Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wędrowny handlarz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wędrowny handlarz - ebook

Teksas, rok 1887. Doktor Jan wyrusza do El Paso na spotkanie z Karolem Gordonem. Podróż odbywa w towarzystwie swego byłego pacjenta Eda Nortona, który nic nie wie o jego traperskim doświadczeniu. Wkrótce obaj znajdą się w poważnych tarapatach – będą musieli zmierzyć się ze stadem bizonów. Największym ich utrapieniem okaże się jednak kilkoro zamożnych mieszczuchów, którzy – nie zdając sobie sprawy z czyhających na nich niebezpieczeństw – chcą zasmakować barwnego życia na Dzikim Zachodzie. Lecz zamiast przeżywać ekscytujące przygody, staną się ofiarami własnej naiwności.
Czy doktor Jan i Ed Norton przechytrzą szajkę oszustów i wyrwą z ich rąk niefortunnych turystów?
„Wędrowny handlarz” to dziewiąta część pasjonującego westernowej cyklu. Jego autor podbił serca czytelników nie tylko świetnie skonstruowanymi fabułami, lecz także doskonałą znajomością kultury, geografii i historii Dzikiego Zachodu oraz obyczajów zamieszkałych na tych terenach indiańskich plemion.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1641-3
Rozmiar pliku: 741 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Cisza

Słońce zachodzi, cichnie wiatr,

Samotne ognisko płonie.

Pod ręką strzelba – trapera brat,

Po niebie obłoki gonią.

Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal,

Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka,

Gdzie preria śpi, a pluskiem fal

Podzwania nieznana rzeka.

I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór

W zadumie swej mrocznej ciszy

I w grzmocie pian, gdzie spada z gór

Potok ze skalnej niszy.

A kiedy wreszcie zróżowi świat

Zorza, gdy wstanie na wschodzie,

Chcę patrzeć, jak bóbr – nasz młodszy brat,

Opuszcza swój dom na wodzie.

Pochwycić chmurę, okiełznać ją

Niczym dzikiego konia,

Wskoczyć na grzbiet i przez mil sto

Prerii przemierzać błonia!

– Ładne. Sam pan ułożył?

– Gdzie tam! Nauczył mnie znajomek podczas piekielnie długiej i mroźnej nocy. Na Alasce. Byłem wówczas cheechako.

– Przybyszem?

– Tak, w języku czerwonoskórych, ale wśród białych słowo to oznaczało coś nie bardzo dla mnie przyjemnego: frajer albo... naiwniak. Wędrowaliśmy daleko. Kiedy dotarłem do Fort Jukon byłem już prawie „kwaśnym chłopcem”, a w Nome skwaśniałem do reszty.

– Nic a nic nie wiem o kwaśnych chłopcach – zauważyłem, popychając obcasem w głąb ogniska długie polano, którego koniec zdążył się zwęglić.

Drzewa mieliśmy pod dostatkiem, a w miarę jak zachodziło słońce, wieczorny chłód coraz bardziej dawał o sobie znać.

– Ba, pan nie był na Alasce.

– Nie byłem. Cóż to są „kwaśni chłopcy”?

– Ci, którzy nie znają tych wymyślnych proszków, jakie dodane do mąki sprawiają, że pieczywo jest pulchne.

– Można jeść podpłomyki. Ja sam... – tu ugryzłem się w język i urwałem w połowie zdania.

Chciałem przecież powiedzieć, że setki razy wśród prerii i lasów jadałem właśnie podpłomyki – twarde placki z mąki i wody, zastępujące mi chleb przez długie miesiące wędrówek. Jednak tego nie powiedziałem, nie chcąc pozbawiać się przyjemności zabawy. Jakiej zabawy? Później to wyjaśnię.

– Och – odparł mój towarzysz – kwaśni chłopcy są wybredni. Jeśli tylko mają okazję, robią zaczyn z mąki, która kwaśnieje i służy jako drożdże. Kiedy przybyliśmy do Sitki, byłem miękki jak bułka z takiego ciasta, ale nim doszliśmy do Jukonu, stwardniałem na suchar. Wiedziałem już bardzo wiele o Alasce, to na przykład, że gdy plunąć, a ślina zamarza w powietrzu, wiadomo: sześćdziesiąt stopni murowane^(), i jeszcze sporo o innych sprawach. Dlatego wróciłem cały i zdrowy, a mój brat stracił tylko jeden palec i tylko u lewej ręki, co nie jest, myślę, wielkim nieszczęściem.

– Odmrożenie – zgadłem bez trudu.

– Oczywiście, ale operacja odbyła się w warunkach, które pan uznałby za karygodne.

– To znaczy?

– Na przydrożnym kamieniu, jeśli można mówić o jakiejkolwiek drodze, i za pomocą siekiery. Operowany wcale nie czuł bólu, a operujący musiał się spieszyć, żeby sobie nie odmrozić dłoni.

– Nie było innego sposobu?

– Ba, każda zwłoka kosztowałaby mego brata kilka kolejnych palców. Dlatego nie szukaliśmy ani stołu operacyjnego, ani szpitala. Gdzież ich tam zresztą szukać?

– Hal! – zawołałem. – Dorzuć drewna!

Przed wyruszeniem w drogę Norton przedstawił mi swego pomocnika: „To jest Hal Burns. Chłopak poczciwy z kościami”.

– Ryzykowna decyzja – wróciłem do przerwanej rozmowy. – Brudna siekiera i brudny kamień, w sumie: otwarta furtka dla gangreny.

– Nie taka bardzo ryzykowna, doktorze. W klimacie tamtejszej zimy wszystkie zarazki marzną na kość, na kamień, na śmierć. Pan nie ma pojęcia, co to jest alaskańska zima. A wiosna wcale nie lepsza. Wszystko topnieje w oczach, wodospady grzmią pod byle skałką, śnieg ginie i powstaje jedno gigantyczne błoto, z którym dają sobie radę tylko łosie. Brr! Nigdy więcej do Alaski, doktorze, takie moje hasło! Chociaż na tej Alasce można zrobić niezły interes.

– Odkrył pan złoto?

– Nie. Komu wspomnę o Alasce, zaraz napomyka o złocie. Wprawdzie przywieźliśmy nieco złota, ale prawdziwy interes to skórki.

– Traperstwo?

– Coś w tym rodzaju. Nikt tu nie uwierzy, że sypiałem na posłaniu ze srebrnych lisów. Ale z jakim trudem zdobytych! Obecna wyprawa to po prostu letnia woda. Wycieczka, świąteczny piknik, chociaż wydawać się może uciążliwa. Zwykle tak się dzieje za pierwszym razem, ale jak pan powróci do Milwaukee, kto wie? Może nawet zatęskni za następną przejażdżką?

– Zupełnie co innego opowiadał mi pan właśnie w Milwaukee.

– Święta prawda! Chciałem pana odwieść od zamiaru. Lękałem się kłopotów. Nie nadaję się do roli mamki, a przewidywałem mnóstwo nieprzyjemnych historii. Nie sprawdziły się. Z pana, doktorze, urodzony westman! Co prawda to dopiero początek drogi, ale początki zwykle są najtrudniejsze. Hal, daj nam kawy!

Burns bez słowa przyniósł dwa pełne kubki.

– Kawa nieraz ratowała mi życie podczas tamtych wściekłych mrozów. Nie nudzę pana, doktorze?

– Słucham z ciekawością.

– Otóż, Alaska to nie tylko mrozy. Jeszcze Indianie.

– Chyba spokojni.

– Diabła tam! To tu są spokojni na tym niby-dzikim Zachodzie. Chociaż największy krzyk podnoszono właśnie tutaj, a nie tam, gdzie wszyscy czerwonoskórzy mają strzelby, chociaż broni nie wolno im sprzedawać. A poza tym... jedzą psy! Fu!

Roześmiałem się.

– Słyszałem, że biali w tamtych stronach, gdy im głód dokuczy, również nie gardzą psami.

– Prawda – odparł niechętnie. – Mnie się to nie zdarzyło. Na szczęście.

– Jeśli czerwoni polują na psy, nie jest to jeszcze najgorsze.

– Żeby tylko na psy! Na ludzi również...

– Nie przesadza pan? Opowiadano mi wiele o walkach czerwonoskórych w Dakocie, Montanie, Nowym Meksyku i Arizonie, ale nic a nic o Alasce.

– Bo ludzi tam mało, przestrzenie ogromne, a wiadomości nie docierają do miast.

W tym stwierdzeniu było sporo prawdy, ale chyba Norton miał dość powierzchowne informacje o ludach zamieszkujących Alaskę. Ten kraj należał do Stanów dopiero od dwudziestu lat, a minie jeszcze ze sto, zanim go będzie można dokładniej spenetrować^(). Powiedziałem więc tylko:

– Handluje pan z Indianami, ale jakoś nie cieszą się pana sympatią, czyżby ten handel był mało popłatny?

Spojrzał na mnie ostro, tak że oczekiwałem wybuchu oburzenia. Ale pomyliłem się.

– Pan mnie krzywdzi, doktorze, takim podejrzeniem. Sympatia nie ma nic wspólnego z handlowym interesem. Żeby powiedzieć prawdę, to ja ich lubię i myślę, że z wzajemnością. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem oszustem, nie wymieniam dziurawych koców na srebrne ozdoby nawahijskie i nie wyłudzam złotego piasku za baryłki ognistej wody. Chociaż tak czyniło przede mną bardzo wielu wędrownych handlarzy. Ja lubię czerwonoskórych, ale to wcale nie znaczy, iż ich nie rozróżniam. Są tacy, są owacy. Podobnie jak i u nas. Przyznam, że niejeden raz dobrze zaleźli mi za skórę, ale pamiętam, że ze strony białych jakże często stosowano oszustwo, mord i wyzysk. Nie jestem traperem ani westmanem, nie mam na sumieniu ani jednego czerwonego wojownika, ale też wiem, że nie każdy z nich ma anielskie skrzydła u ramion.

– Oczywiście. Jednak warto chyba pamiętać, że ich zbrojne wyprawy usprawiedliwiała nasza zachłanność. Szczuliśmy jedne plemiona przeciwko drugim.

Czy nie tak?

– Ho, ho! – roześmiał się. – Widzę, że jest pan kandydatem na „brata” czerwonych twarzy. Jaka szkoda, że nie może pan do końca odbyć tej wędrówki w moim towarzystwie. Ułatwiłbym panu lepsze poznanie dawnych władców tej ziemi.

– Niestety – odparłem, z trudem zachowując powagę – jestem umówiony z przyjacielem w El Paso.

– Wiem, wiem. I przyznam szczerze, że nadal lękam się o tamtą część pańskiej drogi. Samotność, doktorze, to niezbyt przyjemne towarzystwo. Zwłaszcza dla kogoś, kto pierwszy raz wybiera się tak daleko.

– Jakoś dam sobie radę.

– Bardzo pan niefrasobliwy jak na lekarza.

– Moi pacjenci są innego zdania. Kiedyś... zresztą, mniejsza z tym – przerwałem. O mało się nie zdradziłem, że pracowałem jako chirurg w szpitalu w Milwaukee. Co prawda, wielu lekarzy było zatrudnionych w tamtym szpitalu, ale żaden z nich nie odszedł z takim hukiem, jak ja. Jeden z miejscowych dzienników zarzucił mi przecież wówczas (w 1880 roku), iż stosuję znachorskie metody leczenia! Poinformował czytelników, że wpuściłem na teren szpitala dwóch czerwonoskórych i że zgodziłem się na zastosowanie ich metod leczenia w stosunku do ciężko chorego pacjenta. Tym pacjentem był znany traper i przyjaciel Indian – Karol Gordon, a niespodziewani goście – wodzami plemienia Czarnych Stóp. Gordonowi groziła wówczas amputacja nogi, czego jednak nie mogłem dokonać wobec ostrego sprzeciwu pacjenta. I to nie był błąd, że dopuściłem Indian do Gordona, bowiem ich właśnie kuracja poskutkowała w sposób zdumiewający. Operacja stała się zbędna, ale ja z trzaskiem wyleciałem z posady. A Karol Gordon stał się później moim przewodnikiem, dzięki któremu zapoznałem się z urokami prerii, lasów i gór oraz ze zwyczajami czerwonych narodów.

Sprawa wówczas była głośna i Norton na pewno o niej słyszał. Gdybym wyznał, że pracowałem w szpitalu, musiałby szybko skojarzyć moje zamiłowanie do wędrówek po Dzikim Zachodzie z tamtym wypadkiem, a na tym wcale mi nie zależało.

– Nie będę się spierał, doktorze, przecież panu zawdzięczam zdrowie, ale że mi pan szpetnie przymówił o niepopłatnym handlu, powiem, że trafił pan blisko celu. Na tych wędrówkach nie zarabiam ani milionów, ani tysięcy, ale też nie dokładam. Trochę traktuję to jak letnią wycieczkę. Pewnie to pana zdziwi?

– Nic a nic – odparłem szczerze, ponieważ coroczne wyprawy na Zachód od lat stały się moim zwyczajem. Ciągnęła mnie, mogła ciągnąć i Nortona tęsknota za rozległą prerią i za spokojem dalekich przestrzeni.

Urwaliśmy rozmowę wpatrzeni w łuny zachodu płonące nad horyzontem. Obozowaliśmy w naturalnym wklęśnięciu płaskiej jak taca łąki, porośniętej rzadką trawą. Koliste wzniesienie chroniło nas od wiatru i tylko na wypadek deszczu nie było odpowiednim obozowiskiem: woda szybko wypełniłaby zagłębienie. Ale nic nie zwiastowało zmiany pogody. Niebo było bezchmurne, szumiał bór, czarną ścianą zaznaczający się na niedalekiej granicy prerii, gdzie płynął niewielki strumyk. Tam właśnie nad tym strumykiem poruszały się łby naszych spętanych wierzchowców. Jak na moje doświadczenie – pozostawionych zbyt blisko leśnych zarośli, w których mogły się kryć najróżniejsze puszczańskie drapieżniki. Zwróciłem Nortonowi uwagę, starając się, aby nie zabrzmiała zbyt fachowo.

– Nie ma strachu, doktorze. Znam tę okolicę jak własną kieszeń. Ten las nie kryje żadnego niebezpieczeństwa dla naszych koni.

Taka pewność nie trafiła mi do przekonania. Wprawdzie na Dzikim Zachodzie w miarę upływu lat czworonodzy mieszkańcy czuli się coraz mniej pewnie – coraz więcej myśliwych uganiało się za cennymi skórami. Nie znaczyło to jednak, by ziemie te upodobniły się do parku, w którym po drzewach śmigają tylko wiewiórki. Stanowczo, mój towarzysz był zbyt pewny siebie. Ale czy mogłem go przekonać, nie zdradzając, że znam te tereny znacznie lepiej, niż on sądził? Postanowiłem więc zaostrzyć czujność, nadstawić uszu na odgłosy leśne i mieć stale broń w zasięgu ręki.

Noc powoli nadciągała. Bladły purpurowe blaski zachodu i wkrótce szarość pokryła niebo. Czerwony pas, wiszący jeszcze nad linią horyzontu, nabrał odcienia zielonkawego. Przygasał. Wiatr przestał dąć i nagle zapadła zupełna cisza, jakby ktoś przykrył prerię szklanym kloszem. Trzask pękniętego patyczka zabrzmiał jak wystrzał karabinu. Ale nie wywołał echa, wsiąkł natychmiast niczym woda w watę.

– Co u licha? – zdziwiłem się i w tym momencie niemal ogłuszył mnie mój własny głos, który natychmiast utonął w ciszy. – Czy spotkał się pan z czymś podobnym? – szepnąłem.

– Tak. Podczas wędrówek po Alasce. Ale to działo się w zimie, gdy nawet słowa zamarzają. Hm, wcale nie czuję wiatru, nawet ogień przygasł, zupełnie jak w oku cyklonu.

– Mam nadzieję, że pan się myli – odparłem.

Przeżyłem już kiedyś trąbę powietrzną na południowych równinach Kanady i miałem tego dość na całe życie.

Siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było głośny chrzęst trawy wyrywanej końskimi zębami, a przecież nasze wierzchowce pasły się o dobrych kilkadziesiąt kroków od nas. Poczułem się jakoś nieprzyjemnie. Przeczucie nieszczęścia?

Przypomniałem sobie, jak Karol Gordon opowiadał, że wielu doświadczonych traperów, tych najlepszych z najlepszych, odczuwa jakiś niewytłumaczalny lęk, gdy zbliża się niedostrzegalne jeszcze niebezpieczeństwo. Czyżbym wyrobił w sobie traperski instynkt?

Przyciągnąłem ku sobie strzelbę. Zaszurała po trawie, jakby ważyła kilka ton. Norton dostrzegł mój ruch, a raczej usłyszał, i rozejrzał się dokoła.

– Zauważył pan coś, doktorze? – zapytał szeptem.

– Nie – odparłem – jednak... nie potrafię tego wytłumaczyć... czuję się tak, jakbym siedział naprzeciw lufy rewolweru. Ale to pewnie skutki gwałtownej zmiany ciśnienia powietrza – wytłumaczyłem fachowo.

Przytaknął.

– Nerwy, nerwy, doktorze. Zdarza się tak, zwłaszcza gdy ktoś po raz pierwszy przeżywa takie zjawisko.

Nie mogłem dłużej usiedzieć w miejscu. Wstałem i zacząłem krążyć dokoła obozowiska, a moje stąpnięcia wywoływały trzask suchych traw, jakby po nich jechał ciężki wóz.

Szarzało coraz bardziej, zorze zapadły już w ziemię, mrok gęstniał i pierwsza gwiazda zabłysła na czerniejącym niebie. Ale nadal nie działo się nic, co warte byłoby naszej uwagi. Konie były spokojne. Dwa z nich ułożyły się już do snu, pozostałe szczypały trawę. Wróciłem.

– I cóż, doktorze?

– Nic. Wierzchowce nie zdradzają niepokoju. Chyba to...

Urwałem, bo w tej sekundzie dobiegł moich uszu tętent kopyt, jak gdyby szybko biegnącego kłusaka.

– Słyszy pan?

Norton poderwał się z ziemi.

– W cień! – rozkazał. – Za dobrze nas tu widać.

Ktoś gnał w naszą stronę z niewidocznej dali. Nieznany przybysz podczas nocy – trzeba być przygotowanym na każdą niespodziankę.

Skoczyliśmy poza krąg blasku rzucanego przez dopalające się polana.

Dudnienie kopyt zbliżało się, aż z czerni nocy wypadł czarniejszy jeszcze stwór. Zachrapał i zatrzymał się raptownie w migotliwym świetle ogniska. Koń!

Wyglądał jak potwór ze złej bajki. W drżącym świetle płomieni to nikł, to ukazywał się naszym oczom. Może właśnie z tego powodu wydawał się zdumiewająco wielki, a może dlatego, że stanął na samym szczycie naturalnego nasypu okalającego nasz obóz, a my leżeliśmy niżej?

Żaden z nas się nie podniósł. Czekaliśmy, tłumiąc oddechy, czy za spłoszonym zwierzęciem nie wychynie z mroku łeb jakiegoś drapieżnika albo nie zatętni pogoń zbrojnych jeźdźców. Ale nic, cisza.

Ognisko przygasało i już tylko jasna smuga różowiła nieruchome kopyta, potem i ona znikła. Ciemność zakryła zwierzę niby czarnym płaszczem. Podniosłem dłoń zaciśniętą na zamku sztucera.

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: