivan zaś popijał mieszaninę whisky z herbatą.

W 75. rundzie asystujący przy tej masakrze doktor powiedział do Mike’a Donovana, sekundanta Kilraina:

– Ten człowiek umrze, jeżeli to dłużej potrwa!...

Wtenczas Donovan, który przedtem był świadkiem dwóch śmiertelnych wypadków w ringu, zląkł się i rzucił ręcznik na znak poddania swego pięściarza. Kilrain protestował i płakał z wściekłości, był jednak tak zmaltretowany, że ledwie się poruszał.

Teraz zawodnicy i widzowie umykali śpiesznie z miejsca zawodów. Wagon Kilraina przyczepiono potajemnie do pociągu wynajętego przez Associated Press. Dwukrotnie pociąg przemykał się przez kontrolę policyjną, za trzecim razem patrol policji stanowej ustawił się w poprzek toru. Maszynista zwiększył szybkość i uruchomił syrenę parowozu, funkcjonariusze w ostatniej chwili uskoczyli. Ludzie upchani byli w wagonach jak wieprzki, z tylnych kieszeni spodni wystawały kolby rewolwerów, jechali na stopniach, buforach, na dachach i pod wagonami.

Następnego dnia Richard K. Fox obwieścił na łamach swej gazety, że walkę przerwano przedwcześnie, że wszystko wskazywało na to, iż to Kilrain znokautuje w końcu Sullivana, i że dla niego moralnym championem jest Kilrain, w dowód czego ofiarował mu piękny, kosztowny pas mistrzowski. W odpowiedzi zwolennicy Sullivana zorganizowali publiczną składkę, zebrali 10 tysięcy dolarów i zakupili dla swego bożyszcza pas bogato przerabiany złotem i ozdobiony 397 różnej wielkości brylantami. Po uroczystym wręczeniu mu tego cennego daru John L. wygłosił ze sceny teatru w Bostonie krótką mówkę:

– Przyjaciele, zrobiliście mi ogromny zaszczyt. Przy waszym wspaniałym prezencie pas ufundowany przez „Gazetę Policyjną” dla Kilraina wygląda jak nędzna psia obroża!...

Po tym zwycięstwie Sullivan startował coraz rzadziej i był w coraz gorszej dyspozycji zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Swoje występy ograniczał do walk pokazowych, a do spotkań z groźnymi rywalami wcale się nie kwapił. Gdy na horyzoncie pojawił się znakomity murzyński pięściarz, champion Australii Peter Jackson i rzucił mu wyzwanie, John L. oświadczył publicznie, że jako przedstawiciel białej rasy ani myśli mierzyć się z żadnym kolorowym. W ten sposób została w boksie stworzona tak zwana bariera rasowa, bowiem na stanowisko zajęte przez Sullivana zaczęli w przyszłości powoływać się i inni amerykańscy mistrzowie. Stało się to przyczyną zwichnięcia karier wielu wspaniałych kolorowych pięściarzy wagi ciężkiej, którzy walczyli pomiędzy sobą jedynie o niesławnej pamięci tak zwany championat czarnej rasy. Kres tej kompromitującej pięściarstwo dyskryminacji położył dopiero w 1908 roku „Olbrzym z Galveston”, murzyński arcymistrz Jack Johnson, bijąc na kwaśne jabłko w dalekiej Australii urzędującego mistrza wszechwag Tommy’ego Burnsa, ale swój triumf okupił prześladowaniami, a nawet więzieniem. (Ta rasowa bariera dotyczyła jedynie kategorii ciężkiej, czyli championatu wszechwag, bo w innych wagach Murzyni bardzo wcześnie sięgali po światowe tytuły, a pierwszym z nich był George Dixon, który już w 1890 roku został uznany za mistrza świata wagi koguciej, kiedy w Londynie znokautował brytyjskiego championa Nunca Wallace’a).

Sullivan zabawiał się więc beztrosko, dobrze jadł i nieźle popijał, gdy podpisał w 1892 roku kontrakt na walkę w Nowym Orleanie z Jamesem Corbettem, dawnym urzędnikiem bankowym z San Francisco. Ważył wtedy ponad 105 kilogramów. Do dnia pojedynku, to jest do 7 września, pozbył się trochę tłuszczu, ale daleki był od formy, którą prezentował w walce z Kilrainem. Oczywiście, jak zwykle niewzruszenie wierzył w siebie, nie wyobrażał sobie, żeby ktokolwiek mógł go pobić. Nagrodę pieniężną ustalono na 25 tysięcy dolarów. W tamtych czasach zwycięzca otrzymywał zazwyczaj trzy czwarte wyznaczonej sumy, a pokonany resztę. Zadufany w sobie Sullivan wymógł na organizatorach, że całe honorarium zabierze zwycięzca. Popełnił duży błąd. Znakomity technik Corbett znokautował go w 21. rundzie. Po straszliwej serii z obu rąk, zakończonej potężnym prawym swingiem, mistrz świata już nie podniósł się z desek, a raczej z piasku, którym posypano podłogę ringu.

Na widowni panowała kompletna cisza, niektórzy ludzie płakali. Czterech sekundantów podniosło Sullivana i odtransportowało go do narożnika. Corbett krążył po ringu i przesyłał całusy siedzącym w pobliżu przyjaciołom. Dokonał tego, czego przed nim nie zdołały dokonać dwa pokolenia amerykańskich pięściarzy.

Publiczność nie opuszczała swoich miejsc, czekając, aż zejdzie z ringu wielki wojownik, po raz pierwszy w życiu pokonany. Trwało to jakiś czas, zanim Sullivan doprowadzony trochę do porządku przez sekundantów, trzymając się liny, powstał ze stołka. Przez chwilę trwał w milczeniu z opuszczoną głową, potem podniósł rękę i przemówił krótko:

– Przegrałem. Ale jestem rad, że przegrałem z Amerykaninem i że tytuł mistrza świata pozostaje w Stanach Zjednoczonych.

Ponieważ książka kończyła się w tym miejscu, dopowiedzmy pokrótce, jakie były dalsze losy „Chłopca z Bostonu”. Po doznanej klęsce były champion nie pojawiał się w ringu przez trzy najbliższe lata, ale od 1895 roku zaczął ponownie występować w walkach pokazowych. W roku 1910, 52–letni już John L. zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Odstawił butelkę i zaczął podróżować po całych Stanach, wygłaszając pogadanki i odczyty o... zgubnych skutkach alkoholizmu. Ta cudowna odmiana nastąpiła pod wpływem Kate Harkins, tej samej, która odrzuciła 30 lat wcześniej jego zaloty. Odmieniony bokser poślubił wkrótce swą dawną miłość i żyli szczęśliwie, chociaż niezbyt długo, bo 2 lutego 1918 roku bokser opuścił ją na zawsze, nie dożywając nawet sześćdziesiątki. Od tego czasu przebywa zapewne w niebie, bo jak powiada Pismo Święte: „większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia” (Łk 15,7).

*

Na dworze już od dłuższego czasu było jasno. Celia odłożyła książkę, wstała z fotela i zgasiła zupełnie niepotrzebną o tej porze dnia naftową lampę. Rozebrała się i położyła obok smacznie pochrapującego męża. Czy to pod wpływem świeżo przeczytanej lektury, czy w jakimś przebłysku niesamowitej intuicji pogładziła się po wielkim jak dynia brzuchu i powiedziała na głos sama do siebie:

– To będzie syn. I też będzie wielkim bokserem. Zdobędzie sławę i pieniądze.

Następnej nocy, a było to dokładnie 24 czerwca 1895 roku, wydała na świat niemowlę płci męskiej. W ogromnej mormońskiej świątyni na centralnym placu w Manassie nadano mu imiona William Harrison. Na cześć byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który w 1811 roku, jeszcze jako generał, wsławił się krwawym stłumieniem indiańskiego powstania pod wodzą Tecumseha.

Przyjaciele i rodzina wołali na małego Williama Harry.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: