Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wenecja-Pekin Być jak Marco Polo... - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wenecja-Pekin Być jak Marco Polo... - ebook

Wenecja? Pekin? Marco Polo? Jedwabny Szlak? Kto by nie chciał spróbować jak smakuje podróż na kraniec świata?! W dodatku własnym samochodem! Przemysław Oberżyświat Osuchowski wpierw zrealizował własne marzenia, potem zaprosił do rywalizacji rajdowej innych, a teraz opowiada o tym w książce.

W 2015 roku konwój ośmiu samochodów wyruszył do Pekinu śladami sławnego Wenecjanina. Po 28 dniach dojechali do stolicy Państwa Środka. Zamoczyli koła swych pojazdów w Pacyfiku i po 7 tygodniach przygody wrócili do domów. Żeby opowiedzieć o 26 tysiącach kilometrów przygody. I by zaprosić do jeszcze bardziej spektakularnych wypraw.

Pasjonująca opowieść, setki zdjęć, niesamowite spotkania z ludźmi i kulturami Eurazji. Najmłodszy uczestnik Rajdu Wenecja-Pekin miał 4 lata, najstarszy mógłby być jego pradziadkiem. A wszyscy szukali świata końca i świata początku. Pod Chińskim Murem, Nad Żółtą Rzeką, na Pustyni Takla Makan, w niebotycznym Pamirze, Tienszanie, Karakorum, na stepach Azji Środkowej, w nieskończonej Syberii. Czy znajdą naśladowców?

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7945-450-1
Rozmiar pliku: 23 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przed startem

Każda podróż – nawet najkrótsza – jest jak całe człowiecze życie; ma swój początek i swój koniec. A po drodze może się zdarzyć absolutnie wszystko… Ale też żadna podróż nie ma początku ani końca… Bo gdzie jest początek wszystkiego? I gdzie jest jego koniec? Nad tym paradoksem zastanawiam się bez ustanku – kiedy właściwie zaczęła się ta nasza podróż z Wenecji do Pekinu? Czy wtedy, gdy skończyłem pakować do auta stos bambetli i już-już miałem odpalić silnik?

Pakowanie się zwykle nie sprawia mi trudności i nie zabiera zbyt wiele czasu. Przedmiotów potrzebuję coraz mniej, więc i czasu poświęcam im niewiele. Przygotowania do dłuższej podróży to przede wszystkim logistyka i papierki. Paszporty, wizy, przeróżne zezwolenia, zaświadczenia, dokumenty człowieka i pojazdu – własne i współpodróżnych. Wczoraj odebrałem paszport z ostatnią wizą, bo coś tam się jeszcze ambasadzie Kazachstanu nie podobało. Cztery dni temu nasz chiński pilot potwierdził, że wszystkie auta i wszyscy kierowcy mają komplet dokumentów rejestracyjnych.

Może początek tej podróży to moment, w którym zamknęliśmy listę załóg naszego konwoju? Może to dzień, gdy zaczęliśmy trudniejszy niż kiedykolwiek kołowrót wizowy? Może grudzień 2014 roku (chiński Rok Konia), gdy wysłaliśmy w internetową przestrzeń hasło www.wenecja-pekin.pl i w Krakowie zwołaliśmy spotkanie zainteresowanych? I zaskoczeni byliśmy, że jest ich aż tylu?

Lub początek 2012 roku (Rok Smoka), gdy odpaliliśmy stronę www.discover4x4.com i zapowiedzieliśmy, że następna wyprawa powiedzie z Krakowa do Lhasy? Gdy zaczęliśmy z Prezesem ślęczeć nad mapami, zdjęciami satelitarnymi i zastanawiać się którędy… A może prawdziwy start miał miejsce w sierpniu 2010 (Rok Tygrysa), gdy restartowaliśmy nasze umysły, wyjeżdżając z Chin jako pierwszy samochodowy konwój na polskich blachach, który kiedykolwiek tam peregrynował?

KOMANDOR NA STARCIE RAJDU WENECJA – PEKIN 2015

Możliwe też, że mentalny początek Marcopolowych marzeń i planów objawił mi się w Katmandu, w Nepalu, gdy założyłem na rękę buddyjski pierścień i bransoletkę, z którymi nie rozstaję się do dzisiaj, a patrząc na niebotyczny Mount Everest, zastanawiałem się, co jest po jego północnej stronie? To był rok 2001 (Rok Węża) więc… dość dawno.

Kiedy to się zaczęło? 26 lat temu? Gdy już można było cieszyć się z nieograniczanego przez państwo posiadania paszportu? Nie! Chyba jeszcze wcześniej. Pół wieku temu odrastałem od ziemi w niewielkim – choć wielkopolskim – miasteczku, w Obornikach. Lubiłem sterczeć nad rzeką Wełną. Wiedziałem, że w górę rzeki można popłynąć kajakiem na kilkudniową włóczęgę. Wełna, jak sama nazwa wskazuje, jest kręta, za każdym zakrętem czeka coś nowego, ciekawego. Jeszcze bardziej kręcił mnie kierunek z prądem. Widziałem, jak Wełna wpada do Warty, i wiedziałem, że gdzieś hen stąd, można dowiosłować do Odry i morza. Godzinami gapiłem się na z rzadka przejeżdżające przez Oborniki pociągi. Na północ – w stronę Piły i Bałtyku, na południe – do Poznania i dalej, może nawet do Krakowa. To były krańce świata, które umiałem sobie wyobrazić, zanim poszedłem do szkoły. Ale gdy zacząłem czytać, świat okazał się wspaniale większy. Dla małego Polaka był raczej niedostępny, ale był! I tak budziły się marzenia.

Szybko też doczytałem, że nie jestem ze swoimi marzeniami ani pierwszy, ani pewnie nie będę ostatni. Im więcej czytałem o dawniejszych podróżach i odkryciach, tym mocniej czułem, że zawsze był ktoś wcześniej, kto też marzył, też kombinował, jakby tu sprawdzić, co jest tam, gdzie wzrok nie sięga.

W mojej wyobraźni podróżnik był zawsze mężczyzną. Może kobiety mi to wybaczą… Przecież już przed tysiącami lat – zamiast podróżować – czekały i zastanawiały się, z kim uwić gniazdko w dolinie, w której przyszły na świat, oraz z kim skrzyżować swoje geny. Mężczyźni natomiast od zawsze, w każdym pokoleniu, zastanawiali się, co jest po drugiej stronie rzeki, puszczy, łańcucha górskiego, morza i jak urozmaicić tam przedłużenie własnego gatunku. Cel jest więc zawsze ten sam – pokonanie granic i przedłużenie gatunku. Ponieważ obaj z Prezesem już nasz „gatunek” przedłużyliśmy, zostały nam do pokonania właśnie „granice”. Od dekady uparcie szukamy na mapach miejsc do odkrywania.

Trwałość celów jest więc niezmienna. Zmieniają się natomiast środki transportu i techniki wymiany informacji. Żagle, konie, osiołki, które przez tysiące lat pozwalały się przemieszczać na duże odległości, dopiero w ostatnich kilku pokoleniach ludzkość zamieniła na pojazdy mechaniczne. A te, choć coraz wymyślniejsze, jeszcze bardziej rozniecały marzenia.

Skoro więc łażenie per pedes mnie nie kręci, a mam poczciwych kilka kółek napędzanych silnikiem spalinowym, to trzeba jechać. Przekręcić kluczyk w stacyjce i ruszyć w świat. W drogę…

DŁOŃ POLSKA, BIŻUTERIA BUDDYJSKA, TŁO ISLAMSKIE…

Dlaczego nie do Pekinu?! Któregoś dnia Prezes spytał mnie (za Wyspiańskim, do którego tu, w Krakowie, naszym mateczniku, mamy stosunek szczególny):

– Wiecie choć, gdzie Chiny leżą?

Za wieszczem odpowiedziałem:

– No daleko, kajsi gdzieś daleko…

I już wiedzieliśmy – dokąd! Niech będzie daleko! Nie znaliśmy nikogo, kto by własnym pojazdem z Polski do Pekinu dotarł. Od hasła „Pekin” do Marcopolowych kontekstów było już bardzo blisko. Pomysł poprowadzenia Rajdu Wenecja – Pekin wydawał się czymś oczywistym!

Więc pytanie podstawowe – DOKĄD? – mieliśmy z głowy. A gdy już było wiadomo, że do Pekinu, przyszło szukać kolejnego uzasadnienia – DLACZEGO? Jak długo bym się nie starał definiować tego Pekinu, nie wymyślę nic lepszego ponad genialnie proste słowa, które przed pół wiekiem przelał na papier Nicolas Bouvier w „Oswajaniu świata”, kultowej książce wszystkich podróżników. Nicolas, wtedy dwudziestoczteroletni szczyl, który w 1954 roku pyrkającym citroënem pojechał z kumplem do Indii, napisał po prostu: „Podróż nie potrzebuje uzasadnień”. Rozbroił mnie tym stwierdzeniem. Bo miał absolutną rację!

Z Prezesem dotarliśmy w minionych latach na krańce świata – teraz szukamy jego… początku. Instynkt podpowiada nam, że ten początek jest właśnie w Azji Środkowej. Dlaczego tam, gdzie spotykają się Hindukusz, Pamir, Tienszan, Karakorum, Himalaje? Dotychczasowe peregrynacje utwierdziły nas w przekonaniu, że pępek świata, jeżeli nie jest pod Wawelem, to czeka na odkrycie właśnie tam, gdzie najwyższe góry podzieliły ludzi, kultury, języki i religie. Podzieliły bogactwa i biedę. A pokonywanie lub zamykanie najtrudniejszych górskich przełęczy i pustynnych szlaków decydowało o losach ludzkości. Właśnie tam ścierały się największe imperia ostatniego stulecia (Chiny, Rosja, Wielka Brytania, zastąpiona przez Indie i Pakistan) i historyczne cywilizacje (chińska, hinduska, perska). Miejsca, gdzie stykały się i, rywalizując, przenikały się największe religie (buddyzm, hinduizm, islam, katolicyzm). Miejsca legend i miraży. Miejsca ekonomicznej rywalizacji.

Tylko idiota nie chciałby tego świata zobaczyć. Tylko dureń nie starałby się istoty tego podzielonego świata zrozumieć.

I tak to się mniej więcej zaczęło…Wenecja k. Żnina

Miejsce startu ma nie mniejsze znaczenie niż cel podróży. Parafrazując pewnego premiera, rzekłbym: prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, dokąd zmierza, ale skąd zaczyna. Ma świat swojego Marco Polo, my możemy mieć Marka Polaka. Marco zaczynał w Wenecji, więc Marek też powinien. Na co nam gondole i włoskie komary, skoro mamy polską Wenecję? Położona dokładnie tam, gdzie powinna, czyli w punkcie, w którym znana nam historia Polaków (Polan, Słowian i kogo tam jeszcze chcecie) się zaczęła. Polska Wenecja leży bowiem rzut kamieniem od Biskupina. W miejscu nie tylko wymarzonym do rozpoczynania rzeczy istotnych, lecz także w miejscu po prostu pięknym!

Miejsce startu I Rajdu Wenecja – Pekin 2015 wyznaczyliśmy nad Jeziorem Weneckim, wśród pól i łąk zielenią malowanych. Przy pierwszym wspólnym ognisku niektóre twarze zobaczyliśmy po raz pierwszy. Rekordzistą w wybieraniu się w podróż był Robert, z którym na wspólną jazdę w świat umawialiśmy się od ponad 2 lat. Zawsze coś mu wyskoczyło i zabawę popsuło, ale tym razem wreszcie zrobimy coś wspólnie. Jedna dwuosobowa załoga z kolei spotkała się tu dzisiaj po raz pierwszy, Marek i Janusz ustalili mailowo, że jadą razem. Ciekawe, jak im pójdzie… Więc Robert z Małgosią, małżeństwo z poważnym stażem, w chevrolecie, który jeszcze jest samochodem terenowym, ale już kamperem. Ewelina z Sebastianem, też małżeńska para, w toyocie land cruiser. Marek z Januszem w mercedesie sprinterze przerobionym na kampera. Prezes i Oberżyświat – w przebudowanej toyocie hilux. Pozostałe pojazdy konwoju dołączą do nas na trasie. Trzy wyjechały już kilka dni temu. Jeden jeszcze się pakuje w Krakowie.

NO TO W DROGĘ!

Wyzerowaliśmy liczniki w samochodach. Pstryknęliśmy pierwsze zdjęcie i na interaktywnej mapie www.discover4x4.pl zaczęliśmy rysować nasz ślad. O godzinie 18.06, w czwartek 18 czerwca roku 2015. Według chińskich astrologów to Rok Owcy. Inni twierdzą, że Kozy. Nieistotne, jagnięcina, kozina… brzmi apetycznie.Wilno

Przejazd z Wielkopolski na Litwę potraktowaliśmy komunikacyjnie, a nie turystycznie. Zresztą, co tu oglądać, skoro prawi i sprawiedliwi twierdzą, że kraj w ruinie. Mknęliśmy przez Kujawy, Mazury, nie bacząc na liczne dowody upadku i degrengolady III RP. Ostatnia porcja flaków, ostatnia wędzona sieja, ostatnie espresso w tekturowym kubeczku i jazda! Postoje robiliśmy tylko techniczno-higieniczne. Jak długo człek nie przygotowywałby się do podróży i jak starannie by się nie pakował, bambetli jest zawsze za dużo, a miejsca za mało. Upychamy więc i dopychamy nogą, co się da, a podłogi w aucie ciągle nie widać. Wody do zbiorników wlewamy dużo, paliwa mało, bo im dalej na wschód, tym powinno być taniej. Podobnie z zapasem koniecznych w podróży napitków rozweselających.

Środek lokomocji jest w podróży prawdopodobnie najważniejszy. Lubimy z Prezesem pojazdy „wszystkomające”. Autem przecież nie tylko nawijamy kilometry na asfalcie i w terenie. W aucie śpimy, przygotowujemy posiłki, biesiadujemy, dokonujemy wszelkich ablucji. W trakcie wypraw w naturalny sposób eliminujemy z samochodu rzeczy zbędne lub szukamy usprawnień. Z większym lub mniejszym powodzeniem. Po dekadzie eksploatacji toyoty land cruiser i pick-upa nissana navary postanowiliśmy zsumować doświadczenia i zbudować coś uniwersalnego. W oparciu o toyotę hilux.

Klasycznego pick-upa z dwuipółlitrowym silnikiem diesla wpierw „zniszczyliśmy”. Ocalała tylko kabina kierowcy. W miejscu „paki” zbudowaliśmy kontener połączony z szoferką. Całość zmieściła i udźwignęła m.in.: dodatkowe zbiorniki paliwa (w sumie ponad 200 litrów, żeby starczyło na pokonanie 1500 kilometrów asfaltem lub 800 kilometrów offroadem) i wody, dwa koła zapasowe, dwa miejsca do spania dla mężczyzn z pewną nadwagą, solidną lodówkę, praktyczną kuchnię gazową z podwójnym palnikiem, instalację wodną z umywalką i mobilnym prysznicem, przenośną „ekologiczną” toaletę, szuflady i szafki wnękowe na bagaże osobiste i części zamienne oraz fotel dla trzeciego pasażera. Całość może nie wygląda zgodnie z ambicjami designerów Toyoty, ale tak chcieliśmy. „Buda” ma też wygodne drzwi wejściowe, dwa okienka boczne i jedno spore w dachu oraz niezbędną na pustyniach wentylację. Pojazd wzmocniliśmy aluminiowym „pancerzem” od spodu, dołożyliśmy też dwie solidne wyciągarki, poprawiliśmy resory i dodaliśmy poduszkowe amortyzatory pod nadbudówką oraz sprężarkę powietrza. Niemało. Niezatankowany hilux waży teraz 3200 kilogramów. Trochę za dużo. Mamy jednak rozsądne auto szosowe, które nie przeraża kosztami eksploatacji, 14 litrów pali dopiero, gdy pędzimy szybciej niż 130 kilometrów na godzinę. Mamy też dzielnego pomocnika 4x4, który wjedzie prawie wszędzie, wtedy pali sporo. No i mamy gdzie mieszkać.

WNĘTRZE NASZEJ SKORUPY ŚLIMACZEJ

Chrzest wyprawowy nasz hilux miał niebanalny. W dziewiczą podróż pojechaliśmy w 2013 roku do Lhasy w Tybecie. 20 000 kilometrów. Około 8000 na wysokości przekraczającej 4000 metrów n.p.m. Około 3000 kamienistym terenem. Codziennie przewyższenia ponad 1000 metrów, ale zdarzały się wspinaczki lub zjazdy… trzykilometrowe w pionie! Mieliśmy na trasie z kim rywalizować, w konwoju były i klasyczne patrole i tuningi z silnikami humera 6,8 litra. Nieskromnie twierdzimy, że w konkurencji tej zajęliśmy miejsce najwyższe. To przede wszystkim zasługa wyposażenia fabrycznego, a nie naszych „udoskonaleń”. Całą wyprawę przejechaliśmy właściwie bezawaryjnie. Warunki, z jakimi przyszło nam się mierzyć, były trudne i bardzo trudne. Górskie podjazdy, szutry i kamieniska, brody w górskich strumieniach hilux pokonywał dzielnie. Na wielu niełatwych odcinkach wystarczał tylko tylny napęd. Prawdziwe trudności zaczęły się w chińskim Ladakhu, między Karakorum i Himalajami. Xinjiang-Tibet Highway to jedna z najtrudniejszych, a na pewno najdłuższa (ponad 2000 kilometrów) z ekstremalnie trudnych dróg świata. Przejezdna tylko przez cztery letnie miesiące, niszczona często przez trzęsienia ziemi. Ilość tlenu w powietrzu na wysokościach jest tam zbyt mała nie tylko dla ludzi. Z rury wydechowej kopciło jak z piekielnego komina. Hilux dał radę. Przy pilnowaniu odpowiednio wysokich obrotów utrzymywał moc. Do „jedynki” redukować trzeba było tylko w trakcie pokonywania najbardziej stromych, terenowych podjazdów na niepewnym gruncie. Do Lhasy dojechaliśmy bez specjalnych przygód.

Prawdziwą sensację wzbudziliśmy pod… Mount Everestem! Dotarliśmy do chińskiej bazy himalaistów pod lodowcem Rongbuk na wysokości 5159 metrów n.p.m. Dalej nie pozwoliła nam jechać chińska armia, choć mieliśmy apetyt na odrobinę wyższy rekord. Wbrew obawom największą przeszkodą nie była wysokość (brak tlenu), ale kompletnie zniszczona droga i pozostałości po monsunowych deszczach, czyli błotniste bajora na niektórych odcinkach. Jakby atrakcji było mało – bajora nocą zamarzały…

LITEWSKI ŚRODEK EUROPY

Nie da się ukryć, że „samochodowe” frycowe zapłaciliśmy, bo o ile fabryczne możliwości toyoty na taką podróż wystarczyły, to większość naszych turystycznych „uzupełnień” szwankowała. Urwało się prawie wszystko, co mogło się urwać! Dodatkowe reflektory odpadły, mocowania „na budzie” kół zapasowych się naderwały. Pękł zbiornik z wodą, przeciekało okno dachowe. Szlag trafił większość delikatnych zawiasów teleskopowych i klasycznych w drzwiach i oknach nadbudówki. Cóż, korzystaliśmy z akcesoriów stworzonych dla kamperów, a to jednak delikatne konstrukcje i przed następnymi wyprawami było nad czym pracować.

WILNO, POD OSTRĄ BRAMĄ

Nareszcie znów jesteśmy na szlaku! Granica litewska teoretycznie niezauważalna. Można by ją przegapić, gdyby nie nagła zmiana cywilizacyjna. Polskie wsie i miasteczka, które żegnamy, jawią się krainą dobrobytu i ludzkiej zapobiegliwości, przedsiębiorczości. Litewska prowincja wyglądem nie przypomina ziemi obiecanej. Opuszczone domy, zaniedbane gospodarstwa, zbankrutowane smolbiznesy, ugory zamiast upraw. Zaskoczenie? Dla Polaków zapewne tak. Litwini zdziwieni nie są. Procentowa emigracja z Litwy jest kilkakrotnie wyższa niż z Polski. Może więc przesadzamy, narzekając na polską młodzież, która szuka szans na Zielonej Wyspie. To Litwini mają się czym troskać…

Lepiej litewską teraźniejszość można docenić dopiero w samym Wilnie. Wieczorem miasto powitało nas pokazem sztucznych ogni i tłumem rozbawionych ludzi na ulicach i w parkach. Weekend sobótkowy wciągnął i nas. Rankiem zamiast gnać na północ, spacerowaliśmy po Starym Mieście i Zarzeczu. Pokłony przed Mickiewiczowskimi śladami i przyklęk przed Ostrobramską – to oczywistość. Z kolei wsiąkanie w Republikę Zarzecza to już inna bajka. Republikę założyli kilkanaście lat temu niezależni artyści w dwóch rozpadających się domach za Wilejką. Dzisiaj to już cała dzielnica knajpek, galerii, artystowskie podwórka i tłum kosmopolitycznych spacerowiczów. Całość coraz bardziej przypomina krakowski Kazimierz.

Zrobiliśmy drobne zakupy spożywcze. Sławny czarny chleb wileński nabyty w ekologicznych delikatesach miał być świeży przez miesiąc. Tego nie sprawdzimy, bo kupiliśmy tylko pół i Prezes poradził sobie z nim w pół godziny. Ale za to trafiliśmy w sam… środek Europy!

Litwini mają w sobie coś megalomańskiego. Uważam, że jeśli jakiś naród liczy niecałe 3 000 000 obywateli, a sili się na rozbudowane ego, to jest to tylko wybryk folklorystyczny, a nie nacjonalizm. Jednak Litwini myślą inaczej. Niech im będzie… W 1989 roku potomkowie Giedymina dowartościowali się, rysując krechę ze Spitsbergenu po południowy kraniec Wysp Kanaryjskich i od wschodniego końca Uralu po Azory. Linie przecięły się na Litwie. Współrzędne geograficzne (54° 27' N, 25° 19'E) wskazały wieś Purniszki, 24 kilometry szosą A14 na północ od Wilna. Sprawdziliśmy. Stoi pomnik i łopoczą flagi krajów Unii Europejskiej. I to by było na tyle…Ryga

O tym, że wjechaliśmy do Łotwy, poinformował nas GPS, bo okolica nie zmieniła się ani trochę. Granica łotewska – czysto teoretyczna. Kraj niby inny, a krajobraz z litewskim identyczny. Prowincja przygnębiająca. Pustawe wioski. Opuszczone gospodarstwa. Pojechaliśmy do… Rygi. Ale nie symbolicznie, lecz dosłownie. Wpierw podumaliśmy pod Kircholmem. Nad chwałą czasów, gdy biliśmy tu pod Chodkiewiczem Szwedów. Dziś to blokowisko przedmieść stolicy niepodległej Łotwy. Na miejskim targu (największym, jaki znam w Europie) nabyliśmy zapas czerwonego kawioru łososiowego i pojechaliśmy dalej. Zahaczyliśmy o Jurmalę, przyjemny kurort z resztkami architektury drewnianej secesji letniskowej. Nocleg wypadł nad Zatoką Ryską, praktycznie na plaży. Więc zamoczyliśmy nogi w pierwszym na naszej trasie morzu. Namiotów sporo, plażowiczów nad ranem również. Weszliśmy tam w mały konflikt międzynarodowy z włoskimi motocyklistami, którzy nie bardzo chcieli uwierzyć, że zmierzamy do Pekinu.

Po zachodzie słońca zamiast spać – wspominałem ostatni pobyt w tym miejscu. W styczniu. Było niecodziennie, zatoka zamarznięta! A na horyzoncie jakieś mrówki. Kilkaset mrówek. Tak ze 2 kilometry w głąb lodowej pustyni. Poszedłem sprawdzić, o co chodzi. Lód trochę jęczał, więc czułem się nieswojo. Szpary przeskakiwałem gibko. Po 30 minutach wędrówki w stylu Marka Kamińskiego dotarłem do mrowia… wędkarzy.

Jak w angielskim klubie – sami mężczyźni. Każdy ubrany puchato. Każdy ze świdrem stalowym. Każdy ze skrzyneczką – krzesełkiem. Każdy wywiercił sobie około czterech, pięciu otworów w lodzie (o średnicy 10 centymetrów). Każdy zanurzał w dziurkach około czterech, pięciu miniwędek. Każdy siedział, czekał i milczał… Cisza, aż uszy bolą! Czasem coponiektóry wyciągał z dziurki kilka metrów żyłki, a na końcu, na haczyku majtała rybka wielkości szprotki. Tylko że w tym milczącym klubie było minus 20 stopni pana Celsjusza! Kompletnie bez sensu! Czego to mężczyźni nie wymyślą, żeby wyjść z domu…

Świat męskich rozrywek nie zawsze jest łatwy do pojęcia. Nieprzypadkowo w pobliżu Zatoki Ryskiej w Dunten mieszkał sławny baron Karl Friedrich von Münchhausen. Najoryginalniejszy podróżnik XVIII-wiecznej Europy. Prusak w rosyjskiej służbie. W rodzinnym domu, w który się wżenił, ma dziś swoje dość zabawne muzeum. Zboczyliśmy i okazało się, iż z Prezesem niektóre Münchhausenowskie pomysły w życie wcieliliśmy. Potrafimy na przykład być w dwóch miejscach jednocześnie. Nad lataniem na armatniej kuli pracujemy. Na razie ja bywam kulą u nogi Prezesa.

PANORAMA RYGI

A o czym się duma przed snem w naszej podróży? Wypadałoby ogłosić, że o bliskich, którzy zostali w domu. Ja zwykle rozmyślam o tym, jak istotna jest w każdej podróży dobra kompania. Z Prezesem włóczymy się po świecie od lat. Z coraz większą fantazją. Do Azji podróżujemy od dekady. Zwykle podążamy do miejsc, o których nie śniło się biurom podróży. Wyprawowe środki lokomocji też dobieramy adekwatne do kierunku podróży. W konsekwencji założyliśmy Klub Discover 4x4. Wbrew nazwie (4x4) jest nas dwóch – Wiesiek Prezes Cholewa i Przemek Oberżyświat Osuchowski. Postronnym należy się wyjaśnienie naszych pseudonimów. Cóż, Prezes… całe życie był prezesem. Całe dorosłe życie zakładał i rozwijał różne firmy. Poznałem go jako prezesa giełdowej spółki, którą chcieliśmy skaptować na sponsora motocyklowej wyprawy do Azji. Prezes został nie tylko naszym darczyńcą, lecz także z nami pojechał! Dwa lata później przy ognisku na kazachskim stepie doświadczyliśmy wrażeń transcendentnych: w tej samej minucie widzieliśmy krwawy zachód słońca, a po drugiej stronie nieboskłonu bladosrebrny wschód księżyca. Oniemieliśmy! Kilka minut później wśród gwiazd zobaczyliśmy dziwne rozbłyski i trajektorie. Byliśmy blisko Bajkonuru, obserwowaliśmy jakieś kosmiczne manewry. Prezes – a były to właśnie jego urodziny – długo milczał. W końcu powiedział, że już nie będzie prezesem w swoich firmach. Będzie robił to, o czym zawsze marzył. Podróżował. I faktycznie, w ciągu roku oddał biznesowe stery w ręce najemnych menadżerów. Ale autorytarna mentalność i ksywka została. Jest Prezesem!

EKIPA W STROJACH ORGANIZACYJNYCH

Mój pseudonim – Oberżyświat – nie wymaga tak długiego tłumaczenia. Puentuje po prostu moje hobby podstawowe. Zwiedzam, degustuję, dokumentuję i opisuję w prasie oraz na blogach winnice, destylarnie, browary, sławne bary na sześciu kontynentach. Podobno warto mieć jakąś pasję. Ja mam akurat taką. Trochę to dla wątroby uciążliwe, ale w końcu świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia! A alkohole są przepiękną i nieskończenie bogatą częścią naszej kultury.

Mamy z Prezesem w sumie ponad 100 lat, ale mamy czworo oczu, cztery ręce i nogi. Koła też cztery. Stanowimy duet od lat, co bardzo niepokoi nasze kobiety. Wygląda na to, że się uzupełniamy. Humanista i technokrata. Marzyciel i praktyk. Dlatego w podróży nigdy się nie nudzimy. Pokonaliśmy na kołach najtrudniejsze szlaki świata poza Antarktydą. W samej Azji Środkowej i Chinach prowadziliśmy cztery spektakularne i pionierskie wyprawy w konwoju kilku lub kilkunastu pojazdów. Nie jesteśmy biurem podróży, ale ciągle szukamy nowych przyjaciół. Na wyprawy dobieramy załogi nam podobne. Zwykle dwuosobowe. Płeć, wiek i doświadczenie – jak pokazuje praktyka – nie mają znaczenia. Najważniejsza jest kompatybilność. Załoga musi do siebie pasować. Uzupełniać się.

To nie jest łatwe. Spędzaliście kiedyś z kimś kilka tygodni w pomieszczeniu mniejszym niż więzienna cela? Powtarzam, kilka tygodni! Wiedzą coś o tym żeglarze stłoczeni na małym jachcie. Wiele razy widziałem załogi, które w naturalny sposób zamiast dobierać się, powielały na przykład układ rodzinny. Mąż z żoną, ojciec z synem. I po pierwszym dłuższym wyjeździe już nigdy w takim składzie w świat nie pojechali. Znam małżeństwa, które w podróż zabierały z domu tyle niewyjaśnionego bagażu emocjonalnego, że wracały osobno. Znam też jednego cudownego delikwenta, na co dzień do rany przyłóż, który nigdy nie pojechał drugi raz z tym samym partnerem lub partnerką, a w dodatku nie potrafił z nimi wrócić.

Podróż we dwoje może też zmienić relacje w odwrotną stronę. Widywałem ludzi, którzy z podróży wracali zafascynowani sobą, choć wcześniej się nie… znali. Nawet w rodzinie! Wielka włóczęga przecież cementuje przyjaźń, odpowiedzialność. Może cudnie rozwinąć uczucia.

KIRCHOLM CZYLI PRZEDMIEŚCIE RYGI

Z Prezesem nie mamy takich problemów. Możemy nie widzieć się miesiącami, ale wiemy, że prędzej czy później znów ruszymy w świat. Tolerujemy całą masę swoich wad. Doceniamy zalety. Na przykład Prezes jest zafascynowany tym, że byłem kiedyś milionerem, ale mi się to wcale nie podobało. Ja jestem pełen zachwytu, jeśli chodzi o silną wolę Prezesa, bo co najmniej raz w roku potrafi rzucić palenie. Podejrzewam nawet, że szybko do nałogu wraca tylko po to, by móc go znowu rzucić i zademonstrować mi, że to takie proste! Umiemy też zamienić w żart każdy spór. Nie podobają nam się te same kobiety, ale upodobania kulinarne i gusty alkoholowe mamy wspólne. Nie wyrywamy sobie kierownicy. Wiemy, że szefem jest ten, który w danym momencie prowadzi auto. Hmm… właściwie tak jest tylko wtedy, gdy prowadzi Prezes… No i cholernie nam się chce poznawać świat.

Dodam też, że nie jestem fanem wypraw w selektywnie męskim gronie. Kobiety jednak łagodzą obyczaje. Czynią też nasz męski język sporo lżejszym. Lubimy z Prezesem widzieć, że inni potrafią podróżować z żonami. Podobnie obecność dzieci zmusza nas do większego rozsądku i mądrej opiekuńczości. Najlepiej, oczywiście, gdy są to dzieci cudze. Z kolei towarzystwo seniorów uczy dystansu do własnych oczekiwań, możliwości, ambicji.

I taki, mam nadzieję, również tym razem będzie nasz rajdowy konwój.Sankt Petersburg

SANKT PETERSBURG, PAŁAC ZIMOWY LATEM

Sława dawnej stolicy carów, bliskość morza, początek lata zachęcają do turystyki skuteczniej niż w innych regionach Rosji. Już w drodze do Pitra mijaliśmy sporo autobusów wycieczkowych, które gnają tu aż z Moskwy oraz z pobliskiej „Pribałtyki”. Sporo motocyklistów, kamperów. Okolice Sankt Petersburga oferują nawet rzecz w Rosji nieznaną, czyli kempingi. W Estonii byliśmy raptem 3 godziny, ale i tyle wystarczyło, by dostać mandat w wysokości… 400 euro. Kolejne 3 godziny odstaliśmy w kolejce na granicy z Rosją w estońskiej Narwie. Przejście graniczne znajduje się przy średniowiecznej twierdzy obronnej. Kiedyś rywalizowali tu Szwedzi, Polacy, Duńczycy nawet. Ostatni rozpychali się tutaj Rosjanie. W estońskim miasteczku Estończycy są dzisiaj czteroprocentową mniejszością! Granicę estońską przekraczaliśmy po zachodzie słońca. Bez sensacji. Chyba że za taką uznamy liczne ślady wojskowych odrzutowych myśliwców, które rysowały na niebie białe smugi, przekraczając granice Unii i gwałtownie zawracając. Takie męskie gry i zabawy w wilka i zająca. Wilków było kilkunastu, po estońskiej stronie tylko dwa zające. No to wróciliśmy do rzeczywistości…

JAKIE CZASY, TACY BOHATEROWIE

Godzinę później stolica carów – jakże by inaczej – powitała nas sztucznymi ogniami. Czy tak będzie na całej trasie? Białe noce – a wysiedliśmy z aut po północy – były niestety raczej czarne, bo zachmurzenie spore. Drobny deszczyk nie zniechęcił jednak miejscowych i przybyszy, całą noc towarzyszyły nam odgłosy zabawy. Beztroski ten Petersburg…

W planowaniu podróży tak dalekiej i długiej jak nasza warto poświęcić trochę czasu kalendarzowi. Wiadomo, podróżujemy zwykle latem. Wtedy mamy urlopy, dzieci – przerwę w szkole. W regiony innych klimatów też nie warto jechać bez zbadania, co nas czeka. Pierwszy raz do Nepalu poleciałem w porze monsunowych deszczów, i Himalajów nie zobaczyłem, choć były na wyciągnięcie ręki. Teraz sprawdzam takie „szczegóły”. Podobnie jadąc w wysokie góry, trzeba pilnować harmonogramu, tak aby śniegi nie odcięły bezpiecznego powrotu. Na przykład z Pamiru lub Karakorum zawsze planujemy powrót przed 20 sierpnia. Warto też tak ułożyć marszrutę, aby w wielkich aglomeracjach nie pojawiać się w środku tygodnia. Podczas weekendu łatwiej się poruszać nie tylko w Warszawie. Ostatnią rzeczą, którą sprawdzam zawsze, jest rytm świąt państwowych i religijnych w krajach, przez które przejeżdżamy. Choćby po to, by nie trafić na zamknięte banki lub urzędy konsularne.

PUTIN WŚRÓD MATRIOSZEK

Sankt Petersburg, oczywiście, chcieliśmy odwiedzić dokładnie w porze przesilenia wiosenno-letniego. Niech będzie romantycznie i niepowtarzalnie. Metę tego odcinka Rajdu Wenecja – Pekin wyznaczyliśmy precyzyjnie jak żadną inną: 21 czerwca godzina 18.38 czasu moskiewskiego. Wszystko pasowało idealnie. Nawet dzień tygodnia (niedziela)! Karty rajdowe mieliśmy podbić pod Aurorą. Czegoś jednak nie sprawdziłem… Okazało się, że wszystko się zgadza, ale nie ma Aurory! Przeholowali ją na czas remontu do portu w Kronsztadzie. Niektórych rajdowiczów wprawiło to w konsternację, a jedna załoga popłynęła nawet wycieczkowym statkiem na wyspę.

Zmęczeni podróżą – nie uczestniczyliśmy w imprezach białych nocy. Zresztą i tak się zgapiliśmy, do sklepu monopolowego udaliśmy się zbyt późno, a w Rosji Putina nocą alkoholu w sklepach nie sprzedają! Kupować w Rosji trzeba umieć… Czasem trzeba wtedy podzielić się zawartością butelki ze sprzedającym. Nobody is perfect…

Odpoczywaliśmy przed hotelowym telewizorem. Film wojenny, drugo-wojenny, ojczyźniany. Nad brzydkimi, podstępnymi Niemcami zwyciężają piękni i szlachetni Rosjanie. Polacy też występują, epizodycznie, ale źle im z oczu patrzy, kłamią i co chwilę do Boga się odwołują. W reklamowych przerwach atakował z ekranu ukraiński prezydent Poroszenko i jego faszystowscy sojusznicy. Takie rozpolitykowane czasy. To już lepiej iść spać… Zwiedzanie miasta wizji Piotra I Wielkiego zostawiamy sobie na następny dzień.

Tuż po świcie, unikając korków (to się nam udało), chcieliśmy dotrzeć przed tłumem pod Ermitaż. Bez skutku, kilkusetosobowa kolejka już była uformowana, więc obeszliśmy się smakiem. Pozostało nam piesze poznawanie miasta, bo z parkowaniem w ścisłym centrum też było trudno.

Turystów tłum, sporo zagranicznych. Śródmieście czyste i oszałamiająco dostatnie. W sklepach Prady i Zary tłok. Za to na Newie i kanałach ruch statków i motorówek niespieszny. Słońce dopełniało atmosferę beztroski. Uliczne stoiska z pamiątkami oblegane. Gdyby Putin miał kopiejkę z każdej durnoty, na której widnieje jego twarz, byłby bogatszy od Billa Gatesa. A były jeszcze stoiska ewidentnie polityczne. Eksponuje się na nich nie tylko prezydenta. Nawet w kiosku z gazetami na czterech okładkach rzucał się w oczy Stalin. Jakie czasy, tacy idole.

Sam nie wiem… czy to niedzielny nastrój, czy turystyczny, wycieczkowy szczyt, czy sam Petersburg taki wyjątkowy… kryzysu ani śladu. Może nikt im nie powiedział o sankcjach?

W Pitrze nikt się nie spieszy, ulicami chodzi się wolniej niż w Moskwie, nawet policjanci machają swymi „pałeczkami” leniwiej, a w metrze nikt ci nie robi łokciami siniaków. Kobiety mają na sobie mniej makijażu, obcasy też mają niższe niż w Moskwie, a często nie mają ich wcale. Mimo to nadal są przepiękne, a mniej pretensjonalne od moskwiczanek. Jak ich miasto. Wielbiciele Krakowa poczują się w Petersburgu dobrze. Czcicielom Warszawy należy polecić raczej Moskwę. Zagraniczni turyści doceniają uroki Petersburga, więc w mieście tłum, zwłaszcza Chińczyków. Wycieczka statkiem po centralnych kanałach była miłym przerywnikiem. Łatwiej po takim spacerze zrozumieć, dlaczego każdy Rosjanin chce choć raz w życiu trafić do Petersburga. A gdy już to uczyni, marzy, aby tam wracać i wracać.

SANKT PETERSBURG JESZCZE BARDZIEJ LATEM

Rosję chcieliśmy powitać blinami z kawiorem, ale ostatecznie wybraliśmy bardziej światowo. Odwiedziliśmy restaurację telewizyjnego guru, Jamiego Olivera. Olbrzymia, gustowna, do Nowego Jorku pasowałaby jak ulał. Obsługa młoda, kompetentna, sprawna, anglojęzyczna. Karta zdecydowanie włoska. Malkontentów zaskoczę, pizza w restauracji sławnego kucharza i celebryty jest tańsza niż w przeciętnej warszawskiej pizzerii. A espresso podają w ogrzewanych wcześniej filiżankach. Dopasowani więc do „Pogody dla bogaczy” spacerowaliśmy uśmiechnięci i pstrykaliśmy słitfocie. Hmmm… do Petersburga chętnie wrócimy kiedyś na dłużej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: