Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Villette - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 października 2013
Ebook
21,25 zł
Audiobook
64,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Villette - ebook

Arcydzieło literatury i życia.

Ostatnia powieść Charlotte Brontë

Cóż za namiętność, ileż w niej ognia! W tej książce jest coś nadnaturalnego

– George Eliot

Najlepsza powieść Charlotte Brontë

– Virginia Woolf

 

Opublikowane w 1853 roku Villette Charlotte Brontë jest prekursorem powieści psychologicznej i pierwszym w światowej literaturze utworem, w którym zastosowano strumień świadomości – odmianę monologu wewnętrznego, która na dobre ukształtuje się dopiero w XX wieku. Dopiero za dwadzieścia lat urodzi się Proust, za trzydzieści Virginia Woolf i James Joyce. Powieść stanowiła nową propozycję. Gotycki charakter i burzliwą akcję, kojarzone zwykle z nazwiskiem Brontë, zastąpiła mistyka. Lecz chociaż Villette to studium samotności, dla czytelnika nie ma nic cenniejszego niż uczestniczyć w przygodach pięknego umysłu.

z przedmowy Eryka Ostrowskiego

 

Brontë oparła swoje ostatnie dzieło na wątkach autobiograficznych. Pod nazwą Villette kryje się Bruksela, gdzie w latach 40. XIX w. przyszła pisarka przeżywała zakazaną miłość do żonatego mężczyzny, profesora Constantina Hégera. Główna bohaterka powieści, Lucy Snowe, pozbawiona w Anglii widoków na przyszłość, decyduje się wziąć los we własne ręce i wyrusza do Europy. Przypadkiem w nocy trafia na pensję dla dziewcząt mieszczącą się w budynku dawnego klasztoru żeńskiego. Otrzymawszy tu posadę, wiedzie z początku bezbarwne życie nauczycielki angielskiego. Wkrótce jednak spostrzega, że każdy jej ruch w tym miejscu jest przez kogoś obserwowany. Usiłując rozwiązać zagadkę, zostaje uwikłana w wydarzenia z pogranicza świata materialnego i duchowego…

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-163-9
Rozmiar pliku: 4,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Arcydzieło literatury i życia

OSTAT­NIA PO­WIEŚĆ CHAR­LOT­TE BRON­TË

Jest 23 stycz­nia 1850 roku. Char­lot­te Bron­të pi­sze pierw­szy frag­ment no­wej po­wie­ści: „Moja chrzest­na mat­ka miesz­ka­ła w ład­nym domu wie­ko­we­go schlud­ne­go mia­sta Bret­ton”…

Mi­nął wła­śnie mie­siąc, od­kąd wró­ci­ła z Lon­dy­nu, gdzie przez kil­ka ty­go­dni prze­by­wa­ła z wi­zy­tą u swe­go wy­daw­cy, Geo­r­ge’a Smi­tha, i jego ro­dzi­ny. Tępy ból po tra­gicz­nym roku 1848–9, któ­ry w cią­gu dzie­wię­ciu mie­się­cy za­brał jej bra­ta i obie sio­stry, z wol­na za­czy­na za­stę­po­wać inne, daw­no nie­do­zna­wa­ne uczu­cie. Do Lon­dy­nu je­cha­ła w cięż­kiej ża­ło­bie, by wy­peł­nić zo­bo­wią­za­nia za­wo­do­we w związ­ku z wy­da­niem dru­giej po­wie­ści, Shir­ley. Wró­ci­ła z dziw­nie lek­kim ser­cem. My­śli jej sta­le krą­ży­ły wo­kół Geo­r­ge’a, mło­de­go, wów­czas za­le­d­wie dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nie­go wy­daw­cy jej ksią­żek, z któ­rym do­tych­czas łą­czy­ła ją tyl­ko służ­bo­wa ko­re­spon­den­cja. „Pięk­ny okaz mło­de­go, an­giel­skie­go biz­nes­me­na – za ta­kie­go go bio­rę i je­stem dum­na, że sta­no­wię je­den z jego fi­la­rów” – na­pi­sze o nim do przy­ja­ciół­ki już trzy dni po po­wro­cie do Ha­worth¹. Czy tyl­ko za ta­kie­go? W po­wie­ści, nad któ­rą bę­dzie pra­co­wa­ła po­nad dwa lata, prze­czy­ta­my: „Oce­niam war­tość jego wi­do­ku i boję się zo­stać nim ośle­pio­na”… Dr John, a ra­czej Gra­ham Bret­ton – tak go na­zwa­ła. Do­kąd to uczu­cie za­pro­wa­dzi głów­ną bo­ha­ter­kę?

W tym okre­sie pan­nie Bron­të nie za­przą­ta­ły gło­wy roz­wa­ża­nia nad roz­wo­jem eu­ro­pej­skiej li­te­ra­tu­ry i roli, jaką ode­gra w tym pro­ce­sie jej wła­sna twór­czość. W jej ży­ciu wła­śnie roz­po­czy­na­ła się przy­go­da, w któ­rej dzień po dniu, mie­siąc po mie­sią­cu ży­cie bę­dzie in­spi­ro­wa­ło fik­cję. Nie wie­dzia­ła jesz­cze wów­czas, że i fik­cja za­in­spi­ru­je ży­cie, a pi­sa­ne przez nią kar­ty no­wej po­wie­ści to kar­ty losu, któ­ry przez chwi­lę po­zwo­li trzy­mać się w rę­kach.

Cze­ka­ła na na­tchnie­nie. Kie­dy wresz­cie przy­cho­dzi­ło, snu­ła my­śli o po­rwa­nym toku wy­po­wie­dzi i cha­otycz­nej skład­ni. Two­rząc wi­zje, nie za­sta­na­wia­ła się nad tym, że pod jej pió­rem przy­bie­ra­ją for­mę nie­zna­ną jesz­cze li­te­ra­tu­rze. Do­pie­ro za dwa­dzie­ścia lat uro­dzi się Pro­ust, za trzy­dzie­ści Vir­gi­nia Wo­olf i Ja­mes Joy­ce. Do wy­da­nia pierw­szej czę­ści W po­szu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su zo­sta­je jesz­cze całe pięć­dzie­siąt lat, do Ulis­se­sa – sześć­dzie­siąt, do Pani Dal­lo­way – sie­dem­dzie­siąt pięć. Hen­ry Ja­mes ma do­pie­ro sie­dem lat i wie­le cza­su upły­nie, nim za­cznie zgłę­biać taj­ni­ki ko­bie­ce­go ser­ca i umy­słu.

Opu­bli­ko­wa­ne w 1853 roku Vil­let­te Char­lot­te Bron­të jest pier­wo­wzo­rem po­wie­ści psy­cho­lo­gicz­nej i pierw­szym w świa­to­wej li­te­ra­tu­rze utwo­rem, w któ­rym za­sto­so­wa­no stru­mień świa­do­mo­ści – od­mia­nę mo­no­lo­gu we­wnętrz­ne­go, któ­ra na do­bre ukształ­tu­je się do­pie­ro w XX wie­ku. Pew­ne par­tie po­wie­ści na­śla­du­ją tu prze­bieg mowy we­wnętrz­nej w sta­dium po­prze­dza­ją­cym wy­po­wiedź. Zdu­mio­na Eli­za­beth Ga­skell, przy­ja­ciół­ka i przy­szła bio­graf­ka pi­sar­ki, wprost spy­ta­ła ją, czy pi­sząc Vil­let­te, za­ży­wa­ła opium. Po­wieść sta­no­wi­ła nową pro­po­zy­cję. Go­tyc­ki cha­rak­ter i burz­li­wą ak­cję, ko­ja­rzo­ne zwy­kle z na­zwi­skiem Bron­të, za­stą­pi­ła mi­sty­ka. Lecz cho­ciaż Vil­let­te to stu­dium sa­mot­no­ści, dla czy­tel­ni­ka nie ma nic cen­niej­sze­go, niż uczest­ni­czyć w przy­go­dach pięk­ne­go umy­słu.

Była to naj­bar­dziej ocze­ki­wa­na książ­ka tam­tych lat, od­nio­sła też na­tych­miast ogrom­ny suk­ces. Współ­cze­śni nie szczę­dzi­li po­chwał, ale i nie kry­li za­sko­cze­nia. „Co­kol­wiek na­pi­sze Cur­rer Bell, jest nie­zwy­kłe. Na wszyst­kim, cze­go tknie, po­zo­sta­wia zna­mię ory­gi­nal­no­ści. Z trzech jej po­wie­ści ta jest chy­ba naj­dziw­niej­sza, naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­ca…” – pi­sa­ła Har­riet Mar­ti­ne­au². „Wła­śnie wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści, bo skoń­czy­łam czy­tać Vil­let­te, jesz­cze cu­dow­niej­szą po­wieść niż Jane Eyre. W tej książ­ce jest coś nad­na­tu­ral­ne­go” – za­chwy­ca­ła się Geo­r­ge Eliot³. „Naj­lep­sza po­wieść Char­lot­te Bron­të” – po­wie po la­tach Vir­gi­nia Wo­olf.

Au­tor­ka Jane Eyre two­rzy­ła swe ostat­nie dzie­ło, co­raz bar­dziej pod­da­jąc się de­pre­sji. Na dłu­gie ty­go­dnie za­rzu­ca­ła pi­sa­nie, cze­ka­jąc na in­spi­ra­cję, któ­rą pod­po­wie jej roz­wój wy­pad­ków w ży­ciu oso­bi­stym. Jed­nak uczu­cie mi­ło­ści, któ­re za­in­spi­ro­wa­ło Vil­let­te, z wol­na za­czę­ło ją prze­ra­stać. Była znu­żo­na cią­głą nie­pew­no­ścią, a du­cho­wa szar­pa­ni­na nie sprzy­ja­ła pra­cy nad ol­brzy­mią po­wie­ścią. Tak, z po­czu­cia we­wnętrz­nej nie­mo­cy, na­ro­dzi­ło się ar­cy­dzie­ło. Jak to moż­li­we?

Char­lot­te Bron­të za­wsze wie­rzy­ła w praw­dę, a spo­śród jej po­wie­ści ta naj­wier­niej od­zwier­cie­dla dzie­je jej ser­ca. Bo nie tyl­ko roz­gry­wa­ją­cy się w tym okre­sie wą­tek ze Smi­them tra­fia do Vil­let­te. Pi­sar­ka cofa się tu w prze­szłość, się­ga­jąc do wy­da­rzeń sprzed dzie­się­ciu lat, kie­dy prze­by­wa­jąc w Bruk­se­li, prze­ży­wa­ła swą mi­łość do Con­stan­ti­na Hége­ra. Temu wiel­kie­mu se­kre­to­wi Char­lot­te Bron­të po­świę­co­no już nie­jed­ną książ­kę, lecz tyl­ko mię­dzy wier­sza­mi Vil­let­te uważ­ny czy­tel­nik może zna­leźć od­po­wiedź na to, co na­praw­dę łą­czy­ło przy­szłą pi­sar­kę z jej żo­na­tym na­uczy­cie­lem.

Nie­zwy­kłe były też oko­licz­no­ści wpro­wa­dze­nia do po­wie­ści dru­gie­go wąt­ku mi­ło­sne­go. Wia­do­mo, że Geo­r­ge Smith, otrzy­maw­szy z koń­cem li­sto­pa­da 1852 roku rę­ko­pis trze­cie­go tomu Vil­let­te, prze­żył szok, któ­re­mu dał wy­raz w li­ście do Char­lot­te. Jed­nak to nie li­te­ra­tu­ra wy­wo­ła­ła w nim taki wstrząs. Zro­zu­miał, że otwie­ra­ją­cy tom XXXI roz­dział Nim­fa le­śna sta­no­wi, sym­bo­licz­nie prze­ka­za­ną, osta­tecz­ną de­cy­zję pi­sar­ki w ich spra­wie. „Lucy nie może po­ślu­bić dok­to­ra Joh­na; jest na to zbyt mło­dy, przy­stoj­ny, po­god­ny i uro­czy; to «umi­ło­wa­ny syn» Na­tu­ry i Losu, więc musi przy­cią­gnąć wy­gra­ną w lo­te­rii ży­cia. Jego żona po­win­na być mło­da, bo­ga­ta i ład­na…” – na­pi­sze Char­lot­te w od­po­wie­dzi swe­mu wy­daw­cy, pa­ra­fra­zu­jąc szek­spi­row­skie­go Otel­la⁴.

Vil­let­te to nie tyl­ko ar­cy­dzie­ło świa­to­wej li­te­ra­tu­ry, to tak­że naj­bar­dziej au­to­bio­gra­ficz­na z po­wie­ści Bron­të. Sto sześć­dzie­siąt lat od jej pierw­sze­go wy­da­nia rzu­ca na czy­tel­ni­ka ten sam urok. Lecz je­że­li urok rzu­ca Char­lot­te Bron­të, nie znaj­dzie się na świe­cie oso­ba, któ­ra chcia­ła­by zo­stać od­cza­ro­wa­na.

Eryk Ostrow­skiROZDZIAŁ I Bretton

Moja chrzest­na mat­ka miesz­ka­ła w ład­nym domu wie­ko­we­go schlud­ne­go mia­sta Bret­ton. Ro­dzi­na jej męża osia­dła tu­taj od wie­lu po­ko­leń, no­sząc na­wet na­zwi­sko jed­no­brz­mią­ce z na­zwą ko­leb­ki jej rodu: Bret­to­no­wie z Bret­ton. Czy sta­ło się to je­dy­nie dzię­ki oso­bli­we­mu zbie­go­wi oko­licz­no­ści, czy też da­le­ki ja­kiś przo­dek był oso­bi­sto­ścią od­po­wied­nio wy­bit­ną i do­sta­tecz­nie do­nio­słe­go zna­cze­nia, aby prze­ka­zać swo­je na­zwi­sko za­miesz­ki­wa­nej przez nie­go oko­li­cy – nic mi o tym nie wia­do­mo.

Kie­dy by­łam małą dziew­czyn­ką, jeź­dzi­łam do Bret­ton mniej wię­cej dwa razy w roku, za­wsze bar­dzo rada tym od­wie­dzi­nom. Dom i jego miesz­kań­cy szcze­gól­nie przy­pa­dli mi do gu­stu. Ob­szer­ne, ci­che po­ko­je, sta­ran­nie do­bra­ne me­ble, wiel­kie, ja­sne okna, bal­kon z wi­do­kiem na pięk­ną, sta­rą uli­cę, na któ­rej – zda­wa­ło się – sta­le pa­no­wał na­strój nie­dziel­nie od­święt­ny, tak była ci­cha, spo­koj­na i czy­sta. Wszyst­ko to po­do­ba­ło mi się nie­zmier­nie. W domu za­miesz­ka­nym przez lu­dzi do­ro­słych przed­mio­tem ogól­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia bywa za­zwy­czaj je­dy­ne znaj­du­ją­ce się wśród nich dziec­ko. I mną rów­nież wiel­ce in­te­re­so­wa­ła się – w spo­sób zrów­no­wa­żo­ny – pani Bret­ton, owdo­wia­ła, za­nim jesz­cze po­zna­łam ją, i ma­ją­ca tyl­ko je­dy­ne­go syna. Jej mąż, le­karz, umarł, kie­dy była jesz­cze mło­dą i przy­stoj­ną ko­bie­tą.

Nie pa­mię­tam jej mło­dą; jed­nak w cza­sie kie­dy ją po­zna­łam, była wciąż jesz­cze przy­stoj­na, wy­so­ka, do­brze zbu­do­wa­na i, mimo że mia­ła ciem­ną cerę jak na An­giel­kę, sma­głe jej po­licz­ki ja­śnia­ły za­wsze ru­mień­cem zdro­wia, try­ska­ją­ce­go rów­nież z jej pięk­nych, po­god­nie pa­trzą­cych na świat, czar­nych oczu. Uwa­ża­no po­wszech­nie za god­ny po­ża­ło­wa­nia fakt, że nie prze­ka­za­ła cery sy­no­wi, któ­ry miał nie­bie­skie oczy – już w wie­ku chło­pię­cym na­der prze­ni­kli­we – ani ko­lo­ru jego dłu­gich wło­sów, któ­rych bar­wy nie od­wa­ża­li się jego przy­ja­cie­le okre­ślić ści­ślej, na­zy­wa­jąc je zło­ty­mi, ile­kroć pa­dał na nie blask słoń­ca. Odzie­dzi­czył na­to­miast po mat­ce rysy twa­rzy, jak rów­nież bia­łe zęby, wzrost (a ra­czej za­po­wiedź wzro­stu, nie był jesz­cze bo­wiem roz­wi­nię­ty w peł­ni), a nade wszyst­ko, co znacz­nie lep­sze, zna­ko­mi­te zdro­wie oraz uspo­so­bie­nie zrów­no­wa­żo­ne i po­god­ne, war­te wię­cej ani­że­li po­sia­da­nie naj­więk­szej for­tu­ny.

Na je­sie­ni roku… ba­wi­łam w Bret­ton, do­kąd za­bra­ła mnie moja mat­ka chrzest­na, przy­je­chaw­szy po mnie do krew­nych, u któ­rych sta­le miesz­ka­łam w owym cza­sie. Przy­pusz­czam, że już wów­czas prze­wi­dy­wać mu­sia­ła przy­szły bieg wy­pad­ków, któ­rych ja oso­bi­ście nie po­dej­rze­wa­łam na­wet, jak­kol­wiek ich nie­okre­ślo­ne, męt­ne prze­czu­wa­nie wy­star­cza­ło do omro­cze­nia cie­niem smut­ku mo­je­go ów­cze­sne­go ży­cia; za­do­wo­lo­na też by­łam z tej zmia­ny śro­do­wi­ska i ota­cza­ją­cych mnie osób.

Czas upły­wał mi za­wsze mile u boku mo­jej mat­ki chrzest­nej, nie z za­wrot­ną szyb­ko­ścią wpraw­dzie, ale ła­god­nie, niby wez­bra­na rze­ka, prze­pły­wa­ją­ca przez rów­ni­nę. Moje od­wie­dzi­ny u niej po­dob­ne były do po­by­tu Chri­stia­na i Ho­pe­ful nad pew­nym mi­łym stru­my­kiem, ob­sa­dzo­nym po obu brze­gach zie­lo­ny­mi drze­wa­mi i łą­ka­mi, pięk­nie pstrzą­cy­mi się przez cały rok li­lia­mi i in­nym kwie­ciem. Nie było tu uro­ku uroz­ma­ice­nia ani pod­nie­ty nie­prze­wi­dzia­nych wy­da­rzeń; tak jed­nak lu­bi­łam spo­kój i tak mało żąd­na by­łam pod­niet, że kie­dy przy­szły wresz­cie, od­czu­łam je ra­czej jako nie­po­żą­da­ne za­kłó­ce­nie spo­ko­ju, ża­łu­jąc, że nie po­zo­sta­ły z dala ode mnie.

Pew­ne­go dnia nad­szedł list, któ­re­go treść była dla pani Bret­ton nie­spo­dzian­ką, a za­ra­zem nie­mi­le ją za­sko­czy­ła. My­śla­łam w pierw­szej chwi­li, że to wia­do­mość od mo­ich krew­nych, do­no­szą­cych o Bóg wie ja­kiej ka­ta­stro­fie; nie było jed­nak w li­ście żad­nej wzmian­ki o mnie. Chmu­ra zda­wa­ła się roz­pra­szać.

Na­za­jutrz, kie­dy po po­wro­cie z dłu­giej prze­chadz­ki we­szłam do zaj­mo­wa­nej prze­ze mnie sy­pial­ni, za­sta­łam w niej nie­spo­dzie­wa­ną zmia­nę. Oprócz mo­je­go fran­cu­skie­go łóż­ka, któ­re­mu cha­rak­te­ru mile ocie­nio­ne­go ustro­nia nada­wa­ły osła­nia­ją­ce je ko­ta­ry, sta­ło w rogu udra­po­wa­ne na bia­ło łó­żecz­ko, a oprócz mo­jej ko­mo­dy – mała ko­mód­ka z ró­ża­ne­go drew­na. Pa­trzy­łam zdu­mio­na.

– Co ozna­cza­ją te sprzę­ty? – za­py­ta­łam.

Od­po­wiedź była wy­raź­na i ja­sna.

– Przy­by­wa nowy gość. Pani Bret­ton ocze­ku­je jesz­cze ko­goś.

Przy obie­dzie, na któ­ry ze­szłam nie­ba­wem, wy­ja­śni­ło się wszyst­ko. Wkrót­ce będę mia­ła to­wa­rzysz­kę, małą dziew­czyn­kę, có­recz­kę przy­ja­cie­la i da­le­kie­go krew­ne­go nie­bosz­czy­ka dok­to­ra Bret­to­na. Dziew­czyn­ka ta – ob­ja­śnio­no mnie – stra­ci­ła nie­daw­no mat­kę, jak­kol­wiek – do­da­ła pani Bret­ton – stra­ta nie była tak wiel­ka, jak zra­zu mo­gło­by się wy­da­wać. Pani Home (tak brzmia­ło na­zwi­sko ro­dzi­ców ocze­ki­wa­ne­go go­ścia) była ko­bie­tą bar­dzo przy­stoj­ną, ale pło­chą, za­nie­dbu­ją­cą swo­je dziec­ko i spra­wia­ją­cą swo­je­mu mę­żo­wi wie­le roz­cza­ro­wań i za­wo­dów. Zwią­zek ich oka­zał się tak bar­dzo da­le­ki od mał­żeń­skiej har­mo­nii, że do­szło wresz­cie do se­pa­ra­cji, za zgo­dą obo­pól­ną, bez prze­pro­wa­dza­nia tej spra­wy przez sądy. Ry­chło po tym pani Home, prze­mę­czyw­szy się zbyt­nio na balu, za­zię­bi­ła się, za­pa­dła na go­rącz­ko­wą ja­kąś cho­ro­bę i wkrót­ce umar­ła. Mąż jej, czło­wiek wiel­ce uczu­cio­wy i wraż­li­wy z na­tu­ry, wstrzą­śnię­ty na­zbyt na­głym za­ko­mu­ni­ko­wa­niem mu tej wia­do­mo­ści, wmó­wił so­bie – i nie­po­dob­na było prze­ko­nać go, aby mo­gło być in­a­czej – że jego nad­mier­na su­ro­wość wzglę­dem żony, brak cier­pli­wo­ści i wy­ro­zu­mia­ło­ści dla niej przy­czy­ni­ły się do przy­spie­sze­nia tra­gicz­ne­go jej koń­ca. Tak bar­dzo tra­pił się tą my­ślą, że od­dzia­ła­ło to w koń­cu na­der ujem­nie na jego psy­chi­kę. Le­ka­rze za­le­ci­li mu dłuż­szą po­dróż, li­cząc na sku­tecz­ny wpływ zu­peł­nej zmia­ny wa­run­ków i oto­cze­nia. Pani Bret­ton za­ofia­ro­wa­ła się za­opie­ko­wać na ten czas jego małą có­recz­ką.

– Mam na­dzie­ję – rze­kła moja chrzest­na – że dziec­ko nie wda się w mat­kę i nie bę­dzie taką pło­chą, trzpio­to­wa­tą za­lot­ni­cą o pta­sim móżdż­ku, z jaką praw­dzi­wie roz­sąd­ne­mu czło­wie­ko­wi nie przy­szło­by na myśl się oże­nić. Pan Home może być, co praw­da, uwa­ża­ny za czło­wie­ka roz­sąd­ne­go – na swój spo­sób – jak­kol­wiek nie­zbyt prak­tycz­ne­go. Roz­mi­ło­wa­ny w na­uce, spę­dza pół ży­cia w la­bo­ra­to­rium na ro­bie­niu do­świad­czeń – cze­go jego mo­tyl­ko­wa­ta żona nie była nig­dy w sta­nie zro­zu­mieć ani znieść. Mu­szę przy­znać – do­da­ła szcze­rze moja chrzest­na mat­ka – że i mnie sa­mej nie bar­dzo by się to po­do­ba­ło.

Na za­da­ne jej w tej spra­wie py­ta­nie wy­ja­śni­ła mi, że, jak utrzy­my­wał jej nie­bosz­czyk mąż, pan Home odzie­dzi­czył na­uko­we upodo­ba­nia po wuju z li­nii ma­cie­rzy­stej, zna­nym fran­cu­skim uczo­nym. Al­bo­wiem pan Home był po­cho­dze­nia mie­sza­ne­go: fran­cu­skie­go i szkoc­kie­go, i miał krew­nych we Fran­cji, z któ­rych nie­je­den pi­sał swo­je na­zwi­sko z po­prze­dza­ją­cym je ary­sto­kra­tycz­nym „de” i uwa­żał swój ród za szla­chec­ki.

Tego sa­me­go wie­czo­ru wy­sła­no słu­żą­ce­go na spo­tka­nie ko­la­sy pocz­to­wej, któ­rą miał przy­być nasz mały gość. Pani Bret­ton i ja sie­dzia­ły­śmy w sa­lo­nie w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd dziec­ka, same ze wzglę­du na nie­obec­ność Joh­na Gra­ha­ma, któ­ry po­je­chał w od­wie­dzi­ny do jed­ne­go z ko­le­gów szkol­nych, miesz­ka­ją­ce­go na wsi. Moja mat­ka chrzest­na skra­ca­ła so­bie czas ocze­ki­wa­nia czy­ta­niem ga­ze­ty wie­czor­nej, a ja szy­łam. Wie­czór był burz­li­wy i słot­ny, deszcz siekł o szy­by, wiatr dął nie­ustan­nie, za­wo­dząc ża­ło­śnie.

– Bied­ne dziec­ko! – wzdy­cha­ła pani Bret­ton od cza­su do cza­su. – Jaka okrop­na po­go­da do po­dró­żo­wa­nia! Chcia­ła­bym, aby zna­la­zła się już bez­piecz­nie tu­taj.

Na krót­ko przed dzie­sią­tą jęk­nął dzwo­nek przy drzwiach wej­ścio­wych, oznaj­mia­jąc po­wrót War­re­na (tak na­zy­wał się wy­sła­ny po małą słu­żą­cy). Gdy tyl­ko otwo­rzo­no drzwi na dole, zbie­głam do holu, gdzie stał już ku­fer oraz kil­ka tek­tu­ro­wych pu­deł, a przy nich mło­da pia­stun­ka, u pod­nó­ża scho­dów zaś War­ren, nio­są­cy na rę­kach i tu­lą­cy do sie­bie ja­kieś po­owi­ja­ne w sza­le za­wi­niąt­ko.

– Czy to jest przy­wie­zio­ne dziec­ko? – za­py­ta­łam.

– Tak, pro­szę pa­nien­ki.

Chcia­łam od­wi­nąć sza­le, aby zo­ba­czyć małą, ona jed­nak po­spiesz­nie od­wró­ci­ła gło­wę i ukry­ła twarz na ra­mie­niu War­re­na.

– Pro­szę mnie po­sta­wić na pod­ło­gę – szep­nę­ło dziec­ko ci­chut­kim gło­sem w chwi­li, kie­dy War­ren otwie­rał drzwi sa­lo­nu – i zdjąć ze mnie ten szal – do­da­ło, usi­łu­jąc rów­no­cze­śnie wy­cią­gnąć ma­leń­ką rącz­ką szpil­kę przy­trzy­mu­ją­cą szal, aby z ro­dza­jem ka­pry­śne­go po­śpie­chu zrzu­cić z sie­bie nie­zdar­ne opa­tu­le­nie. Istot­ka, któ­ra wy­ło­ni­ła się spod nie­go, pró­bo­wa­ła zło­żyć szal, jed­nak oka­zał się on zbyt cięż­ki i wiel­ki, aby mo­gła mu spro­stać siła drob­niut­kich rą­czek i ra­mion.

– Pro­szę to dać Har­riet – roz­ka­za­ła ma­leń­ka. – Już ona zło­ży go jak trze­ba.

Po wy­da­niu tego roz­po­rzą­dze­nia zwró­ci­ła się ku pani Bret­ton, w któ­rej twa­rzy utkwi­ła ba­daw­cze spoj­rze­nie.

– Chodź, ko­cha­nie – za­chę­ci­ła ją pani Bret­ton. – Mu­szę zo­ba­czyć, czy nie prze­mo­kłaś i nie zzię­błaś. Ogrze­jesz się przy ko­min­ku.

Dziec­ko po­spie­szy­ło na to we­zwa­nie. Uwol­nio­na z opa­tu­le­nia fi­gur­ka oka­za­ła się nie­po­mier­nie drob­na, za­ra­zem zgrab­niut­ka, lek­ka jak piór­ko, nad­zwy­czaj kształt­na i po­cią­ga­ją­ca. Sie­dząc na ko­la­nach mo­jej mat­ki chrzest­nej, spra­wia­ła wra­że­nie lal­ki ra­czej niż dziec­ka. Po­do­bień­stwo do lal­ki po­tę­go­wa­ła w mo­ich oczach jej szyj­ka, cie­niut­ka i de­li­kat­na jak uto­czo­na z wo­sku, a tak­że głów­ka okry­ta gąsz­czem je­dwa­bi­stych lo­ków.

Pani Bret­ton, roz­cie­ra­jąc dło­nie, nóż­ki i ra­mio­na ma­łej, prze­ma­wia­ła do niej krót­ki­mi, piesz­czo­tli­wy­mi zda­nia­mi. Dziec­ko zra­zu wpa­try­wa­ło się w star­szą ko­bie­tę z wni­kli­wą cie­ka­wo­ścią, ry­chło jed­nak jej twa­rzycz­kę opro­mie­nił uśmiech pe­łen uj­mu­ją­ce­go wdzię­ku. Pani Bret­ton nie na­le­ża­ła na ogół do osób na­zbyt ła­two i hoj­nie da­rzą­cych piesz­czo­ta­mi; na­wet w sto­sun­ku do uwiel­bia­ne­go je­dy­ne­go syna rzad­ko da­wa­ła po­wo­do­wać się sen­ty­men­tem, czę­sto wręcz prze­ciw­nie na­wet, była czy też uda­wa­ła oschłą. Kie­dy jed­nak ta drob­na dzie­ci­na uśmiech­nę­ła się do niej, po­ca­ło­wa­ła ją i za­py­ta­ła:

– Jak cię zwą, pta­szy­no?

– Pa­nien­ką.

– A jak jesz­cze, prócz pa­nien­ki?

– Pol­ly – tak na­zy­wa ją oj­czu­lek – do­da­ła opie­kun­ka.

– A czy Pol­ly chęt­nie za­miesz­ka u mnie?

– Nie na za­wsze; tyl­ko do­pó­ki nie po­wró­ci oj­czu­lek. Od­je­chał – do­da­ła, po­trzą­sa­jąc wy­mow­nie głów­ką.

– Oj­czu­lek po­wró­ci do swo­jej Pol­ly albo przy­śle po nią.

– Na pew­no po­wró­ci, pro­szę pani? Czy pani wie o tym?

– My­ślę, że tak.

– A Har­riet my­śli, że nie; przy­najm­niej, że nie tak pręd­ko. Jest cho­ry.

Oczy jej za­szkli­ły się łza­mi. Wy­su­nę­ła rącz­kę z ręki pani Bret­ton i spró­bo­wa­ła zsu­nąć się z jej ko­lan, na­po­tkaw­szy wszak­że opór, rze­kła:

– Chcia­ła­bym zejść już, pro­szę pani. Mogę sie­dzieć na sto­łecz­ku.

Pani Bret­ton po­zwo­li­ła jej ze­śli­zgnąć się, a wów­czas mała wzię­ła sto­łe­czek, prze­nio­sła go do po­grą­żo­ne­go w naj­głęb­szym cie­niu kąta i tam usia­dła. Pani Bret­ton, jak­kol­wiek na­tu­ra wład­cza, a w spra­wach po­waż­nych na­wet nie­ubła­ga­nie sta­now­cza, by­wa­ła czę­sto bier­na i ustęp­liwa w dro­bia­zgach: nie sprze­ci­wi­ła się też dziec­ku, po­zo­sta­wia­jąc ma­łej wol­ną wolę.

– Nie zwra­caj na nią uwa­gi na ra­zie – ostrze­gła mnie.

Ja jed­nak nie od­wra­ca­łam od niej uwa­gi ani na chwi­lę, ob­ser­wu­jąc ją, opie­ra­ją­cą drob­ny ło­kieć na drob­niut­kim ko­lan­ku, a głów­kę na rącz­ce. Do­strze­głam, że wy­ję­ła z kie­szon­ki swo­jej ma­łej spód­nicz­ki czwo­ro­kąt­ny cie­niut­ki ka­wa­łek ba­ty­stu, któ­ry miał słu­żyć jej za chust­kę do nosa. Po chwi­li do mo­ich wy­jąt­ko­wo wraż­li­wych uszu do­le­ciał ci­chut­ki od­głos łka­nia. Inne dzie­ci zwy­kły, kie­dy je coś boli czy smu­ci, pła­kać gło­śno, ha­ła­śli­wie, nie wsty­dząc się ani nie po­wstrzy­mu­jąc łez. Ta ma­leń­ka isto­ta łka­ła pra­wie nie­do­sły­szal­nie, od cza­su do cza­su tyl­ko zdra­dza­jąc swo­je wzru­sze­nie le­ciut­kim po­cią­ga­niem no­sem. Pani Bret­ton nie sły­sza­ła tego, na szczę­ście. Nie­ba­wem gło­sik, do­cho­dzą­cy z ciem­ne­go kąta, za­py­tał:

– Czy moż­na za­dzwo­nić na Har­riet?

Za­dzwo­ni­łam. We­zwa­na pia­stun­ka przy­szła nie­ba­wem.

– Trze­ba mnie po­ło­żyć do łóż­ka – roz­ka­za­ła jej ma­lut­ka pani. – Mu­sisz za­py­tać, gdzie będę spa­ła.

Har­riet wy­ja­śni­ła, że zdą­ży­ła już się do­wie­dzieć.

– Za­py­taj, czy wol­no ci bę­dzie spać ze mną – po­le­ci­ła mała.

– Nie, pa­nien­ko – od­par­ła Har­riet. – Ma pa­nie­necz­ka spać w jed­nym po­ko­ju z tą pa­nią. – Wska­za­ła gło­wą na mnie.

„Pa­nie­necz­ka” po­zo­sta­ła w ciem­nym ką­cie, za­uwa­ży­łam jed­nak, że szu­ka mnie wzro­kiem. Przy­glą­da­ła mi się ba­daw­czo przez chwi­lę, po czym skie­ro­wa­ła się do wyj­ścia.

– Ży­czę pani do­brej nocy – po­wie­dzia­ła, zwra­ca­jąc się do pani Bret­ton, mnie zaś omi­nę­ła w mil­cze­niu.

– Do­bra­noc ci, Pol­ly – po­wie­dzia­łam.

– Nie ma po­trze­by mó­wić mi do­bra­noc; mamy prze­cież spać w tym sa­mym po­ko­ju – od­po­wie­dzia­ła, po czym zni­kła za drzwia­mi sa­lo­nu. Usły­sza­ły­śmy jesz­cze tyl­ko pro­po­zy­cję Har­riet za­nie­sie­nia jej na górę.

– Nie ma po­trze­by – brzmia­ła od­po­wiedź. – Nie ma po­trze­by! Nie ma po­trze­by! – wo­ła­ła, wspi­na­jąc się mo­zol­nie po scho­dach i wy­raź­nie po­włó­cząc zmę­czo­ny­mi drob­ny­mi sto­pa­mi.

Gdy go­dzi­nę póź­niej przy­szłam do sy­pial­ni, mała jesz­cze nie spa­ła. Uło­ży­ła po­dusz­ki w ten spo­sób, aby mo­gły pod­trzy­mać ją w po­zy­cji sie­dzą­cej: obie jej rącz­ki spo­czy­wa­ły na koł­drze, sple­cio­ne ge­stem ci­chej re­zy­gna­cji. Przez ja­kiś czas nie od­zy­wa­łam się do niej, wszak­że przed zga­sze­niem świe­cy po­ra­dzi­łam jej, aby po­ło­ży­ła się wy­god­niej.

– I to przyj­dzie – brzmia­ła od­po­wiedź.

– Ale za­zię­bisz się w ten spo­sób, mała pa­nien­ko.

Wzię­ła z krze­sła, sto­ją­ce­go przy jej łó­żecz­ku, drob­ną ja­kąś sztu­kę ubra­nia i na­rzu­ci­ła ją so­bie na ra­mion­ka. Po­zwo­li­łam jej ro­bić, co chcia­ła. Wsłu­chu­jąc się przez chwi­lę w ciem­no­ści, zda­łam so­bie spra­wę, że ona wciąż jesz­cze pła­cze, usi­łu­je jed­nak czy­nić to moż­li­wie naj­ci­szej i naj­pow­ścią­gli­wiej.

Obu­dziw­szy się o świ­cie, usły­sza­łam szum wody ście­ka­ją­cej jak gdy­by cien­ką struż­ką. Spoj­rza­łam w stro­nę, skąd do­cho­dził ten od­głos i uj­rza­łam Pol­ly, któ­ra już wsta­ła i wdra­paw­szy się na krze­sło przy umy­wal­ni, z wy­sił­kiem prze­chy­la­ła dzba­nek (któ­re­go nie była w sta­nie udźwi­gnąć), aby prze­lać jego za­war­tość do mi­ski. Cie­ka­wy był wi­dok jej my­ją­cej się i ubie­ra­ją­cej. Drob­na fi­gur­ka uwi­ja­ła się przy tych czyn­no­ściach tak żywo, a za­ra­zem tak bez­sze­lest­nie! Wi­docz­ne było, że nie przy­wy­kła oby­wać się przy ubie­ra­niu bez cu­dzej po­mo­cy: gu­zi­ki, ha­ft­ki, wstą­żecz­ki, ta­siem­ki i dziur­ki do ich prze­wle­ka­nia na­strę­cza­ły jej wie­le trud­no­ści, któ­re usi­ło­wa­ła po­ko­ny­wać ze wzru­sza­ją­cą wy­trwa­ło­ścią. Zło­ży­ła po­rząd­nie swo­ją ko­szul­kę noc­ną, wy­gła­dzi­ła, jak tyl­ko umia­ła naj­le­piej, fał­dy po­sła­nia, po czym, cof­nąw­szy się do ką­ci­ka, w któ­rym ukry­wa­ły ją zwo­je dra­pu­ją­cych łó­żecz­ko bia­łych mu­śli­no­wych fi­ra­nek, za­cho­wy­wa­ła się ci­cho. Unio­słam się na łóż­ku i wy­cią­gnę­łam gło­wę, aby zo­ba­czyć, co robi. Klę­cza­ła, oparł­szy czo­ło na dło­niach. Wi­docz­ne było, że od­ma­wia pa­cie­rze.

Pia­stun­ka za­stu­ka­ła do drzwi. Mała ze­rwa­ła się.

– Je­stem ubra­na, Har­riet – rze­kła. – Sama się ubra­łam, na pew­no jed­nak nie je­stem po­za­pi­na­na po­rząd­nie. Po­praw na mnie wszyst­ko.

– Dla­cze­go pa­nie­necz­ka ubra­ła się sama?

– Ci­cho, Har­riet! Nie mów tak gło­śno, żeby nie obu­dzić tej dziew­czy­ny.

Oczy­wi­ste było, że mówi o mnie, przy­pusz­cza­jąc, że śpię, po­now­nie bo­wiem po­ło­ży­łam się i za­mknę­łam oczy.

– Ubra­łam się umyśl­nie sama, żeby umieć, jak od­je­dziesz ode mnie.

– Czy pa­nie­necz­ka chce, że­bym od­je­cha­ła?

– Kie­dy by­łaś zła, nie­raz chcia­łam, że­byś ode­szła od nas, ale te­raz nie. Za­wiąż mi po­rząd­nie szar­fę w pa­sie i przy­gładź mi wło­sy, jak na­le­ży, pro­szę cię.

– Szar­fa pa­nie­necz­ki leży jak ula­na. Jaka z pa­nie­necz­ki po­rząd­nic­ka.

– Nie, nie, trze­ba za­wią­zać ją jesz­cze raz. Pro­szę cię, zrób to.

– Do­brze już, do­brze. Ale jak po­ja­dę, musi pa­nie­necz­ka pro­sić tę mło­dą pa­nią, żeby po­mo­gła przy ubie­ra­niu.

– Za nic w świe­cie.

– Dla­cze­go? Jest bar­dzo miła. Spo­dzie­wam się, że pa­nie­necz­ka bę­dzie grzecz­na dla niej i nie bę­dzie za­dzie­ra­ła nosa po swo­je­mu.

– Nie chcę, żeby mnie ubie­ra­ła! Nie chcę, sły­szysz? Za żad­ne skar­by!

– Śmiesz­ne z pa­nie­necz­ki stwo­rze­nie.

– Nie ro­bisz mi rów­ne­go prze­dzia­łu, Har­riet. Bę­dzie znów po­krę­co­ny.

– Kto by tam kie­dy do­go­dził pa­nien­ce. No, a te­raz do­brze?

– Tak so­bie. Do­kąd mam iść te­raz, kie­dy je­stem ubra­na?

– Za­pro­wa­dzę pa­nie­necz­kę do po­ko­ju śnia­da­nio­we­go.

– Do­brze. Chodź­my.

Skie­ro­wa­ły się ku drzwiom. Na­gle mała za­trzy­ma­ła się.

– O, Har­riet, dla­cze­go to nie jest dom oj­czul­ka! Nie znam tych wszyst­kich lu­dzi!

– Niech pa­nie­necz­ka bę­dzie grzecz­na i nie ka­pry­si.

– Je­stem grzecz­na, ale boli mnie tu­taj. – Do­tknę­ła ręką oko­li­cy ser­ca. – Oj­czul­ku! Oj­czul­ku! – za­wo­dzi­ła płacz­li­wie.

Pod­nio­słam się, aby po­ło­żyć kres tej sce­nie, do­pó­ki jesz­cze moż­na było za­po­biec gwał­tow­ne­mu wy­bu­cho­wi.

– Niech pa­nien­ka po­wie dzień do­bry mło­dej pani – na­ka­za­ła Har­riet.

Rzu­ci­ła po­śpiesz­nie „dzień do­bry”, po czym wy­szła za pia­stun­ką z po­ko­ju.

Har­riet wy­je­cha­ła tego sa­me­go dnia, uda­jąc się do swo­ich zna­jo­mych, miesz­ka­ją­cych w są­siedz­twie.

Zszedł­szy na dół, za­sta­łam Pau­li­nę (dziec­ko mó­wi­ło o so­bie: Pol­ly, wszak­że jej peł­ne, nie­zdrob­nia­łe imię brzmia­ło Pau­li­na Ma­ria) sie­dzą­cą przy sto­le śnia­da­nio­wym tuż obok pani Bret­ton. Stał przed nią ku­bek mle­ka, a mała krom­ka chle­ba wy­peł­nia­ła rącz­kę le­żą­cą bez ru­chu na ob­ru­sie. Mała nie ja­dła.

– Nie mam po­ję­cia, jak damy so­bie radę z tym stwo­rzon­kiem – zwró­ci­ła się do mnie moja mat­ka chrzest­na po śnia­da­niu i odej­ściu Pol­ly. – Nic nie bie­rze do ust, a po jej oczach i ca­łej twa­rzy wi­dać wy­raź­nie, że nie spa­ła.

Uspo­ko­iłam pa­nią Bret­ton, wy­ra­ża­jąc uf­ność we wpływ cza­su i ser­decz­ne ob­cho­dze­nie się z dziec­kiem.

– Gdy­by po­lu­bi­ła ko­goś w na­szym domu, przy­zwy­cza­iła­by się wkrót­ce, nie wcze­śniej jed­nak – od­par­ła pani Bret­ton.ROZDZIAŁ II Paulina

Upły­nę­ło kil­ka dni i, jak się zda­wa­ło, trud­no było li­czyć na to, aby dziec­ko mia­ło po­lu­bić ko­goś szcze­gól­nie w domu no­wej opie­kun­ki. Nie była wła­ści­wie nie­grzecz­na ani ka­pry­śna, nie moż­na by­ło­by na­wet na­zwać jej nie­po­słusz­ną. Trud­no wszak­że o isto­tę, któ­rej nie spo­sób tak jak jej uko­ić, kie­ro­wać nią, a cho­ciaż­by przy­sto­so­wać do no­wych wa­run­ków. Była zgnę­bio­na, tak wy­raź­nie zgnę­bio­na, że żad­na oso­ba do­ro­sła nie mo­gła­by rów­nie bez­sprzecz­nie wy­ra­żać swe­go smut­ku ukła­dem twa­rzy i ca­łej po­sta­ci. Żad­ne po­żło­bio­ne zmarszcz­ka­mi ob­li­cze do­ro­słe­go wy­gnań­ca, prze­by­wa­ją­ce­go na an­ty­po­dach i tę­sk­nią­ce­go za Eu­ro­pą, nie mo­gło­by zdra­dzać wy­raź­niej­szych oznak tę­sk­no­ty za do­mem ro­dzin­nym ani­że­li twa­rzycz­ka tego dziec­ka. Zda­wa­ła się sta­rzeć, szczu­pleć i mi­zer­nieć w oczach. Ja oso­bi­ście, nie­ob­da­rzo­na udrę­ką na­zbyt buj­nej i prze­czu­lo­nej wy­obraź­ni, do­zna­wa­łam za­wsze dziw­ne­go uczu­cia, ile­kroć, otwo­rzyw­szy drzwi, za­sta­wa­łam małą samą jed­ną, przy­kuc­nię­tą w ką­cie i opie­ra­ją­cą głów­kę na drob­niut­kiej rącz­ce. Po­kój, w któ­rym prze­by­wa­łam, wy­da­wał mi się nie­za­miesz­ka­ny, ale na­wie­dzo­ny przez zja­wę upior­ną.

A nie­kie­dy znów, gdy bu­dzi­łam się w noc księ­ży­co­wą, do­strze­ga­łam jej ma­leń­ką bia­łą fi­gur­kę w noc­nej ko­szul­ce, klę­czą­cą na łóż­ku i mod­lącą się żar­li­wie, jak go­rą­ca ka­to­licz­ka czy me­to­dyst­ka – spra­wia­ła na mnie wra­że­nie świę­tej w eks­ta­zie za­chwy­ce­nia. Nie wie­dzia­łam wów­czas, co mam o tym my­śleć, czu­łam jed­nak, że fan­ta­zju­ję tak samo nie­zdro­wo i nie­lo­gicz­nie jak ta, tra­wio­na nie­dzie­cię­cą tę­sk­no­tą, mała dziew­czyn­ka.

Rzad­ko moje ucho pod­chwy­ty­wa­ło po­je­dyn­cze sło­wa jej mo­dli­twy, tak ci­cho ją szep­ta­ła; cza­sem na­wet była to mo­dli­twa zu­peł­nie nie­ma, nie­wy­po­wia­da­na ar­ty­ku­ło­wa­ny­mi dźwię­ka­mi. Je­śli jed­nak cza­sa­mi uda­wa­ło mi się roz­róż­nić ja­kieś sło­wa, było to nie­zmien­ne we­zwa­nie: „Oj­czul­ku, mój dro­gi oj­czul­ku!”.

Zro­zu­mia­łam, że mam przed sobą nie­zwy­kłą kon­struk­cję psy­chicz­ną, zdra­dza­ją­cą skłon­no­ści ma­nia­kal­ne, któ­re uwa­ża­łam za­wsze za naj­więk­szą klę­skę, jaką może być do­tknię­ta na­tu­ra ludz­ka.

Trud­no prze­wi­dzieć, do cze­go mo­gło­by w koń­cu do­pro­wa­dzić małą jej sa­mo­udrę­cze­nie, gdy­by trwa­ło w dal­szym cią­gu, nie­uda­rem­nio­ne przez ni­ko­go. Na szczę­ście wszak­że na­strój dziec­ka uległ na­głe­mu i nie­spo­dzie­wa­ne­mu zwro­to­wi.

Pew­ne­go dnia pani Bret­ton, chcąc wy­do­stać małą z kąta, w któ­rym sta­le za­szy­wa­ła się, i za­jąć czymś jej umysł, po­sa­dzi­ła ją na ła­wecz­ce pod oknem i po­le­ci­ła jej po­li­czyć, ile pań i ilu pa­nów przej­dzie uli­cą w cią­gu okre­ślo­ne­go cza­su. Dziec­ko jed­nak sie­dzia­ło z miną tępą i obo­jęt­ną, nie pa­trząc pra­wie, a już na pew­no nie li­cząc, gdy na­gle – nie spusz­cza­łam z niej przez cały czas oczu – do­strze­głam na jej twa­rzy zmia­nę bły­ska­wicz­ną. Ta­kie nie­bez­piecz­nie prze­wraż­li­wio­ne (jak to się na­zy­wa) na­tu­ry na­strę­cza­ją wie­le cie­ka­wych spo­strze­żeń ob­ser­wu­ją­cym je oso­bom, szczę­śli­wie chro­nio­nym – dzię­ki chłod­niej­sze­mu tem­pe­ra­men­to­wi – przed ule­ga­niem nie­rów­nym na­stro­jom i czcze­mu fan­ta­zjo­wa­niu. Wpa­trzo­ne w je­den punkt oczy dziew­czyn­ki roz­pa­li­ły się, drob­ne, sta­le na­chmu­rzo­ne czół­ko roz­ja­śni­ło się pro­mien­nie, wy­raz smut­ku i przy­gnę­bie­nia znikł, jak gdy­by zdmuch­nię­ty cza­rem, z jej twa­rzycz­ki, ustę­pu­jąc miej­sca na­głe­mu oży­wie­niu i pod­nie­ce­niu.

– Tak! To on! – wy­rwa­ło się z jej ust.

I z szyb­ko­ścią pta­ka czy wy­rzu­co­nej z łuku strza­ły po­mknę­ła z po­ko­ju. W jaki spo­sób uda­ło jej się otwo­rzyć cięż­kie drzwi wej­ścio­we na dole, nie mam po­ję­cia, chy­ba że szczę­śli­wym dla niej tra­fem były uchy­lo­ne. A może ze­tknę­ła się z War­re­nem, któ­ry nie mógł oprzeć się jej żą­da­niu – wy­obra­żam so­bie, jak da­le­ce na­tar­czy­we­mu i gwał­tow­ne­mu! W każ­dym ra­zie, wy­pa­tru­jąc z za­cie­ka­wie­niem przez okno, uj­rza­łam ma­leń­ką fi­gur­kę w czar­nej su­kien­ce i w zgrab­nym, drob­no pli­so­wa­nym far­tusz­ku (nie­po­dob­na było skło­nić Pol­ly do no­sze­nia ochra­nia­ją­cych całą su­kien­kę far­tu­chów, tak wiel­ki ży­wi­ła do nich wstręt), bie­gną­cą pę­dem przez jezd­nię. W chwi­li gdy za­mie­rza­łam zwró­cić się do pani Bret­ton, aby ją ostrzec, że mała wy­bie­gła jak osza­la­ła na uli­cę i że na­le­ża­ło­by na­tych­miast po­spie­szyć za nią, zo­ba­czy­łam, że dziec­ko zo­sta­ło po­chwy­co­ne przez ko­goś i ukry­te na czy­jejś pier­si za­rów­no przed moim wzro­kiem, jak i przed zdu­mio­ny­mi spoj­rze­nia­mi prze­chod­niów. Po­rwa­nia tego do­ko­nał ja­kiś pan, któ­ry te­raz, okryw­szy ma­leń­ką swo­im płasz­czem, skie­ro­wał się wraz z nią ku do­mo­wi, skąd wy­bie­gła.

Przy­pusz­cza­łam, że odda dziec­ko słu­żą­ce­mu, a sam odej­dzie, wbrew mo­je­mu prze­wi­dy­wa­niu jed­nak wszedł i on tak­że, to­wa­rzy­sząc ma­łej na pię­tro.

Spo­sób przy­ję­cia go przez pa­nią Bret­ton ujaw­nił mi od razu, że jego oso­ba jest jej do­brze zna­na. Po­wi­ta­ła go ser­decz­nie, wy­da­jąc się jed­nak spło­szo­na, zdzi­wio­na i chy­ba nie­mi­le za­sko­czo­na. Nie­my wy­rzut, jaki przy­by­ły wy­czy­tał w jej spoj­rze­niu, skło­nił go do wy­ja­śnie­nia:

– Nie by­łem w sta­nie oprzeć się, dro­ga pani; nie mo­głem opu­ścić kra­ju, nie prze­ko­naw­szy się oso­bi­ście, czy moja ma­leń­ka przy­zwy­cza­iła się do no­we­go oto­cze­nia.

– Pań­skie przy­by­cie znów ją od nie­go od­zwy­czai.

– Mam na­dzie­ję, że nie. I cóż, jak się ma i co po­ra­bia naj­słod­sza kru­szyn­ka oj­czu­sio­wa?

Z py­ta­niem tym zwró­cił się do Pau­li­ny, sia­da­jąc na krze­śle i sta­wia­jąc ją na pod­ło­dze przed sobą.

– Jak się ma i co po­ra­bia kru­szyn­ka oj­czu­sio­wa? – po­wtó­rzy­ła py­ta­nie, przy­tu­lo­na do ko­lan ojca i wpa­trzo­na w za­chwy­cie w jego twarz.

Była to ci­cha i poza tymi kil­ko­ma sło­wa­mi nie­ma sce­na, tak głę­bo­ko wszak­że wzru­sza­ją­ca dzię­ki mo­dli­tew­ne­mu nie­le­d­wie sku­pie­niu, w ja­kim się od­by­ła, że tym bar­dziej przy­gnę­bia­ją­ce spra­wi­ła na mnie wra­że­nie. Przy wszel­kich, nie­po­wścią­ga­nych siłą woli, nie­opa­no­wa­nych wy­bu­chach spra­wia wi­dzo­wi ulgę po­czu­cie pew­nej ich śmiesz­no­ści, i stąd wzgar­dy dla nich; za naj­bar­dziej przy­tła­cza­ją­cą na­to­miast uwa­ża­łam za­wsze tego ro­dza­ju wraż­li­wość, któ­ra gnę­bi siłą wła­snej po­tę­gi – ol­brzym nie­wol­nik ugi­na­ją­cy się pod pa­no­wa­niem trzeź­we­go roz­sąd­ku.

Pan Home był męż­czy­zną o su­ro­wych – może na­wet na­le­ża­ło­by po­wie­dzieć twar­dych – ry­sach; czo­ło miał po­bruż­dżo­ne, ko­ści po­licz­ko­we wy­sta­ją­ce. Była to twarz ty­po­wo szkoc­ka, w oczach jego wszak­że ma­lo­wa­ła się nie­zwy­kła u Szko­tów głę­bia uczu­cia, w tej chwi­li ujaw­nio­ne­go wy­raź­nie w pod­nie­ce­niu, któ­re­go nie był zdol­ny po­ko­nać. Jego pół­noc­ny ak­cent w mo­wie har­mo­ni­zo­wał z całą fi­zjo­no­mią. Wy­glą­dem spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka za­ra­zem dum­ne­go i pro­sto­li­nij­ne­go.

Po­ło­żył dłoń na pod­nie­sio­nej ku nie­mu głów­ce dziec­ka, któ­re szep­nę­ło:

– Po­ca­łuj swo­ją Pol­ly, oj­czul­ku!

Po­ca­ło­wał ją. Pra­gnę­łam usły­szeć z ust dziec­ka ja­kiś spa­zma­tycz­ny okrzyk, któ­ry przy­niósł­by mi ulgę i przy­wró­cił­by mi spo­kój. Mała za­cho­wy­wa­ła się wszak­że za­dzi­wia­ją­co ci­cho: jak gdy­by speł­ni­ło się wszyst­ko, cze­go pra­gnę­ła i dla­te­go była upo­jo­na szczę­ściem i ra­do­ścią.

Nie przy­po­mi­na­jąc swe­go ojca ani ry­sa­mi, ani wy­ra­zem twa­rzy, była prze­cież jego nie­odrod­ną cór­ką: uspo­so­bie­nie jej kształ­to­wa­ło się pod jego wpły­wem, jej umysł na­peł­nio­ny był tre­ścią jego umy­słu ni­czym fi­li­żan­ka – pły­nem wla­nym do niej z dzban­ka.

Pan Home umiał nie­wąt­pli­wie po mę­sku pa­no­wać nad sobą, nie­za­leż­nie od emo­cji, ja­kie wy­wo­ły­wa­ły w nim pew­ne spra­wy.

– Pol­ly – rzekł wpa­trzo­ny w swo­ją małą có­recz­kę – zejdź do holu; leży tam na krze­śle moje pal­to; prze­szu­kaj kie­sze­nie, znaj­dziesz w jed­nej z nich chust­kę do nosa, któ­rą przy­nie­siesz mi tu­taj.

Usłu­cha­ła od razu, po­szła i po­wró­ci­ła szyb­ko, cze­ka­jąc po­słusz­nie z chust­ką w rącz­ce. Wy­glą­da­ła praw­dzi­wie jak ob­ra­zek z tą swo­ją zgrab­ną, drob­niut­ką fi­gur­ką, opar­ta o ko­la­na Home’a. Wi­dząc jed­nak, że oj­ciec nie prze­sta­je roz­ma­wiać, jak gdy­by nie­świa­do­my jej po­wro­tu, uję­ła jego rękę, od­chy­li­ła nie­opie­ra­ją­ce się temu ge­sto­wi pal­ce i wsu­nę­ła po­mię­dzy nie chust­kę. Przez chwi­lę zda­wał się w dal­szym cią­gu nie wi­dzieć ma­łej i nie czuć jej obec­no­ści, ry­chło jed­nak po­chy­lił się ku niej i po­sa­dził ją na ko­la­nach, a ona przy­tu­li­ła się do nie­go. I mimo że nie pa­trzy­li na sie­bie ani też nie za­mie­ni­li sło­wa w cią­gu go­dzi­ny, byli, jak przy­pusz­czam, obo­je w peł­ni za­do­wo­le­ni.

Pod­czas po­po­łu­dnio­wej her­ba­ty za­cho­wa­nie ma­łej spra­wia­ło, jak za­zwy­czaj, praw­dzi­wą roz­kosz obec­nym. Za­czę­ła od po­kie­ro­wa­nia War­re­nem, jak ma usta­wić krze­sła.

– Pro­szę po­sta­wić krze­sło mo­je­go oj­czul­ka tu­taj, a moje tuż obok, po­mię­dzy oj­czul­kiem a pa­nią Bret­ton: mu­szę po­dać mu her­ba­tę – po­wie­dzia­ła.

Usia­dła i wska­za­ła ojcu miej­sce obok sie­bie.

– Usiądź obok mnie, jak gdy­by­śmy byli u nas w domu.

A po­tem, gdy wzię­ła fi­li­żan­kę na­peł­nio­ną her­ba­tą, któ­rą wła­sno­ręcz­nie osło­dzi­ła i do któ­rej wla­ła śmie­tan­kę, do­da­ła:

– Za­wsze w domu ro­bi­łam to dla cie­bie; nikt nie umiał ci tak do­go­dzić jak ja, na­wet ty sam, oj­czul­ku, nie umia­łeś.

Przez cały czas po­sił­ku krzą­ta­ła się, usłu­gu­jąc ojcu, chwi­la­mi w spo­sób za­baw­nie nie­do­rzecz­ny. Szczyp­ce do cu­kru były za wiel­kie dla jed­nej rącz­ki, mu­sia­ła więc użyć obu przy po­słu­gi­wa­niu się tym in­stru­men­tem. Po­dźwi­gnię­cie srebr­ne­go dzba­nusz­ka do śmie­tan­ki, pół­mi­ska z krom­ka­mi chle­ba z ma­słem, a na­wet fi­li­żan­ki i spodecz­ka było za­da­niem prze­ra­sta­ją­cym jej siły i moż­li­wo­ści; od­waż­nie jed­nak usi­ło­wa­ła spro­stać temu za­da­niu, ma­new­ru­jąc każ­dym z przed­mio­tów, szczę­śli­wie też po­do­ła­ła wszyst­kie­mu, nie roz­law­szy nic ani nie uszko­dziw­szy. Praw­dę mó­wiąc, uwa­ża­łam ją za małą krę­cic­ką, oj­ciec jej wszak­że, za­śle­pio­ny jak wszy­scy ro­dzi­ce, zda­wał się z wiel­kim za­do­wo­le­niem przyj­mo­wać usłu­gi, cu­dow­nie uko­jo­ny jej krzą­ta­ni­ną.

– To je­dy­na moja po­cie­cha w ży­ciu – nie mógł po­wstrzy­mać się od uczy­nie­nia wy­zna­nia pani Bret­ton.

Moja mat­ka chrzest­na mia­ła taką samą „po­cie­chę”, nie­po­rów­na­nie tyl­ko więk­szych roz­mia­rów, w tym mo­men­cie nie­obec­ną w domu, po­tra­fi­ła więc zro­zu­mieć i od­czuć sła­bą stro­nę swo­je­go go­ścia.

Ta dru­ga „po­cie­cha” uka­za­ła się na wi­dow­ni jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ru. Wie­dzia­łam, że na ten dzień ozna­czo­ny był jego po­wrót, zda­wa­łam też so­bie spra­wę, że pani Bret­ton po­zo­sta­wa­ła od rana już w tran­sie ocze­ki­wa­nia. Sie­dzie­li­śmy wszy­scy po her­ba­cie przy ko­min­ku, gdy do na­sze­go koła przy­łą­czył się tak­że Gra­ham. Na­le­ża­ło­by ra­czej po­wie­dzieć: prze­rwał je i wpro­wa­dził za­mie­sza­nie. Po­ja­wie­nie się mło­de­go chłop­ca wy­wo­ła­ło oczy­wi­ście na­gły roz­gwar, wo­bec tego zaś, że świe­żo przy­by­ły po­ścił przez cały dzień, jak utrzy­my­wał, trze­ba było go so­lid­nie na­kar­mić. On i pan Home przy­wi­ta­li się jak do­brzy zna­jo­mi; na małą dziew­czyn­kę Gra­ham nie zwró­cił na ra­zie wca­le uwa­gi.

Po po­sił­ku chło­piec od­po­wie­dział na nie­zli­czo­ne py­ta­nia mat­ki, wstał od sto­łu i usiadł przy ko­min­ku. Na­prze­ciw­ko nie­go sie­dział pan Home, a tuż przy nim dziec­ko. Mó­wiąc o niej „dziec­ko”, uży­wam nie­wła­ści­we­go okre­śle­nia. Po­ję­cie „dziec­ko” wy­ra­ża wszyst­ko inne ra­czej ani­że­li wi­zję po­waż­nej, sku­pio­nej ma­łej osób­ki w ża­łob­nej su­kien­ce i bia­łym far­tusz­ku, mo­gą­cy­mi nada­wać się rów­nie do­brze na ubra­nie więk­szych roz­mia­rów lal­ki. Osób­ka ta sie­dzia­ła na wy­so­kim krze­seł­ku obok sto­li­ka z bia­łą, z po­li­tu­ro­wa­ne­go drew­na szka­tuł­ką do ręcz­nych ro­bó­tek i trzy­ma­ła w rącz­ce ka­wa­łek ba­ty­stu, któ­ry pil­nie ob­rę­bia­ła, prze­kłu­wa­jąc go raz w raz igłą, po­dob­ną w jej pa­lusz­kach do roż­na ku­chen­ne­go nie­le­d­wie. Ma­new­ru­jąc nią nie­po­rad­nie, kłu­ła się wciąż i po­zo­sta­wia­ła na bia­łym ba­ty­ście wie­le ma­leń­kich czer­wo­nych pla­mek; od cza­su do cza­su wzdry­ga­ła się, ile­kroć nie­po­słusz­ne na­rzę­dzie wy­my­ka­ło się spod jej wła­dzy i wpi­ja­ło głę­biej niż za­zwy­czaj w ma­leń­ki pa­lu­szek. Nie usta­wa­ła jed­nak w pra­cy, ci­cha wciąż, pil­na, prze­ję­ta wy­ko­ny­wa­nym za­da­niem, praw­dzi­wa mała ko­biet­ka.

Gra­ham był w owym cza­sie przy­stoj­nym szes­na­sto­let­nim wy­rost­kiem, któ­re­go wy­gląd nie wzbu­dzał jed­nak zbyt wiel­kie­go za­ufa­nia do jego so­lid­no­ści. Za­zna­czam ten rys nie dla­te­go, aby chło­piec miał być w isto­cie szcze­gól­nie prze­wrot­ny z na­tu­ry, ale dla­te­go, że okre­śle­nie to wy­da­je mi się od­po­wied­nie do opi­sa­nia jego ja­snej, cel­tyc­kiej (nie sak­soń­skiej) uro­dy, fa­lu­ją­cych ja­sno­kasz­ta­no­wych wło­sów, smu­kłej, kształt­nej po­sta­ci oraz czę­sto gosz­czą­ce­go na jego twa­rzy uśmie­chu, nie­po­zba­wio­ne­go ani po­cią­ga­ją­ce­go uro­ku, ani prze­bie­gło­ści (nie w ujem­nym sen­sie jed­nak). W owym okre­sie Gra­ham był roz­piesz­czo­nym, sa­mo­wol­nym chłop­cem.

Przez dłuż­szy czas przy­glą­dał się w mil­cze­niu drob­nej fi­gur­ce sie­dzą­cej na­prze­ciw nie­go z po­waż­ną, sku­pio­ną min­ką, a kie­dy chwi­lo­wa nie­obec­ność w po­ko­ju pana Home’a prze­sta­ła zmu­szać go do nie­śmia­łe­go pół­u­śmie­chu – je­dy­ne­go u nie­go ob­ja­wu onie­śmie­le­nia – zwró­cił się do pani Bret­ton:

– Mamo, wi­dzę w na­szym to­wa­rzy­stwie mło­dą damę, któ­rej nie mia­łem do­tych­czas za­szczy­tu być przed­sta­wio­nym.

– Masz pew­no na my­śli có­recz­kę pana Home’a – od­par­ła mat­ka.

– Tak, w sa­mej rze­czy, ła­ska­wa pani. – Syn się skło­nił. – Uwa­żam jed­nak spo­sób wy­ra­ża­nia się ła­ska­wej pani za zbyt mało ce­re­mo­nial­ny; mó­wiąc o mło­dej da­mie, któ­rą mam na my­śli, na­zwał­bym ją pan­ną Home.

– Słu­chaj, Gra­ha­mie, nie po­zwo­lę ci dro­czyć się z dziec­kiem. Nie wy­obra­żaj so­bie, że zgo­dzę się, abyś zro­bił z niej two­ją ofia­rę.

– Ła­ska­wa pani – zwró­cił się do ma­łej, nie­stro­pio­ny na­ga­ną z ust mat­ki – czy mogę mieć za­szczyt przed­sta­wie­nia się pani, sko­ro nikt inny nie zdra­dza chę­ci wy­świad­cze­nia pani ani mnie tej uprzej­mo­ści? Po­wol­ny słu­ga ła­ska­wej pani, John Gra­ham Bret­ton.

Spoj­rza­ła na nie­go wsta­ją­ce­go z krze­sła i skła­da­ją­ce­go przed nią głę­bo­ki ukłon. Odło­ży­ła po­waż­nie na­par­stek, no­życz­ki i ro­bo­tę, ze­szła ostroż­nie z wy­so­kie­go krze­sła i dy­ga­jąc przed nim ni­sko z nie­wy­po­wie­dzia­ną po­wa­gą, przy­wi­ta­ła go uprzej­mie:

– Jak się pan ma?

– Cie­szę się po­zo­sta­wa­niem w do­brym zdro­wiu, nie­co tyl­ko znu­żo­ny je­stem po­spiesz­ną po­dró­żą. Mam na­dzie­ję, ła­ska­wa pani, że i pani tak­że do­brze się mie­wa.

– Wca­le znoś… śnie – brzmia­ła am­bit­na od­po­wiedź ma­łej ko­biet­ki, któ­ra, po wy­po­wie­dze­niu jej, usi­ło­wa­ła za­jąć uprzed­nie wy­so­kie swo­je sta­no­wi­sko; czu­jąc jed­nak, że nie bę­dzie mo­gła tego do­ko­nać bez pew­ne­go wy­sił­ku i nie­zgrab­ne­go wspi­na­nia się pod górę – a nie mo­gła prze­cież na­ra­zić w ten spo­sób na szwank swo­jej god­no­ści – z dru­giej zaś stro­ny nie de­cy­du­jąc się za nic w świe­cie na szu­ka­nie cu­dzej po­mo­cy w obec­no­ści tego mło­de­go pa­ni­cza, zrze­kła się wy­so­kie­go krze­sła na ko­rzyść ni­skie­go sto­łecz­ka. Ku temu sto­łecz­ko­wi przy­su­nął Gra­ham swo­je krze­sło.

– Mam na­dzie­ję, ła­ska­wa pani, że jej obec­na re­zy­den­cja, dom mo­jej mat­ki, wy­da­je się pani od­po­wied­nią sie­dzi­bą?

– Nie nad-zwy-czaj-nie; chcia­ła­bym wró­cić do domu.

– Zu­peł­nie na­tu­ral­ne i god­ne po­chwa­ły dą­że­nie, ła­ska­wa pani; będę jed­nak czy­nił, co tyl­ko bę­dzie w mo­jej mocy, aby mu się prze­ciw­sta­wić. Li­czę na to, że uda mi się uzy­skać dzię­ki pani odro­bi­nę cen­ne­go pier­wiast­ka, zwa­ne­go za­ba­wą, któ­rej moja mat­ka i obec­na tu pan­na Sno­we nie były zdol­ne mi za­pew­nić.

– Wy­ja­dę z moim oj­czul­kiem i nie po­zo­sta­nę dłu­go u mat­ki ła­ska­we­go pana.

– Tak, tak, po­zo­sta­nie pani u nas, ze mną, je­stem pe­wien. Mam ku­cy­ka, na któ­rym bę­dzie pani jeź­dzi­ła, i mnó­stwo ksią­żek z ob­raz­ka­mi, któ­re będę pani po­ka­zy­wał.

– Czy i pan bę­dzie miesz­kał te­raz tu­taj?

– Miesz­kam tu­taj. Jest pani z tego za­do­wo­lo­na? Po­do­bam się pani?

– Nie.

– Dla­cze­go?

– Wy­da­je mi się pan ja­kiś dziw­ny.

– Moja twarz, ła­ska­wa pani?

– Twarz pana i wszyst­ko w panu. Ma pan dłu­gie czer­wo­ne wło­sy.

– Kasz­ta­no­we, je­śli ła­ska: mama na­zy­wa je kasz­ta­no­wy­mi albo zło­ty­mi. Tego sa­me­go zda­nia są o nich wszyst­kie jej przy­ja­ciół­ki. Ale na­wet z mo­imi „dłu­gi­mi czer­wo­ny­mi wło­sa­mi” (po­trzą­snął z ro­dza­jem trium­fu buj­ną czu­pry­ną, o któ­rej sam do­brze wie­dział, że ma pło­wy od­cień, i dum­ny był z tej lwiej bar­wy) nie mógł­bym być dziw­niej­szy niż wa­sza ła­ska­wość, sza­now­na pani.

– Na­zy­wa mnie pan dziw­ną?…

– Oczy­wi­ście.

Po chwi­li mil­cze­nia dziew­czyn­ka po­wie­dzia­ła:

– My­ślę, że po­win­nam już iść spać.

– Ta­kie małe stwo­rzon­ko po­win­no już od wie­lu go­dzin być w łó­żecz­ku, ale cze­ka­ła pani na pew­no na mnie, aby przyj­rzeć mi się, jak wy­glą­dam, praw­da?

– Nie. Wca­le nie.

– Je­stem pe­wien, że po­wo­dem tego opóź­nio­ne­go pój­ścia spać była chęć ko­rzy­sta­nia z przy­jem­no­ści, jaką daje moje to­wa­rzy­stwo. Wie­dzia­ła pani, że przy­ja­dę dzi­siaj i stąd to cze­ka­nie, żeby mnie zo­ba­czyć?

– Nie po­szłam spać dla­te­go, że jest tu­taj mój oj­czu­lek, a wca­le nie kto inny.

– Ślicz­nie, ła­ska­wa pani. Sta­nę się na pew­no pani ulu­bień­cem: po­lu­bi pani wkrót­ce moje to­wa­rzy­stwo bar­dziej jesz­cze niż to­wa­rzy­stwo swe­go oj­czul­ka, ośmie­lę się wy­ra­zić przy­pusz­cze­nie.

Po­wie­dzia­ła do­bra­noc pani Bret­ton i mnie; za­wa­ha­ła się nie­pew­na, czy Gra­ham za­słu­gu­je na te same wzglę­dy, ale on w tej­że chwi­li po­chwy­cił ją i uniósł jed­ną ręką i tą jed­ną ręką trzy­mał ją wy­so­ko po­nad swo­ją gło­wą. Od­bi­cie wła­sne w tej po­zy­cji uj­rza­ła w lu­strze umiesz­czo­nym nad ko­min­kiem. Na­głość i ło­bu­zer­ska bez­ce­re­mo­nial­ność tego ge­stu, a nade wszyst­ko oka­za­ny przez Gra­ha­ma brak sza­cun­ku dla jej oso­by, były nie do znie­sie­nia.

– Mógł­by się pan wsty­dzić, pa­nie Gra­ha­mie! – krzyk­nę­ła z obu­rze­niem. – Pro­szę mnie pu­ścić!

A kie­dy sta­nę­ła po­now­nie na wła­snych no­gach na pod­ło­dze, do­da­ła z po­wa­gą:

– Cie­ka­wa je­stem, co po­my­ślał­by pan o mnie, gdy­bym chcia­ła zro­bić to samo z pa­nem i pod­nio­sła­bym pana jed­ną ręką (przy tych sło­wach po­gro­zi­ła mu), jak słu­żą­cy War­ren pod­no­si małą kot­kę.

Po­wie­dziaw­szy to, z god­no­ścią wy­szła z po­ko­ju.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: