Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Walka - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Walka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 249 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W po­bli­żu Mul­ho­use, nad brze­ga­mi Renu, wpo­śród uro­dzaj­nej rów­ni­ny roz­ło­żo­no obóz. Był ci­chy wie­czór sierp­nio­wy; cięż­kie chmu­ry po­kry­wa­ły za­chód, a na ciem­nem tle tem wy­raź­nie od­bi­ja­ły się bia­łe na­mio­ty, tem wy­raź­niej błysz­cza­ły ba­gne­ty ka­ra­bi­nów, usta­wio­nych w ko­zły. Żoł­nie­rze, sto­ją­cy na war­cie, prze­cha­dza­jąc się mia­ro­wym kro­kiem, czu­wa­li nad obo­zem; zda­la wi­dać było sze­ro­ką wstę­gę Renu.

Żoł­nie­rze, le­żąc, sie­dząc lub sto­jąc gro­mad­ka­mi, roz­ma­wia­li; gwar głu­chy pa­no­wał w obo­zie. O pią­tej przy­szli tu z Bel­for­tu, i już była ósma wie­czo­rem, a jesz­cze nic cie­płe­go w ustach nie mie­li z po­wo­du bra­ku drze­wa; po­si­la­li się wiec su­cha­ra­mi, roz­grze­wa­li wód­ką, któ­ra po­więk­sza­ła jesz­cze znu­że­nie, to też więk­szość żoł­nie­rzy le­ża­ła lub sie­dzia­ła. Dwaj jed­nak, mimo znu­że­nia, sza­bla­mi ści­na­li z po­bliz­kich krza­ków mło­de ga­łę­zie, a uło­żyw­szy z nich stos, na­próż­no usi­ło­wa­li ogień roz­nie­cić, gdyż mo­kre ga­łę­zie wy­da­wa­ły tyl­ko mnó­stwo dymu, a za­jąć się pło­mie­niem nie chcia­ły.

W obo­zie znaj­do­wa­ło się oko­ło 2,000 lu­dzi, cząst­ka wiel­kiej ar­mii, jaką Na­po­le­on III, ce­sarz Fran­cu­zów, wy­sta­wił w r. 1871 prze­ciw woj­sku Fry­de­ry­ka Wil­hel­ma, kró­la pru­skie­go. Je­ne­rał Fe­liks Do­unay był wo­dzem tej garst­ki; pro­wa­dził on swój od­dział już od kil­ku dni, na­próż­no po­szu­ku­jąc nie­przy­ja­cie­la. Znu­dzo­ne bez­ce­lo­wym mar­szem, zmę­czo­ne i głod­ne woj­sko po­trze­bo­wa­ło spo­czyn­ku, więc do­tarł­szy do rów­ni­ny, roz­cią­ga­ją­cej się pod Mul­ho­use, je­ne­rał ka­zał roz­bić na­mio­ty. Jan Ma­cqu­art, sta­ry ka­pral, któ­ry wal­czył jesz­cze pod­czas kam­pa­nii wło­skiej, umac­niał w zie­mi koł­ki do roz­pię­cia na­mio­tów, a jed­no­cze­śnie uważ­nem okiem roz­glą­dał się po obo­zie, strze­gąc po­rząd­ku.

– Lo­ubet, La­po­ul­le! daj­cież po­kój, dym was za­du­si! – krzyk­nął do­no­śnym gło­sem i zbli­żył się ku roz­dmu­chu­ją­cym ogień żoł­nie­rzom.

Lo­ubet, szczu­pły, pe­łen ży­cia żoł­nierz, o spoj­rze­niu we­so­łem, zwró­cił się ku nie­mu.

– Już się tli – od­rzekł, – spójrz, pa­nie ka­pra­lu. No, dmu­chaj­że – do­dał, trą­ca­jąc to­wa­rzy­sza, po­chy­lo­ne­go nad sto­sem.

To­wa­rzysz ten wy­da­wał się ol­brzy­mem w po­rów­na­niu z nim, jed­nak­że po­słusz­nie dmu­chać na nowo za­czął; dym rzu­cił mu się w twarz gę­stym kłę­bem, ol­brzym za­krztu­sił się, oczy jego łza­mi za­szły; Lo­ubet się roz­śmiał.

– Przejdź na dru­gą stro­nę, wiatr bę­dzie dym od cie­bie od­pę­dzał – za­ko­men­de­ro­wał La­po­ul­le.

Ka­pral po­pa­trzył chwi­lę na nich, po­czem, od­da­lił się, ru­szyw­szy ra­mio­na­mi.

– Du­ście się, kie­dy chce­cie – mruk­nął, od­cho­dząc.

O kil­ka kro­ków od ogni­ska, któ­re Lo­ubet i La­po­ul­le usi­ło­wa­li roz­nie­cić, stał mło­dy żoł­nierz o twa­rzy bia­łej, de­li­kat­nej, jak u dziew­czy­ny; miał on ja­sne, peł­ne wy­ra­zu, nie­bie­skie oczy i blond wło­sy, roz­ma­wiał z wiel­kiem oży­wie­niem z ja­kimś męż­czy­zną, ubra­nym po cy­wil­ne­mu; dru­gi zaś żoł­nierz, przy­stoj­ny bru­net, przy­słu­chi­wał się tej roz­mo­wie z za­ję­ciem. Ka­pral spoj­rzał nie­chęt­nie na tego, któ­ry cy­wil­ne ubra­nie miał na so­bie, i rzekł:

– Ra­dzę panu od­da­lić się; gdy ka­pi­tan was zo­ba­czy, bę­dzie nie­za­do­wo­lo­ny.

Ten, do któ­re­go owe sło­wa były zwró­co­ne, chciał za­raz odejść, lecz żoł­nierz o nie­bie­skich oczach za­trzy­mał go.

– Zo­stań, We­iss – rzekł, a ob­ró­ciw­szy się… do ka­pra­la, do­dał to­nem wy­nio­słym: – to mój szwa­gier, ma po­zwo­le­nie od ka­pi­ta­na, ka­pi­tan go zna.

Mau­ry­cy Le­vas­seur, któ­ry, gdy woj­na wy­buch­nę­ła, wstą­pił jako ochot­nik do woj­ska, jako mło­dzie­niec z wy­kształ­ce­niem uni­wer­sy­tec­kiem i przy­szły ad­wo­kat, uwa­żał się za coś wyż­sze­go od ka­pra­la, któ­ry może na­wet i czy­tać nic umiał, a wy­da­wał roz­ka­zy to­nem wo­dza.

– Rób­cie, co chce­cie – od­parł Jan, – niech go roz­strze­la­ją, kie­dy ma ocho­tę.

Od­wró­cił się od nich, lecz nic od­szedł da­le­ko; usiadł w po­bli­żu i słu­chał roz­mo­wy. Mau­ry­cy i We­iss cią­gnę­li ją da­lej w obec­no­ści Ho­no­ry­usza, ku­zy­na Mau­ry­ce­go. Pierw­szy z za­pa­łem ochot­ni­ka do­wo­dził, że woj­na jest po­trzeb­ną., że je­śli w isto­cie, jak We­iss utrzy­mu­je, ce­sarz zmu­sił Pru­sy do jej wy­po­wie­dze­nia, to do­brze uczy­nił, bo nową sła­wą okry­je Fran­cyę i po­tę­gi jej przy­spo­rzy. We­iss prze­czył, w jego prze­ko­na­niu Pru­sy były sil­ne, a za­tem zwy­cię­stwo wąt­pli­we.

– Więc ty przy­pusz­czasz, że oni mogą nas po­ko­nać? – za­py­tał to­nem zdzi­wie­nia Mau­ry­cy.

– Nie tyl­ko przy­pusz­czam, ale pra­wie pew­ny tego je­stem – od­parł We­iss.

– Co? Niem­cy mają nas po­ko­nać! – wrza­snął ka­pral i z za­ci­śnię­te­mi pię­ścia­mi do We­is­sa przy­sko­czył – nie pleć pan głupstw, to nie ma sen­su, co pan mó­wisz… Ja syn żoł­nie­rza, ja wiem, co oni war­ci… Oj­ciec mój był pod Jeną, pod Ey­lau, pod Frie­dland; on mi mó­wił, jak Fran­cu­zi bić umie­ją. Opo­wia­dał mi nie­raz, jak było w Egip­cie; sło­wa jego wam po­wtó­rzę: "123 lu­dzi było nas tyl­ko, Ara­bów 12 ty­się­cy, a po­bi­li­śmy ich… Gdy­by­ście wi­dzie­li, jak broń rzu­ca­li i da­lej­że w nogi! Było na co pa­trzeć,"– Roz­śmiał się sta­ry ka­pral na całe gar­dło, a po­tem na­gle spo­waż­niał, brwi zmarsz­czył: – Fran­cya po­bi­ta, Fran­cya – rzekł – te pod­łe szwa­by mia­ły­by nas po­bić? Nie­sły­cha­ne rze­czy… Gdy Pru­sa­cy przyj­dą, damy im do­pie­ro!

Mau­ry­cy wy­cią­gnął rękę do sta­re­go wo­ja­ka i uści­snął mu dłoń ser­decz­nie. Ten pro­sty chłop ujął go za ser­ce swo­ją wia­rą sil­ną w po­tę­gę Fran­cyi; za­chwy­cił go.

– Damy im! – po­wtó­rzył i śmiał się gło­śno, a sta­ry Jan, za­do­wo­lo­ny z sie­bie, od­da­lił się od nich.

Mau­ry­cy zwró­cił się do We­is­sa:

– Bądź do­brej my­śli – rzekł, – zwy­cię­ży­my; uści­skaj Hen­ry­kę i po­wiedz jej, że sła­wą okry­ty po­wi­tam ją wkrót­ce.

– Daj to Boże! – od­parł We­iss, ca­łu­jąc go, i chciał już odejść, lecz Mau­ry­cy za­trzy­mał go jesz­cze, by po­mó­wić o Hen­ry­ce. Ko­chał tę sio­strę je­dy­ną bar­dzo; jed­ne­go dnia świa­tło dzien­ne uj­rze­li; sie­ro­ta­mi wcze­śnie zo­sta­li. Ona dziew­czyn­ka po­waż­na, lubo rów­na mu wie­kiem, była dla nie­sfor­ne­go chłop­ca do­brą ma­tecz­ką w la­tach dzie­cię­cych. Na myśl, że nie tak pręd­ko może ją zo­ba­czy, przy­kro mu się zro­bi­ło; chciał cho­ciaż po­mó­wić tro­chę o niej ze szwa­grem.

Tym­cza­sem sier­żant Sa­pin, mały, szczu­pły czło­wie­czek, za­czął zwo­ły­wać żoł­nie­rzy, aby się prze­ko­nać, czy ni­ko­go nie brak w obo­zie. Głos jego do­no­śny rzu­cał w po­wie­trze szyb­ko, mia­ro­wo jed­no na­zwi­sko za dru­giem; żoł­nie­rze od­po­wia­da­li naj­roz­ma­it­szy­mi to­na­mi. Na­raz na­stą­pi­ła prze­rwa.

– La­po­ul­le! – za­wo­łał sier­żant po­wtór­nie.

We­zwa­ny nie od­po­wie­dział. Każ­dy szu­kał wzro­kiem bra­ku­ją­ce­go, sta­ry ka­pral pierw­szy go do­strzegł; jesz­cze klę­czał nad sto­sem, po­biegł do nie­go i trą­cił go ener­gicz­nie.

– Rzuć­że to do dy­abła! – krzyk­nął – od­po­wiedz na apel.

Okop­co­ny dy­mem, czer­wo­ny i spo­tnia­ły, ol­brzym pod­niósł na nie­go wzrok zdzi­wio­ny. Nie sły­szał wo­ła­nia sier­żan­ta, nic ro­zu­miał, cze­go chce od nie­go ka­pral. Jan mu­siał po raz wtó­ry po­wie­dzieć mu:

– Od­po­wiedz na apel.

Te­raz do­pie­ro zro­zu­miał, zwró­cił się do sier­żan­ta, wy­pro­sto­wał jak stru­na i gło­sem ochry­płym krzyk­nął:

– La­po­ul­le!

Śmie­chem mu od­po­wie­dzia­no; on zaś, nie zwra­ca­jąc na to uwa­gi, wró­cił do ogni­ska i dmu­chał zno­wu.

Umilkł wresz­cie sier­żant. Mau­ry­cy zwró­cił się do We­is­sa, by tym ra­zem już na­praw­dę go po­że­gnać, gdy ten­tent ko­nia dał się sły­szeć. Wśród na­mio­tów ruch po­wstał; wy­ra­zy: "de­pe­sza od je­ne­ra­ła Mac Ma­ho­na," prze­bie­ga­ły z ust do ust. Cie­ka­wy, co za­wie­ra de­pe­sza, We­iss za­trzy­mał się jesz­cze; żoł­nie­rze do­po­mi­na­li się, by im ofi­ce­ro­wie po­wie­dzie­li, ja­kie są wie­ści z głów­ne­go kor­pu­su; na­resz­cie do­wie­dzie­li się. Je­ne­rał Do­unay ka­zał oznaj­mić woj­sku, że Mac Ma­hon od­niósł zwy­cię­stwo, że na­stęp­ca tro­nu pru­skie­go do­stał się do nie­wo­li, a z nim 25,000 żoł­nie­rzy, że Pru­sa­cy ucie­kli ha­nieb­nie z pola bi­twy, po­zo­sta­wiw­szy ar­ma­ty i ba­ga­że.

– Niech żyje Fran­cya! – krzyk­nę­li żoł­nie­rze.

– A co! a co! nie mó­wi­łem? Tak biją Fran­cu­zi!

Z temi sło­wa­mi po­biegł Jan do We­is­sa. We­iss roz­śmiał się i po­dał mu rękę.

– Daj to Boże – rzekł, ści­ska­jąc dłoń ka­pra­la, po­tem zwró­cił się z po­że­gna­niem do Mau­ry­ce­go i od­da­lił się do domu.

– Uca­łuj Hen­ry­kę – za­wo­łał za nim Mau­ry­cy i ująw­szy ka­pra­la pod ra­mię, po­szedł z nim do na­mio­tu.

Po­ło­ży­li się obok sie­bie, chwi­lę ga­wę­dzi­li o de­pe­szy po­myśl­nej, ro­ili o spo­tka­niu z wro­giem, po­tem drze­mać za­czę­li; lecz, rzecz szcze­gól­na, te­raz ja­kieś mary nie­po­ko­ją­ce obie­gły ich; to je­den, to dru­gi bu­dził się bez przy­czy­ny; czar­na, ci­cha noc nie da­wa­ła im spo­ko­ju. Na­raz zda­ło się ka­pra­lo­wi, że wi­dzi ja­kąś ja­sność krwa­wą, ze­rwał się i wy­biegł przed na­miot. W isto­cie ogni­sko, roz­pa­lo­ne przez Lo­ube­ta i La­po­ul­la, buch­nę­ło wresz­cie pło­mie­niem. Nie­za­dłu­go po­tem obu­dził się Mau­ry­cy. Ten usły­szał ja­kiś szmer; zda­ło mu się, że sły­szy roz­mo­wę, siadł prze­to na po­sła­niu i za­czął słu­chać uważ­nie. Nie my­lił się – roz­ma­wia­no; po­znał na­wet głos. To ka­pi­tan Vi­neu­il roz­ma­wiał z ma­jo­rem Bo­uro­che. Z ode­rwa­nych słów, któ­re do nie­go do­bie­ga­ły, po­chwy­cił treść roz­mo­wy: je­ne­rał Do­unay wpro­wa­dził w błąd żoł­nie­rzy. Nie Pru­sa­cy zo­sta­li po­ko­na­ni, ale Mac Ma­hon; roz­bi­to go pod Tro­eschvil­lem, roz­bi­to ha­nieb­nie. –

Łzy bły­snę­ły w oczach mło­de­go żoł­nie­rza, ukrył twarz w dło­niach, łok­cie o ko­la­na oparł i sie­dział zgnę­bio­ny. Wtem uczuł rękę Jana na ra­mie­niu; sta­ry ka­pral rów­nież sły­szał roz­mo­wę,

– Więc twój szwa­gier miał słusz­ność – rzekł – oni są sil­ni; ale to nic, nie damy się, zo­ba­czysz.

– Cze­mu nas oszu­ku­ją – od­parł Mau­ry­cy z gnie­wem – cze­mu nam praw­dy nie po­wie­dzie­li?

– Nie na­sza rzecz ich są­dzić, oni wie­dzą, co ro­bią, i ra­dzę ci mil­czeć o tem, coś usły­szał przy­pad­kiem.

Mau­ry­cy oparł zno­wu gło­wę na dło­niach i pa­trzył przed sie­bie po­nu­ro. Tym­cza­sem ruch po­wstał w obo­zie, ozwa­ły się sy­gna­ły; pod­nie­śli się prze­to obaj i wy­szli przed na­miot. Prócz nich dwóch, za­pew­ne ża­den żoł­nierz nie wie­dział o po­raż­ce Mac Ma­ho­na. Do­star­czo­no drze­wa i moż­na było roz­nie­cić ogień na­praw­dę. Usta­wia­no też ko­tły i przy­go­to­wy­wa­no śnia­da­nie. Żoł­nie­rze byli głod­ni jak psy; myśl ich cała była za­prząt­nię­ta tem, że jeść będą. Co­raz wię­cej ognisk się po­ja­wia­ło; woda za­czy­na­ła wrzeć w ko­tłach. Z Mul­ho­use do­cho­dzi­ły po­waż­ne dźwię­ki dzwo­nów ko­ściel­nych.

Na­raz ja­kieś za­mie­sza­nie po­wsta­ło w obo­zie; żoł­nie­rze uj­rze­li śpiesz­nie ku nim idą­ce­go ka­pi­ta­na Plo­chas, któ­ry wy­cho­dził z na­mio­tu je­ne­ra­ła. Ka­pi­tan za­trzy­mał się… wśród ognisk, oto­czo­nych przez żoł­nie­rzy.

– Zwi­jać na­mio­ty, ba­ga­że na wozy – rzekł krót­ko.

– A śnia­da­nie? – ozwa­ło się kil­ku po­sęp­nie.

– Póź­niej, gdzie­in­dziej – od­parł ka­pi­tan.

Jed­no­cze­śnie sy­gnał się roz­legł.

– Jak­to! mamy ru­szać w dro­gę, nie zjadł­szy nic cie­płe­go? Ro­sół już wrzeć za­czy­na…

Ten i ów za­nu­rzył łyż­kę w ko­tle i po­niósł ją do ust, lecz ka­pral od­pę­dzał od ko­tłów i krzy­czał:

– Żywo! śpie­szyć się!

Ru­sza­li ra­mio­na­mi, sar­ka­li, lecz nie śmie­li być nie­po­słusz­ni. Kwa­drans nie upły­nął, a na­mio­ty były zwi­nię­te i ba­ga­że na wo­zach, na rów­ni­nie zo­sta­ły tyl­ko do­ga­sa­ją­ce ogni­ska.

Waż­ny po­wód zmu­sił je­ne­ra­ła Do­unay do tak na­głe­go zwi­nię­cia obo­zu: otrzy­mał on de­pe­szę; data wska­zy­wa­ła, że jest spóź­nio­na, że była wy­sła­na przed trze­ma dnia­mi. De­pe­sza ta za­wia­da­mia­ła, iż zwy­cię­skie woj­ska pru­skie prze­cho­dzą Ren, moż­na się było ich spo­dzie­wać lada chwi­la pod Mul­ho­use. Wo­bec prze­wa­ża­ją­cej licz­by nie­przy­ja­cie­la trze­ba się było co­fać. Więc, za­miast na­przód, ru­szo­no w tył; gdy woj­ska we­szły do Mul­ho­use, miesz­kań­cy, do­wie­dziaw­szy się, że zo­sta­ną cof­nię­te, za­czę­li gło­śno sar­kać.

– Jak­to – mó­wi­li, – za­miast zo­stać i bro­nić nas, ar­mia od­cho­dzi? Pru­sa­cy nad­cią­ga­ją, a Fran­cu­zi ucho­dzą przed nimi bez wal­ki, a za­tem praw­dą być musi, co mó­wią, że Mac Ma­hon po­bi­ty, że lada dzień wro­go­wie za­le­ją Fran­cyę, jak wez­bra­na rze­ka.

Trwo­ga ogar­nę­ła miesz­czan; zda­wa­ło im się, że sły­szą już huk ar­mat, ten­tent koni, ra­do­sne okrzy­ki zwy­cię­skie­go nie­przy­ja­cie­la. Zro­bił się po­płoch, miesz­kań­cy za­czę­li pa­ko­wać swo­je rze­czy; "ucie­kać" było je­dy­ną my­ślą każ­de­go. A woj­sko szło po­nu­re przez uli­ce peł­ne zgieł­ku. Głód żoł­nie­rzom do­ku­czał, w pa­mię­ci ich sta­ły wy­wró­co­ne ko­tły, wy­la­na stra­wa; nie wie­dząc, dla­cze­go je­ne­rał taki roz­kaz wy­dał, bu­rzy­li się. Mau­ry­cy szedł po­sęp­ny, z gło­wą zwie­szo­ną; wo­rek z chle­bem cię­żył mu na ple­cach, ka­ra­bin gniótł ra­mię.

– Kie­dy jeść nie po­zwa­la­ją, to nie my­ślę dźwi­gać cię­ża­ru – ozwał się żoł­nierz, idą­cy tuż przed nim, i rzu­cił wo­rek na uli­cę. Lo­ubet i La­po­ul­le, któ­rzy szli z nim w jed­nym sze­re­gu, to samo na­tych­miast uczy­ni­li.

– Ma­cie słusz­ność – rzekł Mau­ry­cy, – ani my­ślę dźwi­gać wor­ka i ka­ra­bi­na, na co nam broń, gdy ucie­ka­my?

Trzej inni za nimi ci­snę­li ka­ra­bi­ny

Sze­re­gi za­trzy­ma­ły się; wtem nad­biegł ka­pral.

– Na­tych­miast pod­nie­ście broń i wor­ki! – krzyk­ną! – na­tych­miast!

Gniew strasz­ny świe­cił z jego ła­god­nych zwy­kle oczów.

– Pod­nie­ście broń, bo in­a­czej we łby wam strze­lać będę, bez sądu!

Żoł­nie­rze ta­kim go jesz­cze nig­dy nie wi­dzie­li; mru­cząc, pod­nie­śli ka­ra­bi­ny i po­szli da­lej. –

– Chłop! – sark­nął Mau­ry­cy.

Ka­pral przy­su­nął się do nie­go

– Tak – rzekł, – je­stem pro­stym chło­pem, ty zaś pa­ni­czem uczo­nym i dla­te­go za­pew­ne je­steś nik­czem­nym, dla­te­go psu­jesz dru­gich, do złe­go głu­pich na­ma­wiasz.

– Milcz! – szep­nął przez za­ci­śnię­te zęby Mau­ry­cy, lecz Jan nie prze­stał.

– Ja są­dzi­łem – mó­wił da­lej, – że na­ukę dają po to lu­dziom, by lep­si byli od pro­sta­ków, wi­dzę, żem się omy­lił. Ja chłop, a nie uczy­nił­bym tego, coś ty uczy­nił; ja pro­stak, a jed­nak ro­zu­miem, że nie­po­rzą­dek nas zgu­bić może! Po­cóż by­łeś w szko­łach, gdy się na­wet tego nie na­uczy­łeś?

Łzy gnie­wu i upo­ko­rze­nia za­sła­nia­ły oczy Mau­ry­ce­mu; chwiej­nym kro­kiem szedł, jak pi­ja­ny; nie­na­wi­dził w tej chwi­li sta­re­go żoł­da­ka, a jed­nak czuł, że on praw­dę mówi.

Ruch w mie­ście nie usta­wał; miesz­kań­cy wy­no­si­li śpiesz­nie sprzę­ty z miesz­kań, za­bie­ra­li co mo­gli. Przed każ­dym nie­mal do­mem sta­ły wozy, na któ­re ła­do­wa­no ru­cho­mo­ści. Ko­bie­ty z gór­nych piętr dla po­śpie­chu wy­rzu­ca­ły przez okna po­ściel; ów­dzie sta­wia­no na wo­zie ko­ły­skę z nie­mow­lę­ciem, tam znów sza­fę cięż­ką, ko­mo­dę lub ku­fer oku­ty. Po­ma­ga­no sia­dać na wozy cho­rym i star­com, za­bie­ra­no dzie­ci. Ci, co wo­zów nie mie­li, skła­da­li ubo­gie swo­je sprzę­ty na tacz­ki; inni z ma­ły­mi tyl­ko tło­mocz­ka­mi na ple­cach ucho­dzi­li z mia­sta. Uli­ce się wy­lud­nia­ły, domy pu­sto­sza­ły – i wszę­dzie, gdzie tyl­ko prze­cho­dzi­li, żoł­nie­rze wi­dzie­li sce­ny po­dob­ne. Mi­ja­li wio­ski tak pu­ste, jak­by za­ra­za przez nie prze­szła. Wieść o zbli­ża­niu się Pru­sa­ków i o uciecz­ce Fran­cu­zów uprze­dzi­ła ich tu­taj; miesz­kań­cy ich umknę­li do la­sów.

Na koń­cu jed­nej wio­ski uj­rze­li cha­tę, któ­rej miesz­kań­cy nie opu­ści­li. Sta­ła ona sa­mot­na wśród pola; wła­ści­ciel jej, ubo­gi wie­śniak, nie chciał po­rzu­cić zie­mi, któ­ra ży­wi­ła całą ro­dzi­nę; ostrze­ga­no go, że nie­bez­pie­czeń­stwo gro­zi; ra­dzo­no, by ucie­kał jak inni, on jed­nak po­zo­stał i, sie­dząc na ła­wie przed do­mem, po­nu­rem spoj­rze­niem przy­pa­try­wał się woj­sku, któ­re prze­cho­dzi­ło.

Obok tego bie­da­ka sta­ła jego żona, mło­da ko­bie­ta; trzy­ma­ła ona na ręku nie­mow­lę, a dru­gie dziec­ko, dwu­let­nie może, cze­pia­ło się jej suk­ni. Dzie­ci pła­ka­ły i mat­ka skar­ży­ła się na los; wie­śniak mil­czał. Na­raz w drzwiach cha­ty uka­za­ła się ko­bie­ta sta­ra, wy­so­ka, z twa­rzą po­marsz­czo­ną, z si­wy­mi wło­sa­mi, roz­rzu­co­ny­mi w nie­ła­dzie; wy­cią­gnę­ła pięść ku żoł­nie­rzom i zło­rze­czyć im za­czę­ła.

– Pod­li, pod­li! – krzy­cza­ła gło­sem ochry­płym – tchó­rze! tchó­rze! ucie­ka­ją, boją się kul pru­skich. Ren nie tam, Ren za wami – chra­pa­ła, – a za Re­nem wróg, przed któ­rym ucie­ka­cie, nik­czem­ni' Tchó­rze, tchó­rze!

Gniew ki­piał w ser­cu Mau­ry­ce­go.

– Dla­cze­go mam zno­sić te obe­lgi nie­spra­wie­dli­we? – po­my­ślał. – Rzu­cę broń, wy­po­wiem po­słu­szeń­stwo tym, co mnie na ta­kie upo­ko­rze­nie na­ra­ża­ją.

Wtem spo­strzegł Jana. Ka­pral szedł z pod­nie­sio­ną gło­wą, lecz oczy jego były peł­ne łez. Ten pro­sty chłop miał tak­że am­bi­cyę, czuł upo­ko­rze­nie, ja­kie­go do­zna­wał, a jed­nak nie bu­rzył się, lecz, jak na żoł­nie­rza przy­sta­ło, speł­niał roz­ka­zy w mil­cze­niu. Po… raz dru­gi uczuł Mau­ry­cy sza­cu­nek dla tego sta­re­go służ­bi­sty – nie rzu­cił bro­ni: szedł da­lej po­słusz­ny.II.

Wiel­kie było zdzi­wie­nie Mau­ry­ce­go, gdy się do­wie­dział, że od­dział otrzy­mał roz­kaz roz­ło­że­nia się obo­zem na dłuż­sze leże, a mie­li prze­cież dą­żyć do Châlons, po­łą­czyć się z woj­skiem tam się znaj­du­ją­cem i ru­szyć ra­zem na nie­przy­ja­cie­la. Dla­cze­go ta zmia­na na­gła? Zdzi­wie­nie jego wzro­sło bar­dziej jesz­cze, gdy, roz­biw­szy na­mio­ty na wiel­kiej rów­ni­nie, cią­gną­cej się wzdłuż ka­na­łu, któ­ry łą­czył rze­ki Aisne i Mar­ne, żoł­nie­rze opo­wia­dać za­czę­li, że woj­sko, znaj­du­ją­ce się w Châlons, ma do nich przy­być. Ja­koż przy­by­ło w isto­cie i roz­sy­pa­ło się sze­ro­ko po rów­ni­nie.

Było to po po­łu­dniu. Mau­ry­cy wa­łę­sał się po­mię­dzy na­mio­ta­mi, zbie­ra­jąc świe­że wie­ści. Kar­ność woj­sko­wa roz­luź­ni­ła się; nikt nie pil­no­wał po­rząd­ku, każ­dy ro­bił, co mu się po­do­ba­ło: ka­pral Jan gdzieś się ukrył, żoł­nie­rze po­roz­cho­dzi­li się z obo­zu do po­bliz­kie­go mia­sta Re­ims. Jan zro­bił to samo; po­szedł do ka­wiar­ni, gdyż głod­ny był, chciał się po­ży­wić. Ka­wiar­nia peł­na była woj­sko­wych; wszy­scy mó­wi­li o ce­sa­rzu, o Pru­sa­kach, o Mac Ma­ho­nie. Niż­si ran­gą sar­ka­li na je­ne­ra­łów. Po­mię­dzy dwo­ma miesz­cza­na­mi to­czy­ła się żywa sprzecz­ka o licz­bę woj­ska, jaką Mac Ma­hon miał z sobą. Ofi­ce­ro­wie wmie­sza­li się do spo­ru – po­wstał gwar ogłu­sza­ją­cy. Mau­ry­cy, zmę­czo­ny, wziął kil­ka dzien­ni­ków i wy­szedł.

Siadł przed ka­wiar­nią i po­czął prze­glą­dać dzien­ni­ki, aby się z nich do­wie­dzieć, gdzie są obec­nie Pru­sa­cy, lecz pod tym wzglę­dem nie za­spo­ko­ił cie­ka­wo­ści, ale na­to­miast do­wie­dział się o strasz­nych rze­czach.

Klę­ska Mac Ma­ho­na, jak pio­run, spa­dła na Pa­ry­żan. Obu­rze­ni, ode­bra­li ce­sa­rzo­wi ty­tuł na­czel­ne­go wo­dza i po­wie­rzy­li do­wódz­two Ba­za­ino­wi.

Mau­ry­cy prze­stał czy­tać i za­my­ślo­ny wpa­trzył się w prze­strzeń, na któ­rej bie­la­ły na­mio­ty. Wi­dok ich draż­nił go; przy­po­mi­na­ły mu one cięż­kie dni po­cho­du, ja­kie prze­był i ja­kie cze­ka­ły go nie­za­wod­nie; od­wró­cił spoj­rze­nie od obo­zu. Po pra­wej stro­nie wzno­si­ły się mu­ro­wa­ne domy Re­im­su – tam wzrok skie­ro­wał. Dzie­ci ba­wi­ły się spo­koj­nie na traw­ni­kach, lu­dzie śpie­szy­li do co­dzien­nych za­jęć, jak gdy­by nic w kra­ju waż­ne­go się nie dzia­ło, ale z okien ka­wiar­ni biegł gwar roz­mów i sprze­czek; te przy­po­mi­na­ły Mau­ry­ce­mu smut­ną rze­czy­wi­stość. Wró­cił do obo­zu zgnę­bio­ny i udał się na spo­czy­nek. Śni­ły mu się bi­twy prze­gra­ne, po­cho­dy wojsk, znę­ka­nych gło­dem i nie­wy­wcza­sem; ce­sarz, któ­ry był tyl­ko obec­nie cie­niem mo­nar­chy, dla któ­re­go nie było miej­sca ani w ar­mii, ani w sto­li­cy.

Zbu­dziw­szy się rano, Mau­ry­cy do­wie­dział się z ra­do­ścią, że w nocy rada wo­jen­na po­sta­no­wi­ła cof­nąć woj­sko pod Pa­ryż i tam, ze­braw­szy więk­sze siły, ocze­ki­wać nie­przy­ja­cie­la.

Woj­sko mia­ło ru­szyć do­pie­ro o 10-ej; po­sta­no­wił ko­rzy­stać z cza­su i po­si­lić się do­brze przed po­dró­żą. Pa­mię­tał, iż wczo­raj, gdy wcho­dzi­li na rów­ni­nę, na któ­rej mia­no roz­bić na­mio­ty, wi­dział obe­rżę, i że ko­le­dzy mó­wi­li… mu, iż w tej wsi ce­sarz za­trzy­mał się na noc. Tam więc udał się Mau­ry­cy w na­dziei, że może zo­ba­czy ce­sa­rza. Siadł­szy przed sto­łem czy­sto na­kry­tym, ka­zał so­bie po­dać wino i ko­tlet, jadł i roz­glą­dał się po zie­lo­nej rów­ni­nie, po za któ­rą ry­so­wa­ły się mury mia­sta Re­ims i wie­ży­ce sław­nej ka­te­dry. W tej świą­ty­ni nie­gdyś ko­ro­no­wa­li się kró­lo­wie Fran­cyi, do niej też Jo­an­na d'Arc wpro­wa­dzi­ła w try­um­fie Ka­ro­la VI. Prze­szłość Fran­cyi sta­nę­ła mu żywo w pa­mię­ci, prze­szłość peł­na chwa­ły; uczuł na­dzie­ję, bu­dzą­cą się w ser­cu. Wspo­mnie­nia te inne ob­ra­zy przy­wio­dły mu przed oczy. Przy­po­mniał so­bie sta­re­go dziad­ka, któ­ry go wy­cho­wał. Dzia­dek, daw­ny woj­sko­wy z wiel­kiej ar­mii, po śmier­ci ro­dzi­ców Mau­ry­ce­go przy­gar­nął sie­ro­ty do sie­bie – wnu­ka i sio­strę jego Hen­ry­kę. Na całą po­cie­chę sta­ro­ści miał te wnu­ki. Nie­raz, po­sa­dziw­szy Mau­ry­ce­go na jed­nem ko­la­nie, Hen­ry­kę na dru­giem, ca­łe­mi go­dzi­na­mi opo­wia­dał im o woj­nach, w któ­rych brał udział, i o wiel­kim ce­sa­rzu. An­gli­cy, Pru­sa­cy, Au­stry­acy prze­su­wa­li się usta­wicz­nie w tych opo­wia­da­niach, jak ob­ra­zy w ka­lej­do­sko­pie, a za­wsze wo­bec wiel­kie­go ce­sa­rza, wo­bec bo­ha­te­rów z pod Ey­lau, Frie­dland, Wa­gram i t… d… wy­glą­da­li niby li­li­pu­ci, za­wsze by­wa­li po­bi­ci.

Daw­ne wspo­mnie­nia roz­pro­szy­ły smut­ne my­śli Mau­ry­ce­go, na­dzie­ja wstą­pi­ła w jego ser­ce, za­pa­lił cy­ga­ro i pusz­cza­jąc gę­ste kłę­by dymu, spo­glą­dał w dal; a tym­cza­sem wszyst­kie sto­li­ki, sto­ją­ce przed obe­rżą, oto­czo­ne zo­sta­ły; zja­wi­li się tu­taj i Lo­ubet i La­po­ul­le, Ho­no­ry­usz i Jan i Ro­chos, oraz wie­lu in­nych. Każ­dy wo­łał, by mu jeść po­da­no, każ­dy żą­dał cze­goś in­ne­go; gwar był wiel­ki. Na­raz ktoś krzyk­nął:

– Ce­sarz!

Wszy­scy po­rwa­li się z krze­seł i wy­pro­sto­wa­li jak­by pod­czas mu­stry. W alei li­po­wej, któ­ra wio­dła do obe­rży, wi­dać było gro­mad­kę woj­sko­wych wyż­szej ran­gi w pa­rad­nych mun­du­rach, na ko­niach; za nimi, o kil­ka kro­ków, je­chał Na­po­le­on III, sy­no­wiec wiel­kie­go bo­ha­te­ra.

– Niech żyje ce­sarz! – ode­zwa­ło się kil­ka gło­sów.

Na­po­le­on pod­niósł gło­wę; twarz jego była bla­da, oczy za­my­ślo­ne, lecz gdy okrzy­ki roz­le­gły się, źre­ni­ce jego za­świe­ci­ły bla­skiem nie­spo­koj­nym, uśmiech przy­mu­szo­ny wy­stą­pił na usta, ski­nął gło­wą ze­bra­nym pod obe­rżą i mi­nął ją śpiesz­nie. Nie­jed­no ci­che prze­kleń­stwo po­bie­gło za nim – Mau­ry­cy sły­szał to wy­raź­nie. Żar­ty, któ­re do­bie­ga­ły od in­nych sto­li­ków, draż­ni­ły go; po­wstał i wró­cił do obo­zu. Tu do­wie­dział się, iż woj­sko otrzy­ma­ło nowy roz­kaz; już nie do Pa­ry­ża mia­ło dą­żyć, ale na spo­tka­nie nie­przy­ja­cie­la. Żoł­nie­rze, czy­ni­li przy­go­to­wa­nia do mar­szu: zbie­ra­li ba­ga­że i ła­do­wa­li je na wozy. Do­my­ślał się Mau­ry­cy, cze­mu zmie­nio­no po­przed­nie po­sta­no­wie­nie. Po klę­sce ce­sarz nie miał od­wa­gi po­ka­zać się w Pa­ry­żu; wi­dok jego mógł­by wy­wo­łać re­wo­lu­cyę w sto­li­cy, mógł­by go po­zba­wić tro­nu, a syna jego dzie­dzic­twa ko­ro­ny. Nie wie­rzył

Mau­ry­cy, aby woj­sko zwró­co­no wprost na nie­przy­ja­cie­la. Ucho­dzić będą Fran­cu­zi, jak to czy­ni­li do­tąd, ce­sarz bo­wiem boi się swo­ich i lęka się wro­ga; woli tu­łać się, ani­że­li spoj­rzeć w oczy sil­niej­sze­mu wro­go­wi. Jak­że ma­łym i nędz­nym wy­dał mu się w po­rów­na­niu z wiel­kim ce­sa­rzem! Na­po­le­on I i Na­po­le­on III, co za ogrom­na róż­ni­ca!

Zmrok za­padł; żoł­nie­rze uda­li się na spo­czy­nek, Mau­ry­cy rów­nież. Na­za­jutrz, za­le­d­wie woj­ska ru­szy­ły w dro­gę, wy­bu­chła strasz­na bu­rza; stru­mie­nie wody lały się z chmur, dro­ga za­mie­ni­ła się w ist­ny po­tok; żoł­nie­rze byli zmo­cze­ni do nit­ki, mu­sie­li za­trzy­mać się i schro­nić pod drze­wa… Na­resz­cie deszcz ustał; ru­szy­li da­lej zmo­cze­ni i zzięb­nię­ci, bło­to utrud­nia­ło im po­chód, na ple­cach cią­ży­ły tor­ni­stry prze­sią­kłe wil­go­cią, ale to ja­koś prze­szło. Słoń­ce osu­szy­ło zmo­czo­nych, a gdy za­trzy­ma­li się na dłuż­szy spo­czy­nek, gdy się po­si­li­li do sta­tecz­nie i od­po­czę­li, hu­mor im po­wró­cił, Mau­ry­cy, zjadł­szy su­char i po­krze­piw­szy się wód­ką, zdjął but z pra­wej nogi, gdyż czuł w niej ja­kiś ból do­tkli­wy.

– A to­bie co? – za­py­tał sta­ry Jan, któ­ry po­lu­bił mło­de­go żoł­nie­rza i cią­gle zwra­cał na nie­go uwa­gę.

– Ba­ga­te­la – od­parł Mau­ry­cy, – star­łem so­bie nogę, spu­chła i boli.

Jan ukląkł przy nim, obej­rzał nogę, gło­wą po­ki­wał.

– Ba­ga­te­la – mruk­nął – pięk­na mi ba­ga­te­la! Owiń sta­ran­nie nogę, bo może być źle; co wart żoł­nierz bez nogi? Pa­mię­ta­ni, we Wło­szech, nasz ka­pi­tan ma­wiał za­wsze: "Sza­nuj­cie, chłop­cy, nogi, bo wy­gry­wa­my bi­twy no­ga­mi."

To po­wie­dziaw­szy, sta­ry ka­pral ka­zał przy­nieść wody ze stru­mie­nia, pły­ną­ce­go w po­bli­żu, ob­mył sta­ran­nie ska­le­czo­ną nogę i ob­wi­nął ban­da­żem.

– Tyl­ko nie kładź buta, póki w dro­gę nie ru­szy­my – rzekł do Mau­ry­ce­go.

Na czas uwi­nął się z opa­trun­kiem, w obo­zie bo­wiem roz­le­gło się wo­ła­nie:

– Na obiad!

To Lo­ubet wzy­wał to­wa­rzy­szy na po­si­łek, któ­ry sam spo­rzą­dził i do któ­re­go do­star­czył po­trzeb­nych pro­duk­tów. Żoł­nie­rze tłum­nie oto­czy­li wiel­ki ko­cieł; Jan ujął wa­rzą­chew do ręki i por­cye za­czął roz­dzie­lać; był to zwy­kły jego obo­wią­zek, a roz­dzie­lał spra­wie­dli­wie. Sta­ry wo­jak do­brze o tem wie­dział, że gdy­by jed­ną łyż­kę stra­wy dał któ­re­mu wię­cej, wszyst­kich oczy za­bły­sły­by gnie­wem. Na wi­dok smacz­nej zupy Mau­ry­cy za­po­mniał o bólu i za­siadł ra­zem z in­ny­mi do obia­du. Oswo­ił się on już z… ru­basz­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi i jadł z nimi z jed­ne­go ko­cioł­ka. Nikt nic za­py­tał na­wet, zkąd Lo­ubet do­stał mię­sa i ja­rzyn na ową wy­śmie­ni­tą zupę. Na­resz­cie zmie­tli wszyst­ko i za­bra­li się do roz­bi­ja­nia na­mio­tów, bo tu­taj mie­li noc spę­dzić. Jan uczył no­wi­cy­uszów, jak koł­ki trze­ba wbi­jać w zie­mię, by moc­no sie­dzia­ły, jak płót­na row­kiem ota­czać, by w ra­zie desz­czu woda mia­ła gdzie ście­kać. Z po­wo­du cho­rej nogi Mau­ry­cy przy­pa­try­wał się bez­czyn­nie krzą­ta­ni­nie to­wa­rzy­szy i po­dzi­wiał czyn­ność i zręcz­ność sta­re­go ka­pra­la.

Wresz­cie na­mio­ty roz­bi­to; żoł­nie­rze za­ję­li się przy­go­to­wa­niem wie­cze­rzy, bły­snę­ły ogni­ska, na któ­rych umiesz­czo­no ko­tły. Star­szy­zna po­si­la­ła się tak­że; je­ne­rał Bo­ur­ga­in Des­feu­il­les ka­zał ku­pić we wsi kur­czę i upiec. Przy­nie­śli mu je do na­mio­tu, gdzie ob­my­ślał plan dal­sze­go dzia­ła­nia. Za­siadł wy­god­nie do wie­cze­rzy i opo­wia­dał puł­kow­ni­ko­wi, jaką dro­gą za­mie­rza po­pro­wa­dzić woj­sko na­za­jutrz, lecz wi­docz­nie geo­gra­fia była jego sła­bą stro­ną gdyż co chwi­la za­da­wał py­ta­nia puł­kow­ni­ko­wi. Vi­neu­il po­cho­dzi… ł z tych stron, znał prze­to do­sko­na­le miej­sco­wość, da­wał po­trzeb­ne wska­zów­ki, lecz wy­dzi­wić się nie mógł, że ten, któ­ry pod­jął się pro­wa­dzić woj­sko, tak sła­bo zna geo­gra­fię wła­sne­go kra­ju. Sły­szał on, iż w woj­sku pru­skiem każ­dy ofi­cer po­sia­da kar­tę geo­gra­ficz­ną nie tyl­ko Nie­miec, lecz i Fran­cyi;

w woj­sku fran­cu­skiem nic mie­li jej na­wet je­ne­ra­ło­wie.

Bo­ur­ga­in nie zga­dy­wał, o czem my­śli puł­kow­nik i zdra­dzał się co­raz bar­dziej ze swo­jem nie­uc­twem, a puł­kow­nik uczył go cier­pli­wie; wtem po za na­mio­tem dały się sły­szeć krzy­ki.

– Co to? – za­py­tał je­ne­rał.

Do na­mio­tu wszedł wie­śniak spła­ka­ny, gie­sty­ku­lu­jąc żywo. Po­czął opo­wia­dać, iż żoł­nie­rze, wpadł­szy do jego domu, ra­bu­ją mu wszyst­ko zbo­że, ja­rzy­ny, owo­ce, drób…

– Cze­muż nie po­cho­wa­łeś wszyst­kie­go do piw­nic, jak inni? – od­parł obo­jęt­nie Bo­ur­ga­in, – czy nie wiesz, co to woj­na? Gdy­bym chciał ka­rać mo­ich żoł­nie­rzy za ta­kie spraw­ki, kil­ku­dzie­się­ciu dzien­nie mu­siał­bym ka­zać roz­strze­lać i w koń­cu nie by­ło­by komu wal­czyć.

– My­śla­łem, że ra­dzi będą, gdy im co do je­dze­nia sprze­dam… toć głod­ni by­wa­ją – rzekł, ocie­ra­jąc łzy ku­ła­kiem; – rano przy­szedł do mnie ja­kiś żoł­nierz, Lo­ubet po­dob­no się na­zy­wa, wziął cały wór ja­rzyn, parę kró­li­ków i po­wie­dział, że za­pła­ci, że woj­sko no­co­wać tu bę­dzie; tym­cza­sem, za­miast pie­nię­dzy, przy­pro­wa­dził całą hor­dę żoł­nie­rzy i ra­bu­ją te­raz mój dom i ogród…

– Nie nudź mnie! – ofuk­nął Bo­ur­ga­in – nic na to nie po­ra­dzę; po­có­żeś był chci­wy i sprze­da­wać chcia­łeś?

Wie­śniak wy­szedł, prze­kli­na­jąc woj­nę i żoł­nie­rzy. Gdy się od­da­lił, je­ne­rał ka­zał przy­wo­łać jed­ne­go z ofi­ce­rów i za­czął mu czy­nić wy­mów­ki, że nie pil­nu­ją po­rząd­ku w obo­zie, iż po­zwa­la­ją na swa­wo­lę, lecz ofi­cer wy­tłó­ma­czył się z tego za­rzu­tu.

– Żoł­nie­rze byli zgłod­nia­li – rzekł, – fur­go­ny z żyw­no­ścią nie przy­by­ły, woj­sko rzu­ci­ło się więc do ra­bun­ku; gdy­by ofi­ce­ro­wie nie po­zwo­li­li, był­by bunt.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: