Upalne lato Kaliny - ebook
Upalne lato Kaliny - ebook
Jakim człowiekiem może stać się kobieta, silnie poturbowana przez wojnę, która wyrzekła się wszystkiego dla miłości?
Kalina prawie nie zna własnej matki - Marianna nigdy nie pozwoliła, by ktokolwiek, włącznie z córką, poznał jej przeszłość i zrozumiał życiowe motywacje. Dlatego Kalina, choć jest już dorosłą kobietą, nadal w głębi serca pozostaje małym, skrzywdzonym dzieckiem. Zagubionym, samotnym i niepewnym swojego miejsca w świecie.
Już nie ma sielskiego dworu wśród rozkołysanych, mazowieckich pól, a niezwykłą atmosferę ostatniego, przedwojennego lata zatarła w pamięci późniejsza zawierucha. Marianna jest zagubiona w nowej, siermiężnej rzeczywistości i nie potrafi uporać się z noszoną w sercu tajemnicą.
Ale los nie pozwoli jej być biernym obserwatorem życia. Kalina staje się żoną, matką… ale dopiero gdy na jej drodze staje Maciej, musi się rozliczyć sama ze sobą.
„Upalne lato Kaliny” pewnymi watkami nawiązuje do „Upalnego lata Marianny” (choć książka jest odrębną całością). Tym razem autorka przenosi czytelnika w sugestywnie naszkicowany świat końca lat sześćdziesiątych.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-141-7 |
Rozmiar pliku: | 535 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marianna
Czas zdaje się trwać w miejscu, niewzruszenie, zawieszony w duchocie wypełniającej pokój i tylko serce starego zegara wiszącego na ścianie wciąż powolnie wybija sekundy i sennie płynące minuty. Ciche tykanie daje świadectwo przejścia ich ulotnego istnienia z „teraz” do „kiedyś”. Tik-tak, tik-tak… Mechanizm zamknięty w mahoniowej skrzynce wprawia wahadło w jednostajny ruch – jakby w oczekiwaniu na wybicie kolejnej, upragnionej godziny, by raz na zawsze zakończyć życie tej obecnej, nudnej, monotonnej i nieciekawej. Byle tylko przetrwać tę chwilę – do czasu, gdy słońce całkowicie schowa swoją rozpaloną twarz za pokruszonymi dachówkami zniszczonych przez wojnę kamienic po drugiej stronie ulicy. Tylko w tym świetle – ciepłym, niemal pomarańczowym – ich smutne, poranione fasady wydają się piękne. Doskonałe w swojej mrocznej niedoskonałości. Dostojne, choć nadal w dużej części nieodremontowane. Odarte z dawnego przepychu przez odłamki z moździerzy, które z wibrującym, złowrogim świstem piętnaście lat temu wymalowały na nich trwałe blizny – odzierając nie tylko z tynków, ale i ze złudzeń. Teraz w poświacie kończącego się dnia, w owej grze półcieni wojenne szramy blakną, a budynki znowu, przez krótką chwilę zdają się wyglądać jak dawniej – zanim wszystko się skończyło.
Niemniej, tak naprawdę dopiero wraz z nadejściem wieczoru, kiedy mrok i szpetota na nowo ogarną Warszawę, wydarzy się to, na co zdaje się czekać każda cząstka starego mieszkania. I zegar, i okrągły stół, stojący w centralnym punkcie pokoju. Wytarty perski dywan przykrywający zniszczoną mozaikę parkietu, którą przed laty misternie ułożono w finezyjny kształt rozety z różnych gatunków drewna – o której istnieniu dzisiaj już nikt nie pamięta. I rzeźbiona komoda z lekko nadpalonym rogiem jednej z szuflad. Nieduże, idealnie zasłane łóżko stojące w najciemniejszym kącie. I zielony, kaflowy piec z żeliwnymi drzwiczkami. A nawet wypłowiałe tapety w drobny kwiatowy wzór, brzydko odstające przy wysoko sklepionym suficie – zwieńczonym, niczym ramą, nadkruszoną gipsową sztukaterią – na którym w paru miejscach łuszczy się przybrudzona farba…
Każdy element tej małej przestrzeni wydaje się zawieszony w niemym oczekiwaniu – podobnie jak teatralna scena przed rozpoczęciem pierwszego aktu przedstawienia. Każda cząstka tego pokoju czeka. Czeka… Ale przede wszystkim czeka ona, główna aktorka, nieodzowny element tej scenografii – kobieta stojąca nieruchomo przy oknie.
Chociaż jest zniecierpliwiona, może trochę rozdrażniona, gdy przenosi spojrzenie z gry świateł za oknem w głąb pomieszczenia, stara się zachować obojętny wyraz twarzy. W końcu jest przyzwyczajona do tego stanu. Do tego bezustannego zawieszenia, do wstrzymywania oddechu. Do czekania… Zanim nadejdzie wieczór. Zanim przyjdzie noc. Zanim przyjdzie on…
Tymczasem jej wzrok pada na jasną głowę młodego chłopaka, który w skupieniu notuje coś w szarym brulionie, siedząc przy stole przykrytym szydełkową serwetą. Marianna lekko się uśmiecha, obserwując jego skupienie. Dyskretnie wodzi wzrokiem po szczupłych, opalonych przedramionach, wyglądających spod podwiniętych rękawów nienagannie wyprasowanej koszuli. Choć pod gładką skórą zaczynają się rysować mięśnie, chłopiec nadal wydaje się niewinny, niedojrzały. Chłopiec, bo jeszcze nie mężczyzna – dopiero w przyszłym roku zda maturę. Tak mało ma w głowie, gdy tymczasem jego ciało oferuje już tak wiele. Wciąż nie jest dorosły, chociaż przestał już być dzieckiem… O tylu sprawach dopiero się dowie. Tylu smaków życia jeszcze zakosztuje. A może już zakosztował? – zastanawia się Marianna. Co ja wiedziałam o świecie w jego wieku?
– François, czy już? – pyta po francusku.
– Je n’ai pas… encore fini, Madame¹ – duka chłopak, unosząc głowę znad zadanego ćwiczenia, nieznacznie się przy tym czerwieniąc.
Jest zakłopotany swoją opieszałością, niedostateczną znajomością języka, akcentem? Czy może jej spojrzeniem? Speszony wyrazem oczu nauczycielki?
Marie ma trzydzieści osiem lat, ale nadal jest niezwykle atrakcyjna, choć może nieco zbyt szczupła, nazbyt wiotka, eteryczna, jakby miała się rozpaść przy mocniejszym uścisku, rozsypać pod dotknięciem dłoni. Podobna do jesiennej róży, której płatki powoli zaczynają więdnąć, choć z drugiej strony właśnie teraz pachnie najintensywniej. Wręcz odurzająco.
Złote włosy do ramion zazwyczaj upina z tyłu głowy – wśród jasnych fal nie srebrzy się ani jeden siwy włos, ale czoło przecina kilka pojedynczych zmarszczek. Podobne, niezbyt głębokie, ciągną się od ust w kierunku brody, nadając twarzy ostry wyraz. Marie, mimo że tak dojrzale piękna, przez te bruzdy sprawia wrażenie nieco przedwcześnie postarzałej. A może to nie czas, a po prostu grymas niezadowolenia albo zawodu, który zbyt często gościł na jej pełnych ustach, wyżłobił niczym piętno te mimiczne znaki? Zmarszczki uśmiechu powstałe od smutku…
Podobne wrażenie – choć w jakiś sposób nieostre, niejednoznaczne – wywiera wielu ludzi jej pokolenia. Oni wszyscy za szybko musieli dojrzeć, za dużo widzieli, za mocno czuli. Więc może dlatego teraz sznurują wargi w milczeniu? By nie mówić, nie opowiadać o tym, co przeszli, nie rozdrapywać słowami dawnych ran, nie nazywać przeszłości po imieniu. Zamykają ją w ciszy niewykrzyczanego cierpienia – niedopowiedzenie boli mniej niż słowa. Obrazy wracają dopiero, gdy wyrzuci się je w przestrzeń, wyartykułuje na głos. Dlatego Marie i jej rówieśnicy tak niewiele mówią. Tylko mocno zaciskają usta.
Pod dużymi, jasnopiwnymi oczami lektorki nieznacznie rysują się ciemniejsze, ledwie dostrzegalne kręgi. Może to przez rzęsy? – zastanawia się chłopak. Zawsze są tak dokładnie wytuszowane – długie i gęste, rzucają cień na policzki. Bądź przez przyciężkie, odrobinę opuchnięte powieki, które nadają spojrzeniu Marianny leniwy, koci charakter. A może to wynik niewyspania albo Madame zbyt często płacze, bo ma jakieś problemy? Któż w dzisiejszych czasach ich nie ma? Albo jest samotna – nie nosi obrączki i chyba nie ma żadnej rodziny – lub nieszczęśliwie zakochana? Jednak tego uczeń może się tylko domyślać, bo w rzeczywistości niewiele wie o swojej nauczycielce i jej życiu. O smutkach, pragnieniach i tęsknotach tej kobiety.
Spotykają się zawsze w czwartki i piątki, co dwa tygodnie, nawet podczas wakacji, i spędzają w tym niewielkim pomieszczeniu godzinę wypełnioną konwersacją i pisaniem wypracowań. Francuski… Po co mu ten cały francuski? Teraz trzeba znać rosyjski, ewentualnie niemiecki. Ale francuski? Franek nie widzi w tym sensu – z wyjątkiem takiego, że może zaimponować dziewczynom. Nie wiedzieć czemu, one uważają język Voltaire’a za wyjątkowo romantyczny. No i rodzice uparli się na te lekcje. Ojciec się uparł. Podobno wszyscy koledzy z prezydium posyłają dzieci na lekcje języków „zgniłego Zachodu”. Włoski, angielski, francuski – obowiązkowy wachlarz umiejętności przedwojennych elit. Ich znajomość do niczego się teraz nie przyda, jednak nadal nobilituje. Dlatego należy znaleźć lektora. I znajduje się Marianna. Jakiś znajomy znajomego ją polecił, więc chłopak od dwóch lat uczęszcza na prywatne zajęcia. Z trudem brnie poprzez meandry gramatyki – która sprawia mu trudności – przez gąszcz słówek, odpowiedniego stawiania akcentów. Niemniej to wszystko niezmiernie go nuży… Nauka go nie interesuje, za to lubi obserwować swoją tajemniczą nauczycielkę.
Mimo że dużo od niego starsza – chyba w podobnym wieku jak jego matka – wydaje mu się szalenie atrakcyjna. A najbardziej pociągająca w chwilach zadumy, gdy sądzi, że chłopak odrabia zadaną pracę. Wówczas emocje biorą górę nad wystudiowanym uśmiechem, a Marie wydaje się bardziej prawdziwa. Chociaż równocześnie w przedziwny sposób nieoczywista – niby współczesna, a jednak jakby wyjęta z innej epoki, z innego świata, do którego już nikt nie zna drogi.
Franciszek kończy wypracowanie, a tymczasem Marianna opiera się o wyszczerbiony parapet, zapala papierosa, powoli się zaciąga i znowu zatapia spojrzenie w widoku za oknem. Zaraz skończy lekcję – to już ostatnia dzisiejszego dnia – zamknie drzwi za uczniem, a potem…
Do środka wpada kolejna fala gorącego powietrza wraz z dźwiękami ulicy. Z dołu dochodzą odgłosy rozmów przechodniów, czyjś urywany, irytująco wysoki śmiech, stukot obcasów – które jakaś dziewczyna włożyła w ten piątkowy, letni wieczór, spiesząc się na spotkanie z mężczyzną – a także dudnienie silników nielicznych samochodów i odległy, metaliczny pogłos tramwajów docierający tu aż z Marszałkowskiej.
Gdzieś tam, pośród ulic skąpanych w ciepłym świetle, zapewne kluczy on – myśląc o tym, Marianna poprawia odruchowo apaszkę na szyi. Może kupuje kwiaty lub jej ulubionego rieslinga na wieczór, może z niecierpliwością zerka na zegarek, marząc, by wybiła właściwa godzina? Przecież jego życie – podobnie jak Marianny – jest nieustannym oczekiwaniem. Na te wieczory, na spotkania. I na noce – ich wspólne noce… Kiedy w zaciszu mieszkania przez chwilę mogą należeć tylko do siebie.
Jednak ten stan zawieszenia już wkrótce się skończy. Wszystko się zmieni. Marianna to czuje. Wie, że jest już bardzo blisko upragnionego momentu, gdy będą mogli być razem. Naprawdę razem…
– Et voilà, Madame! – z rozmyślań wyrywa ją głos Franka.
– Bien.²
Marie gasi papierosa w kryształowej popielniczce stojącej na parapecie i podchodzi do ucznia. Przystaje tuż za jego plecami i nachyla się nad otwartym zeszytem. Chłopak czuje na plecach ciepło bijące od jej ciała, wdycha ciężki zapach piżmowych perfum mieszający się z wonią tytoniowego dymu. Przymyka powieki. Bezwiednie zaciska spocone dłonie. Udaje, że czeka na jej werdykt, choć ocena wypracowania zupełnie go nie obchodzi.
Tymczasem kobieta zdaje się nie dostrzegać reakcji ucznia. Jej oczy szybko biegną po tekście. Czyta zamyślona, po czym bez słowa, delikatnym, niemal zmysłowym gestem wyjmuje z jego dłoni pióro, a następnie zamaszyście zaznacza błędy. Skoncentrowana lekko przygryza wargi, na jej czole rysuje się pionowa zmarszczka.
Po chwili wyraz skupienia znika, bruzda się wygładza. Marie cierpliwie wymienia kolejne potknięcia chłopaka – bez cienia wyrzutu, jakby i jej nie zależało na postępach ucznia.
– Tu i tu. Widzisz? Źle odmieniłeś. Ale reszta… irréproachable³. Robisz coraz mniej błędów. – Delikatnie dotyka jego ramienia. – Na dziś to już wszystko.
Prostuje się. Odkłada pióro obok zeszytu i odsuwa się od krzesła, pozwalając chłopcu wstać. Franciszek nieporadnie, w milczeniu, zbiera przybory do pisania, słownik w wytartych okładkach, fiszki z notatkami. Gdy się prostuje, jest wyższy od Marianny o głowę, ma szersze ramiona, bez trudu mógłby ją podnieść, a mimo tego pod jasnoorzechowym spojrzeniem kobiety wydaje się mniejszy, jakby skulony, stłamszony swoim zażenowaniem.
Marie widzi wyraz jego oczu i stara się pokrzepiająco uśmiechnąć. Udaje, że nie dostrzega zmieszanej miny chłopaka, nie zdaje sobie sprawy, w jaki sposób jej bliskość działa na młodą wyobraźnię. Sztubacka adoracja Franka nawet nieco ją rozczula, ale teraz chciałaby, żeby ten dzieciak sobie poszedł, żeby nie patrzył w taki sposób, bo przecież myśli Marianny krążą już tylko wokół mężczyzny, który wkrótce się tu zjawi.
Odprowadza ucznia do przedpokoju. Być może teraz jest ten moment, kiedy należałoby zamienić z nim kilka bardziej osobistych zdań. Czas na kurtuazyjne pytania. Ot, choćby o to, jak Franek spędza wakacje albo czy podczas upałów chadza z kolegami na plażę nad Wisłą. Jednak Marie o nic nie zapyta, bo nie chce rozsunąć zasłony anonimowości, jaką celowo odgradza się od uczniów. Im mniej o nich wie, im mniej oni wiedzą o niej, tym lepiej. Dlatego teraz, w ciemnym, wąskim korytarzyku rzuca krótko na pożegnanie:
– Do zobaczenia za dwa tygodnie.
I zamyka za nim drzwi.
Zegar w pokoju wybija ósmą, a wraz z ostatnim uderzeniem mieszkanie znowu wypełnia cisza.
Marianna przez chwilę patrzy na swoje odbicie w lustrze, po czym rozwiązuje jedwabną apaszkę pod szyją, zdejmuje buty na niewysokim obcasie i zrzuca sukienkę – nieświeżą po całym dniu noszenia. W samej bieliźnie, na bosaka przechodzi do kuchni, gdzie w kącie, za zasłonką powieszoną na sznurze znajduje się zaimprowizowana łazienka.
Już dawno przywykła do panujących tutaj spartańskich warunków. Do ciasnoty mieszkania, do zniszczonych mebli i odrapanych ścian – które jakimś cudem ocalały z powstania. Do kuchni, w której brakuje wielu sprzętów, do ciągłych problemów z dostawami bieżącej wody i prądu – jest przygotowana na podobne niewygody. Dba, by w wiadrze przy drzwiach zawsze znajdowała się świeża woda, a w kuchennej szafce zapas świec. Zresztą wszystko, co ją otacza – wszechobecna bylejakość tego miejsca – wydaje się tak mało istotne…
Przecież czekałaby na niego nawet, gdyby musiała spać na podłodze i żyć bez jakichkolwiek wygód. I nie oddałaby żadnego dnia spędzonego w mieszkanku przy Kredytowej za tamte – pozornie bardziej dostatnie – które upływają jej w Kamieńczyku. Ponieważ dopiero tu, w małej służbówce wydzielonej z ogromnego, przedwojennego mieszkania ciotki Weroniki, Marianna czuje się spełniona. Tak szczęśliwa, jak była w swoim życiu zaledwie kilka razy.
W tym jedynym miejscu na ziemi żyje naprawdę i może być sobą. A jeszcze teraz, kiedy odszedł ojciec, gdy nareszcie może przestać udawać kogoś, kim nie jest… Teraz wreszcie zaczną we dwoje nowe życie. Marie już podjęła decyzję, a i on wkrótce ją podejmie. Zrozumie, że tego, co ich połączyło, nie da się powstrzymać. Że dla miłości należy wszystko poświęcić. I że on dla Marianny musi poświęć swój spokój – tak jak ona uczyniła to dla niego.
Tyle że wszyscy mężczyźni, których zna – łącznie z tym, którego kocha – wbrew pozornej sile zdają się być bardziej delikatni, zachowawczy. Nie lubią się mierzyć z trudnymi decyzjami. Dojrzewają do nich dłużej niż kobiety i być może bardziej obawiają się zburzyć raz ustalony porządek świata. Ale ona da mu czas, bo wciąż nie straciła nadziei. Tylko musi być cierpliwa. Czekała tak długo, że może poczekać jeszcze kilka dni, tygodni, miesięcy.
A jeśli lat?
Ile ich upłynęło od dnia, w którym znowu się spotkali? Pięć czy może sześć? Sześć cudownych lat, od kiedy Marianna podzieliła swoje życie na „tu” i „tam”. Sześć lat udzielania lekcji francuskiego, sześć lat kłamstw i niedomówień. Gorących nocy i zimnych poranków. A mimo wszystko nie zmieniłaby niczego.
Tak doskonale pamięta tamten moment, tę chwilę, gdy po wielu latach rozłąki ponownie się spotkali. W czasie, kiedy już prawie udało jej się zapomnieć o przeszłości, gdy niemal zdołała wymazać dawne uczucie z serca, uwierzyć, że tamtego człowieka już nie ma wśród żywych.
Owego dnia dostrzegła go w tłumie, w świeżo odbudowanym kościele Świętego Krzyża – w chłodnym wnętrzu nadal pachniało zaprawą murarską i świeżą farbą.
Siedziała w jednej z ostatnich ławek, wpatrując się w figurkę przyjaciółki, całej w bieli, klęczącej przed ołtarzem. Krystyna wyglądała niczym anioł, w aureoli jasnych włosów. Obok oblubieniec – spełnienie jej marzeń – który pod nienagannym zachowaniem skrupulatnie ukrywa brudne myśli. Ale Krystyna nigdy nie poznała ciemnej strony Zenona. Choć może już się jej domyśla? Ale teraz, gdy ksiądz wiąże ich dłonie stułą, na pewno ma nadzieję, że przysięga przed obliczem Najwyższego spłynie na wybranka niczym leczniczy balsam. Zasklepi dziury w niedostatkach charakteru i mimo wszystko stworzą dobre i zgodne małżeństwo.
Marianna również pragnie szczęścia dla dawnej przyjaciółki – mimo że los Krystyny już od wielu lat przestał się splatać z jej własnym. Bliskość przez lata się wypaliła, ale nadal pozostał sentyment i ta niewielka, a tak przyjemna garść wspólnych wspomnień. Więc niech życie Krysi potoczy się lepiej niż jej własne… Niech u boku męża chyli głowę przed światem, który Marie tak trudno zaakceptować.
Ciepły sopran wibruje ponad głowami zebranych słodkim Ave Maria i wznosi się ku wysokiemu sklepieniu świątyni. I wtedy Marianna czuje na sobie czyjeś spojrzenie. Czuje i nawet przez ułamek sekundy nie ma wątpliwości, kto na nią patrzy. A przecież nie dała sobie prawa, by wierzyć, że on także przeżył. Nie chciała już szukać ze strachu, że mogłaby go nigdy nie odnaleźć. Ale on tu jest!
Powoli odwraca głowę w tamtym kierunku – wysoki mężczyzna w szarym garniturze stoi w przeciwległym rzędzie ławek, a jego postać odcina się od półmroku wnętrza kościoła.
Jasne źrenice wbijają się intensywnie w twarz Marie i jest w nich wszystko, co chciałaby ujrzeć po tych wszystkich latach – czułość, radość z niezwykłego spotkania, pragnienie, tęsknota… Miłość?
Oczy twoje mnie całują. Oczy twoje mnie miłują…
Jakby od tamtego sierpniowego dnia, gdy żegnali się w zasypanej gruzami piwnicy – w krwawiącej Warszawie, przy akompaniamencie wybuchów – nie minęło dziewięć długich lat, a jedynie krótka, nic nieznacząca godzina. Patrzą na siebie i nagle przestaje ich dzielić czas. Nie widzą już tłumu zebranych w kościele gości, przestają słyszeć słowa pieśni dochodzącej z chóru, nie czują dusznego zapachu świec i kwiatów. W jednej chwili wymazują lata rozłąki, a ich serca znowu zaczynają wybijać wspólny rytm. Rozmawiają bez słów. Zapadają się w sobie, a świat wokół przestaje istnieć. Stają się jedną tęsknotą i jednym pragnieniem – teraz już nic nie będzie tak jak wcześniej, już nic ich nie zdoła rozdzielić…
Nikt mi ciebie nie odbierze.
I w tym właśnie momencie zgrabna brunetka stojąca tuż przy mężczyźnie, na którą Marie nie zwracała dotąd uwagi, wkłada poufałym gestem dłoń pod jego ramię. A on, niczym budząc się z letargu, odrywa wzrok – teraz jakby zawstydzony – od Marianny. Chwila intymności rozpada się jak domek z kart, za sprawą uśmiechu tej trzeciej, która wpatrując się w parę nowożeńców sunących powoli w kierunku wyjścia, odruchowo głaszcze dłoń partnera. Każdy ruch palców kobiety przesuwających się po skórze jego ręki Marianna odczuwa jak mocny cios, a rozgoryczenie centymetr po centymetrze wypełnia jej ciało. Naiwna, głupia Marianno, czego się spodziewałaś…?
Przecież wiedziała o „tamtej”. Przecież już raz musiała ustąpić jej pola, oddać wszystko, co należało wyłącznie do Marie. Obecność tej kobiety tutaj, u boku męża, nie powinna jej dziwić. I nie dziwi, a jednak nadspodziewanie boli. Z całej siły próbuje skupić się tylko na tym, co przed chwilą dostrzegła w spojrzeniu stalowych oczu, na tym, co wyczytała z ukochanej twarzy. Czy kobieta przy jego boku może zatrzeć to wrażenie? Czy znowu wyrwie go ze spragnionych rąk Marianny?
Msza dobiega końca. Ludzie wylewają się na zewnątrz, tłoczą wokół młodej pary, przeciskają pod drewnianymi rusztowaniami, które otaczają rekonstruowaną właśnie fasadę kościoła. Mariannę uderza w policzki rozgrzane powietrze wiszące między kamienicami Krakowskiego Przedmieścia. Przepełnia odgłos bijących ponad głową częstochowskich dzwonów – jakimś cudem ocalałych w powstańczej zawierusze. Świat zdaje się wibrować od tego dźwięku i ona także w środku drży. Jak w transie podąża wzrokiem za człowiekiem w szarym garniturze idącym pod ramię z kobietą w chabrowej sukience, aż w końcu traci ich z oczu, gdy wtapiają się w resztę tłumu. Białe kropelki ryżu wzlatują do góry, po czym upadają bezdźwięcznie na stopnie schodów, na głowy zebranych, na zmęczone ciało Chrystusa uginającego się pod ciężarem krzyża. Ktoś wiwatuje, ktoś inny się śmieje. Weselnicy cierpliwie czekają na swoją kolej, by złożyć życzenia Krystynie i Zenonowi. I Marianna również chce im powiedzieć coś wyjątkowego, w głowie układa życzenia – chociaż ją małżeństwo rozczarowało, to może przynajmniej tej dwójce się uda.
W końcu dociera do nowożeńców. Nachyla się do policzka przyjaciółki, całuje i szepcze wprost do jej ucha słowa nadziei – zaklina rzeczywistość, mówiąc o świetlanej przyszłości, o zdrowych dzieciach. Ściska rękę Zenona, zerkając przelotnie w jego zielone oczy – tylko one wyglądają jak przed laty, podczas gdy reszta ciała poddała się upływowi czasu i wydaje się Mariannie zupełnie obca.
Zenek już nie jest tamtym szczupłym chłopcem, który zapamiętale całował ją pewnej sierpniowej nocy. Jego twarz jest pełniejsza, a ruchy ospałe – przywodzą na myśl nieco rubasznego satyra, który w swoim nazbyt wygodnym i dostatnim życiu zapomniał o umiarkowaniu.
Teraz, tak jak przez wszystkie minione lata, ani jednym gestem nie zdradzają przed światem, że kiedyś, na krótką chwilę coś ich połączyło. Ubierają słowa w grzecznościową formę, a twarze w maski serdecznej obojętności. Dziś i tak już nikogo nie interesują dawne historie. Nikogo. Nawet ich samych. A może tamtego lata nic szczególnego nie zaszło? Nie było nieba usianego gwiazdami nad altaną, ukrytych pragnień i ostatecznie… rozczarowań. Marianna sama już nie wie, co jest prawdą, a co tylko wytworem młodzieńczej wyobraźni, bo przez długi czas starała się wymazać tamto wspomnienie z pamięci. Zresztą jej późniejsze życie obfitowało w tyle różnych zdarzeń, że upalne wakacje sprzed kilkunastu lat wydają się teraz niemal nierealne. Nieostre i wyblakłe, jak stare fotografie. I pewnie Zenek widzi to podobnie, bo wymieniając grzeczności z Marie, stojąc tuż obok świeżo poślubionej żony, proponuje:
– A może jednak zechce pani do nas dołączyć przy obiedzie? Nie widzieliśmy się taki szmat czasu. Krysia na pewno chciałaby z panią w spokoju porozmawiać. Byłoby nam bardzo miło, gdyby…
Marianna nieruchomieje. Gdy Krystyna zapraszała ją na swój ślub kilka tygodni wcześniej, Marie grzecznie odmówiła uczestnictwa w weselnym spotkaniu. Już swoją obecność w kościele uważała za nieco krępującą – w końcu od lat nie utrzymywały ze sobą kontaktu. No i Zenon… Ale teraz, po tym niespodziewanym spotkaniu w kościele wszystko nabrało nowego wymiaru. Gdzieś w tłumie kłębiącym się za jej plecami stoi mężczyzna w gołębim garniturze. A jeśli on także został zaproszony? Jeżeli też tam będzie…?
Krystyna patrzy na przyjaciółkę swoimi błękitnymi oczami.
– Serdecznie cię zapraszamy. – Uśmiecha się zachęcająco. – Marie, nie daj się prosić.
Drżące z emocji dłonie Marianna zaciska na malutkiej beżowej kopertówce. A może ta propozycja to zwykła kurtuazja ze strony młodej pary? Albo co gorsza – wyraz dziwnie pojętej litości wobec osoby, która tak bardzo nie współgra z ich obecnym towarzystwem, z ich światem?
– Ale tak w ostatniej chwili…? – mówi stłumionym głosem. – Narobiłabym wam tylko problemów z miejscami przy stole.
– Co ty opowiadasz? Jakich problemów? – Krysia obejmuje ją po przyjacielsku. – Jesteś jak członek rodziny. Nie przyjmę twojej odmowy. Więc zgoda?
Marie czuje dotyk dłoni kobiety, z którą ponad dekadę temu żyła jak z siostrą i ma wrażenie, że wraz z tym gestem spływa na nią niezwykłe ciepło. Choć przecież wszystko się zmieniło – one się zmieniły – Krystyna wciąż zdaje się być tą dobrą, serdeczną dziewczyną sprzed lat.
– Dziękuję i… z przyjemnością wypiję za wasze zdrowie.
Pół godziny później siedzi przy długim stole – a przed nią roztaczają swe wdzięki nóżki w galarecie, pieczony schab, tatar i przepiórcze jajka ubrane w połyskujące ziarenka kawioru. A wszystko to w oparach luksusu dostępnego wyłącznie w „sklepach za żółtymi firankami”⁴. Wśród ludzi, których zupełnie nie zna. Udając, że słucha rozmów, które nic ją nie obchodzą. Wie, że gdzieś, w drugim końcu sali siedzi tamten mężczyzna, jednak stara się nie odwracać głowy w jego stronę. Teraz, gdy ma go na wyciągnięcie ręki, kiedy znowu znaleźli się tak blisko siebie, nagle ogarnia ją strach. Tak wiele ma mu do powiedzenia, ale nie wie, jak to wyrazić po tylu latach. Czy w obecności jego żony w ogóle zdoła coś powiedzieć? Czy ma prawo wykonać jakikolwiek gest? A może to on musi to uczynić?
Nie, Marianna nie powinna była przyjmować zaproszenia na ten obiad. Nie powinna była tu przychodzić. Choć tyle razy wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby on przeżył i gdyby znowu się spotkali. Teraz nie potrafi się zmierzyć z tym, co znowu poczuła, nie potrafi zapanować nad drżeniem rąk i nieznośnym, zbyt szybko bijącym sercem. Więc może należałoby czym prędzej stąd wyjść? Po prostu usprawiedliwić się czymkolwiek przed Krystyną, ładnie podziękować za zaproszenie i dotrzeć na dworzec. Uciec z powrotem do świata, który – choć tak bardzo go nienawidzi – nie kryje w sobie żadnej niewiadomej. Tak. Marianna bez zwłoki opuści to miejsce. Wróci do domu, do ojca… Do męża. Do dziecka.
Jednak coś ją trzyma przy stole. Ciało nie słucha głosu rozsądku. Wszyscy podnoszą się z krzeseł do toastu. Wstaje i ona. Wraz z innymi, niemal bezwiednie unosi kieliszek.
Zdrowie młodej pary!
Zdrowie pani doktor!
Zdrowie pana doktora!
Za Krysię!
Za Zenka!
Gorzko!
Toastom i śmiechom nie ma końca, aż wreszcie wszyscy znowu siadają – sala wypełnia się odgłosem szurających po podłodze krzeseł. Marianna musi teraz odnaleźć siłę, by przerwać tę mękę. Nie może wrócić na miejsce. Powinna podejść do młodej pary. Pożegnać się, podziękować, wyjść. I o wszystkim zapomnieć. Powinna…
Mężczyzna zajmujący przy stole miejsce tuż obok, widząc, że sąsiadka nadal stoi, uprzejmie podsuwa jej krzesło, zachęca, by usiadła. A ona… przez chwilę patrzy na niego ze skonsternowanym uśmiechem… I siada. Znowu znajduje się w punkcie wyjścia, w otoczeniu nóżek i kawioru, francuskich win i polskiej wódki. I rozmów, w których uczestniczy tylko ciałem.
Przytulna sala w niewielkiej restauracji, której progi na co dzień mogą przekroczyć tylko nieliczni wybrańcy, znowu wypełnia się wesołymi głosami, pobrzękiwaniem szkła i sztućców. Jest duszno i Mariannie nieprzyjemnie kręci się w głowie. Ale stara się zachować wyraz twarzy pasujący do radosnej atmosfery panującej wokół. Nie potrafiła stąd uciec, nie potrafiła się oprzeć pokusie, i teraz nie pozostaje jej nic innego, jak udawać, że świetnie się bawi. Dlatego uśmiecha się przez stół do Krysi – policzki przyjaciółki pod wpływem emocji, a może wypitej wódki, są mocno zaróżowione. A później Marianna przenosi wzrok na owdowiałego doktora Wieruszewskiego, który przez ostatnie lata wyjątkowo się postarzał, zgorzkniał. Wygląda, jakby przy weselnym stole córki rozmyślał nie o tej radosnej chwili, a o zmarłym przed laty synu. Jakby do dziś ubolewał nad dawną stratą, której nie powetuje mu nigdy Krystyna – bez względu na to, jak wysoką pozycję w przyszłości osiągnie jako lekarz i jakie szczyty zdobędzie. To nadal tylko kobieta i nikt już nie przekaże jego nazwiska następnym pokoleniom…
Tuż obok teścia siedzi Zenon, który mówi zbyt głośno, zbyt intensywnie gestykuluje i nazbyt mocno – ostentacyjnym gestem – obejmuje żonę… Mariannę irytuje wyraz samozadowolenia rysujący się na jego twarzy – a może po prostu fakt, że Zenek wydaje się tak doskonale wpasowywać w otoczenie i czas, w którym przyszło im żyć. Pan doktor bez problemu odnalazł się w powojennych realiach, bez uszczerbku przetrwał zawirowania historii i szybko zaakceptował nowy ustrój i władzę. Kto wie, może na dnie jakiejś szuflady lekarskiego biurka już od dawna, wstydliwie schowana, spoczywa mała, czerwona książeczka⁵?
Z rozmowy z Krysią Marianna wie, że swego czasu pod skalpel Zenona trafiła pewna prominentna osoba, a to młodemu lekarzowi otworzyło furtkę do szybkiego awansu w szpitalu, w którym pracuje. Zaledwie trzydziestokilkuletni objął stanowisko ordynatora na oddziale ortopedii. Więc czy miałby powody do narzekania? Zaprzedanie się aparatowi władzy nie wydaje się wygórowaną ceną, bo przecież dzięki temu zawodowo uzyskał wszystko, o czym marzył. Żyje we względnym dobrobycie, zdobył uznanie jako lekarz, a gdy postanowił się wreszcie ustatkować, w zasięgu ręki znalazła się kobieta, która całe życie czekała na jego miłość. Wierna, zaślepiona, bezkrytyczna, która na pewno zaakceptuje jego kawalerskie nawyki, przyzwyczajenia, niezbyt higieniczny tryb życia czy niejednoznaczne moralnie wybory. A w przyszłości może nawet kochanki…? Więc czemu Zenek nie miałby być z siebie zadowolony?
Marie dyskretnie zerka na jego radosną, nalaną twarz i gorzko się uśmiecha. Czy Krystyna również dostrzega, jak bardzo jej ukochany się zmienił, czy miłość zaślepiła ją na tyle, że wciąż widzi w owym ordynarnym mężczyźnie tamtego wiotkiego, wesołego chłopca? A może uczucia zawsze odbierają możliwość ujrzenia prawdy? Może przez pryzmat miłości, którą obdarzamy drugiego człowieka, widzimy go wyłącznie takim, jakim chcemy go zobaczyć? Zniekształcamy wizerunek zgodnie z własnym wyobrażeniem? Z własnymi pragnieniami? Formujemy rzeczywistość, by pasowała do wyidealizowanego obrazu, jaki rzeźbi serce.
Marie rozmyśla nad życiem przyjaciółki – a może nad własnym losem? – aż końcu zbiera się na odwagę i spogląda na parę siedzącą w odległej części stołu.
Brunetka w chabrowej sukience zaangażowana w rozmowę z sąsiadem odruchowo, w dwóch palcach obraca nóżkę kieliszka. Jej mąż, choć wpatrzony w osobę siedzącą naprzeciwko – która zapamiętale o czymś peroruje – zdaje się być nieobecny. Jakby myślami był gdzie indziej. Z kimś innym.
Kąciki ust Marianny bezwiednie się unoszą.
Jesteś teraz przy mnie, prawda?
Choć tym razem ich wzrok się nie spotyka, to Marie już wie, że nie tylko ona bije się dziś z myślami. Tyle wspomnień… Tyle wspólnych doznań dzieli z tym człowiekiem. Łączy ich tak wiele spędzonych razem nocy – najcudowniejszych nocy. I przecież wszystko mogło potoczyć się inaczej, gdyby nie… Mogli te lata przeżyć razem. Szczęśliwie. Czy jest już za późno, by znowu o siebie zawalczyć? Czy teraz, gdy los powtórnie skrzyżował ich ścieżki, mogą bezkarnie zignorować ten znak? Czy kolejny raz sprzeniewierzą się przeznaczeniu…?
Z każdą minutą atmosfera wokół staje się coraz bardziej luźna, a w butelkach ubywa wódki. Weselnicy rozmawiają ze sobą coraz głośniej i ciężko pozostać im na miejscach. Chociaż obiad miał być zasiadany, to pod wpływem atmosfery jeden z gości proponuje, by włączyć muzykę. W końcu cóż to za wesele bez muzyki, bez tańca?
Panna młoda przez chwilę kręci nosem, ale Zenon – już na lekkim rauszu – wyraźnie nie podziela jej obiekcji, więc Krystyna ulega prośbom. Do sali zostaje wniesiony adapter, obsługa restauracji przynosi winylowe płyty. Przywołany przez pana młodego kelner dyskretnie szepcze z nim o czymś na ucho i chwilę później światła przygasają, a przestrzeń wypełniają dźwięki nastrojowego tanga. Zenon wyciąga dłoń do żony. Idą razem wzdłuż stołów i zatrzymują się na końcu sali, w jedynym wolnym miejscu, które od biedy może służyć za parkiet. Przez chwilę patrzą na siebie, po czym ruszają do tańca. Głęboki baryton nostalgicznie wyśpiewuje miłosne wyznanie:
Jest jedna jedyna,
Którą kocham najwięcej,
Dla niej wszystko poświęcę,
Wszystkie noce i dni.
O całym świecie zapominam,
Gdy na mnie spojrzy ta dziewczyna
Ta moja jedna i jedyna.
A tą jedyną jesteś Ty.⁶
Marianna przygląda się świeżo upieczonym małżonkom wirującym w nastrojowym blasku lamp. Krysia w ślicznej, bardzo modnej, rozkloszowanej sukience za kolano wygląda niemal jak nastolatka, a w przytłumionym świetle Zenek trochę bardziej podobny jest do dawnego siebie. Wszystko, nawet ciepły głos Fogga przypomina Mariannie uroczy, ciepły dzień sprzed laty, kiedy przyjaciółka tańczyła z Zenonem po raz pierwszy.
Krystyna, Zenon.
Marianna i… odurzający zapach sierpniowej nocy, zapach niespełnionych pragnień. Czy dzisiaj nie jest prawie jak wtedy? Prawie… Teraz serca Marie nie przepełnia już wizja wspaniałej przyszłości. Ideały dawno straciły na sile, rozmyte przez codzienność tak różną od tej, którą sobie wymarzyła. I chyba nic już nie zostało z tamtych młodzieńczych mrzonek. Nic…?
Po pierwszym utworze parkiet zapełnia się kolejnymi parami. Na sali zapanowuje rozgardiasz. Jedni palą, inni piją, jeszcze inni rozchodzą się po kątach, by porozmawiać to z tym, to z owym. Jakiś podpity jegomość z zabawną galanterią prosi Marie do tańca, jednak ona odmawia. Zaczyna się następna piosenka i do tańczących dołącza kolejna dwójka – brunetka z mężem. Tańczą sztywno, nie patrząc na siebie, ale ich bliskość jest dla Marianny nie do zniesienia. Potrzeba jej powietrza. A może nikotyna ukoi nerwy, ostudzi emocje? Omija więc tańczących, zostawia za sobą hałas, muzykę, śmiechy i wychodzi z sali.
Sierpniowe słońce powoli chyli się ku zachodowi i tylko nieliczni przechodnie spacerują ulicą. Wśród kamienic szczęśliwie nienaruszonych przez bombardowania nadal tkwią te, które nie miały podobnego szczęścia. Niektóre budynki wciąż nie mają dachów, inne zieją pustymi oczodołami wybitych okien. Pokornie czekają na swoją kolejkę, aż warszawiacy odbudują kamień po kamieniu całe miasto i także im podarują kolejne życie.
Marianna opiera się o ścianę bramy, w której głębi skrywa się restauracja – od murów studni otaczającej podwórko odbijają się teraz dźwięki Piosenki o Sekwanie⁷. Sekwana, Paryż… Uśmiecha się drwiąco, patrząc na odartą z dawnej świetności ulicę. Choć towarzysz Stalin od niemal pół roku śpi w objęciach nocy czarnej niczym piekielne smoły, podróż do Paryża można odbyć, wyłącznie wodząc palcem po mapie. A tutaj… Paryż Północy…
Przed jej oczami stają jeszcze żywe obrazy z owego lata, gdy jako łączniczka przekradała się pomiędzy stosami gruzu, barykadami usypanymi z nadpalonych cegieł, zbudowanymi z mebli wyrzuconych z mieszkań, z potłuczonej kuchennej zastawy oraz porzuconych dziecięcych zabawek. Całe ulice tonęły w podobnych zasiekach – zbudowanych z artefaktów dawnego życia warszawiaków. Tonęły w morzu powstańczych trupów i usypanych naprędce bezimiennych mogiłach. Dostojny i uroczy Paryż Północy stał w ogniu. Wokoło rozpacz odbierała ludziom nadzieję, wszechobecna śmierć – zmysły.
A jednak, paradoksalnie, w tym bezkresie okrucieństwa, wśród tylu tragedii ona sama czuła się szczęśliwa, bo w końcu, po raz pierwszy mogli być razem. I tylko dla siebie. Śmierć nie wydawała się Mariannie rzeczą straszną, jeśli miałaby zginąć u jego boku. Przy nim i w pewnym sensie – dla niego. Przecież tylko dla niego została w Warszawie i postanowiła przyłączyć się do walczących. Tamtego lata nie trzymała się – jak niektórzy – kurczowo życia. Tamtego lata osiągnęła wszystko, czego pragnęła. Dla Marianny świat mógł się skończyć już wtedy – zresztą… może dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby kula, która raniła ją w szyję, przeszła centymetr dalej? To, co wydarzyło się później, zdawało się Marie nieprzerwanym pasmem bólu. Dla niej życie bez niego nie miało sensu.
A teraz, po latach, znowu stoi na jednej z tych ulic, które były świadkiem rozkwitu ich miłości. Domy, ulice, pomniki nie przetrwały powstania, tymczasem oni nadal żyją i znowu są tak blisko, na wyciągnięcie ręki – Marie wdycha rześkie, wieczorne powietrze, po czym wyjmuje z torebki papierosa. Przypala go. Przymyka oczy.
Jeśli teraz do mnie wyjdziesz, jeśli się odważysz, wszystko dla ciebie porzucę.
Mocno zaciska powieki, niczym dziecko zaklinające rzeczywistość w pełnym demonów, ciemnym pokoju. I czeka. Z otaczających ją odgłosów wieczornego miasta próbuje wyłuskać ten jeden upragniony dźwięk – otwierających się drzwi restauracji w głębi podwórza.
Nasłuchuje… Jej serce zwalnia rytm. Czas zwalnia swój bieg. Papieros zaczyna parzyć palce…
– Witaj, Marianno.
Otula ją głęboki, znajomy głos. Otwiera oczy. Niedopałek wypada z ręki.
– Wiedziałam, że przyjdziesz, wiedziałam… – mówi cicho.
Patrzą na siebie. Wąska przestrzeń bramy odcina ich od reszty świata. Oboje wiedzą, że ostatnie dziewięć lat ich życia właśnie odeszło w niebyt. Nigdy się nie rozstali. I na zawsze będą razem. Taki to już los ich będzie…
W dużej miednicy stojącej na stojaku za parawanem połyskuje tafla czystej wody, którą Marianna wlała tu jeszcze przed przyjściem pierwszego ucznia. Teraz jest ona przyjemnie chłodna i kobieta z uczuciem rozkoszy obmywa ciało.
Choć twarz Marie zdradza przeróżne niepokoje, lęki i frustracje – ma na niej wypisany każdy rok życia – ciało wciąż pozostało sprężyste, kształtne, niemal młodzieńcze. Delikatna, jasna skóra wydaje się nieskazitelna, jak u nastolatki. I tylko jeden niewielki defekt zakłóca idealny obraz – brzydka, gruba blizna ciągnąca się w poprzek szyi. Pamiątka z powstania. Stygmat dnia, o którym chciałaby zapomnieć…
Marie czuje jej nierówności pod palcami – ale wie, że kiedy rozpuści włosy, nic nie będzie widać. Z satysfakcją dotyka niewielkich nagich piersi – on także wkrótce ich dotknie. Weźmie w swoje silne dłonie, a później przygarnie Mariannę do siebie. I już nie wypuści z ramion, przez długie godziny.
Na jej usta wypływa rozmarzony uśmiech. Kończy się wycierać, przechodzi do jedynego w tym mieszkaniu pokoju i powoli się ubiera. Wkłada nową letnią sukienkę, którą kupiła za pieniądze z udzielanych lekcji francuskiego. Na stopy wsuwa najlepsze buty. Wyjmuje szpilki, które dotąd przytrzymywały jej fryzurę, i dokładnie szczotkuje włosy do momentu, aż zaczynają układać się w aksamitne fale. Na koniec przed lustrem maluje usta, które po tym zabiegu wydają się jeszcze pełniejsze, bardziej zmysłowe.
Teraz jest już gotowa na jego przyjście. Jest gotowa na przyjście Zygmunta.