Utracony raj - ebook
Utracony raj - ebook
Dwie młode kobiety, Alma, introwertyczna melancholiczka, i Almut, twardo stąpająca po ziemi hedonistka, wyruszają w podróż swoich marzeń. Docierają do wyśnionej Australii, gdzie, zafascynowane sztuką i kulturą Aborygenów, poszukują prawdy o świecie, człowieku i sztuce. Ta podróż sprawia, że upadają kolejne mity, a przyjaźń dziewczyn zostaje wystawiona na próbę. Kiedy rzeczywistość okaże się trudna do zaakceptowania, nieznośnie przyziemna i daleka od wyobrażeń - znowu uciekają, żeby wziąć udział w symbolicznym festiwalu, podczas którego przebrane za anioły mają tworzyć żywe obrazy.
Eryk Zondag, krytyk literacki, przechodzi kryzys wieku średniego. W drodze do spa rozmyśla o swoim życiu, kondycji współczesnej literatury holenderskiej i o nieudanym związku ze sporo młodszą kobietą. W sanatorium, w którym regularny i uporządkowany rytm dnia miał przynieść spokój jego duszy, spotyka Almę, swoją niedoszłą kochankę poznaną w Perth, na festiwalu aniołów...
Noteboom poetyckim językiem opowiada o dojrzewaniu, o trudnej konfrontacji marzeń z rzeczywistością i o tym, co z takiego zderzenia pozostaje.
Nooteboom sugeruje, że aby zaspokoić głód duszy, nie trzeba bezpośredniego doświadczenia transcendencji, zaskakująco dużo może dać współudział w estetycznej iluzji.
J.M.Coetzee
Nooteboom wykorzystuje ziemskie pojęcia piekła i raju, kilka linijek z Miltona i jednego czy dwa anioły, aby skonstruować historię dwojga ludzi, którzy spotykają się na festiwalu literackim w Perth, a po latach - na stole do masażu w górskim spa. Po drodze bezkompromisowo redefiniuje pojęcia straty, ukojenia i duchowości.
Tom Barbash, „The New York Times Book Review"
Rzecz śmiała, poetycka, prowokacyjna i oczyszczająca.
„De Volkskrant"
Nooteboom bez najmniejszego wysiłku przetwarza swoje podróżnicze doświadczenia w zaskakującą wariację na dobrze znany temat.
„Trouw"
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-347-4 |
Rozmiar pliku: | 429 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Walter Benjamin, Anioł historii: eseje, szkice, fragmenty
(przeł. Krystyna Krzemieniowa, przekład zmodyfikowany)PROLOG
„The pronoun I is better because more direct”. The Secretaries Guide, hasło The Writer
The New Webster Encyclopedic Dictionary
of the English Language – MCMLII
Dash-8 300. Niebiosa wiedzą, że latałem najprzeróżniejszymi samolotami, ale nigdy nie było wśród nich dasha. To mała, zwarta maszyna, ale sprawia wrażenie większej z powodu niewielkiej liczby pasażerów. Miejsce obok mnie jest wolne. Widocznie nie ma dużego zainteresowania lotami z Friedrichshafen do Berlina Tempelhof. Małą, zagubioną grupką z miniaturowego budynku terminalu przeszliśmy prosto do samolociku, tutaj tak jeszcze można. Teraz czekamy. Świeci słońce, wieje dość silny wiatr. Z przodu siedzi już pilot, manipuluje przyciskami. Słyszę, jak drugi pilot rozmawia z wieżą kontrolną. Każdy, kto często lata, zna te długie chwile.
Silniki jeszcze nie ruszyły. Niektórzy już czytają, inni spoglądają na zewnątrz, ale niewiele tam widać. Wyjąłem folder przewoźnika, niewielkich linii lotniczych, ale tak naprawdę nie mam jeszcze ochoty czytać. Zwyczajowe zachwalanie własnych linii, trochę informacji o nielicznych miejscach, do których latają, o Bernie, Wiedniu, Zurychu, i jeszcze parę zakupionych artykułów, coś o Australii i Aborygenach, rysunkach naskalnych, pomalowanych w wesołe kolory kawałkach łyka, o wszystkim, co ostatnio jest w modzie. I tekst o São Paulo, horyzont wypełniony drapaczami chmur, pałace bogaczy i oczywiście wieczne, jakże malownicze, dzielnice biedoty, slumsy, fawele, czy jak się je nazywa. Dachy z blachy falistej, zdezelowane drewniane konstrukcje, ludzie, którzy wyglądają, jakby byli zadowoleni, że tam mieszkają. Wszystko to już widziałem, nie muszę się długo przyglądać, żeby się poczuć, jakbym miał sto lat. Może i mam sto lat. Żeby do tego dojść, trzeba tylko przemnożyć rzeczywiste lata przez tajną formułę, magiczną liczbę, w której uwzględnione są wszystkie podróże naszego życia i przynależne im niestosowne déjà vu. Zazwyczaj nie zaprzątają mnie takie myśli, być może dlatego, że uważam je po trosze za małowartościowe, ale wczoraj wieczorem w Lindau wypiłem o trzy kieliszki wina owocowego za dużo, w moim wieku to się mści. Stewardesa spogląda przez drzwiczki na zewnątrz, widocznie ktoś ma jeszcze dojść. Ktoś wchodzi, to kobieta, taka, która, masz nadzieję, siądzie obok ciebie, jak się okazuje, nie jestem jeszcze taki stary. Niestety, nie obok mnie, ma miejsce przy oknie, rząd przede mną, na lewo od przejścia. To właściwie lepiej niż obok, bo teraz mogę się jej dobrze przyjrzeć.
Ma długie nogi i spodnie w kolorze khaki, męski atrybut, który podkreśla jej kobiecość. Silne, duże dłonie rozpakowują książkę z karmazynowego papieru, starannie oklejonego przezroczystą taśmą. Duże dłonie są niecierpliwe. Gdy taśma od razu nie puszcza, rozdzierają opakowanie. Jestem voyeurem. Jedną z największych przyjemności w czasie podróży jest obserwowanie nieznajomych, którzy nie wiedzą, że na nich patrzymy. Otwiera książkę tak szybko, że nie mogę zobaczyć tytułu.
Zawsze chcę wiedzieć, co ludzie czytają, najczęściej ci ludzie to kobiety, bo mężczyźni już nie czytają. A kobiety, jak się przekonałem, czy to w pociągu, na ławce w parku, czy na plaży, często tak trzymają książkę, że nie da się przeczytać tytułu. Zwróćcie na to uwagę.
I choć umieram z ciekawości, prawie nigdy nie mam odwagi zapytać. Na stronie tytułowej jest długa dedykacja. Czyta ją dosyć szybko i odkłada książkę na wolne miejsce obok siebie, spoglądając na zewnątrz. Silniki ruszają, samolocik zaczyna się trząść, widzę, jak pod obcisłym podkoszulkiem drżą jej piersi, czuję podniecenie. Lewą nogę podciągnęła do góry, światło pada na jej głowę, złoty błysk w kasztanowych włosach. Książkę położyła tytułem do dołu, nijak nie mogę go przeczytać. Lubię takie cienkie książki. Calvino uważa, że książki powinny być krótkie, najczęściej sam się tego trzymał. Mkniemy po betonie. Szczególnie w małych samolotach podczas wznoszenia się zawsze przychodzi taka zmysłowa chwila, gdy już na początku piloci wykorzystują termikę i wydaje się, że maszyna zostaje dodatkowo wypchnięta w górę, coś jakby pieszczota, takiego samego uczucia doświadczaliśmy jako dzieci podczas huśtania się.
Na wzgórzach leży jeszcze śnieg. Dzięki temu krajobraz jest bardzo graficzny, rycina z nagimi drzewami na białej kartce, czasem nie trzeba więcej, żeby coś wytłumaczyć. Nie patrzy długo na wzgórza. Znowu wzięła książkę i jeszcze raz czyta dedykację, ale z lekkim zniecierpliwieniem. Próbuję coś wymyślić – w końcu taki mam zawód – ale na niewiele się to zdaje. Mężczyzna, który miał coś wynagrodzić? W takim wypadku z książkami trzeba ostrożnie. Da się nie tę książkę albo nie tego pisarza i robi się niebezpiecznie.
Kartkuje, od czasu do czasu na dłużej zatrzymuje wzrok na jakiejś stronie. Jak na taką małą książkę, sporo w niej rozdziałów, co oznacza za każdym razem nowy początek, do którego trzeba mieć dobry powód. Kto psuje początek albo zakończenie książki, niewiele z niej zrozumiał, właściwie to samo dotyczy rozdziałów. I kimkolwiek byłby pisarz, wiele ryzykuje. Teraz ponownie położyła książkę obok siebie, tym razem tytułem do góry, ale folia na okładce oświetlona przez lampkę, którą włączyła nad głową, błyszczy tak bardzo, że ciągle nie mogę odczytać słów, musiałbym wstać, żeby lepiej je widzieć.
Cruising altitude, zawsze lubiłem te słowa. Gdy je słyszę, spodziewam się narciarzy, w końcu lecimy nad chmurami o zadziwiających falujących stokach. Jeszcze nigdy nie wydało mi się to nudne. Na tej wysokości świat ma tylko niezapisane strony, można robić to, na co się ma ochotę. Ale ona nie patrzy na zewnątrz, wzięła do ręki gazetkę pokładową i przegląda ją od końca. Przeleciała przez São Paulo, zatrzymała się na dłużej przy dużym, zielonym parku, a teraz wpatruje się w obrazy Aborygenów, od czasu do czasu przybliża nawet pisemko do oczu, raz zauważam, jak wodzi długimi palcami po dziwnej sylwetce węża na jednym z malowideł. Potem zamyka gazetkę i natychmiast zasypia. Niektórzy tak umieją, spać na zawołanie. Jedną rękę położyła na książce, drugą trzyma z tyłu na karku, pod rudawymi włosami. Zagadką, przy której inni się poddają, ja zajmowałem się całe życie. Wiem, że istnieje jakieś opowiadanie i że nigdy go nie poznam. Ta książka pozostaje zamknięta, tak samo jak tamta druga. Gdy ponad godzinę później podchodzimy do lądowania na Tempelhofie, mam już napisaną jedną czwartą wprowadzenia do albumu z fotografiami cmentarnych aniołów. Pod nami szare berlińskie bloki, wielka szczelina historii, która nadal przebiega przez miasto. Dziewczyna czesze włosy i bierze do ręki karmazynowy papier, żeby z powrotem zapakować książkę. Rozprostowuje go na udach, nie wiem, dlaczego to mnie wzrusza. Później sięga po książkę i przez chwilę trzyma ją tak, że mogę przeczytać tytuł.
To ta książka, książka, z której znika teraz wraz ze mną. Gdy w podłużnej hali czekam na swój bagaż, widzę, jak szybko wychodzi na zewnątrz, gdzie czeka na nią mężczyzna. Całuje go pośpiesznie, tak samo jak pośpiesznie oglądała książkę, z której zna tylko odręcznie napisaną dedykację, nieprzeczytaną ani nienapisaną przeze mnie.
Bagaże dostaje się tutaj szybko. Gdy wychodzę na górę, wsiada z mężczyzną do taksówki i tracę ją z oczu. Zostaję, jak zawsze, z paru słowami i z miastem, które zamyka się wokół mnie jak potrzask.I
A do pokazanego z Góry stanowiska
Zstępowały Cheruby gleytami świetnemi,
Slizgając się, jak palne jawiska po Ziemi,
Jak się z rzeki lub bagna mgła wieczorna myka,
Co liże grunt poziomo przy pięcie Rolnika,
A ten śpieszy do chaty, tak się ci mykali,
A zwrotne ku Rajowi kroki podwajali.
Przed niemi pobłyskiwał Miecz BOGA wstrząsany,
Ognisty, jak kometa, miotłami obśiany.
Już piekącym użegiem do koła oddalał,
A ziewem, jak Libiyskie Powietrze, przypalał.
Upał w pomiarkowanym rozszerzając Kraju.
W tym Anioł przyśpieszywszy porwał nagle z Raju,
Naszych omdlewających Rodziców oboje
Jedno i drugie biorąc z dwoch stron w ręce swoje.
Wnet ich przez Wschodnią Bramę ze skały prowadzi
Zniesie w padół, na bliskiey równinie posadzi,
I zniknie.
John Milton, Ray utracony (Księga dwunasta),
przeł. Jacek Przybylski, Kraków 17911
Ktoś wyszedł z jej domu w Jardins w gorący letni wieczór, zapachy jakarandy, magnolii, wszystko ciężkie i wilgotne. W Jardins mieszkają bogaci, zatrudniający służbę, która musi dojeżdżać z daleka, ogrodników, kucharki, najmniej dwie godziny, i to dwa razy dziennie. São Paulo jest dużym miastem. Gdy pada, autobus jedzie jeszcze dłużej.
Ktoś wyszedł z jej domu, zabrał drugi samochód jej matki, jeździł po okolicy, żeby sobie pojeździć, muzyka Björk na cały regulator, zawodzenie Nibelungów niepasujące do tropików. Ktoś wtórował Björk, ale ostro, histerycznie, z wściekłością nieskierowaną przeciw nikomu i mającą coś ze smutku, który jednak nie sposób było nazwać.
Ktoś jechał Marginal, wzdłuż Tietê, mijał domy nuworyszy w Morumbi i nie zwróciwszy na to uwagi, bez zastanowienia wjechał do strefy zakazanej, i to nawet nie do Ebú-Ecú, ale od razu do najgorszej, Paraisópolis, która ma więcej wspólnego z piekłem niż z rajem, niebezpiecznej i przez to – w tamtej chwili – atrakcyjnej. To nie jechał ten ktoś, to jechał samochód, samochód i muzyka. Zgasł silnik, teraz już tylko strach i skamlenie Björk wołały do drewnianych bud, do smrodu, do światła księżyca odbijającego się w falistych blachach, do dźwięków z tanich telewizorów. Dźwięki odpowiadają, mieszają się ze śmiechem podniecenia, ze zbliżającymi się głosami, które tworzą wokół niej krąg i już jej nie przepuszczą. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, zbyt szybko, żeby wpaść w panikę, krzyczeć czy uciekać. Nie wie już, ilu ich było. Zawsze będzie sobie wyrzucać – dużo bardziej niż samą przejażdżkę – odrażającą poetycką myśl, której później użyła, żeby się chronić i zafałszować to, co się wydarzyło: to było jak czarna chmura. Osiadła na niej czarna chmura. Oczywiście, że krzyczała, i oczywiście bolało ją, ale gdy zdzierano z niej ubranie, słychać było śmiech, śmiech, jakiego się nie zapomina, wysoki i ekstatyczny, pobrzmiewał w nim świat, który wcześniej dla niej nie istniał, wściekłość i nienawiść tak głębokie, że na zawsze można było w nich zniknąć, a równocześnie te wysokie, histeryczne krzyki, dyszące głosy dodające sobie nawzajem odwagi – to jej już nigdy nie opuści. Nie zadali sobie trudu, żeby ją zamordować, została na ulicy jak wyrzucony śmieć. Być może najgorszy był moment, gdy te głosy zniknęły, wróciły do swojego życia, w którym ona była zaledwie incydentem. Później policja miała ją pytać, czego tam szukała, i naturalnie zrozumiała sugestię, że sama jest sobie winna, ale w rzeczywistości winiła się za poniżającą, fałszywą myśl o chmurze, bo to przecież nie chmury zrywają z ciebie ubranie, to mężczyźni na zawsze wdzierają się w twoje ciało i w twoje życie, i zostawiają zagadkę, której nie da się rozwiązać. Której ja nie mogę rozwiązać, ponieważ tym kimś byłam ja, ta sama, leżąca tu teraz, na drugim końcu świata, obok mężczyzny tak samo czarnego jak tamci, kogoś, kto nic nie wziął, kogo nie znam i znów muszę opuścić. Nie wiem, czy to dobrze, że tu jestem. Dlaczego miałoby nie być dobrze? Bo on nie wie, dlaczego tu jestem, nie zna prawdziwego powodu. I nigdy go nie pozna. W tym sensie oszukuję go.
Jestem tu, żeby wypędzić diabła. On – żeby się ze mną pieprzyć. Tak myślę. W każdym razie to robiliśmy. Przez tydzień – powiedział – nie dłużej. Potem musi wrócić do swojego mobu. Jego mob, klan – tak się tutaj mówi. Ale nie powiedział, gdzie to jest. Gdzieś w outbacku, w bezkresie tego kraju. Nie wiem, o czym myśli. Może też mnie oszukuje. Ale czy może kłamać ktoś, kto prawie nic nie mówi?
Śpi, a gdy śpi, jest samym czasem. Oni są najstarszymi ludźmi na świecie. Mieszkają w tym kraju ponad czterdzieści tysięcy lat, nie da się bardziej zbliżyć do wieczności. Pewnego wieczoru w São Paulo wybrałam się na przejażdżkę i dotarłam tutaj. Tak nie było, ale tak o tym myślę. Wszystko, co myślę, jest niedopuszczalne, ale nikt nie może mi zakazać myśleć tego, co myślę. Patrzę na śpiącego mężczyznę, który wygląda, jakby miał tysiąc lat, choć jest taki młody. Leży na ziemi, obok mnie, zwinięty w kłębek jak zwierzę. Gdy otwiera oczy, ma w sobie starość kamienia i jaszczurek, jakie widuje się tutaj na pustyni, ale to lekka starość, ponieważ jego ruchy są lekkie, jakby nie czuł ciężaru swojego ciała. Próbuję sobie powiedzieć, że to takie samo kłamstwo jak tamto, ale tak nie jest. Dotarłam do czegoś, czym nie mam prawa rozporządzać, ponieważ mój czas tutaj nie obowiązuje. Niekiedy, gdy jestem z nim na pustyni, w tym kraju, będącym prawie wyłącznie pustynią, i gdy on pokazuje mi rzeczy, których nie widzę, gdy niemal sam jest tym krajem i wie, gdzie jest woda, przede mną ukryta, gdy czuję się uboga wobec jego niezmierzonej starości, która widzi jedzenie tam, gdzie ja widzę piasek, myślę na przekór faktom, że tego wieczoru opuściłam mój dom, żeby tutaj przybyć. Żeby dotrzeć do tej ciszy, opuściłam ciężar tropików, gdzie wszystko się porusza i hałasuje.