Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Warszawa - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Warszawa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 328 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ko­ściusz­ko, osła­biw­szy siły mo­skiew­skie w bi­twie Ra­cła­wic­kiej, wstrzy­maw­szy ich po­chód, po­zy­skał po­trzeb­ny mu czas do dal­szej or­ga­ni­za­cji. Z temi si­ła­mi, ja­kie­mi roz­po­rzą­dzał, dal­szej wal­ki pro­wa­dzić z Mo­skwą nie mógł, bo by­ło­by to bez­po­ży­tecz­nem na­ra­że­niem wszyst­kich zdo­by­czy mo­ral­nych, ja­kie mu bi­twa pod Ra­cła­wi­ca­mi przy­nio­sła; po­trze­bo­wał je wzmoc­nić i na ca­łym ob­sza­rze ziem pol­skich zor­ga­ni­zo­wać.

De­ni­so­wi Tor­ma­sow, po prze­gra­nej, prze­ce­nia­li siły Ko­ściusz­ki i ude­rzyć po­wtór­nie nie mie­li od­wa­gi z oba­wy na­ra­że­nia ca­łe­go kor­pu­su na zu­peł­ne znisz­cze­nie. Ocze­ki­wa­li tedy na po­sił­ki, po­zwa­la­jąc Ko­ściusz­ce wzmac­niać i or­ga­ni­zo­wać się.

Tym­cza­sem cof­nął się na­czel­nik do Bo­su­to­wa… tam oko­pał się obo­zem i głów­ną kwa­te­rę za­ło­żył.

Mo­ska­le, w pę­dzie swo­im zła­ma­ni, z ko­niecz­no­ści zbli­żać się mu­sie­li do War­sza­wy i siły swo­je, w obec nie­pew­nych lo­sów, kon­cen­tro­wać W ten spo­sób znacz­na część Wo­je­wódz­twa Lu­bel­skie­go oczy­ści­ła się, uła­twia­jąc po­nie­kąd dal­szą ak­cję Ko­ściusz­ce, lecz utrud­nia­jąc jed­no­cze­śnie bliż­sze po­ro­zu­mie­nie się z ogni­skiem, do któ­re­go zbie­ga­ły się wszyst­kie my­śli i uczu­cia, na­ro­du – z War­sza­wą.

Or­ga­ni­zu­jąc ar­mię i środ­ki obro­ny, Na­czel­nik miał za­miar zbli­żać się po­wo­li do War­sza­wy któ­ra z ko­niecz­no­ści rze­czy mu­sia­ła stać sie punk­tem do­środ­ko­wym ca­łej wal­ki.

W tej my­śli wy­ru­szył z Bo­su­to­wa na Skalb­mierz i da­lej, od­bie­ra­jąc po dro­dze po­cie­sza­ją­ce wie­ści o po­wsta­niu w Dub­nie, o ru­sze­niu się Gro­chow­skie­go, o mar­szu Wy­szkow­skie­go z Ukra­iny.

Słusz­ne na­dzie­je bu­dzi­ły w nim ener­gję, a szcze­ry za­pał wśród woj­ska, któ­re po zwy­cię­stwie pod Ra­cła­wi­ca­mi, oto­czo­ne au­re­olą sła­wy, sta­ło się dla Mo­ska­li po­stra­chem tak da­le­ce, że w no­wem spo­tka­niu nie chcie­li się azar­do­wać, do­pó­ki po­sił­ki nie na­dej­dą.

Z jed­nej tyl­ko stro­ny nad­cho­dzi­ły nie­po­cie­sza­ją­ce wia­do­mo­ści: or­ga­ni­zo­wa­nie od­dzia­łów z wło­ścian szło bar­dzo po­wo­li, a głu­che i nie­we­so­łe wie­ści obie­ga­ły po­śród szlach­ty, któ­ra nie ro­zu­mie­jąc ani ce­lów, ani za­dań Na­czel­ni­ka, prze­stra­szo­na echem re­wo­lu­cji fran­cu­skiej, chęt­nie na­sta­wia­ła ucha na po­gło­ski, sze­rzo­ne przez Mo­skwę i Pru­sa­ków, o ja­ko­bi­ni­zmie, gi­lo­ty­nie i ska­so­wa­niu pańsz­czy­zny.

Tak sta­ły rze­czy, gdy za­szedł nie­prze­wi­dzia­ny wy­pa­dek, któ­ry zde­cy­do­wał dal­szy po­chód ma­łej, lecz zwy­cię­skiej arm­ji.

Przed­nia straż obo­zu dała znać, że za­trzy­ma­no po­dróż­ne­go, któ­ry ko­niecz­nie pra­gnie wi­dzieć się z Na­czel­ni­kiem.

Ko­ściusz­ko ka­zał go przy­pro­wa­dzić. Sie­dział wła­śnie pod na­mio­tem i dyk­to­wał se­kre­ta­rzo­wi ja­kiś roz­kaz, gdy się… za­sło­na od­chy­li­ła, a na pro­gu uka­za­ła się po­stać po­dróż­ne­go. Twarz miał nie­ogo­lo­ną od kil­ku dni – a wi­dać, że ją zwy­kle sta­ran­nie go­lił, – okrą­głą, z jo­wial­nym, do­bro­dusz­nym uśmie­chem na tłu­stych nie­co ustach. Tyl­ko oczy miał żywe, by­stre, prze­ni­kli­we, ro­zum­ne. Za­ku­rzo­ny cały, opa­lo­ny od wia­tru i słoń­ca, miał minę ber­nar­dy­na prze­bra­ne­go.

Wszedł spo­koj­nie, kro­kiem pew­nym sie­bie, ta­ba­kier­kę w obu rę­kach trzy­ma­jąc, a za­nim Ko­ściusz­ko miał czas gło­wę pod­nieść, nie­zna­jo­my ode­zwał się:

– Win­szu­ję… win­szu­ję… win­szu­ję… świet­nie… da­li­bóg świet­nie…

Na­czel­nik po­rwał się na rów­ne nogi i do przy­by­łe­go sko­czył.

– Cóż to zno­wu za nie­spo­dzian­ka! – za­wo­łał, ra­mio­na wy­cią­ga­jąc.

Przy­by­ły z fleg­mą pew­ną w ta­ba­kie­rę stuk­nął, ku Na­czel­ni­ko­wi nie­co po­su­nąw­szy się.

– Wi­dzisz… wi­dzisz, Mo­ści je­ne­ra­le, ży­je­my w cza­sach nie­spo­dzia­nek… Mo­ska­le i Pru­sa­cy spra­wia­ją nie­spo­dzian­ki nam, ty Mo­ska­lom, a ja to­bie…

Uści­ska­li się jak sta­rzy zna­jo­mi. Ko­ściusz­ko do se­kre­ta­rza się zwró­cił:

– Po­pro­szę Wasz­mość pana na póź­niej – rzekł, aże­by się obec­no­ści jego po­zbyć.

Gdy po­wstał se­kre­tarz do wyj­ścia, Ko­ściusz­ko ser­decz­nym ru­chem w pół ujął przy­by­łe­go i do skła­da­ne­go drew­nia­ne­go krze­seł­ka go pro­wa­dził.

– Wi­dzę, żeś zdro­żo­ny… usiądź­że, mój dro­gi, usiądź…

Gwał­tem go pra­wie po­sa­dził. Był to Ka­po­stas, zna­ny ban­kier war­szaw­ski.

Przy­by­cie jego tak żywo za­in­te­re­so­wa­ło Na­czel­ni­ka, że z trud­no­ścią za­do­wo­le­nie swo­je po­kryć zdo­łał.

– My­śla­łem, że cię do­pie­ro w War­sza­wie oglą­dać będę.… – rzekł.

Ka­po­stas ta­ba­kier­kę w ręku krę­cił.

– Mógł­byś mię ko­cha­nie wca­le nie oglą­dać… – za­uwa­żył zwy­kłym swo­im spo­koj­nym to­nem, gło­wy, schy­lo­nej nie­co, nie pod­no­sząc.

Ko­ściusz­kę za­sta­no­wi­ła ta uwa­ga.

– Cóż tam zno­wu no­we­go?

– No­we­go, ko­cha­nie, nic, ale sta­re rze­czy ko­ścią w gar­dle sto­ją…

Na­czel­nik wpadł mu w mowę.

– Czy Cho­rą­żan­ki nie spo­tka­łeś? Po­sła­łem ją wła­śnie do was do War­sza­wy z no­wi­na­mi.

– Nie.

– My­śla­łem, żeś ją już wi­dział, sko­ro wiesz o bi­twie.

Ka­po­stas za­my­ślo­ny w ta­ba­kier­kę stu­kał.

– Nie… O! – do­dał po chwi­li – do­my­śle­li­śmy się, że się coś sta­ło nie­zwy­kłe­go, bo nasz ko­cha­ny je­ne­rał ści­snął War­sza­wę ta­kim kor­do­nem, że bąk z ze­wnątrz nie prze­le­ci…

Uwa­ga ta nie­mi­le do­tknę­ła Ko­ściusz­kę, ale za­cho­wa­niu się Igel­ströma nie dzi­wił się – los jego, a może i bez­pie­czeń­stwo za­le­ża­ło od tego, aże­by wia­do­mość o bi­twie Ra­cła­wic­kiej naj­póź­niej prze­do­sta­ła się do War­sza­wy.

Po chwi­li Ka­po­stas rzekł zno­wu:

– I ja mu­sia­łem ucie­kać…

Za­trzy­mał się na tym wy­ra­zie, jak gdy­by czuł, że myśl, nie­do­sta­tecz­nie wy­po­wie­dzia­na, po­trze­bu­je wy­ja­śnie­nia.

– Ostrze­gli mię przy­ja­cie­le, że Igel­ström krok w krok za mną szpie­gów swo­ich po­se­ła… Mu­sia­łem mu z oczu zejść tro­chę, no – i do­wie­dzieć się na­resz­cie, jak rze­czy sto­ją.

Mó­wiąc to, uśmie­chał się za­do­wo­lo­ny.

– A wi­dzę, że świet­nie sto­ją… świet­nie… Za­la­łeś za skó­rę sa­dła Mo­skwi­ci­nom, że cię okrą­ża­ją jak za­po­wie­trzo­ne­go. Nic dziw­ne­go prze­to, że nasz ko­cha­ny je­ne­rał wście­ka się w War­sza­wie.

Ko­ściusz­ko słu­chał pil­nie.

– Nic mi nie mó­wisz o naj­waż­niej­szej rze­czy: – co się w War­sza­wie dzie­je'?

Ka­po­stas, za­my­ślo­ny, ma­chi­nal­nym ru­chem w ta­ba­kie­rę stuk­nął.

– Ha, bo się do­tych­czas nic nic dzie­je… mówi się tyl­ko…

– Cóż prze­cie?

Ko­ściusz­ko miał do­kład­ne re­la­cje o tera, co się dzie­je w War­sza­wie przez Zo­się – znał więc na­strój du­cha oby­wa­te­li, ja­ko­też ich za­mia­ry.

– Cho­rą­żan­ka opo­wia­da­ła mi bar­dzo wie­le… – wtrą­cił.

Dziew­czy­na, o któ­rej mowa, była po­śred­nicz­ką mię­dzy Na­czel­ni­kiem a spi­skow­ca­mi w War­sza­wie.

Ka­po­stas pod­niósł na nie­go żywe oczy i ba­daw­czo na twa­rzy za­trzy­mał.

– Od tego cza­su, ko­cha­nie, rze­czy zmie­ni­ły się…

Tu się chwil­kę za­trzy­mał i zno­wu mó­wić za­czął.

– Uwa­żasz… z jed­nej stro­ny wście­kłość Igel­ströma, a z dru­giej głu­che po­gło­ski o zwy­cię­stwie two­jem moc­no lud­ność po­ru­szy­ły… wię­cej po­wie­dział­bym – zde­cy­do­wa­ły ją do kro­ku sta­now­cze­go.

– Jak to mam ro­zu­mieć?

– A bar­dzo pro­sto, ko­cha­nie moje… za­raz zro­zu­miesz. Igel­ström od­gra­ża się, że na Wiel­ka­noc z wszyst­kich miesz­kań­ców War­sza­wy szyn­ki zro­bi… mia­sto zbom­bar­du­je… ar­se­nał ogra­bi z bro­ni..! Uwa­żasz… Może on i ma ta­kie za­mia­ry, bo to dzi­ka be­stja, może stra­szy tyl­ko, aże­by lu­dzie tem chęt­niej sie­dzie­li ci­cho… Ale.. jemu się zda­je, że on w Mo­skwie go­spo­da­ru­je… On się tedy od­gra­ża, a lud­ność na kieł bie­rze…

Ka­po­stas spoj­rzał w oczy Ko­ściusz­ce i rzekł z na­ci­skiem:

– Uwa­żasz? Lud­ność na kieł bie­rze, a lgel­ström wście­ka się…

Tu gość w ta­ba­kie­rę parę razy stuk­nął

– Trze­ba z tego ko­rzy­stać… ha? Jak my­ślisz?

Ko­ściusz­ko za­my­ślo­ny sie­dział.

– Woj­sko mamy za sobą… lud mo­że­my mieć w każ­dej chwi­li – cią­gnął Ka­po­stas – trze­ba tedy z do­brej spo­sob­no­ści sko­rzy­stać… Wy tu bij­cie Mo­ska­li, a my tam ci­chut­ko kur­tę im skro­imy – a póki nowe po­sił­ki przyj­dą, bę­dzie­my mo­gli stwo­rzyć po­tęż­ną ar­mię i do boju wy­pro­wa­dzić.

– Mą­drze mó­wisz – za­uwa­żył Na­czel­nik, a myśl ta, tak mu się po­do­ba­ła, że się… uśmiech­nął mi­mo­wo­li – trze­ba tyl­ko, jak po­wia­dasz, pier­wej kur­tę skro­ić.

Tu Ka­po­stas żywo się ru­szył i za rękę Na­czel­ni­ka po­chwy­cił.

– Skroi się… skroi się ko­cha­nie… – za­wo­łał przy­ci­szo­nym gło­sem. –Ja ucie­kłem wpraw­dzie od Igel­ströma, bo to nie­wiel­ka roz­kosz w lo­chu jego pa­ła­cu sie­dzieć, ale sko­ro bę­dzie po­trze­ba, tym sa­mym wóz­kiem, com przy­je­chał, wró­cę do War­sza­wy i–ręką po pier­si stu­ka­jąc, koń­czył-daję ci sło­wo, za trzy dni bę­dziesz miał re­wo­lu­cję, ale z tym tyl­ko wa­run­kiem, że i ty do nas przyj­dziesz.

– Idę prze­cie…

– Ale po­wo­li… Nie dość, że idziesz, trze­ba, aże­by lud­ność mia­ła tę pew­ność, że idziesz, że ją w ra­zie po­trze­by od ze­msty mo­skiew­skiej za­sło­nisz. Je­stem pew­ny, że wy­pę­dzi­my Mo­ska­li, ale trze­ba, aże­by­śmy za ple­ca­mi czu­li cie­bie; trze­ba prze­cież na­tych­miast rząd sfor­mo­wać, bo tego upu­dro­wa­ne­go kró­li­ka nikt za psi ogon nie ma… Niech lu­dzie wie­dzą, że idziesz ko­cha­nie do War­sza­wy jako zwy­cięz­ca – i tego bę­dzie do­syć. W tym celu na­le­ży na­wią­zać ze sto­li­cą re­gu­lar­ne i do­bre sto­sun­ki.

– Po­wiem ci to, co już mó­wi­łem Koł­łą­ta­jo­wi i Po­toc­kie­mu jesz­cze przed Ra­cła­wi­ca­mi:

jak tyl­ko zor­ga­ni­zu­ję po­wsta­nie wszę­dzie, gdzie moż­na, na­tych­miast do War­sza­wy ru­szę – in­a­czej co bym tam ro­bił?

Mu­szę być pew­nym, że za ple­ca­mi swe­mi będę miał woj­sko.

Ka­po­stas nie­cier­pli­wie w ta­ba­kie­rę stu­kał.

– Masz ko­cha­nie tro­chę ra­cji – rzekł – być bar­dzo może, że z punk­tu woj­sko­we­go ro­bisz do­brze, lecz tam, gdzie trze­ba bić się, znaj­dziesz nie­jed­ne­go wy­rę­czy­cie­la, a tam, gdzie trze­ba gło­wy i du­cha, nikt cię nie wy­rę­czy. Ty mu­sisz ko­cha­nie stać tak wy­so­ko, aże­by cię wszy­scy wi­dzie­li i do cie­bie się scho­dzi­li – ta­kie miej­sce za­jąć mo­żesz tyl­ko w War­sza­wie.

– Idę tam, przy­ja­cie­lu, czy przyj­dę ty­dzień wcze­śniej, lub póź­niej, nic na­tem nie stra­ci­my te­raz, a zy­skać mo­że­my bar­dzo wie­le.

Roz­mo­wa prze­cią­gnę­ła się dłu­go i tem się za­koń­czy­ła, że Ka­po­stas do War­sza­wy wró­cił, a Ko­ściusz­ko po­su­nął się da­lej i pod Po­łań­cem się oko­pał.

De­ni­so­wi Tor­ma­sow ob­ser­wo­wa­li go z da­le­ka, nie ma­jąc od­wa­gi po raz dru­gi sto­czyć z nim bi­twy, wy­cze­ku­jąc po­sił­ków, lub sta­now­czych roz­ka­zów od Igel­ströma. Roz­ka­zy jed­nak nie nad­cho­dzi­ły, a była po­te­mu bar­dzo waż­na ra­cja, o któ­rej nie wie­dzie­li, ani obaj je­ne­ra­ło­wie z pod Ra­cła­wic, ani Na­czel­nik – cho­dzi­ło o to, jaką rolę przyj­mą w woj­nie Pru­sy?

Mię­dzy dwo­rem ber­liń­skim a pe­ters­bur­skiem trwa­ły per­trak­ta­cje ta­jem­ne, bo na­raz naj­ja­śniej­szy król pru­ski i na­sza wier­na al­jant­ka prze­ko­na­li się, że pro­win­cje; wy­dar­te Rze­czy­po­spo­li­tej, ode­bra­ne być mogą

Na­czel­nik nie wie­dział o tem, dą­żąc do War­sza­wy. Zresz­tą nie li­czył nie­przy­ja­ciół i nie py­tał, jacy są, lecz sko­ro moż­na było – bił ich.

Wi­sła dzie­li­ła Mo­skwę od Ko­ściusz­ki. Wie­dział on, że Gro­chow­ski, po­wo­ła­ny przez woj­sko na do­wód­cę i mia­no­wa­ny je­ne­ra­łem, ścią­ga ku nie­mu z po­mo­cą i dla tego za­jął moc­ne sta­no­wi­sko pod Po­łań­cem, ocze­ku­jąc jego przy­by­cia. Za Wi­słą miał przed sobą arm­ję mo­skiew­ską, któ­ra nie­zde­cy­do­wa­na i nie­czu­ją­ca się dość na si­łach, nie śmia­ła go ata­ko­wać, pa­li­ła tyl­ko wsie pol­skie i lud­ność ob­dzie­ra­ła z mie­nia.

Na­czel­nik za­jął wy­nio­słe, piasz­czy­ste wzgó­rze nad Wi­słą, oparł­szy się z jed­nej stro­ny o gra­ni­ce Ga­li­cji, skąd za­si­lał obóz po­ży­wie­niem, a czo­ło prze­ciw­sta­wiw­szy Mo­skwie, le­żą­cej obo­zem bez­czyn­nie, cho­ciaż w sile prze­moż­nej. Awan­gar­dą do­wo­dził Ma­da­liń­ski, wy­su­nąw­szy się aż ku brze­gom rze­ki i za­jąw­szy po­ste­run­ki ob­ser­wu­ją­ce Mo­ska­li, a Na­czel­nik z głów­nym kor­pu­sem za­jął całą łysą górę i szań­ca­mi ją oko­pał.

Woj­sko jego, zło­żo­ne prze­waż­nie z ko­sy­nie­rów, obo­zo­wa­ło po chłop­sku, pod go­łem nie­bem, bez na­mio­tów, bez przy­kry­cia, nie­za­sło­nię­te drze­wem żad­nem, krza­kiem żad­nym, pod pa­lą­ce­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca. Tyl­ko kosy Kra­ku­sów, w zie­mię we­tknię­te, gra­ły i mie­ni­ły się do słoń­ca w róż­ne bar­wy. Po­środ­ku tego wzgó­rza, oto­czo­ne­go wa­łem i ar­ma­ta­mi, sta­ły tyl­ko trzy na­mio­ty – Na­czel­ni­ka, szta­bu i kan­ce­lar­ji.

W ta­kiej po­zy­cji obie stro­ny wy­cze­ki­wa­ły sta­now­czej chwi­li, – Mo­ska­lom i Po­la­kom nie po­zwo­li­ła zmie­rzyć się ze sobą Wi­sła.

Tu na­de­szła wia­do­mość, że Gro­chow­ski ze swe­go sta­no­wi­ska się ru­szył i na po­moc swo­im dąży. Cho­dzi­ło tedy o to, aże­by go uprze­dzić, jak rze­czy sto­ją i wspól­ną ak­cję roz­po­cząć prze­ciw­ko Mo­ska­lom. Po­trze­ba było po­wia­do­mić Gro­chow­skie­go, aże­by uda­jąc, że dąży do obo­zu i roz­pusz­cza­jąc po­gło­ski o tem, sta­rał się przejść przez Wi­słę i tył za­jąć Mo­ska­lom, – wten­czas moż­na­by było ich wziąć we dwa ognie.

Taka sta­nę­ła de­cy­zja na ra­dzie wo­jen­nej. Na­le­ża­ło tyl­ko wy­na­leźć spryt­ne­go chło­pa i pchnąć go co ry­chlej do Gro­chow­skie­go.

Na­czel­nik, jak zwy­kie w ta­kim ra­zie, do Bar­to­sza Gło­wac­kie­go się zwró­cił, z pla­nu mu się zwie­rzyw­szy.

– Masz bra­cie ja­kie­go roz­trop­ne­go czło­wie­ka do ta­kiej ro­bo­ty?

– Mam, Na­czel­ni­ku.

– Każ­że go za­wo­łać…

W pół go­dzi­ny może po­tem sta­nął przed drzwia­mi na­mio­tu Ko­ściusz­ki chło­pi­sko i po­kor­nie czap­kę w ręku trzy­ma­jąc, cze­kał, aż go za wo­ła­ją. Stał dłu­gą chwi­lę jak nie­my, po­tem chrzą­kać po­czął, da­jąc w ten spo­sób znać o so­bie.

Od­chy­li­ły się płó­cien­ne drzwi na­mio­tu i uka­za­ła się w nich po­stać Bar­to­sza. Nic nie mó­wiąc, ski­nął ku nie­mu pal­cem, do wnę­trza za­pra­sza­jąc.

Chłop wszedł i tuż przy płót­nie sta­nął.

– Jest, Na­czel­ni­ku – ode­zwał się Bar­tosz do Ko­ściusz­ki, sie­dzą­ce­go ty­łem do drzwi na­mio­tu.

Na­czel­nik wstał i jed­nem spoj­rze­niem sto­ją­ce­go chło­pa ogar­nął.

Chłop czap­ką do ko­lan się schy­lił.

– Toć prze­cie zna­jo­my nasz, Bar­to­szu – za­uwa­żył Ko­ściusz­ko.

– Już­ci… ten się spra­wi…

– Znasz dro­gę?

– Znam Wiel­moż­ny Na­czel­ni­ku.

– Zuch je­steś…

Tu Ko­ściusz­ko rękę na ra­mie­niu chło­pa po­ło­żył i roz­kaz swój wy­kła­dał ja­sno, spo­koj­nie, zro­zu­mia­le.

Owym chło­pem był do­brze Na­czel­ni­ko­wi zna­jo­my Ło­bos, uży­wa­ny już przed­tem do po­sług w obo­zie. Stał tedy, słu­chał, czap­kę mnąc w ręku, a oczy mu le­d­wie z or­bit nie wy­sko­czy­ły. Co chwi­la tyl­ko po­wta­rzał:

– Do­brze, do­brze Wiel­moż­ny Na­czel­ni­ku…

Gdy się in­struk­cja skoń­czy­ła, Ko­ściusz­ko spy­tał:

– Jak­że ty so­bie po­ra­dzisz?

– Po­ra­dzę…

– Prze­cie?

Ło­bos w gło­wę po­skro­bał się.

– We­zmę ino przed sie­bie dwie owiecz­ki… i… po­pę­dzę… one mię do je­ne­ra­ła za­pro­wa­dzą.

Na­czel­nik go zno­wu po ra­mie­niu po­kle­pał.

– Do­brze bra­cie, do­brze… Ru­szaj z Do­giem, a du­chem mi się spraw. Oba­czysz się jesz­cze z Ma­da­liń­skim i opo­wiesz się mu, że idziesz…

– Już­ci.

Ło­bos nie miał cza­su do stra­ce­nia; jak stał, tak i po­szedł.II.

Ran­kiem, ko­rzy­sta­jąc z chło­du i świe­żo­ści, wy­brał się Ko­ściusz­ko z ca­łym szta­bem do ko­ścio­ła.

Spóź­nił się tro­chę. Już było po ka­za­niu, gdy się w ubo­gim ko­ściół­ku wiej­skim ru­mor na­gle zro­bił: od drzwi wcho­do­wych za­brzę­cza­ły na­gle pa­ła­sze i kruch­ta ko­ściel­na za­czę­ła się wy­peł­niać ofi­ce­ra­mi róż­ne­go stop­nia. Od dwóch po­ko­leń nie wi­dzia­no w ko­ście­le tylu woj­sko­wych, nie brzę­cza­ły tak sza­ble – więc się oczy wszyst­kich mi­mo­wo­li w tył zwra­ca­ły i za­trzy­my­wa­ły się na błysz­czą­cych ka­skach i ama­ran­to­wych wy­ło­gach. Ale naj­więk­sze po­dzi­wie­nie wy­wo­łał je­den, idą­cy na cze­le or­sza­ku, koło któ­re­go gar­nę­li się wszy­scy z usza­no­wa­niem i ho­no­ra­mi. Był on ubra­ny w sza­rą sier­mię­gę kra­kow­ską, taką samą, jak chło­pi, ko­ściół na­peł­nia­ją­cy.

Le­d­wie się ten or­szak z chło­pem na cze­le na pro­gu uka­zał, wnet się lu­dzie ści­snę­li do kupy, a środ­kiem ko­ścio­ła, mię­dzy ław­ka­mi, zro­bi­ło się wol­ne miej­sce aż do oł­ta­rza. Lu­dzie miej­sco­wi na­dzi­wić się nie mo­gli, że chłop szedł przo­dem, a za nim je­ne­ra­ło­wie Sły­sze­li coś o je­ne­ra­le chłop­skim, któ­ry z ko­sy­nie­ra­mi Mo­ska­lom skó­rę wy­trze­pał, ale – czyż­by to był on? Więc się wszyst­kich oczy, jak w tę­czę w nie­go utkwi­ły, wy­cze­ku­jąc roz­wią­za­nia tej dziw­nej za­gad­ki.

Ko­sy­nie­ro­wie, któ­rych było naj­wię­cej w ko­ście­le, wie­dzie­li, kto to był ten chłop przo­dem idą­cy; a sta­rzy lu­dzie z oko­li­cy, któ­rzy pil­nie słu­cha­li cu­dow­nych ba­śni o swo­im je­ne­ra­le, do­my­śla­li się wszyst­kie­go.

Przed wiel­kim oł­ta­rzem było kil­ku­dzie­się­ciu szlach­ty, a w ko­la­tor­skiej ław­ce sie­dział IMć… pan Ro­ga­la Za­jącz­kow­ski, szlach­cic z Po­łań­ca, Bo­bro­wej woli i Ro­ga­li­nek ma­łych. Sie­dział głę­bo­ko w ła­wie, ino mu błysz­cza­ła spo­co­na ły­si­na i ja­śniał ama­ran­to­wy kon­tusz.

Na­czel­nik z ca­łym szta­bem przed wiel­kim oł­ta­rzem sta­nął i mszy świę­tej do koń­ca słu­chał.

Już ksiądz, prze­czy­taw­szy Ewan­gel­ją, miał się od­wró­cić od oł­ta­rza i ite mis­sa est po­wie­dzieć, gdy je­ne­rał Wo­dzic­ki, na­chy­liw­szy się do Ko­ściusz­ki, szep­nął:

– Nasz zna­jo­my z Kra­ko­wa…

Na­czel­nik nic nie od­po­wie­dział; tyl­ko w stro­nę. IMć pana Ro­ga­li Za­jącz­kow­skie­go okiem po­wiódł – po­znał go oczy­wi­ście.

IMć pan Ro­ga­la z wiel­kiem ździ­wie­niem i cie­ka­wo­ścią przy­pa­try­wał się temu or­sza­ko­wi i oczy­ma od jed­ne­go do dru­gie­go tak wo­dził, jak­by kogo zna­jo­me­go szu­kał. Nie umiał jed­nak po­ha­mo­wać swo­jej cie­ka­wo­ści, bo się do są­sia­da po­chy­lił i coś mu do ucha szep­tał.

Ksiądz ple­ban tym­cza­sem od­wró­cił się do zgro­ma­dzo­nych i za­śpie­wał: – Ite mis­sa est…

Prze­że­gnał wszyst­kich, a wnet od sza­re­go koń­ca, od drzwi, tłum lu­dzi na dzie­dzi­niec ko­ściel­ny po­su­nął się.

Po­szedł ksiądz do za­kry­stji, a za nim szlach­ta hur­mą, jako że było w zwy­cza­ju, po mszy świę­tej na kie­li­szek go­rza­ły do księ­dza pro­bosz­cza wstą­pić. Dziś jed­nak wy­glą­da­ło wszyst­ko bar­dzo hucz­nie i od­święt­nie – wi­docz­nie był to więk­szy zjazd szlach­ty.

Wy­ci­snął się tak­że IMć pan Ro­ga­la ze swo­jej ław­ki i wprost do Na­czel­ni­ka wali. Sta­nął przed nim, ręce roz­wiódł i że­gnać się po­czął, w twarz jego pa­trząc:

– W imię Ojca i Syna i Du­cha świę­te­go! Pa­trzę i oczom swo­im nie wie­rzę, mój do­bro­dzie­ju… Czyś to ty, czyś nie ty?

Od­wró­cił się, rękę do góry pod­niósł ro­biąc nią znak taki, jak­by wszyst­kich ku so­bie chciał przy­gar­nąć i huk­nął na cały ko­ściół:

– Mo­ści pa­no­wie! Pro­szę do mnie! Po­tem rękę do Ko­ściusz­ki wy­cią­gnął tak ser­decz­nie, ja­ko­by z nim sto lat żył w naj­lep­szej przy­jaź­ni i ści­skać go po­czął.

Przy­wi­taw­szy się ha­ła­śli­wie, od­stą­pił od nie­go o krok w tył i zno­wu przy­pa­try­wać się po­czął.

– Cóż to Wasz­mość tak ho­no­ru­jesz suk­ma­nę chłop­ską? – za­py­tał.

– Za­słu­ży­ła so­bie…

– Gdy­byś Mo­ska­li nie trze­pał, jak się pa­trzy, my­ślał­bym, żeś far­ma­zon fran­cu­ski…

Tym­cza­sem szlach­ta na głos IMć pana Ro­ga­li kupą ru­szy­ła się od za­kry­stji i oto­czy­ła Na­czel­ni­ka, przy­pa­tru­jąc się mu z nie­do­wie­rza­niem i cie­ka­wo­ścią.

Wtem IMć pan Ro­ga­la do gar­ną­cej się szlach­ty, ode­zwał się:

– Mo­ści pa­no­wie! Za­pro­si­łem Wasz­mość pa­nów z ca­łe­go są­siedz­twa do sie­bie, aże­by w domu moim po­wi­tać na­sze­go zba­wi­cie­la od Mo­skwy. Mia­łem za­miar udać się do nie­go do obo­zu z proś­bą, aby na­szem po­wi­ta­niem nie po­gar­dził. Kie­dy jed­nak sam do domu Bo­że­go, jako pra­wy ka­to­lik, przy­był, za­pra­szam go w mo­jem i wa­szem imie­niu do sie­bie, z ca­łym szta­bem.

Tu ręką ski­nął, na znak ukło­nu, ku Ko­ściusz­ce i je­ne­ra­łom.

Szlach­ta huk­nę­ła z ca­łej siły:

– Niech żyje Ko­ściusz­ko!

– Niech żyje Pol­ska!

Lu­dzie, wi­dząc tę ce­re­mon­ję, prze­sta­li wy­cho­dzić z ko­ścio­ła i przy­pa­try­wa­li się ca­łej sce­nie. Gdy szlach­ta krzyk­nę­ła: niech żyje Ko­ściu­sko! nawa ko­ściel­na roz­le­gła się od fre­ne­tycz­nych okrzy­ków:

– Niech żyje Na­czel­nik! Niech żyje obroń­ca Pol­ski!

IMć pan Ro­ga­la, zno­wu zwró­ciw­szy się do szlach­ty i or­sza­ku, rzekł:

– A więc do mnie Mo­ści pa­no­wie – pro­szę! Dic­tum – fac­tum.

Pod ra­mię Na­czel­ni­ka ujął, a opie­ra­ją­ce­go się tro­chę i nie­za­do­wo­lo­ne­go, gwał­tem pra­wie ku za­kry­stji po­cią­gnął. Za nim ru­szy­li wszy­scy.

Tym­cza­sem ksiądz pro­boszcz, zdjąw­szy ze sie­bie or­nat i sły­sząc, że w ko­ście­le od­by­wa się ja­kaś gło­śna cer­ta­cja, niby ja­kieś ob­ra­dy sej­mi­ko­we, z za­kry­stji wy­szedł, a na sa­mym pro­gu pra­wie z IMć pa­nem Ro­ga­lą się spo­tkał, któ­ry Na­czel­ni­ko­wi asy­sto­wał.

Pro­boszcz znał Ko­ściusz­kę jesz­cze z daw­nych cza­sów, a wła­ści­wie nie bar­dzo daw­nych, bo z cza­su woj­ny z r. 1791, więc go ser­decz­nie, po­wi­tał.

– Od­da­łeś Ja­śnie Wiel­moż­ny Na­czel­ni­ku co bo­że­go – Bogu, a te­raz go­ściem na­szym je­steś i ty i twoi wa­lecz­ni po­moc­ni­cy. Pro­szę do mnie na wó­decz­kę… mam wła­sną, nie żad­ną gdań­ską, ani mał­ma­zją za­praw­ną, lecz prze­pa­lan­kę… pro­szę…

IMć pan Ro­ga­la nie po­zwo­lił na­wet od­po­wie­dzieć Ko­ściusz­ce, wpadł w mowę pro­bosz­cza.

– O, prze­pra­szam księ­dza pro­bosz­cza, już dzi­siaj z wa­ści­ną prze­pa­lan­ką kwi­ta… wy­pi­je­my ją in­nym ra­zem… na dzi­siaj ja spro­si­łem całe są­siedz­two do sie­bie, w moim też domu god­ne­go obroń­cę szla­chec­kiej wol­no­ści po­dej­mo­wać bę­dzie­my. Mó­wi­łem ci o tem księ­że pro­bosz­czu, zgo­dzi­łeś się, no te­raz – siedź ci­cho z prze­pa­lan­ką…

Ksiądz ra­mio­na­mi ścią­gnął i obie­ma rę­ko­ma ruch re­zy­gna­cji w po­wie­trzu zro­bił.

– Ha! Masz ra­cję Wasz­mość… ustę­pu­ję. IMć pan Ro­ga­la czuł się tu go­spo­da­rzem –

cho­dził za­ma­szy­ście, mó­wił śmia­ło i gło­śno, jak­by dys­po­zy­cje eko­no­mom wy­da­wał; wi­dać, że był na swo­ich śmie­ciach.

Tak się tedy wszyst­ko ru­szy­ło z za­kry­stji na dzie­dzi­niec ko­ściel­ny, aże­by się do­stać do swo­ich koni, po­jaz­dów i ka­ła­ma­szek. Ku wiel­kie­mu zdzi­wie­niu szlach­ty dzie­dzi­niec był jak na­bi­ty ludź­mi. Było tam spo­ro ko­sy­nie­rów, któ­rzy się z obo­zu do ko­ścio­ła wy­pro­si­li, ale naj­wię­cej wło­ścian ze wsi oko­licz­nych. Do­wie­dziaw­szy się od Kra­ku­sów co to za chłop cho­dzi w sza­rej suk­ma­nie, a przy sza­bli, wy­szedł­szy z ko­ścio­ła, za­trzy­ma­li się wszy­scy na dzie­dziń­cu, aże­by się le­piej przy­pa­trzeć temu dziw­ne­mu Na­czel­ni­ko­wi, któ­ry bije się za Pol­skę, wer­bu­je do wo­jen­ki chło­pów z ko­sa­mi, a sam w suk­ma­nie nie wsty­dzi się cho­dzić.

Sta­rzy lu­dzie, nie­wia­sty, mło­dzież, sto­jąc roz­ma­wia­li o tem.

– Ru­szy­ły się na­sze chło­py, da Bóg bę­dzie żni­wo!

– Czas. co ino trze­ba bę­dzie pa­trzeć ko­sa­rzy…

– Zna­lazł się pod­sta­ro­ści, co do ro­bo­ty chło­pów spę­dził… – ktoś po­żar­to­wał.

Śmiech po­wstał w gro­ma­dzie.

– Prze­ku­pią go pany…

– Nie da się…

W tem ktoś w tłu­mie szep­nął.

– Idą już… idą…

Wszy­scy jak cza­ple wy­cią­gnę­li szy­je, sta­jąc na pal­cach i ku za­kry­stji spo­glą­da­jąc.

Istot­nie – wy­su­nął się na­przód IMci pan Ro­ga­la z Ko­ściusz­ką, tuż obok ksiądz pro­boszcz, a za nimi hur­mem szlach­ta przy sza­blach i bez sza­bel. Kto był bez sza­bli, ten na­dziak w gar­ści trzy­mał. Choć to niby i nie wol­no było cho­dzić z na­dzia­kiem do ko­ścio­ła, ale fol­go­wa­ła so­bie szlach­ta ku wy­go­dzie.

Le­d­wie się Ko­ściusz­ko na dzie­dziń­cu po­ka­zał, gdy chło­pi, pod­no­sząc czap­ki do góry, krzy­czeć co siły po­czę­li:

– Niech żyje Pol­ska!

– Żyj na­czel­ni­ku nasz.. nasz… nasz… Zda­wa­ło się, że tłum chło­pów umyśl­nie na­cisk kładł na ten wy­raz: nasz.

IMci pan Ro­ga­la zży­mał się i wier­cił, jak­by go kto szczy­pał i tyl­ko po­mru­ki­wał z po­gar­dą:

– Zwar­jo­wa­ły cha­my…

Oprócz Ko­ściusz­ki nikt tego nie sły­szał, na­wet cha­my w tej chwi­li my­śli swo­je, uczu­cia i słuch w inną stro­nę zwra­ca­ły, skąd im gra­ły, nie­sły­szal­ne dla IM­ci­pa­na Ro­ga­li, echa na­dziei i wol­no­ści.

Prze­su­wa­li się tedy ku fur­cie po­wol­nie, śród bez­u­stan­nych krzy­ków:

– Niech żyje nasz Na­czel­nik! Nasz… nasz… nasz..

Mat­ki i oj­co­wie bra­li na ręce dzie­ci drob­ne i pod­no­si­li do góry.

– Pa­trzaj­ta… a do­brze, by­ście so­bie za­pa­mię­ta­ły na całe ży­cie… Do­cze­ka­ły się chło­py swe­go je­ne­ra­ła…

Dzie­ciom le­d­wie oczy z or­bit nie wy­ska­ki­wa­ły…

Szept dzie­ci i ko­biet: nasz… nasz… nasz.. mię­szał się z krzy­kiem męż­czyzn:

– Niech żyje Ko­ściusz­ko! Niech żyje Pol­ska!

Na­czel­nik szedł ku far­cie, a gołe gło­wy chłop­skie i czap­ki po­chy­la­ły mu się do ko­lan śród krzy­ków!

– Niech żyje Ko­ściusz­ko! Niech żyje Pol­ska!

Ko­ściusz­ko szedł bez czap­ki – w ręku ją trzy­mał i kła­niał się na wszyst­kie stro­ny. Z twa­rzy jego nie­mej i bla­dej, z oczu błysz­czą­cych znać było głę­bo­kie wzru­sze­nie.

A tym­cza­sem tłum cią­gle krzy­czał:

– Nasz… nasz… nasz…

Już przy sa­mej fur­cie, Ko­ściusz­ko od­wró­cił się do zgro­ma­dzo­nych, pod­niósł wy­so­ko czap­kę do góry, gło­wę wy­pro­sto­wał i z ca­łej siły za­wo­łał:

– Niech żyje Pol­ska! Niech żyją chłop i pol­scy, zwy­cięz­cy z pod Ra­cła­wic!

Ru­mor się zro­bił wiel­ki. Ci, co bli­żej Na­czel­ni­ka sta­li, na ko­la­na upa­dli i ręce ku nie­mu wy­cią­ga­jąc, wo­ła­li:

– Ra­tuj Pol­skę! Pój­dzie­my z tobą! Ty nasz… nasz…

IMć pan Ro­ga­la moc­no po­cią­gnął Ko­ściusz­kę za ra­mię i w jed­nej chwi­li zna­leź­li się za fur­tą. Szlach­ta hur­mem ru­szy­ła za nimi.

Rzu­ci­li się wszy­scy do koni, do ko­las – a za fur­tą tłum lu­dzi wo­łał cią­gle:

– Ra­tuj Pol­skę! Ra­tuj nas!

Śród tych okrzy­ków ze­bra­na dla uczcze­nia Ko­ściusz­ki szlach­ta oko­licz­na, po­je­cha­ła do dwo­ru IMć pana Ro­ga­li.

Go­ścin­ny go­spo­darz za­brał Na­czel­ni­ka, Wo­dzic­kie­go i Ma­da­liń­skie­go do swo­jej ko­la­sy.

Ko­ściusz­ko moc­no nie rad był ani tym za­pro­si­nom, ani tej roli obroń­cy wol­no­ści szla­chec­kiej, jaką mu iMć pan Ro­ga­la na­rzu­cał. In­a­czej on tę wol­ność ro­zu­miał, do in­nej dą­żył, niż IMć pan Ro­ga­la, ukła­dał so­bie jed­nak w my­śli, że z tego zgro­ma­dze­nia szlach­ty sko­rzy­sta, aże­by im do ser­ca i ro­zu­mu prze­mó­wić.

W dro­dze ode­zwał się IMć pan Ro­ga­la:

– Ko­sy­nie­rzy Wasz­mość Pana zba­ła­mu­cą nam chło­pów w ca­łej Pol­sce.

Ko­ściusz­ko spo­koj­nie za­py­tał:

– Dla­cze­go?

– Chłop do ro­bo­ty, szlach­cic do kor­da – od­ciął krót­ko IMć pan Ro­ga­la.

Na­czel­nik nie chciał bez po­trze­by draż­nić ani do­stoj­ne­go go­spo­da­rza, roz­mi­ło­wa­ne­go w swo­jem szla­chec­twie, ani zra­żać in­nych. Wie­dział, że to do ni­cze­go nie pro­wa­dzi. On swo­je ro­bił. Od­po­wie­dział wy­mi­ja­ją­co:

Tam, gdzie cho­dzi o obro­nę Oj­czy­zny, trze­ba wszyst­kich wo­łać… Prze­ko­na­łem się, że i chło­pi mogą być bar­dzo przy­dat­ni.

Wła­śnie, gdy te sło­wa Na­czel­nik wy­ma­wiał, ko­la­sa za­trzy­ma­ła się przed dwo­rem IMć pana Ro­ga­li Za­jącz­kow­skie­go.

Dwór, jak wszyst­kie dwo­ry na po­ni­ziu Wi­sły, był scho­wa­ny for­mal­nie w cie­niu li­ści i drzew. Sze­ro­kie, po­tęż­ne, wiel­kie, ga­łę­zi­ste to­po­le nad­wi­ślań­skie ota­cza­ły go kil­ka­krot­nym wień­cem do­ko­ła, a po­mię­dzy nimi, niby mło­dzień­ce wy­smu­kli i stroj­ni, strze­la­ły w górę, jak świe­ce rzym­skie, to­po­le wło­skie. W tem zie­lo­nem ge­stem oto­cze­niu roz­siadł się sze­ro­ko, roz­ło­ży­ście mo­drze­wio­wy dom IMć pana Ro­ga­li, po­czer­nia­ły od słoń­ca i sło­ty.

Stał tu już od kil­ku po­ko­leń wi­docz­nie, z któ­rych każ­de coś przy­bu­do­wa­ło dla sie­bie, Wszę­dzie było prze­stron­no, swo­bod­nie, dom sam nie pę­dził w górę, lecz roz­sia­dał się sze­ro­ko i wy­god­nie na płasz­czyź­nie, mię­dzy to­po­la­mi: do­brze mu było w tem miej­scu: z jed­nej stro­ny plu­ska­ły fale Wi­sły, z dru­giej szu­mia­ły łany zbóż z trze­ciej wiatr hu­lał, szar­piąc wierz­choł­ki jo­deł, a tu i ów­dzie zło­ci­ły się do słoń­ca wzgó­rza pia­chów. Kąt jak­by umyśl­nie stwo­rzo­ny na to, aże­by tu ży­cie całe spę­dzić, nic nie wie­dząc o tem, co się dzie­je na świe­cie. Owe szu­my to­po­li, Wi­sły i la­sów ko­ły­sa­ły co­dzien­nie lu­dzi do snu spo­koj­ne­go i dłu­gie­go.

Spał też IMć Pan Ro­ga­la smacz­nie – i do­brze mu z tem było. Prze­cho­dzi­ły bu­rze nad Eu­ro­pą i nad jego wła­sną Oj­czy­zną, ale do dwo­ru tyl­ko echa tych burz do­la­ty­wa­ły – i to nie za­wsze wy­raź­nie, nie za­wsze ze stro­ny wła­ści­wej. Tak tedy kil­ka po­ko­leń Ro­ga­lów prze­spa­ło so­bie spo­koj­nie, a IMć pan Ja­cen­ty, te­raź­niej­szy dzie­dzic i pan, jak so­bie chrap­nął za Au­gu­sta III, mało co nie wnet po ko­ro­na­cji, tak prze­spał szczę­śli­wie nie­tyl­ko pa­no­wa­nie Sasa, prze­gry­za­jąc wła­sną kieł­ba­są i bi­go­sem, a za­pi­ja­jąc wła­snem pi­wem wszyst­kie spra­wy pu­blicz­ne, lecz prze­spał tak­że wszyst­kie klę­ski, spa­dłe na bied­ną Oj­czy­znę za pa­no­wa­nia upu­dro­wa­ne­go fran­cu­zi­ka. Ko­ły­sa­ny do snu szu­mem swo­ich fal, swo­ich so­sen i jo­deł, kar­mio­ny tłu­sto tem, co zie­mia oj­czy­sta ro­dzi­ła, za­po­mniał o tej zie­mi i o obo­wiąz­kach wzglę­dem niej, wie­rząc świę­cie w sło­wa ks. pro­bosz­cza, że pan Bóg wszyst­ko dla czło­wie­ka stwo­rzył. Masz mój miły czło­wie­ku, cze­go du­sza za­pra­gnie, tyl­ko uży­waj. Uży­wał tedy IMć pan Ro­ga­la, nie pcha­jąc się do wy­so­kich urzę­dów i War­sza­wy i był­by może ze­szedł ze świa­ta ze spo­koj­nem su­mie­niem, gdy­by go był los do Kra­ko­wa dla ja­kie­goś in­te­re­su nie spro­wa­dził i gdy­by nie był Ko­ściusz­ki obóz w po­bli­żu jego sie­dzi­by rzu­cił.

Obu­dzi­ło się w nim uczu­cie Po­la­ka, zro­zu­mia­ne po swo­je­mu. IMć pan Ro­ga­la kraj ko­chał, –

to wąt­pli­wo­ści nie ule­ga, bra­kło mu tyl­ko zu­peł­nie po­czu­cia oby­wa­tel­skie­go. Zda­wa­ło mu się, że dość za­pła­cić po­ra­dl­ne i po­sia­dać zie­mię, aże­by być oby­wa­te­lem kra­ju. Pół­wie­ko­wy sen i spo­kój za­bił w nim i za­głu­szył wszyst­ko, co było szla­chet­niej­sze­go. Ser­ce i umysł trze­ba tak­że od­świe­żyć, aże­by iść rów­nym kro­kiem z ludź­mi i cza­sem. Z czło­wie­kiem dzie­je się to, co z po­lem żyź­nem, lecz za­chwasz­czo­nem z bra­ku sta­ra­nia i do­zo­ru: im buj­niej­sze pole, tem pod­lej­sze i więk­sze chwa­sty na niem ro­snąć będą. W du­szy ludz­kiej buja taki chwast nie lada – mi­łość sa­me­go sie­bie; kto sie­bie uko­chał, w tego ser­cu nie ma już miej­sca na mi­łość inną. Tra­wa nie ro­śnie pod sze­ro­kie­mi, peł­za­ją­ce­mi przy zie­mi li­ścia­mi ło­pia­nu.

Ta­kim czło­wie­kiem, roz­ko­cha­nym w so­bie nie­świa­do­mie i w szla­chec­twie, na któ­re nie za­pra­co­wał, był IMci pan Ro­ga­la Nic prze­to dziw­ne­go, że Mo­ska­li uwa­żał za nie­przy­ja­ciół oso­bi­stych swo­ich, a Ko­ściusz­kę za swe­go obroń­cę.

Gdy się do dwo­ru zbli­ża­li, dały się sły­szeć sal­wy z moź­dzie­rzy i ar­ma­tek.

– Pięk­ne ar­ma­ty… – za­uwa­żył Ko­ściusz­ko.

– Od cza­sów szwedz­kich jesz­cze… – do­dał IMci pan Ro­ga­la. – Uży­wa­my ich na po­wi­ta­nie do­stoj­nych go­ści.

Ma­da­liń­ski na to:

– Wca­le do­bre… Przy­da­ły­by się i na przy­wi­ta­nie Mo­ska­li.

Ko­la­sa za­trzy­ma­ła się przed gan­kiem, a mar­sza­łek dwo­ru IM­ci­pa­na Ro­ga­li zbli­żył się do stop­ni i po­dał rękę po ko­lei go­ściom, po­tem go­spo­da­rzo­wi.

Póź­niej, je­den po dru­gim przy­jeż­dża­li inni – spo­koj­nie i bez ce­re­mon­ji; nie grzmia­ły już na ich po­wi­ta­nie moź­dzie­rze i nie po­ka­zy­wał się na gan­ku mar­sza­łek. Zjazd był bar­dzo licz­ny – może kil­ka set szlach­ty przy­by­ło. Nie­tyl­ko ci, któ­rzy w ko­ście­le asy­sto­wa­li, lecz inni tak­że wi­docz­nie z dal­szej oko­li­cy. Ła­two moż­na było do­my­śleć się, że zjazd nie był przy­pad­ko­wym, lecz zwo­ła­nym przez IM­ci­pa­na Ro­ga­lę w celu uczcze­nia Ko­ściusz­ki i że się do nie­go przy­go­to­wa­no na­le­ży­cie.

Na­peł­ni­ły się tedy licz­ne po­ko­je dwo­ru co­wy­twor­niej­szą szlach­tą, a sza­ry gmin szla­chec­ki, zjeż­dźa­ją­cy się ku­pa­mi, czę­sto oklep i bez bu­tów, przy sza­bli tyl­ko, za­le­gał część ogro­du i dzie­dzi­niec, któ­ry jed­nem skrzy­dłem z ogro­dem się łą­czył.

W ogro­dzie, tuż przy domu, roz­cią­ga­ją­cy­mi się na ol­brzy­miej płasz­czyź­nie, oto­czo­nej stu­let­nie­mi li­pa­mi i to­po­la­mi nad­wi­ślań­skie­mu któ­re mi­łym chło­dem po­kry­wa­ły sze­ro­kie dro­gi ogro­do­we i zie­lo­ne ko­bier­ce ga­zo­nów, przy­go­to­wa­no­przy­ję­cie dla go­ści. Sta­ły tam na ko­złach becz­ki z pi­wem i zwy­kłem wę­gier­skiem wi­nem, be­czuł­ki z go­rzał­ką i an­tał­ki z droż­szym wę­grzy­nem, a na sze­ro­kim sto­le, któ­ry się cią­gnął zda się bez koń­ca i w per­spek­ty­wie alei li­po­wej gi­nął, bli­żej dwo­ru sta­ły ce­ber­ki, lo­dem wy­peł­nio­ne, a w każ­dym z nich po kil­ka bu­te­lek wy­kwint­ne­go wina.

Od fron­tu sto­łu, może do po­ło­wy, bo koń­ca, jak po­wie­dzia­łem, nie było wi­dać, sta­ły re­gu­lar­ne na­kry­cia z ta­le­rzy far­fo­ro­wych, przy któ­rych łyż­ki, wi­del­ce i noże były srebr­ne. Oprócz tego pię­trzy­ły się sto­sy ta­kich sa­mych ta­le­rzy, obok nich łyż­ki i noże, a tu i ów­dzie kub­ki srebr­ne ku­la­we i sto­ją­ce – wi­docz­nie bar­dziej ku ozdo­bie, niż do uży­cia; na­to­miast przy każ­dym ta­le­rzu były nie­wiel­kie kie­lisz­ki, oprócz tego spo­re kie­li­chy krysz­ta­ło­we. Po­mię­dzy sto­sa­mi ta­le­rzy, wy­peł­nia­ją­cych śro­dek sto­łu, sta­ły na srebr­nych pół­mi­skach roz­ma­ite cu­kry, owo­ce kan­dy­zo­wa­ne, tor­ty wy­so­kie z na­pi­sa­mi: Niech żyje Oj­czy­zna! Niech żyje Ko­ściusz­ko! Wi­wat go­spo­darz! – i inne. Wszyst­ko lśni­ło się tu od sre­bra, im­po­nu­jąc nie­ty­le gu­stem, ile bo­gac­twem i ilo­ścią.

Ude­rza­ła jed­nak dys­pro­por­cja, jaka pa­no­wa­ła mię­dzy przy­bra­niem czo­ła sto­łu, że tak po­wiem, i dru­giej jego po­ło­wy, cią­gną­cej się do sza­re­go koń­ca. Tam już nie było ani far­fu­rek ma­lo­wa­nych, ani no­żów, ani wi­del­ców – tyl­ko po – mię­dzy z rzad­ka sto­ją­ce pół­mi­ski z cu­kra­mi, sta­ły w wy­so­ką pi­ra­mi­dę ta­le­rze cy­no­we, dłu­gim rzę­dem aż do koń­ca – głę­bo­kie i płyt­kie na prze­mian, oto­czo­ne gru­pa­mi kie­li­chów, więk­szych i mniej­szych, ja­ko­też zwy­kłych szkla­nic, z li­che­go zie­lon­ko­wa­te­go szkła kra­jo­we­go. Zło­tych kub­ków, czar, a na­wet ma­łych kie­lisz­ków nie było wca­le, ale na­to­miast gę­sto wzno­si­ły się pi­ra­mi­dy żyt­nie­go chle­ba. Wi­dać, że ci, któ­rzy z tej stro­ny mie­li za­sia­dać, mało dba­li o to, czem jeść będą i pić i z cze­go, by­le­by tyl­ko było co jeść i pić.

Kto­by się był wzdłuż tego nie­skoń­czo­ne­go, zda się, sto­łu prze­szedł, był­by ła­two za­uwa­żył, że u IMć pana Ro­ga­li jesz­cze sta­ry oby­czaj wal­czył z no­wym, jak u sta­re­go szlach­ci­ca, któ­ry kon­fe­de­rat­kę już zrzu­cił, a wdział ja­kiś na­pół­mod­ny ka­pe­lusz, ale na po­zby­cie się kon­tu­sza za­bra­kło mu jesz­cze pie­nię­dzy, a może i roz­stać się z nim nie chciał, bo był wy­god­ny i prze­stron­ny. Wy­god­nym był i ów sta­ro­daw­ny zwy­czaj za­sta­wia­nia sto­łów, przy któ­rym każ­dy sam so­bie słu­żył, albo je­den dru­gie­mu – z grzecz­no­ści, nie po­trze­ba zaś było ani sztucz­nej za­chę­ty, ani sztucz­nej ce­re­mon­ji.

Gdy IMć pan Ro­ga­la z go­ść­mi w mun­du­rach wszedł do wnę­trza dwo­ru, jak­by na znak jaki nie­wi­dzial­ny, służ­ba po­czę­ła stół ów nie­skoń­czo­ny na­peł­niać po­tra­wa­mi. Nie były to wy­twor­ne da­nia, ja­kie w owe cza­sy już kuch­nia fran­cu­ska spo­pu­la­ry­zo­wa­ła u nas. Na po­czą­tek sto­łu, na czo­ło sta­wia­no wazy, na sza­ry ko­niec misy ol­brzy­mie, tak, że je pa­choł­ko­wie we dwój­kę nie­śli, ale w tych mi­sach, jak i w wa­zach był zwy­czaj­ny barszcz pol­ski ze szper­ką i kieł­ba­są; po­tem wno­szo­no bi­gos hul­taj­ski, z róż­ne­go mię­si­wa, z kieł­ba­sy i sło­ni­ny drob­no po­kra­ja­nej, z ka­pu­stą kwa­śną po­mie­sza­nych, wresz­cie zwy­kłych żół­to­brzu­chów peł­ne misy, czy­li fla­ków, moc­no so­sem im­bi­ro­wym pod­la­nych.

Na­tem się do­no­sze­nie po­traw na ra­zie skoń­czy­ło. Nie sta­wia­no wszyst­kie­go na sto­le dla pa­ra­dy, przy­no­szo­no to tyl­ko, co mia­ło być spo­ży­tem na miej­scu, na­tych­miast, ma­jąc na wzglę­dzie nie ozdo­bę sto­łu, lecz smacz­ność i cie­pło po­traw.

Gdy się barszcz i bi­gos za­dy­mi­ły na sto­łach, IMć pan Ro­ga­la na ga­nek wy­szedł, pa­lec wiel­ki le­wej ręki za pas za­ma­szy­ście za­ło­żył i do ro­ją­cej się na dzie­dziń­cu szlach­ty ode­zwał się:

– Pro­szę uprzej­mie Wasz­mo­ściów na barszcz i na fla­ki!

Tu zdjął kon­fe­de­rat­kę i ukło­nił się wszyst­kim.

Kil­ka­set gło­sów huk­nę­ło z ca­łej siły:

– Niech żyje IMć pan Ro­ga­la Za­jącz­kow­ski! Niech żyje Ko­ściusz­ko!

IMć pan Ro­ga­la cof­nął się do po­ko­jów, a szlach­ta, do­brze wy­gło­dzo­na, kupą ru­szy­ła do ogro­du, idąc jak na niedź­wie­dzia, na za­pach bi­go­su i fla­ków.

Dru­gą stro­ną domu, do­ty­ka­ją­cą bez­po­śred­nio ogro­du, wy­szedł z po­ko­jów go­spo­darz w asy­sten­cji Ko­ściusz­ki i szta­bu, ja­ko­też licz­nej gro­ma­dy szlach­ty, wy­bit­niej­szej z oko­li­cy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: