Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Utracony raj - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 lutego 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Utracony raj - ebook

Dwie młode kobiety, Alma, introwertyczna melancholiczka, i Almut, twardo stąpająca po ziemi hedonistka, wyruszają w podróż swoich marzeń. Docierają do wyśnionej Australii, gdzie, zafascynowane sztuką i kulturą Aborygenów, poszukują prawdy o świecie, człowieku i sztuce. Ta podróż sprawia, że upadają kolejne mity, a przyjaźń dziewczyn zostaje wystawiona na próbę. Kiedy rzeczywistość okaże się trudna do zaakceptowania, nieznośnie przyziemna i daleka od wyobrażeń - znowu uciekają, żeby wziąć udział w symbolicznym festiwalu, podczas którego przebrane za anioły mają tworzyć żywe obrazy.
Eryk Zondag, krytyk literacki, przechodzi kryzys wieku średniego. W drodze do spa rozmyśla o swoim życiu, kondycji współczesnej literatury holenderskiej i o nieudanym związku ze sporo młodszą kobietą. W sanatorium, w którym regularny i uporządkowany rytm dnia miał przynieść spokój jego duszy, spotyka Almę, swoją niedoszłą kochankę poznaną w Perth, na festiwalu aniołów...

Noteboom poetyckim językiem opowiada o dojrzewaniu, o trudnej konfrontacji marzeń z rzeczywistością i o tym, co z takiego zderzenia pozostaje.

Nooteboom sugeruje, że aby zaspokoić głód duszy, nie trzeba bezpośredniego doświadczenia transcendencji, zaskakująco dużo może dać współudział w estetycznej iluzji.
J.M.Coetzee
Nooteboom wykorzystuje ziemskie pojęcia piekła i raju, kilka linijek z Miltona i jednego czy dwa anioły, aby skonstruować historię dwojga ludzi, którzy spotykają się na festiwalu literackim w Perth, a po latach - na stole do masażu w górskim spa. Po drodze bezkompromisowo redefiniuje pojęcia straty, ukojenia i duchowości.
Tom Barbash, „The New York Times Book Review"

Rzecz śmiała, poetycka, prowokacyjna i oczyszczająca.
„De Volkskrant"

Nooteboom bez najmniejszego wysiłku przetwarza swoje podróżnicze doświadczenia w zaskakującą wariację na dobrze znany temat.
„Trouw"

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-347-4
Rozmiar pliku: 429 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Klee na­ma­lo­wał ob­raz, za­ty­tu­ło­wa­ny «An­ge­lus No­vus». Przed­sta­wia anio­ła, któ­ry wy­glą­da, jak gdy­by chciał się od­da­lić od cze­goś, w co się upo­rczy­wie wpa­tru­je. Sze­ro­ko otwar­te oczy, otwar­te usta, skrzy­dła roz­pię­te. Tak musi wy­glą­dać anioł hi­sto­rii. Zwró­cił ob­li­cze ku prze­szło­ści. Tam, gdzie nam uka­zu­je się łań­cuch zda­rzeń, on wi­dzi jed­ną wiecz­ną ka­ta­stro­fę, któ­ra nie­ustan­nie pię­trzy ru­iny na ru­inach i ci­ska mu pod sto­py. Chciał­by się za­trzy­mać, zbu­dzić umar­łych i złą­czyć to, co roz­bi­te. Ale od raju wie­je wi­cher, któ­ry na­pie­ra na skrzy­dła i jest tak sil­ny, że anioł nie może ich zło­żyć. Ten wi­cher pę­dzi go nie­po­wstrzy­ma­nie w przy­szłość, do któ­rej jest zwró­co­ny ple­ca­mi, pod­czas gdy przed nim ro­śnie stos ruin. Tym wi­chrem jest to, co na­zy­wa­my po­stę­pem.

Wal­ter Ben­ja­min, Anioł hi­sto­rii: ese­je, szki­ce, frag­men­ty
(przeł. Kry­sty­na Krze­mie­nio­wa, prze­kład zmo­dy­fi­ko­wa­ny)PROLOG

„The pro­no­un I is bet­ter be­cau­se more di­rect”. The Se­cre­ta­ries Gu­ide, ha­sło The Wri­ter

The New We­bster En­cyc­lo­pe­dic Dic­tio­na­ry
of the En­glish Lan­gu­age – MCM­LII

Dash-8 300. Nie­bio­sa wie­dzą, że la­ta­łem naj­prze­róż­niej­szy­mi sa­mo­lo­ta­mi, ale nig­dy nie było wśród nich da­sha. To mała, zwar­ta ma­szy­na, ale spra­wia wra­że­nie więk­szej z po­wo­du nie­wiel­kiej licz­by pa­sa­że­rów. Miej­sce obok mnie jest wol­ne. Wi­docz­nie nie ma du­że­go za­in­te­re­so­wa­nia lo­ta­mi z Frie­drich­sha­fen do Ber­li­na Tem­pel­hof. Małą, za­gu­bio­ną grup­ką z mi­nia­tu­ro­we­go bu­dyn­ku ter­mi­na­lu prze­szli­śmy pro­sto do sa­mo­lo­ci­ku, tu­taj tak jesz­cze moż­na. Te­raz cze­ka­my. Świe­ci słoń­ce, wie­je dość sil­ny wiatr. Z przo­du sie­dzi już pi­lot, ma­ni­pu­lu­je przy­ci­ska­mi. Sły­szę, jak dru­gi pi­lot roz­ma­wia z wie­żą kon­tro­l­ną. Każ­dy, kto czę­sto lata, zna te dłu­gie chwi­le.

Sil­ni­ki jesz­cze nie ru­szy­ły. Nie­któ­rzy już czy­ta­ją, inni spo­glą­da­ją na ze­wnątrz, ale nie­wie­le tam wi­dać. Wy­ją­łem fol­der prze­woź­ni­ka, nie­wiel­kich li­nii lot­ni­czych, ale tak na­praw­dę nie mam jesz­cze ocho­ty czy­tać. Zwy­cza­jo­we za­chwa­la­nie wła­snych li­nii, tro­chę in­for­ma­cji o nie­licz­nych miej­scach, do któ­rych la­ta­ją, o Ber­nie, Wied­niu, Zu­ry­chu, i jesz­cze parę za­ku­pio­nych ar­ty­ku­łów, coś o Au­stra­lii i Abo­ry­ge­nach, ry­sun­kach na­skal­nych, po­ma­lo­wa­nych w we­so­łe ko­lo­ry ka­wał­kach łyka, o wszyst­kim, co ostat­nio jest w mo­dzie. I tekst o São Pau­lo, ho­ry­zont wy­peł­nio­ny dra­pa­cza­mi chmur, pa­ła­ce bo­ga­czy i oczy­wi­ście wiecz­ne, jak­że ma­low­ni­cze, dziel­ni­ce bie­do­ty, slum­sy, fa­we­le, czy jak się je na­zy­wa. Da­chy z bla­chy fa­li­stej, zde­ze­lo­wa­ne drew­nia­ne kon­struk­cje, lu­dzie, któ­rzy wy­glą­da­ją, jak­by byli za­do­wo­le­ni, że tam miesz­ka­ją. Wszyst­ko to już wi­dzia­łem, nie mu­szę się dłu­go przy­glą­dać, żeby się po­czuć, jak­bym miał sto lat. Może i mam sto lat. Żeby do tego dojść, trze­ba tyl­ko prze­mno­żyć rze­czy­wi­ste lata przez taj­ną for­mu­łę, ma­gicz­ną licz­bę, w któ­rej uwzględ­nio­ne są wszyst­kie po­dró­że na­sze­go ży­cia i przy­na­leż­ne im nie­sto­sow­ne déjà vu. Za­zwy­czaj nie za­przą­ta­ją mnie ta­kie my­śli, być może dla­te­go, że uwa­żam je po tro­sze za ma­ło­war­to­ścio­we, ale wczo­raj wie­czo­rem w Lin­dau wy­pi­łem o trzy kie­lisz­ki wina owo­co­we­go za dużo, w moim wie­ku to się mści. Ste­war­de­sa spo­glą­da przez drzwicz­ki na ze­wnątrz, wi­docz­nie ktoś ma jesz­cze dojść. Ktoś wcho­dzi, to ko­bie­ta, taka, któ­ra, masz na­dzie­ję, sią­dzie obok cie­bie, jak się oka­zu­je, nie je­stem jesz­cze taki sta­ry. Nie­ste­ty, nie obok mnie, ma miej­sce przy oknie, rząd przede mną, na lewo od przej­ścia. To wła­ści­wie le­piej niż obok, bo te­raz mogę się jej do­brze przyj­rzeć.

Ma dłu­gie nogi i spodnie w ko­lo­rze kha­ki, mę­ski atry­but, któ­ry pod­kre­śla jej ko­bie­cość. Sil­ne, duże dło­nie roz­pa­ko­wu­ją książ­kę z kar­ma­zy­no­we­go pa­pie­ru, sta­ran­nie okle­jo­ne­go prze­zro­czy­stą ta­śmą. Duże dło­nie są nie­cier­pli­we. Gdy ta­śma od razu nie pusz­cza, roz­dzie­ra­ją opa­ko­wa­nie. Je­stem voy­eu­rem. Jed­ną z naj­więk­szych przy­jem­no­ści w cza­sie po­dró­ży jest ob­ser­wo­wa­nie nie­zna­jo­mych, któ­rzy nie wie­dzą, że na nich pa­trzy­my. Otwie­ra książ­kę tak szyb­ko, że nie mogę zo­ba­czyć ty­tu­łu.

Za­wsze chcę wie­dzieć, co lu­dzie czy­ta­ją, naj­czę­ściej ci lu­dzie to ko­bie­ty, bo męż­czyź­ni już nie czy­ta­ją. A ko­bie­ty, jak się prze­ko­na­łem, czy to w po­cią­gu, na ław­ce w par­ku, czy na pla­ży, czę­sto tak trzy­ma­ją książ­kę, że nie da się prze­czy­tać ty­tu­łu. Zwróć­cie na to uwa­gę.

I choć umie­ram z cie­ka­wo­ści, pra­wie nig­dy nie mam od­wa­gi za­py­tać. Na stro­nie ty­tu­ło­wej jest dłu­ga de­dy­ka­cja. Czy­ta ją do­syć szyb­ko i od­kła­da książ­kę na wol­ne miej­sce obok sie­bie, spo­glą­da­jąc na ze­wnątrz. Sil­ni­ki ru­sza­ją, sa­mo­lo­cik za­czy­na się trząść, wi­dzę, jak pod ob­ci­słym pod­ko­szul­kiem drżą jej pier­si, czu­ję pod­nie­ce­nie. Lewą nogę pod­cią­gnę­ła do góry, świa­tło pada na jej gło­wę, zło­ty błysk w kasz­ta­no­wych wło­sach. Książ­kę po­ło­ży­ła ty­tu­łem do dołu, ni­jak nie mogę go prze­czy­tać. Lu­bię ta­kie cien­kie książ­ki. Ca­lvi­no uwa­ża, że książ­ki po­win­ny być krót­kie, naj­czę­ściej sam się tego trzy­mał. Mknie­my po be­to­nie. Szcze­gól­nie w ma­łych sa­mo­lo­tach pod­czas wzno­sze­nia się za­wsze przy­cho­dzi taka zmy­sło­wa chwi­la, gdy już na po­cząt­ku pi­lo­ci wy­ko­rzy­stu­ją ter­mi­kę i wy­da­je się, że ma­szy­na zo­sta­je do­dat­ko­wo wy­pchnię­ta w górę, coś jak­by piesz­czo­ta, ta­kie­go sa­me­go uczu­cia do­świad­cza­li­śmy jako dzie­ci pod­czas huś­ta­nia się.

Na wzgó­rzach leży jesz­cze śnieg. Dzię­ki temu kra­jo­braz jest bar­dzo gra­ficz­ny, ry­ci­na z na­gi­mi drze­wa­mi na bia­łej kart­ce, cza­sem nie trze­ba wię­cej, żeby coś wy­tłu­ma­czyć. Nie pa­trzy dłu­go na wzgó­rza. Zno­wu wzię­ła książ­kę i jesz­cze raz czy­ta de­dy­ka­cję, ale z lek­kim znie­cier­pli­wie­niem. Pró­bu­ję coś wy­my­ślić – w koń­cu taki mam za­wód – ale na nie­wie­le się to zda­je. Męż­czy­zna, któ­ry miał coś wy­na­gro­dzić? W ta­kim wy­pad­ku z książ­ka­mi trze­ba ostroż­nie. Da się nie tę książ­kę albo nie tego pi­sa­rza i robi się nie­bez­piecz­nie.

Kart­ku­je, od cza­su do cza­su na dłu­żej za­trzy­mu­je wzrok na ja­kiejś stro­nie. Jak na taką małą książ­kę, spo­ro w niej roz­dzia­łów, co ozna­cza za każ­dym ra­zem nowy po­czą­tek, do któ­re­go trze­ba mieć do­bry po­wód. Kto psu­je po­czą­tek albo za­koń­cze­nie książ­ki, nie­wie­le z niej zro­zu­miał, wła­ści­wie to samo do­ty­czy roz­dzia­łów. I kim­kol­wiek był­by pi­sarz, wie­le ry­zy­ku­je. Te­raz po­now­nie po­ło­ży­ła książ­kę obok sie­bie, tym ra­zem ty­tu­łem do góry, ale fo­lia na okład­ce oświe­tlo­na przez lamp­kę, któ­rą włą­czy­ła nad gło­wą, błysz­czy tak bar­dzo, że cią­gle nie mogę od­czy­tać słów, mu­siał­bym wstać, żeby le­piej je wi­dzieć.

Cru­ising al­ti­tu­de, za­wsze lu­bi­łem te sło­wa. Gdy je sły­szę, spo­dzie­wam się nar­cia­rzy, w koń­cu le­ci­my nad chmu­ra­mi o za­dzi­wia­ją­cych fa­lu­ją­cych sto­kach. Jesz­cze nig­dy nie wy­da­ło mi się to nud­ne. Na tej wy­so­ko­ści świat ma tyl­ko nie­za­pi­sa­ne stro­ny, moż­na ro­bić to, na co się ma ocho­tę. Ale ona nie pa­trzy na ze­wnątrz, wzię­ła do ręki ga­zet­kę po­kła­do­wą i prze­glą­da ją od koń­ca. Prze­le­cia­ła przez São Pau­lo, za­trzy­ma­ła się na dłu­żej przy du­żym, zie­lo­nym par­ku, a te­raz wpa­tru­je się w ob­ra­zy Abo­ry­ge­nów, od cza­su do cza­su przy­bli­ża na­wet pi­sem­ko do oczu, raz za­uwa­żam, jak wo­dzi dłu­gi­mi pal­ca­mi po dziw­nej syl­wet­ce węża na jed­nym z ma­lo­wi­deł. Po­tem za­my­ka ga­zet­kę i na­tych­miast za­sy­pia. Nie­któ­rzy tak umie­ją, spać na za­wo­ła­nie. Jed­ną rękę po­ło­ży­ła na książ­ce, dru­gą trzy­ma z tyłu na kar­ku, pod ru­da­wy­mi wło­sa­mi. Za­gad­ką, przy któ­rej inni się pod­da­ją, ja zaj­mo­wa­łem się całe ży­cie. Wiem, że ist­nie­je ja­kieś opo­wia­da­nie i że nig­dy go nie po­znam. Ta książ­ka po­zo­sta­je za­mknię­ta, tak samo jak tam­ta dru­ga. Gdy po­nad go­dzi­nę póź­niej pod­cho­dzi­my do lą­do­wa­nia na Tem­pel­ho­fie, mam już na­pi­sa­ną jed­ną czwar­tą wpro­wa­dze­nia do al­bu­mu z fo­to­gra­fia­mi cmen­tar­nych anio­łów. Pod nami sza­re ber­liń­skie blo­ki, wiel­ka szcze­li­na hi­sto­rii, któ­ra nadal prze­bie­ga przez mia­sto. Dziew­czy­na cze­sze wło­sy i bie­rze do ręki kar­ma­zy­no­wy pa­pier, żeby z po­wro­tem za­pa­ko­wać książ­kę. Roz­pro­sto­wu­je go na udach, nie wiem, dla­cze­go to mnie wzru­sza. Póź­niej się­ga po książ­kę i przez chwi­lę trzy­ma ją tak, że mogę prze­czy­tać ty­tuł.

To ta książ­ka, książ­ka, z któ­rej zni­ka te­raz wraz ze mną. Gdy w po­dłuż­nej hali cze­kam na swój ba­gaż, wi­dzę, jak szyb­ko wy­cho­dzi na ze­wnątrz, gdzie cze­ka na nią męż­czy­zna. Ca­łu­je go po­śpiesz­nie, tak samo jak po­śpiesz­nie oglą­da­ła książ­kę, z któ­rej zna tyl­ko od­ręcz­nie na­pi­sa­ną de­dy­ka­cję, nie­prze­czy­ta­ną ani nie­na­pi­sa­ną prze­ze mnie.

Ba­ga­że do­sta­je się tu­taj szyb­ko. Gdy wy­cho­dzę na górę, wsia­da z męż­czy­zną do tak­sów­ki i tra­cę ją z oczu. Zo­sta­ję, jak za­wsze, z paru sło­wa­mi i z mia­stem, któ­re za­my­ka się wo­kół mnie jak po­trzask.I

A do po­ka­za­ne­go z Góry sta­no­wi­ska

Zstę­po­wa­ły Che­ru­by gley­ta­mi świet­ne­mi,

Sli­zga­jąc się, jak pal­ne ja­wi­ska po Zie­mi,

Jak się z rze­ki lub ba­gna mgła wie­czor­na myka,

Co liże grunt po­zio­mo przy pię­cie Rol­ni­ka,

A ten śpie­szy do cha­ty, tak się ci my­ka­li,

A zwrot­ne ku Ra­jo­wi kro­ki po­dwa­ja­li.

Przed nie­mi po­bły­ski­wał Miecz BOGA wstrzą­sa­ny,

Ogni­sty, jak ko­me­ta, mio­tła­mi ob­śia­ny.

Już pie­ką­cym uże­giem do koła od­da­lał,

A zie­wem, jak Li­biy­skie Po­wie­trze, przy­pa­lał.

Upał w po­miar­ko­wa­nym roz­sze­rza­jąc Kra­ju.

W tym Anioł przy­śpie­szyw­szy po­rwał na­gle z Raju,

Na­szych omdle­wa­ją­cych Ro­dzi­ców obo­je

Jed­no i dru­gie bio­rąc z dwoch stron w ręce swo­je.

Wnet ich przez Wschod­nią Bra­mę ze ska­ły pro­wa­dzi

Znie­sie w pa­dół, na bli­skiey rów­ni­nie po­sa­dzi,

I znik­nie.

John Mil­ton, Ray utra­co­ny (Księ­ga dwu­na­sta),
przeł. Ja­cek Przy­byl­ski, Kra­ków 17911

Ktoś wy­szedł z jej domu w Jar­dins w go­rą­cy let­ni wie­czór, za­pa­chy ja­ka­ran­dy, ma­gno­lii, wszyst­ko cięż­kie i wil­got­ne. W Jar­dins miesz­ka­ją bo­ga­ci, za­trud­nia­ją­cy służ­bę, któ­ra musi do­jeż­dżać z da­le­ka, ogrod­ni­ków, ku­char­ki, naj­mniej dwie go­dzi­ny, i to dwa razy dzien­nie. São Pau­lo jest du­żym mia­stem. Gdy pada, au­to­bus je­dzie jesz­cze dłu­żej.

Ktoś wy­szedł z jej domu, za­brał dru­gi sa­mo­chód jej mat­ki, jeź­dził po oko­li­cy, żeby so­bie po­jeź­dzić, mu­zy­ka Björk na cały re­gu­la­tor, za­wo­dze­nie Ni­be­lun­gów nie­pa­su­ją­ce do tro­pi­ków. Ktoś wtó­ro­wał Björk, ale ostro, hi­ste­rycz­nie, z wście­kło­ścią nie­skie­ro­wa­ną prze­ciw ni­ko­mu i ma­ją­cą coś ze smut­ku, któ­ry jed­nak nie spo­sób było na­zwać.

Ktoś je­chał Mar­gi­nal, wzdłuż Tie­tê, mi­jał domy nu­wo­ry­szy w Mo­rum­bi i nie zwró­ciw­szy na to uwa­gi, bez za­sta­no­wie­nia wje­chał do stre­fy za­ka­za­nej, i to na­wet nie do Ebú-Ecú, ale od razu do naj­gor­szej, Pa­ra­isó­po­lis, któ­ra ma wię­cej wspól­ne­go z pie­kłem niż z ra­jem, nie­bez­piecz­nej i przez to – w tam­tej chwi­li – atrak­cyj­nej. To nie je­chał ten ktoś, to je­chał sa­mo­chód, sa­mo­chód i mu­zy­ka. Zgasł sil­nik, te­raz już tyl­ko strach i skam­le­nie Björk wo­ła­ły do drew­nia­nych bud, do smro­du, do świa­tła księ­ży­ca od­bi­ja­ją­ce­go się w fa­li­stych bla­chach, do dźwię­ków z ta­nich te­le­wi­zo­rów. Dźwię­ki od­po­wia­da­ją, mie­sza­ją się ze śmie­chem pod­nie­ce­nia, ze zbli­ża­ją­cy­mi się gło­sa­mi, któ­re two­rzą wo­kół niej krąg i już jej nie prze­pusz­czą. Po­tem wszyst­ko po­to­czy­ło się bar­dzo szyb­ko, zbyt szyb­ko, żeby wpaść w pa­ni­kę, krzy­czeć czy ucie­kać. Nie wie już, ilu ich było. Za­wsze bę­dzie so­bie wy­rzu­cać – dużo bar­dziej niż samą prze­jażdż­kę – od­ra­ża­ją­cą po­etyc­ką myśl, któ­rej póź­niej uży­ła, żeby się chro­nić i za­fał­szo­wać to, co się wy­da­rzy­ło: to było jak czar­na chmu­ra. Osia­dła na niej czar­na chmu­ra. Oczy­wi­ście, że krzy­cza­ła, i oczy­wi­ście bo­la­ło ją, ale gdy zdzie­ra­no z niej ubra­nie, sły­chać było śmiech, śmiech, ja­kie­go się nie za­po­mi­na, wy­so­ki i eks­ta­tycz­ny, po­brzmie­wał w nim świat, któ­ry wcze­śniej dla niej nie ist­niał, wście­kłość i nie­na­wiść tak głę­bo­kie, że na za­wsze moż­na było w nich znik­nąć, a rów­no­cze­śnie te wy­so­kie, hi­ste­rycz­ne krzy­ki, dy­szą­ce gło­sy do­da­ją­ce so­bie na­wza­jem od­wa­gi – to jej już nig­dy nie opu­ści. Nie za­da­li so­bie tru­du, żeby ją za­mor­do­wać, zo­sta­ła na uli­cy jak wy­rzu­co­ny śmieć. Być może naj­gor­szy był mo­ment, gdy te gło­sy znik­nę­ły, wró­ci­ły do swo­je­go ży­cia, w któ­rym ona była za­le­d­wie in­cy­den­tem. Póź­niej po­li­cja mia­ła ją py­tać, cze­go tam szu­ka­ła, i na­tu­ral­nie zro­zu­mia­ła su­ge­stię, że sama jest so­bie win­na, ale w rze­czy­wi­sto­ści wi­ni­ła się za po­ni­ża­ją­cą, fał­szy­wą myśl o chmu­rze, bo to prze­cież nie chmu­ry zry­wa­ją z cie­bie ubra­nie, to męż­czyź­ni na za­wsze wdzie­ra­ją się w two­je cia­ło i w two­je ży­cie, i zo­sta­wia­ją za­gad­kę, któ­rej nie da się roz­wią­zać. Któ­rej ja nie mogę roz­wią­zać, po­nie­waż tym kimś by­łam ja, ta sama, le­żą­ca tu te­raz, na dru­gim koń­cu świa­ta, obok męż­czy­zny tak samo czar­ne­go jak tam­ci, ko­goś, kto nic nie wziął, kogo nie znam i znów mu­szę opu­ścić. Nie wiem, czy to do­brze, że tu je­stem. Dla­cze­go mia­ło­by nie być do­brze? Bo on nie wie, dla­cze­go tu je­stem, nie zna praw­dzi­we­go po­wo­du. I nig­dy go nie po­zna. W tym sen­sie oszu­ku­ję go.

Je­stem tu, żeby wy­pę­dzić dia­bła. On – żeby się ze mną pie­przyć. Tak my­ślę. W każ­dym ra­zie to ro­bi­li­śmy. Przez ty­dzień – po­wie­dział – nie dłu­żej. Po­tem musi wró­cić do swo­je­go mobu. Jego mob, klan – tak się tu­taj mówi. Ale nie po­wie­dział, gdzie to jest. Gdzieś w out­bac­ku, w bez­kre­sie tego kra­ju. Nie wiem, o czym my­śli. Może też mnie oszu­ku­je. Ale czy może kła­mać ktoś, kto pra­wie nic nie mówi?

Śpi, a gdy śpi, jest sa­mym cza­sem. Oni są naj­star­szy­mi ludź­mi na świe­cie. Miesz­ka­ją w tym kra­ju po­nad czter­dzie­ści ty­się­cy lat, nie da się bar­dziej zbli­żyć do wiecz­no­ści. Pew­ne­go wie­czo­ru w São Pau­lo wy­bra­łam się na prze­jażdż­kę i do­tar­łam tu­taj. Tak nie było, ale tak o tym my­ślę. Wszyst­ko, co my­ślę, jest nie­do­pusz­czal­ne, ale nikt nie może mi za­ka­zać my­śleć tego, co my­ślę. Pa­trzę na śpią­ce­go męż­czy­znę, któ­ry wy­glą­da, jak­by miał ty­siąc lat, choć jest taki mło­dy. Leży na zie­mi, obok mnie, zwi­nię­ty w kłę­bek jak zwie­rzę. Gdy otwie­ra oczy, ma w so­bie sta­rość ka­mie­nia i jasz­czu­rek, ja­kie wi­du­je się tu­taj na pu­sty­ni, ale to lek­ka sta­rość, po­nie­waż jego ru­chy są lek­kie, jak­by nie czuł cię­ża­ru swo­je­go cia­ła. Pró­bu­ję so­bie po­wie­dzieć, że to ta­kie samo kłam­stwo jak tam­to, ale tak nie jest. Do­tar­łam do cze­goś, czym nie mam pra­wa roz­po­rzą­dzać, po­nie­waż mój czas tu­taj nie obo­wią­zu­je. Nie­kie­dy, gdy je­stem z nim na pu­sty­ni, w tym kra­ju, bę­dą­cym pra­wie wy­łącz­nie pu­sty­nią, i gdy on po­ka­zu­je mi rze­czy, któ­rych nie wi­dzę, gdy nie­mal sam jest tym kra­jem i wie, gdzie jest woda, przede mną ukry­ta, gdy czu­ję się ubo­ga wo­bec jego nie­zmie­rzo­nej sta­ro­ści, któ­ra wi­dzi je­dze­nie tam, gdzie ja wi­dzę pia­sek, my­ślę na prze­kór fak­tom, że tego wie­czo­ru opu­ści­łam mój dom, żeby tu­taj przy­być. Żeby do­trzeć do tej ci­szy, opu­ści­łam cię­żar tro­pi­ków, gdzie wszyst­ko się po­ru­sza i ha­ła­su­je.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: