Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wanda Błeńska. Spełnione życie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Wanda Błeńska. Spełnione życie - ebook

Dobiega już setki, ale codziennie można spotkać ją w tramwaju. I u dominikanów, na Mszy Świętej. Jej kalendarz jest zapełniony. Nikomu nie odmawia spotkania. Wiele osób chce jej słuchać. Dlaczego? Bo wystawia receptę na szczęśliwe życie. Przeżyła dwie wojny światowe, uwięzienie za działalność w AK, mrok polskiego komunizmu, chwile strachu w Ugandzie, w której posługiwała chorym przez 43 lata. Kobieta odważna. Lekarka, misjonarka, Matka Trędowatych, "Ambasador Misyjnego Laikatu", jak określił ją bł. Jan Paweł II. Nie bała się realizować swoich marzeń. Zawierzona całkowicie Panu Bogu z anielskim uśmiechem powtarza: "Jeśli macie dobre, świetlane pomysły, to je pielęgnujcie. Nie dajcie im zasnąć, nie odrzucajcie ich".

Oddajemy do rąk czytelnika rozmowę z doktor Wandą Błeńską - jedną z najpiękniejszych postaci polskiej medycyny, polskich misji, polskiego Kościoła.

Patronat: Przewodnik Katolicki, Duchowy.pl

Kategoria: Duchowość
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7516-835-8
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział V
Powołanie – lekarz na misjach

Ilu pacjentów wyleczyłam dobrym leczeniem, a ilu wybłagałam modlitwą, tego nie wiem. Nie będę wiedziała…

dr Wanda Błeńska

Przez czterdzieści – ponad czterdzieści! – lat pracowała Pani Doktor wśród chorych na trąd, spędzała z nimi większość czasu. Nazwano Panią nawet Matką Trędowatych. Z jakimi problemami borykają się ci ludzie?

Trąd dotyka całego człowieka, zaś leczyć trzeba nie tylko sam trąd, ale przede wszystkim jego skutki. A skutkiem jest porażenie, przykurcze, które wymagają masażu i rehabilitacji. Trąd można skutecznie leczyć, ale późno wykryty pozostawia trwałe okaleczenia. Uczyliśmy więc odpowiednich ćwiczeń, starając się przede wszystkim przekonać pacjenta, że to pomaga i że trzeba się do tego stosować, żeby uniknąć przykurczów. Trąd obejmuje nerwy i to jest bardzo, bardzo bolesne, szczególnie w okresie tzw. reakcji, gdy jest ostre zapalenie nerwów. Oni cierpieli. Bardzo indywidualnie…

Jednak największym problemem były nie skutki fizyczne, ale społeczne: izolacja chorych przez rodziny. To było dla nich największym ciężarem. Często rodziny nie potrafiły przełamać bariery strachu.

Pani Doktor ten lęk zmniejszała.

Próbowałam. Przede wszystkim jednak oswajałam moich pacjentów z tą chorobą – by lęk z czasem był mniejszy. Jak z każdą chorobą, także i z trądem trzeba się oswoić. Ci pacjenci są biedni. Zawsze jest tyle osób, które, chcąc nie chcąc, dają im odczuć, że się boją… Stwarza się czasem taką atmosferę lęku – bo przecież strach się udziela. Ale ja zawsze wszystkim powtarzałam: „Patrzcie na mnie – mam skrzywione palce, czy nie?”. Zachowywałam zwyczajne higieniczne zasady. Jeżeli badałam jakiegoś pacjenta, to potem myłam ręce. A myłam ręce nie tylko po zbadaniu kogoś z trądem, ale po każdym chorym – po to, żeby wszyscy widzieli, że to należy do rytuału lekarza.

Bardzo dużą pomocą jest, jeżeli i pielęgniarze, i pacjenci wiedzą, czego się wystrzegać. Mamy na przykład taką sytuację: lekarz wchodzi do pokoju, gdzie jest kilku trędowatych. Jeden ma ranę, a drugi jest „czysty”. Zbadawszy pacjenta, lekarz myje ręce. Którego pacjenta? Jednego i drugiego! Normalne. Ważne jest, żeby właśnie tę normalność zachować. Traktowałam chorych na trąd jak zwyczajnych pacjentów. Pacjentów, którzy cierpią na chorobę zakaźną. Uczyłam zasad higieny, a jednocześnie mówiłam, by trądu się nie bać, pokazując wszystkim, że ja sama się tej choroby nie boję! Zawsze starałam się pokazać i powiedzieć prawdę na temat trądu. Pokazywałam szczegółowo – to może być zakaźne i to może być zakaźne, a to nie (Wanda Błeńska wskazuje przykładowe części ręki). Jeżeli się wie, czym można się zarazić, łatwiej jest przestrzegać zasad, które chronią przed zakażeniem. Gdy się wszystko wytłumaczy, to człowiek przestaje się bać. Nie dotyka tego, czego nie powinien, czyli po prostu podchodzi do choroby rozsądnie. A jeśli kto zachowuje normalne reguły higieny, które zawsze trzeba zachowywać, nie ma obawy, że się zarazi. Wtedy pojawia się ulga. Uczucie ulgi, że trąd nie gryzie.

Pani Doktor pracowała bez rękawiczek…

Wkładałam rękawice wtenczas, kiedy wymagał tego stan pacjenta, żeby jego nie zarazić. Jeżeli były jakieś rany, no to trzeba było wsadzić rękawiczkę, żeby nie zaszkodzić pacjentowi, nie rozmazać ropy… A nie tylko po to, żeby siebie uchronić od zakażenia. Tak się złożyło, że lęku przed pacjentami nie miałam. Nie będę doradzała nikomu, żeby robił gołymi rękoma opatrunki otwartych ran w trądzie zakaźnym. Wiadomo, że trzeba zachowywać wszystkie reguły obowiązujące w przypadku choroby zakaźnej. Bo trąd jest chorobą zakaźną; bardzo małej zakaźności, ale jest. Przecież człowiek nie zarazi się, jak dotknie jakiejś plamy trądowej czy nerwu, który jest pokryty skórą. Bo jak się ma zarazić?

To jest ładna praca – być lekarzem na misjach. Bo nie tylko leczy się choroby, ale również duszę. Pacjenci widzą, czują, że jest ktoś, kto ich zrozumie, kto im współczuje. To dla pacjenta bardzo ważne i o tym trzeba zawsze pamiętać. Wszyscy ci ludzie dotknięci są bólem. Czekają na to, żeby im ulżyć. Żeby im pomóc… Zatem wszystkie takie odruchy czy poczynania, jak mówiłam, które mają choć trochę uśmierzyć ich ból, czy to fizyczny, czy psychiczny, są dla tych ludzi bardzo ważne. I gdybym badała ich zawsze w rękawiczkach, to by oznaczało, że się ich boję… A gdyby sam lekarz się bał, to wszyscy inni też by się bali… Dlatego tak nie mogłam robić. W normalnej sytuacji, gdy chory nie jest trędowaty, ale ma jakieś rany, to też trzeba wziąć rękawiczki, żeby go opatrzyć. I osoby chore na trąd widziały, że zachowuję się tak samo przy chorym trędowatym, jak przy chorym bez trądu. Pokazywałam wszystkim, że jak jest rana, to trzeba traktować ją jak ranę. Nikt normalnie palcem rany nie dotyka! I nie ma różnicy, czy ta rana jest spowodowana trądem, czy jakąś inną chorobą. Do operacji również trzeba było rękawice nakładać. Tam wszystko musiało być sterylne.

Patrząc na Wandę, widzę światło, które przenika przez jej ujmujący uśmiech, życzliwość, dobre spojrzenie. Posiada ona cudowny wpływ na ludzi, choć zgoła nie myśli o tym, by wpływać na drugiego człowieka. Jest zawsze gotowa do najniższych posług. Służy każdemu, kogo spotka – otwiera przed nim serce, oddaje czas. A to uczy pokory, którą ona, obok dobroci i przyjaźni, niesie ludziom. Nie wyobrażam sobie, by Wanda mogła kogoś nienawidzić. Ona bodaj największego wroga przygarnęłaby do swego serca, podobnie jak Ojciec Święty… Sam fakt, że całe życie poświęciła trudnej, odpowiedzialnej i jakże męczącej pracy lekarskiej, by pomóc tym najbardziej cierpiącym. Oni ją za to pokochali, nazywając „Matką Trędowatych”. Gdziekolwiek bywa, zostawia swój ślad. Tam, w Ugandzie przypomina o niej cały ośrodek w Bulubie – szpital, przychodnie, szkoła… Ale dużo ważniejsze jest zapewne to, co ci ludzie chorzy otrzymali od Wandy poza wartościami materialnymi. To kawałek jej serca, ogromnego serca, które przywróciło im radość i sens życia. Leczyła Dokta przecież nie tylko ich chore ciała, ale mocno zranione odrzuceniem dusze. Stefan Stuligrosz

Małgorzata Nawrocka, Jej światło. O życiu i dziele Wandy Błeńskiej, Poznań 2005, s. 121-122.

A czy ktokolwiek z Pani współpracowników zaraził się trądem?

Nie… Byłam tam najdłużej, przeszło czterdzieści lat, czterdzieści trzy – i ja też się nie zaraziłam. To jest Boża łaska. Dobrze jest, gdy trąd wykryje się wcześniej i zaraz rozpocznie się leczenie, zanim nerw będzie zniszczony. Potem, gdy jest już zepsuty, pomoc jest mniej skuteczna. Chyba że na czas się zauważyło zmiany. W Ugandzie miałam dużo rozmów, posiedzeń, m.in. z kobietami, z jakimiś klubami kobiecymi. Tłumaczyłam, na czym polega zakażenie, jak można się zakazić, a jak można tego uniknąć. Jeśli się pracuje w leprozorium23, to niebezpieczeństwo jest zawsze, ale jeśli się zachowuje podstawowe zasady higieny, to jest ono minimalne. Oczywistym jest, że na lekarza będą patrzeć rodzina i pacjent… Zwłaszcza pacjent wyczuje, czy lekarz boi się go dotykać, czy nie. A jeśli nawet lekarz będzie się bał, to rodzina już na pewno. Najlepszymi pracownikami szpitala byli dawni pacjenci lub ci, którzy mieli w rodzinie kogoś, kto chorował na trąd. Oni mieli serce dla pacjenta.

Największym uznaniem ze strony dr Błeńskiej, okazanym Afrykańczykom, był jej wybór własnego zastępcy na stanowisko lekarza naczelnego w szpitalu dla trędowatych. Opuszczając ukochaną Bulubę, przekazała tę funkcję w ręce Ugandyjczyka, swojego wychowanka. Doktor Józef Kawuma został bowiem wyłoniony spośród wielu kandydatów, dzięki swej skromności, dobremu przygotowaniu i obeznaniu w sprawach związanych z trądem i administrowaniem szpitala. Daje to nadzieję na to, że cały trud kilkudziesięciu lat pracy Wandy w Bulubie nie pójdzie na marne. Wanda Marczak-Malczewska

Małgorzata Nawrocka, Jej światło. O życiu i dziele Wandy Błeńskiej, Poznań 2005, s. 28.

Czy dzisiaj strach przed trądem jest równie silny jak niegdyś? Stosunek do tej choroby zmienił się przez lata?

Jaki jest teraz stosunek do trądu, nie wiem. Na pewno leczenie jest łatwiejsze. Zatem lęk jest chyba trochę mniejszy… Trąd jest kwasoodporny, więc leczyło się go jak gruźlicę. Myśmy próbowali na różne sposoby leczyć tę chorobę, ale takie typowe przeciwgruźlicze środki nie działały do końca tak, jak trzeba. Toteż staraliśmy się wykorzystywać i inne metody. Przez pewien czas leczyłam tylko sulfonami24, ale antybiotyki też pomagały.

Co ważne, a o czym już wcześniej wspominałam, przede wszystkim leczyło się nie trąd, a jego skutki: porażenie, przykurcze. Uczyliśmy masażu – czy po prostu unikania przykurczu, np. poprzez ćwiczenia. Później skuteczność leczenia często zależała od tego, czy pacjent był w szpitalu, pod stałą opieką, czy był „dochodzący”. Ważne jest też, aby pacjent sam zadbał o to, by przyjmować przepisane lekarstwa. Przede wszystkim trzeba go przekonać, że te leki pomagają i że warto się do zaleceń lekarza stosować. Czy zawsze z zaufaniem brali lekarstwa – tego nie wiem. Zanim przyszli do mnie, musieli złożyć wizytę u znachora. On dawał im swoje specyfiki. Jakie? Nie wiem. Widziałam, że czasem była to po prostu ziemia. Ale, mój Boże, to trzeba też zrozumieć. Oni byli wychowani w takiej kulturze.

Pamiętam, że któregoś dnia badałam małe dziecko. Stałam tyłem do matki tego maleństwa. W pewnej chwili obróciłam się, bo chciałam coś do niej powiedzieć. Patrzę, a ona w ręku ma butelkę z dziwną zawartością. Nie zdążyła tego przede mną schować. I dobrze! W Ugandzie są różne przypadki, jeśli chodzi o żywność, więc miałam już wyostrzony wzrok. Ta kobieta trzymała butelkę od mleka, ale z jakimś popiołem czy czymś podobnym w środku. Wiedziałam, że ona to daje dziecku! Byłam tego pewna.

Niejeden taki lub podobny przypadek mi się zdarzył. Wtenczas tłumaczyłam dokładnie, że to może szkodzić… Nie miało najmniejszego sensu krzyczeć na nich: „Jak możecie takie rzeczy dziecku podawać!!!”, tylko zwyczajnie trzeba było mówić, z życzliwością, że to nie pomaga, a może tylko zaszkodzić. Ważne jest, żeby rozmawiać z pacjentem i ostrzegać go przed tym, co może być złe dla jego zdrowia. Oni nie zawsze wiedzą, co jest dla nich niebezpieczne. Zresztą tak samo jak my. Później widziałam, że się do tego stosowali. Ale nie zawsze, bo miejscowe leczenie ziołami czy innymi sposobami praktykowanymi przez szamanów jest głęboko w nich zapisane… Ci ludzie bali się, że jak nie zastosują się do zaleceń szamana, to coś złego im się stanie… Ale pamiętajcie, żeby nie przerażać się, jak natraficie na jakiegoś „witch”.

Chodzi Pani Doktor o szamana?

Tak, szamana… Bądźcie ostrożne. Nie krytykujcie ich i tego, co robią. Szamani mają bardzo dużą władzę nad tubylcami. Oni są z nimi na co dzień. Znają bardzo dobrze mieszkańców wiosek, w których przebywają. Wiedzą o ich problemach, smutkach i radościach. Jeżeli, powiedzmy, ktoś zachoruje, na przykład dziecko, i nie wezwie się szamana, tylko idzie się naprzód do lekarza, trzeba być z tym bardzo ostrożnym. Nawet wtedy, gdy wyraźnie widać, że ta rodzina nie chce mieć do czynienia z szamanem. Oni umieją się mścić. Ale można, jeżeli się chce, przeprowadzić wszystko tak, żeby był spokój i nie było z tego wojny. Szamana nie wolno urazić. I pacjent, który zdecyduje, że najpierw idzie do lekarza, a nie do czarownika, dobrze o tym wie. Może tak się zdarzyć, że będzie on musiał w przyszłości prosić szamana o pomoc w jakiejś innej sprawie, nawet w chorobie. Jeżeli wcześniej zrobił coś, co mogło szamana urazić, to będzie się bał, czy szaman nie spróbuje mu zaszkodzić…

Życie Afrykańczyków pełne jest lęków, dużo czyha na nich niebezpieczeństw, ale mimo wszystko są radośni. Oni potrafią cieszyć się z niczego. Mają od nas mniej, ale są szczęśliwsi… Toteż nie mogę was straszyć tymi szamanami, oni są i jeszcze długo będą, bo to po prostu przynosi pieniądze…

Spotykała się Pani Doktor w Ugandzie bezpośrednio z czarami wśród mieszkańców? I z szamanami?

Tak, spotykałam się. Czasem były to zupełnie nieszkodliwe sytuacje, np. leczenie ziołami. Ale były też wstrząsające wypadki. Miałam dwie pacjentki, młode dziewczyny. Bardzo się ze sobą pokłóciły. O co? Nie wiem… Któregoś dnia, chyba w niedzielę, matki tych dziewczyn przyszły do szpitala odwiedzić chore córki. Jedna z nich była czarownicą. Córka jej coś szepnęła na ucho, powiedziała o kłótni. Może wyjawiła, o co się pokłóciły… Matka tej drugiej dziewczyny, już po wizycie u córki, szła na autobus, taką krótką drogą w dół. Miała małe dziecko na plecach. Potem skręciła do stacji autobusowej. Wiedźma zaczęła ją wyklinać. Nie wiem dokładnie, co mówiła, ale wyzywała tę drugą matkę, klęła. Ta kobieta nie doszła do przystanku…

Co się stało?

Upadła i była martwa. Zmarła.

Słucham?!

Upadła i była martwa. To raz jeden nam się zdarzyło. Więcej czegoś takiego nie widziałam. Tamta ją tak przeklinała… Ojej… Naprawdę, bardzo ją przeklinała. Mocno wstrząsnął mną jeszcze ten fakt, że to już było tak daleko! Jedna od drugiej była w takiej odległości, że tamta kobieta nie mogła dokładnie słyszeć tej, która ją tak przeklinała. Może jakiś głos słyszała, ale bardzo mało. Na pewno nie mogła tego wszystkiego zrozumieć… Słów. No i nie doszła… Nie wiem tylko, co się stało z tym małym dzieckiem, które niosła na plecach… Szybko zbiegli się tam miejscowi. Ja, jako biała, nie miałam prawa się wtrącać…

Taki jeden przypadek znam. Wiem tylko, że przekleństwo ma siłę! I to wielką. Nie wolno przeklinać innych. Nawet my sami nie zdajemy sobie sprawy, że przekleństwo szczególnie to wypowiedziane ze złością, może spowodować okropne rzeczy. Co do tej wiedźmy… Nie mogliśmy zaskarżyć jej o spowodowanie śmierci. Sędzia wykpiłby nas. Nie było żadnych dowodów. Ta kobieta, wiedźma, fizycznie nic tej drugiej matce nie zrobiła – nie podeszła do niej, nie uderzyła. Nie było sensu jej oskarżać, ponieważ ze strony prawnej nikt się tego nie mógł podjąć.

Ugandyjczycy wierzą w czary?

Wszyscy wierzą! Oni w swoim otoczeniu mają wielu czarowników i wiele czarownic… Łączność ze „złym” daje im ogromną siłę.

Czy można było jakoś wpłynąć na tych, którzy parali się „czarami”?

Myśmy tylko starali się wpływać na tego, który był przeklinany. Na czarowników nie. Zwykli ludzie wiedzieli, że w ich wsi jest taki „paskud”. Jak się chcieli zemścić na kimś czy komuś zaszkodzić, to szli i prosili o pomoc. Oczywiście nic za darmo nie było. Musieli za taką „usługę” zapłacić. I to dużo.

Czarowników się tak bardzo nie bałam. Strach ma wielkie oczy. Ja robiłam po prostu swoje, czyli leczyłam ludzi. W każdym razie miałam takiego sąsiada niedaleko, który był miejscowym szamanem. Od razu zastrzegał się: „Ja złych duchów nie używam. Ani przekleństw, ani nic… Ja tylko leczę”. Bo było prawdą, że szamani dzielili się często na tych „złych”, którzy używali przekleństw, i na tych, co starali się ulżyć w chorobie, np. leczyli ziołami. Ja też leczyłam, tylko inaczej (śmiech). Przyjęłam do wiadomości to, co szaman powiedział, ale oczywiście nie do końca wierzyłam jego słowom. Chodzi mi o to, że nie byłam pewna, jakie skutki może przynieść leczenie jego specyfikami. Bo to nigdy nie wiadomo. Wiedziałam jednak, że gdy proszono go, żeby zadziałał w „inny sposób” czy rzucił klątwę, on odmawiał. Mógł przecież odebrać klientelę takiemu innemu, który rzuca klątwy. Musiał się bać jego gniewu, złości, że wchodzi w nie swoje kompetencje.

Odwiedzała czasem Pani Doktor miejscowego szamana?

Jeśli chciałam z nim porozmawiać, to raczej były to odwiedziny przez moich asystentów. Czarownik ten, o ile dobrze pamiętam, miał jakiegoś siostrzeńca, który był u nas, w naszej szkole pielęgniarskiej. Ale przypominam sobie jedno spotkanie z naszym szamanem. Chciałam go odwiedzić osobiście w jego domu. A on zarządził, jak ma to spotkanie wyglądać. Z pustymi rękoma w gości się nie przychodzi, więc pytam go, co mogę przynieść. „Nic” – mówi. Ale zaraz dodaje: „Jeżeli chcesz coś przynieść, to zostaw to za drzwiami, żeby inni nie wiedzieli, że to dla mnie”. Miałam chyba dla niego jakąś kurę… Nie pamiętam, co to było dokładnie, ale coś w każdym razie miałam. Może papierosy? Nie pamiętam. Położyłam tam, gdzie kazał, i wszystko poszło dobrze.

Niedaleko jednego z naszych leprozoriów była wioska, w której, jak wiedzieliśmy, była szkoła takich czarowników. Ludzie takie rzeczy wiedzą…

Cała szkoła?!

Tak, przecież jeden od drugiego musi się uczyć… To było niedaleko wioski, gdzie mieliśmy drugi szpital – niedaleko Nyengi. To nie była normalna szkoła, tylko szkoła wtajemniczenia. Jeżeli się zbierze grupa ludzi, która to samo uprawia, to ma takich ludzi, którzy uczą, jak to uprawiać, i tych, którzy się uczą. To jest taka szkoła bez budynku, bez profesorów, bez niczego.

Skąd brali się kandydaci na szamanów? Czy w rodzinie z pokolenia na pokolenia działał „zły”, czy raczej nagle ktoś „odkrywał”, że jest czarownikiem albo czarownicą?

Ludzie miejscowi wiedzieli, kto jest kim, i koniec. Tylko tyle powiem. Skąd wiedzieli, jak wiedzieli, czy słusznie wiedzieli – tego nie wiem. Czy te osoby mają jakieś ceremonie inicjacyjne, czy po prostu jeden drugiego wciąga, tego też nie wiem. I nie starałam się dowiadywać. Wiem tylko, że takie osoby są i że mogą bardzo szkodzić. Oprócz tego, że mają „zdolności” do czynienia zła, znają się też na różnych trikach psychologicznych i stąd ten duży lęk przed nimi. Lęk jest zawsze złym doradcą. Myśmy też zawsze starali się ten lęk, strach zmniejszyć modlitwą.

Miała Pani Doktor jakąś ulubioną modlitwę za ludzi, pacjentów, którzy przychodzili od szamanów?

To była zawsze najgłębsza modlitwa – bez słów. Jak się człowiek głęboko modli, to patrzy na Jezusa i modli się duchem. To wszyscy wiemy. Zawsze, jak się działo coś niepokojącego z którymś z pacjentów, zaraz prosiłam inne osoby, które były na tej samej sali, żeby się modliły.

Pamiętam jeszcze jeden taki przypadek, o którym opowiadała mi siostra franciszkanka. Pracowała ona w szpitalu jako pielęgniarka. Siostra ta wieczorem jednemu z pacjentów dała zastrzyk z fenaktylu25, bo był bardzo pobudzony. Następnego dnia, a był to dzień świąteczny, chyba niedziela, z samego rana postanowiła go odwiedzić, bo bardzo się o niego niepokoiła. W szpitalu w takie dni dużych obchodów lekarskich nie robiliśmy. Odwiedzaliśmy tych, którzy byli ciężko chorzy. Oni potrzebowali tego, a my też musieliśmy się uspokoić, że wszystko jest z nimi w porządku. Tak robił cały personel szpitala. Więc ta siostra przychodzi, a pacjenta nie ma! Łóżko puste… Pyta sąsiadów, gdzie on jest. Ktoś odpowiada: „On poszedł na ustęp, ale już długo go nie ma – jakieś pół godziny”. Ustęp to był taki duży budynek, a w nim cztery czy pięć przegród. Znajdował się blisko szpitala. Nie był drewniany, tylko porządny, z cegieł i cementu. Poszła więc tam i słyszy jakiś ruch, krzyk. Ale nikogo nie ma. Patrzy, a wewnątrz, w dziurze, w fekaliach, siedzi pacjent i przeklina… Zaraz pobiegła z powrotem i prosiła innych pacjentów: „Słuchajcie, on tam jest, módlcie się! Módlcie się po prostu za niego, żeby ‘zły’ odszedł… Bo tam jest coś nie w porządku!”. No i się modlili. Cały oddział, bo oczywiście oni w to wierzyli, znali wiele takich dziwnych przypadków. I jak zaczęli się modlić, to ten pacjent przestał przeklinać… Jak on tam wszedł? Nie wiem… A to były takie ustępy – nie wiem, czy znacie, bo to teraz to chyba tylko na wsi jeszcze są…

… takie wychodki z otworem…

… i on nie mógł się tam zmieścić! To był dorosły mężczyzna, a ten otwór, jeżeli widziałyście gdzieś na wsi, jest nieduży.

Średnica pewnie ze trzydzieści centymetrów?

Nie, nie! Mniejszy. Był wielkości cegły.

Cegły?!

No i ten pacjent przez ten otwór wszedł! Pytałam siostry, czy wie, jak to się mogło stać. Ale nie wiedziała… Nikt nie wiedział, jak on dostał się do środka przez otwór wielkości cegły. Dorosły mężczyzna! Dobrze zbudowany. Nie można go było stamtąd wydostać. Siostra pojechała na policję, a ci ją skierowali do wojska. Wojsko było niedaleko, a oni przecież wiedzą, jak coś wyrwać, żeby nie zniszczyć za dużo. Trwało to długo, za nim przebili się przez cement i cegły. Pomagał im nasz sanitariusz, były pacjent. Wojsko rozbiło przednią ścianę, a jeden nasz młody chłopak wszedł do środka i wyciągnął tego chorego. Ja o nic go potem nie pytałam, bo to byłaby prosta ciekawość, to byłoby nieetyczne. A po drugie, a nóż zezłości go to, że wypytuję, i potem ja będę cierpiała… A szatan jest i się mści. On istnieje. Tam wszyscy o tym wiedzieli.

Dzisiaj świat nie chce głośno mówić o szatanie.

Naprawdę to było zastanawiające, jak ten pacjent tam wszedł. Nie mogłam się dowiedzieć niczego więcej, choć mnie to bardzo ciekawiło. Wiedziałam, że nie należy pytać, bo to zbyt delikatna sprawa. Siostra też błagała, żeby nie poruszać tej kwestii, bo chciała, żeby on zapomniał o całym wypadku. Ale na pewno nie zapomniał. A ja nie pytałam, co się wydarzyło. I poprosiłam też inne siostry, żeby tego nie robiły. Jako lekarka wiedziałam, że to byłby dodatkowy stres dla niego – opowiadając, musiałby to przeżywać jeszcze raz… I jeszcze lęk, co go teraz za to spotka…

Już po długim czasie, kiedy opowiadałam komuś tę historię, widziałam, że ludzie w to nie wierzyli…

Czy miejscowi zawsze stosowali się do zaleceń lekarskich, skoro mogli w ten sposób narazić się szamanom?

Jeśli udało mi się pacjenta przekonać, że to, co mu przepisałam, naprawdę pomaga, to potem leczenie było znacznie łatwiejsze. Stosował się do moich wskazań. Ale zdarzały się różne przypadki. W wykrywaniu nieprawidłowości w przyjmowaniu leków pomagali czasem – nieświadomie – sami pacjenci. Bo Ugandyjczycy to szczerzy ludzie. Pamiętam takie sytuacje, które często się powtarzały. Trochę to trwało, nim się dowiedziałam, że tak powiem „wywąchałam”, że pacjent, który zabierał do domu tygodniową dawkę leków, nie przyjmował ich zgodnie z zaleceniem. A to było ważne dla całego procesu leczenia. Pytam któregoś: „A czy ty wszystkie te tabletki bierzesz?”. I pada szczera odpowiedź: „Nie, ja muszę połowę dawać swojej żonie, bo ona powiedziała, że ode mnie odjedzie”. I to było zupełnie szczere, nie kryli tego… W takich wypadkach mówiłam: „No to na następne spotkanie przyjdź z żoną – ja jej dam inne tabletki”. I dawałam witaminy twierdząc, że to bardzo ważne lekarstwo… Oglądałam tę żonę bardzo dokładnie, żeby to widziała i czuła. Przypominałam też zawsze o zasadach higieny, żeby pamiętali, by się do nich stosować. Pacjent jest pierwszą osobą, która ma prawo wiedzieć, co jest zakaźne, a co nie. I my mu to wszystko tłumaczyliśmy. A od pacjentów potem uczyła się rodzina, a także ci, którzy do tej rodziny przychodzili.

Trąd. Kiedy doktor Błeńska przyjechała do Buluby, miała zająć się trędowatymi. Należy przypomnieć, że trąd to choroba okaleczająca. Obecnie można ją rozpoznać we wczesnym stadium i wyleczyć, przed wystąpieniem okaleczeń. Jednak wtedy, kiedy doktor Błeńska zaczęła się nią zajmować, możliwości pokonania choroby były niezwykle ograniczone. Roiło się więc od dotkliwie okaleczonych Ugandyjczyków, którym należało pomóc na wielu płaszczyznach medycznych. Albowiem chorych na trąd dotykały różne inne choroby, jakie mogą spotkać człowieka, nie wyłączając schorzeń typowo tropikalnych. Doktor Błeńska musiała więc sprostać wyzwaniom i wcielić się w rolę chirurga, okulisty, ortopedy, ginekologa itp. (…) Nie przeszkadzało jej to, że brakowało lekarstw, opatrunków, wielu narzędzi, a na początku nawet sali operacyjnej. Przecież pierwsze operacje odbywały się w prowizorycznych pomieszczeniach, pozbawionych sufitów, na łóżku polowym. Źródłem światła były jedynie promienie afrykańskiego słońca. Henryk Nowak

Małgorzata Nawrocka, Jej światło. O życiu i dziele Wandy Błeńskiej, Poznań 2005, s. 31-32.

Pani Doktor wspomniała o szczerości Ugandyjczyków. Czy ona była jakaś szczególna?

Ja nie mam porównania. Szczerzy byli ci, którzy mieli w rodzinie, wśród bliskich kogoś z trądem, którzy dzielili ten trud i lęk. Oni wszystkiego chcieli się dowiedzieć – co zrobić, żeby się samemu nie zarazić. Wiem, że takim wielkim atutem moim było powiedzenie: „Nie bójcie się! Patrzcie na mnie! Ja tylu pacjentów badam i nie mam trądu!”. I to zwykle troszkę ich uspakajało… Bo jak się człowiek boi kogoś w rodzinie, to ten biedny chory czuje to… Wszystko jedno, czy go zabiorą do domu, czy zostanie w szpitalu. On to czuje. A jeżeli ja powiedziałam: „Uważaj tylko, czy on ma rany, żebyś nie dotykał tych ran – i będzie wszystko w porządku”, wtedy byli spokojniejsi. To jest normalne zachowanie, także w przypadku „zdrowego chorego” (bo myśmy dzielili naszych chorych w szpitalu na „zdrowych chorych” i chorych z trądem; i jeżeli to był „zdrowy chory”, to wiadomo, że dało się uniknąć separacji). Lęk przed trądem jest normalny – jest jak „tradycja”, bardzo w człowieku zakorzeniony, od najdawniejszych czasów. Do tego jeszcze literatura pomagała go zwiększyć… Pacjentom przede wszystkim trzeba pokazać serce, a oni to wyczują, bo to grupa osób bardzo wrażliwych. Zwłaszcza gdy są to osoby cierpiące… Jak się będziecie opiekowały chorymi, to same zauważycie, jak to jest. Pacjent wyczuje, czy ktoś przychodzi tylko „profesjonalnie”, czy z całym sercem. I rzeczywiście to działa kojąco. Nie tylko kojąco, ale i gojąco. A wy byłyście już gdzieś na misjach?

Tylko na miesięcznych wyjazdach misyjnych, podczas których odwiedzaliśmy chorych w ich domach. Uderzyło nas to, że ci ludzie, chociaż byli naprawdę mocno schorowani, mieli szczęśliwe twarze. Zastanawialiśmy się, dlaczego tak jest. Później wspólnie stwierdziliśmy, że oni są zawsze w otoczeniu najbliższej rodziny… U nas często izoluje się osoby starsze, schorowane, a tam – są w centrum życia rodzinnego!

Prawda, tam zawsze jest ktoś z rodziny. I to jest chyba w życiu najważniejsze – być w otoczeniu ludzi, których się kocha i przez których się jest kochanym.

Jeżeli chodzi o trąd, to izolacja niestety była. I była dla chorych dużym ciężarem. Bardzo ważne jest, aby rozmawiać z rodziną, przekonywać, by nie izolowała osoby chorej. Jednak nie wszystkie rodziny potrafiły przełamać tę barierę. Czasem wyjeżdżałam w teren do chorych. Były różne przypadki. Pamiętam, pytam się kiedyś jednej rodziny, w której był chory na trąd: „Gdzie jest pacjent?”. A oni wskazują mi jakąś lepiankę, kawałek od chaty, w której mieszkała cała rodzina. „Opiekujecie się nim? Karmicie go?” – pytam. „Tak, tak! Opiekujemy się! Karmimy!”. Idę więc do pacjenta. Wchodzę do tej lepianki, smród okropny, pacjent leży na gołej ziemi, widać, że nic przy nim nie robią, nawet mu nie posłali… A pacjent cierpi, nie tylko na ciele, ale i na duszy…

Tak, strach przed zarażeniem trądem jest wielki! I to nawet wśród lekarzy…

Pamiętam, jak przyjeżdżali do nas lekarze, do Buluby… Bywało, że powiedziałam takiemu: „Niech pan zobaczy! To jest taki a taki nerw… Tu widać – jest powiększony. Niech pan zbada”. „A tak. Widzę, widzę” – odpowiadał, a ręce trzymał za plecami, byle tylko, broń Boże, nie dotknąć. Lekarz! A myśmy się z siostrami śmiały… Ale strach jest duży, ludzie się boją. I trzeba ten lęk przezwyciężyć. Starałam się to robić – nie zawsze się udawało… Pokazywałam też zdjęcia pacjentów przed leczeniem i po leczeniu. Do pacjenta mówiłam: „Widzisz tego? To ty byłeś! Patrz! Pamiętasz, jak wyglądałeś?”. To porównanie robiło duże wrażenie – i na pacjentach, i na lekarzach.

Zawsze też pytałam chorego, czy się godzi na to, żeby lekarze lub studenci go oglądali. Bałam się jednego: że nie będę mogła pokazywać pacjentów lekarzom, którzy przyjdą odwiedzać moje szpitale. Bałam się, że moi podopieczni mogą stanąć oporem… Mogą nie chcieć, żeby inni ich oglądali. No więc uprzedzałam ich, że chodzi o to, że ci lekarze będą się opiekować takimi chorymi u siebie, w domu. Bałam się jednak odmowy. A oni co na to? Sami mnie wyręczali w pokazywaniu miejsc zmienionych przez trąd! „O, tutaj… Jeszcze tu mam!” – mówili. Wszystko wiedzieli i byli z tego dumni! Czuli się „wywyższeni”, ponieważ samodzielnie pokazywali i uczyli moich studentów – na sobie. Czuli się nauczycielami! Potem zauważyłam, że jak coś u jednego pacjenta pokazywałam, to tymczasem drugi pacjent sam wokół siebie gromadził grono studentów i potrafił pokazać, co trzeba.

Taka „konkurencja” dla Pani!

Taka miła konkurencja, bo przecież ode mnie się tego dowiedział. Tak… I przestałam się bać, że pacjenci nie będą sobie życzyli, by inni ich oglądali. Oni chcieli być w centrum uwagi! Każdy pacjent dobrze wiedział, gdzie ma powiększony nerw. I śmiał się razem z nami, jak ktoś się bał! Współpraca była bardzo dobra. Ja im tłumaczyłam, że tu są lekarze, którzy nie widzieli nigdy trądu. Pacjenci byli dumni, że mogą pokazywać swoją chorobę lekarzom i że wiedzą, co się z nimi dzieje. Zdawali sobie sprawę, jacy są ważni! Chciałabym, żeby ludzie przestali się już bać trądu… Do naszego leprozorium do Buluby, jak już wspomniałam, przyjeżdżali też studenci medycyny – czasem na cały tydzień. Wtenczas na dwóch czy trzech studentów dawałam jednego pacjenta do opisania, do zbadania. Potem oni recytowali, pokazywali na zebraniu wyniki swoich badań.

Czy wśród osób wyleczonych zdarzały się nawroty choroby?

Zawsze porównuję trąd, który jest prątkiem kwasoodpornym, do jego „kuzynki”, jak ja to mówię, gruźlicy, która też jest kwasoodporna. Te dwie choroby można trochę porównywać. Trąd nie zabije, a gruźlica zabije. Ale trąd kaleczy. Może powodować porażenie. Czy mogą być nawroty? Zawsze mówiłam: A jak jest z gruźlicą? Jeśli masz rozwiniętą gruźlicę i da się ją zaleczyć na tyle, że nie prątkujesz, nie gorączkujesz, to już jest dobrze… Jeżeli za wcześnie się skończy leczenie, opiekę nad pacjentem, to choroba może wrócić. Gdzieś tam, w śledzionie czy w jakimś innym narządzie, te bakterie są. Gruźlicy też się niektórzy boją, i to bardzo…

Niezależnie od choroby wszyscy pacjenci, zarówno w Ugandzie, jak i w Polsce, mają wspólne cechy. Przede wszystkim łączy ich ból… Ból psychiczny i ból fizyczny. Jeżeli coś boli, to każdy chce pomocy! I będzie o nią czasem prosił, ale czasem nie… Dlatego dobrze, jeśli pacjenci wiedzą, że my robimy wszystko, co możliwe, żeby im pomóc. To są bardzo mądrzy, wrażliwi ludzie… Oni nas potrzebują… Pacjentów trzeba pokochać. Wtedy wszystko idzie dobrze…

Miała świetny kontakt z pacjentami. Potrafiła wzbudzić ich zaufanie rozmową, nie tylko o chorobie. Znała język luganda, w którym okazywała im swoją serdeczność. Była taka ludzka… Nie każdy lekarz potrafi być ciepły w kontakcie z chorymi. Ona to potrafiła. Ugandyjczycy bardzo ją więc szanowali, okazywali swą wdzięczność. Czasem przynosili jajko, innym razem koguta. Umiała się tym cieszyć! Pamiętam, że uczyła mnie, iż nie można im odmówić przyjęcia podarunku, bo to jest dla nich wyraz najwyższej pogardy. Upokorzenie. Wanda Marczak-Malczewska

Małgorzata Nawrocka, Jej światło. O życiu i dziele Wandy Błeńskiej, Poznań 2005, s. 28.

Czyli najważniejszą cechą lekarza jest mieć serce dla pacjentów.

Wydaje mi się, że podejście lekarza do chorego jest na całym świecie takie samo. Albo mu daje serce i swoją wiedzę, którą stara się pogłębiać, ażeby lepiej mu pomóc, albo tego nie robi. Lekarz, który nie ma serca dla pacjentów, nie jest dobrym lekarzem. Po prostu. Pacjenci wyczują, czy ktoś do nich podchodzi z miłością, czy nie. Każdy człowiek, tym bardziej chory, cierpiący, odczuwa, jeżeli się serdecznie do niego podchodzi, starając się uśmierzyć jego cierpienie w jakikolwiek sposób. Jeżeli chce się być dobrym lekarzem, to trzeba pokochać swoich pacjentów. To znaczy: dawać mu swój czas, troskę, dokształcać się. Dużo trzeba w to włożyć miłości… Tak, to jest najważniejsze – stosunek do pacjenta. A on wszędzie powinien być taki sam. Bo wszędzie człowiek cierpi i znacznie prędzej zdrowieje, jeżeli ufa lekarzowi. Wiadomo…

A jak szybko pacjenci zaufali Pani Doktor?

Nie wiem (śmiech).

Ale skoro zaczęli przychodzić, to musieli zaufać!

Musieli zaufać… Mieli nadzieję, że im pomogę. Tak to jest, jeden drugiemu powie, przekaże „pocztą pantoflową”. Wiadomość o nowym lekarzu się rozniesie. Pacjent pacjentowi prawdę powie, czy lekarz ma do niego dobry stosunek, czy nie. Lekarzowi jest chyba łatwiej na misjach, bo jak pojedzie gdziekolwiek, to zaraz szuka chorych i znajduje ich, i nimi się zajmuje.

Pamiętam, jak do nich przyjechałam. Oni byli tak zdumieni, że do nich zawitałam! Byli bardzo ciekawi, skąd się wzięłam, z którego kraju pochodzę. A było można na sto metrów rozpoznać, że jestem Polką, bo nosiłam czapkę w kolorach narodowych. Cieszyli się, że jestem! Człowiek zostałby dłużej i im tam pomagał… To jest zupełnie inny stosunek niż np. z urzędnikiem… No i zwykle jest się związanym z jakimś ośrodkiem czy przychodnią, którą pacjenci już znają. Zawsze były siostry franciszkanki26 – też z racji swojego zakonnego „zawodu”. Opiekowały się tymi biednymi chorymi, a ich brak lęku wobec choroby był zaraźliwy!

Gdy przyjechałam do Buluby, nie był to jeszcze szpital z prawdziewgo zdarzenia. Raczej rodzaj przychodni. A wiadomo – przychodnie są na różnym poziomie, zależnie od możliwości. Dopiero potem, już własnymi siłami rozbudowałam go, oczywiście z pomocą wielu ludzi. Przyjeżdżały do nas osoby z różnych stowarzyszeń. Szpital w Bulubie był zasadniczo dla trędowatych. Był wspomagany finansowo z zagranicy, przez różne stowarzyszenia do walki z trądem. Wiele państw ma takie organizacje. One nam bardzo pomagały. Jeżeli ktoś rzeczywiście interesował się przychodniami, szpitalami, to naprzód odwiedzał ministerstwo zdrowia, a ono zawsze wskazało na Bulubę: „Jedźcie tam!”. W ministerstwie wiedzieli, że w Bulubie jest taki szpital i że tam można posłać lekarzy, profesorów, studentów – niech sobie tam jadą i się przyglądają. No więc przyjeżdżali. A ja nigdy nie prosiłam o pomoc. Po prostu pokazywałam, co miałam, i mówiłam: „Chciałabym mieć jeszcze to i to, i to, ale niestety nie mam”. Ale nigdy nie mówiłam: „Daj!”.

Przy ogromnym wkładzie doktor Błeńskiej dokonywała się dziejowa zmiana w zakresie epidemiologii. Albowiem zauważyć trzeba, że w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, kiedy mogłem te statystyki obserwować, chorych na trąd w prowincji Busoga i Buganda liczyło się w tysiącach, a na początku lat dziewięćdziesiątych te liczby były dziesięciokrotnie mniejsze. Przy czym w latach wcześniejszych, kiedy doktor Błeńska inicjowała swą misyjną działalność, trędowatych było zdecydowanie więcej. Oprócz rozwiązań doraźnych, dotyczących codziennych problemów związanych z leczeniem pacjentów, doktor Błeńska wprowadzała zmiany systemowe. Przykładem może być chociażby utworzona przez nią pracowania histopatologiczna. Wiele godzin doktor Błeńska spędzała nad mikroskopem, studiując preparaty histologiczne. Zaś przygotowanie takich preparatów histologicznych to cały skomplikowany proces (…). To wszystko wykonywane było w warunkach chałupniczych, ręcznie, bez automatów gwarantujących poprawność procedur. Cieplarkę do zatapiania preparatów w parafinie dr Błeńska sporządziła z termosu i drewnianej skrzynki. Tak wykonywała preparaty histologiczne. Jej potencjał zadziwiał wszystkich, także grupę leprologów londyńskich, przybyłą do Buluby. To Anglicy właśnie postanowili pomóc dr Błeńskiej sfinansować projekt prawdziwej pracowni histologicznej. Henryk Nowak

Małgorzata Nawrocka, Jej światło. O życiu i dziele Wandy Błeńskiej, Poznań 2005, s. 32-33.

I zawsze pomagali?

Zawsze dawali! Jak ludzie się czymś zainteresują, to chętnie pomagają. Mają poczucie, że coś dobrego robią. I taka jest też prawda. A gdy przyjeżdżał z nimi jakiś lekarz – na nich najbardziej liczyłam – stosowałam tę samą metodę: nigdy nie prosiłam o wsparcie. Natomiast mówiłam: „Tu jest taki a taki chory. Gdybym miała to i to, mogłabym mu pomóc. Ale niestety nie mam takiego sprzętu, bo to drogie, i nie mogę leczyć tak, jak bym chciała…”. I zawsze jakoś pomagali. Widzieli, że pieniądze, które są wkładane w rozwój leprozorium, nie marnują się. Ludzie, kiedy widzą, że robi się coś pożytecznego, i kiedy pokazuje się im dokładnie, co się robi, a co można by zrobić lepiej, jeżeli uzyska się konkretną pomoc, chętnie pomagają. Taka składka na biednego dziadka. Ale, jak mówię, nigdy nie prosiłam wprost. Może właśnie dlatego dawali… Leki dostawaliśmy z organizacji charytatywnych. Zasadniczo pacjenci nie płacili za pobyt w szpitalu.

Ona leczyła nie „trąd”, ale „ludzi chorych na trąd”. Często powtarzała, że chorzy powinni otrzymywać witaminy, wśród których najważniejsza jest witamina M. Jeden ze studentów zapytał kiedyś: „Przepraszam, ja znam witaminę C, B12, A, PP, ale nie spotkałem się z witaminą M”. Doktór Błeńska odpowiedziała: „M to jest Miłość – najskuteczniejsza witamina!”. Dr Norbert Rehlis

Małgorzata Nawrocka, Jej światło. O życiu i dziele Wandy Błeńskiej, Poznań 2005, s. 88.

Czy pacjenci w jakiś sposób odwdzięczali się za opiekę, jakiej doświadczali od Pani i personelu szpitala?

Myśmy im często wyszukiwali jakieś zajęcia. Mogli na przykład jedną czy dwie godziny spędzać przy uprawie jakieś rośliny albo przy innym zajęciu, na którym się znali lub które lubili. A ponieważ, jak już wspomniałam, leczenie było bezpłatne, chcieli w jakiś sposób wyrazić swoją wdzięczność. Korzyść była więc obustronna. Nie oczekiwaliśmy od nich żadnej wdzięczności. Dziękowali przez pracę. Odwiedzali nas czasem, coś tam przynieśli innym pacjentom. No i przede wszystkim, a to było najważniejsze, stawali się nauczycielami w rodzinie. Uczyli najbliższych, żeby się nie bali tej choroby: „Jak ona się nie boi, to ja też nie będę się bał!”.

Mówi się, że na misjach obowiązuje język miłości. Ale obok języka miłości musiała Pani Doktor bardziej przyziemnie porozumiewać się z pacjentami…

W samej Ugandzie jest kilka języków i wszystkich nie mogłam znać. Najpowszechniejszy był język luganda. Znałam go dobrze i w tym języku porozumiewałam się z pacjentami. Mówiłam też w języku lusoga. Pozostałe języki były trochę podobne. W suahili mówiłam mało, angielski znam dobrze. Jak miejscowi chcieli, to rozumieli, co do nich mówiłam. Dało się wszystko przetłumaczyć. Język pacjenta i język lekarza musi się pokrywać. Przynajmniej w części.

Potem to już łatwo było zrozumieć, czego im potrzeba. Również po gestach. Z tym nie miałam nigdy problemu. Języka gestów używałam najczęściej w terenie, gdy nie znałam dialektu. A poza tym, jak się człowiek bardzo stara, żeby drugiego zrozumieć, to zawsze znajdzie sposób – zwłaszcza lekarz. Tylko dzieci trochę się bałam… Bo to takie małe i nie powie, co mu dolega… A dorosły zazwyczaj powie, co mu jest, jeśli nie słowami, to gestami. „Tu mnie boli, tam mnie boli”. Nie zawsze jednak i dorosły mógł mówić. Wtedy pokazywał: „bruuuuu” – na przykład na brzuch. No, ale „bruuuu” było wtedy, gdy jeździłam w teren, gdzie były zupełnie inne plemiona i nie znałam ich języka. Poza tym nauczyłam się kilku prostych słów, które dotyczyły chorób. Mieliśmy też asystentów – nie asystentów docentów, ale takich do pomocy. Oni doskonale rozumieli się z pacjentami, bo byli często z tego samego plemienia; więc się z takim szło i on powiedział dokładnie, o co chodzi.

Pamiętam, że pacjenci zawsze się krępowali, gdy chodziło o choroby weneryczne, choroby dróg rodnych. Wtedy prosiłam o pomoc w tłumaczeniu kobietę lub mężczyznę, w zależności od płci pacjenta.

Skoro rozmawiamy o wyjazdach w teren – słyszałyśmy, że Pani Doktor znana była z jazdy na motorze…

Tak, kupiłam sobie motocykl. W tamtejszym języku: piki--piki. Czasem mnie straż ugandyjska zatrzymywała, ale zawsze z dużym uśmiechem. Mówili: „Ja się chcę tylko dowiedzieć, kim ty jesteś!”. Dla nich dziwne było, że kobieta jedzie na motorze, w dodatku biała kobieta! I tak przemieszczałam się ze szpitala do szpitala. Jeździłam do drugiego naszego szpitala, do Nyengi. I do stolicy – Kampali. Też na piki-piki. Do Kampali jeździłam prowadzić wykłady. Zawsze mówiłam studentom: słuchajcie, ja pracuję wśród trędowatych tyle lat, dotykam pacjentów i patrzcie, nie mam trądu. To lepiej działa, większe robi wrażenie, niż gdybym mówiła: nie powinniście się bać. Nie bać się… Ale to też wymaga samozaparcia… Bo jak się zobaczy różnych pacjentów, w różnym stanie, to może być ciężko. Wśród trędowatych może tylko ten pracować, kto się tej choroby nie boi, kto nie boi się pacjentów dotykać. W Bulubie mieliśmy salę operacyjną, mieliśmy chirurgię, szkołę pielęgniarską, gdzie kształciliśmy pielęgniarzy.

Były więc wykłady dla studentów w Kampali i w Bulubie. Ale Pani również ciągle musiała się rozwijać. W jaki sposób, będąc w Ugandzie, dokształcała się Pani medycznie?

Dużo czytało się literatury o trądzie. Jak ktoś chce się dokształcać, to będzie się zawsze dokształcał. Najważniejsze, żeby chciał. Jeździłam też na międzynarodowe spotkania, jeżeli miałam taką możliwość. Czy to dotyczące medycyny ogólnej, czy samego trądu. Zawsze były jakieś ciekawe referaty, czasem ja coś mówiłam o naszych chorych. Lekarze opowiadali o różnych sposobach leczenia, wymienialiśmy się swoimi doświadczeniami. Było to bardzo pouczające. Mieliśmy takie zjazdy międzynarodowe co kilka lat. Zawsze coś było nowego, ciekawego. Zawsze taki zjazd ubogacał, dawał możliwości poznania innych metod, nowe spojrzenie na chorobę.

23 Leprozorium (od łac. leprosus, „trędowaty”) – zamknięty zakład leczniczy dla chorych na trąd. Zob. Uniwersalny słownik języka polskiego, pod red. Stanisława Dubisza, Warszawa 2008.

24 Sulfony – grupa leków o działaniu przeciwzapalnym oraz bakteriostatycznym. Więcej informacji na temat skutków trądu i sposobów leczenia zawiera artykuł Eweliny Ferenc zamieszczony w aneksie.

25 Fenaktyl – lek o działaniu przeciwbólowym, nasennym, stosowany m.in. w anestezjologii.

26 Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek dla Misji w Afryce (Franciscan Missionary Sisters for Africa), wywodzące się z Irlandii. Założycielką zgromadzenia jest Matka Mary Kevin (stąd potoczna nazwa zgromadzenia: franciszkanki Matki Kevin); ona również w latach trzydziestych powołała do życia leprozoria w Nyendze oraz w Bulubie. Więcej informacji na stronie internetowej zgromadzenia: www.fmsa.net.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: