Wiersze wybrane - ebook
Wiersze wybrane - ebook
Jest to pierwszy, tak obszerny, wybór wierszy poetki, poszerzony o wiersze z ostatnich tomów: „Trzecie błyski” i „Jasne niejasne”. Poezja Julii Hartwig to poezja doskonała w swej formie: prostej, a zarazem wyrafinowej. „Wiersze wybrane” umożliwiają czytelnikowi spojrzenie na świat oczami Hartwig i uchwycenie go w całej jego złożoności, sprzecznościach, wewnętrznym skomplikowaniu. Julia Hartwig, wybitna poetka i tłumaczka, od ponad 50 lat zadziwia i oczarowuje swoich czytelników łącząc w swych utworach oniryzm i umiłowanie konkretu, mistykę i realizm, melancholię i radość życia.
Kategoria: | Antologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61298-59-5 |
Rozmiar pliku: | 902 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest nad granicą hiszpańską
Wioska Sare, może pół-miasteczko.
Na rynku pod żółtą markizą
Podają cierpkie wino pirenejskie,
Podają twardy pasterski ser.
W wiosce Sare, w pół-miasteczku
Jest stary dom nad zboczem,
Nad przepaścią wysłaną koronami drzew
Jak zielonymi jabłkami piwnica chłodna.
Na tarasie, gdy niebo ciemnieje,
Dziewczyna w białym czepku
Podaje soczyste pstrągi na półmisku.
Skrzypi podłoga pod jej zręcznymi stopami
W lekkich góralskich espadrylach.
Przy kolacji nikt się nie śpieszy,
Niech jeszcze na talerzach trwa ten szczęśliwy blask.
Śpieszy się tylko noc sierpniowa,
Śpieszy się tylko nagły górski chłód,
Śpieszą się tylko chmury gwałtowne
I jak falujące falbany
Odpinają się od granatowych gór:
Co wieczór ta sama
Ulewa słodka i rzęsista jak krótki potop.
Przenosimy wtedy z werandy trzcinowe krzesła
I teraz już wiadomo: przybiegnie noc,
Rozprostują się liście,
Napełni się ciemnością zieleń syta i prężna,
Uśnie amarantowy płomień w szklankach.
Jak owoce tarniny, jak noc jest to cierpkie wino.
Siedzą pod daszkiem na rynku starzy Baskowie.
Słychać, jak pykają z fajek.
Aż tu dobiega zapach wiejskiego tytoniu.Katakumby Kaliksta
Dzieci jedzą rybę wesołe.
Ryba – święty symbol przymierza,
Ryba pachnie, gdy smaży ją matka,
Do patelni gdy kształt jej przymierza.
Klementynku maleńki, żegnaj,
Tam na górze jest wieczne lato.
I pogodna cię matka żegna,
Zakopując mogiłkę łopatą.
Ty, pielgrzymie, dzierż świecę wysoko,
Na sklepieniu też są barwne freski,
Dłoń się z dłonią na wieczność zaplata,
A pod nimi jest kwiatek niebieski.
Tu, na prawo, są groby dorosłych,
Mniejsze cegły znaczą groby dzieci,
Zanurz palce, połącz tych, co tęsknią
Bezimienni w prochu od stuleci.
Niewolnik Medras z Sylwią
Podjęli wielką sprawę,
Gdy w katakumby zeszli
Z zielonej, miękkiej trawy.
Zdmuchnijmy cicho świece,
Przed nami też jest wybór,
Wyjdźmy, gdzie błyszczy miasto,
Gdzie bury płynie Tyber.Niecierpliwa
Wieczorem czekaliśmy w bistro, aż nadejdzie godzina wieczora,
Siedzieliśmy w bistro przy winie, aż nadejdzie północna pora,
Aż się hotel uciszy, stróż nocny uśnie nad stołem.
Była niedziela, wstępowali do knajpy wędkarze po dziennym połowie.
W blaszanych pudełkach tłukły się rybki srebrne; nikt ich nie będzie smażył.
To cena wypoczynku niedzielnego; wszak nie jesteście ubodzy,
Tania jest szklanka wina.
„Bonsoir, messieurs, dames!” W kącie klaszcze kartami dwu graczy.
Od drzwi wwiało liście kasztanu. Senna jestem, gdyby pójść do domu.
Ale jeszcze spotkanie jest w pełni, jeszcze spełni się trud i spoczynek.
Mali chłopcy już leżą pod kołdrą, matka czuwa nad snem małych dziewczynek.
A my źle nad sobą czuwamy, nasza czułość ma smutne luki,
Trzeba bardzo by się śpieszyć z płaczem, by na radość mieć już suche oczy.
Ach, podróżni, bądźcie wytrwali, nie szukajcie pośpiesznych uczuć.
Kot w hotelu przeciąga się przez sen, drzwi głośno zatrzasnął wiatr.Na granicy
Długo się wahał, nim na szczyt tej góry
Wspiął się wraz z nami.
Dziś już nie pamiętam,
Jak nazywała się ta góra zwykła,
Porosła trawą krótką jak włos na rekrucie
Albo na więźniu, który przestał liczyć czas.
Ta góra była granicą ojczyzny
Tego człowieka. O, gdyby mogła na stopach olbrzyma
Ponieść go dalej, do bram miast podbitych,
Gdzie się wraz z ludźmi wykrwawiły mury,
Drzewa i ziemia, ziemia i urodzaj,
Pieśni i taniec, gromadne zabawy,
Grenada, Teruel, Albacete, Madryt,
Krew krwi najdroższa, ócz jego źrenica,
Gdzie zatrzymano haniebną przemocą
Łomot serc zgodny
I oddech swobody,
Który poruszył tym pięknym narodem
Jak wielkim żaglem na swobodnym morzu.
Tam, za tą górą, groźna noc tyranii,
W głębi tej nocy płonie wulkan srogi,
Lonty wulkanu na wsze świata strony
Rzucone płoną – Ojczyzno, bądź mężna!
Stojąc na szczycie my, dwoje Polaków,
Oczu nie śmieliśmy zwrócić na niego,
Bacznie się jednak patrzyli żołdacy,
Co straż trzymając grali w kości w trawie.
Właśnie im w czarnych, szumiących spódnicach
Kobiety niosły obiad i wesoło krzycząc
Szły ścieżką w górę.
Lecz my patrzyliśmy w stronę Hiszpanii
I serca nasze nuciły jej pieśni,
I wysławiały jej dumną urodę
Przez pól przestrzenie, szerokie i puste,
Żółtych skał złomy, oliwkowe drzewa.
Patrzył towarzysz, pot spływał mu z czoła,
Wzniósł pięść do skroni i tak trwał przez chwilę
Tak z odkrytymi staliśmy głowami
I zdało nam się, że wielka zatoka
Burzliwą falą wspięła się ku górze,
Że się rozszumiał nurt Ebro i Duero,
Że rozdzwoniły się na wietrze lasy,
Że wielkim głosem wołali umarli
A żywi raz im jeszcze – przysięgali.Wiosenne światło
Wszystko co piękne zaczyna się w śpiewie
I ta wiosenna krzątanina,
Gniazd pracowite układanie,
Słów gra dziecinna.
Śpiew ten jest czasem jak gałąź kwiecista
Pieśni skowronka,
Czasem wybuchem,
Gdy lód zwątlały woda roztrąca.
Czasem, o – słyszę,
Znów się powtarza, sercem łomoce,
Aż bije jak oszalałe:
Skąd dziki gołąb ten krzyk dobywa
Miłości i rozpaczy!
*
Nocą księżyc lekki zawisa
Nad młodą sylwetą drzewa.
Straszna jest ciemność.
Zanim przywyknie listek – omdlewa.
Rosa się z żyłek cieniutkich sączy,
Kret cicho stąpa,
Pszczoły się tulą ciaśniej w gromadę,
Sowa się w dziupli przeciąga.
Wtedy się człowiek w snach niespokojnych
Łączy z tą rzeszą,
Z grozy przerażeń, śmierci, narodzin
Wydźwiga swą ludzką przeszłość.Ballada
Pożegnali się na czas niedaleki,
Nie zobaczą się już przez wieki,
Kiedy niebo porówna się z wodą,
Będzie północ i stanie nad drogą.
Kiedy niebo się z wodą zamieni,
Będzie maj, będzie miesiąc kwitnienia,
I deszczowe smugi szeroko
Posiekają ogromny widnokrąg.
Oni będą leżeli osobno,
Lipiec wspomnień im z ust wyparuje,
Luty twardy się po nich przetoczy,
Miłość, przyszłość – Bóg im uroczył.
Ich imiona ludzie ubrani
Zacierają kroków szumami.
I kalina się zaczerwieni,
Ale cóż im po kalinnej jesieni.
Zmarnowali ich święci pańscy,
Przemienili ich kości na wapno.
Dzieci skaczą po kamiennych pagórkach,
Jak zielono, jak wesoło, jak biało.Kirsten Flagstad
Wielkiej śpiewaczce norweskiej
O niebo wsparta śpiewa
Wielka i głos jej jak wiatr
Ujęty w jasne łożysko
Płynie wciąż wyżej i wyżej.
A śpiewając i wchodząc do nieba
Nie zapomnij, co sercu trzeba,
Ziemi skibeczkę z kwiatem
I gorycz, za czas zapłatę,
Za wszystko, co się nie spełni.
W twoim skalistym kraju
Polacy umierali.
Przed świtem chłód serce targa,
Wstaje złowróżbny cień sosen,
Za pustym zboczem morze
Chorągiew czarna.
Kirsten o niebo wsparta gdy śpiewa,
Przybliża do mnie zatokę
Bladą jak oczy,
Bladą jak oczy kiedy patrzą z dala.
Śpiewając wsparta o niebo,
Niech Kirsten o wszystkim śpiewa.
Jak pośród szczęścia przychodzi śmierć,
Jak człowiek nic przeciw niej nie może.
Jak świat ginie z oczu,
Choć wciąż kwitnie i rodzi,
I deszczami szerokimi oddycha.
Ale już bez tych srebrnych błyskawic,
Ale już bez tych gwiazd nad ranem
Jak ciężkie krople wody.
I nie powtórzy się już nigdy głos,
Nie zadźwięczy już nigdy głos,
Którym serce schrypnięte ze wzruszenia
Prosiło o chwilę szczęścia,
O chwilę pokornego, strasznego
Milczenia.Colloque sentimental
Z katedry Sacré Coeur pełny widok na Paryż.
Mijali się cudzoziemcy, samochody zataczały koła.
Na tle nagrzanego muru dwa profile niewidomych.
Uśmiechnięci prowadzili się pod ręce rozmawiając cicho i gestykulując.
— Co za ciepło. Jesienne ciepło, pod którym twarz się rozpogadza –
Powiedział jeden i wyciągnął przed siebie ręce jak dwie pięciolistne koniczyny,
Jak dwie meduzy o płatkach białych jak powieki.
Znikli w cieniu. Za chwilę znów dał się słyszeć stuk lasek
I szelest dłoni sunącej po kamieniu katedry.
Trafili na plamę słońca. Stanęli wdychając głęboko
Zwróceni twarzami na Paryż.
Miasto było nisko jak w kotlinie, jak w przepaści,
Pod wydźwigniętą katedrą.
Leżała na nim mgła i dym. Zaledwie parę pagórków
Znanych i czułych: Łuk Tryumfalny, Plac Gwiazdy
I Wieża Eiffla, której rodzina świata wybaczyła brzydotę jak zdolnemu dziecku.
— Kocham Paryż – powiedział drugi. – Pod moim dotykiem
Dom się odzywa każdy i mosty szumiące rzeką.
Nie boję się wielkiej przepaści, nad którą się teraz pochylam.
Paryż pode mną jest. Wiem. A cóż jest lepszego niż wiedza?
Czy zamieniłbyś się w kota o bystrym wzroku
Lub w dziewczynę wspartą o ramię kochanka?
Oto jest wiek, który pozwala mi mówić: nie jestem nieszczęśliwy.
Oto jest wiek, mój drogi.
Dopóki jad doświadczeń nie wsączy się głębiej w mój sen,
Dopóki kołatanie do drzwi nie przerazi mnie bardziej niż ryk archanielskich trąb
I nie zawołam pośrodku nocy:
Zgubiłem pamięć gdzie jestem.
Budują obóz koncentracyjny dla ślepych!
Paryż, 1947Odwiedziny
Na Placu Trzech Krzyży w Warszawie,
naprzeciw zwalonego Kościoła Świętego Aleksandra,
jest Instytut Głuchoniemych.
Stał kiedyś. Dziś jest tylko.
Tam poszłam
w parę miesięcy po zniszczeniu Warszawy.
Była wczesna wiosna. Pył się unosił
z pustych wnęk domów, nad którymi otworzyło się nieba więcej
niż kiedyś nad zorganizowanymi w piętra cegłami.
W Instytucie spodziewałam się znaleźć towarzyszkę pracy Czechowicza,
poety, którego wśród wielu trzeba pamiętać,
choć lekkomyślni wyjmują kamień po kamieniu
z trudnego monumentu kultury,
jakby tylko jedną ścianą mógł się obronić od siły wiatrów.
Jest u tego poety strof parę, które dorastającym
podały obraz świata jak liść młody, jak zwierzę
jeszcze gorące od narodzin, pełne przeczuć matki i niedrapieżne.
Nie trzeba ich stroić.
Ani mogiły poety na cmentarzu w Lublinie,
gdzie ma grób na centymetr nie szerszy od innych,
co zabici od bomby, kamienia i strzału.
Kaliber broni nie przenosi do wyższych rejonów;
taki jest jeszcze morał cywilizacji. Inaczej pył ognisty
bomby atomowej przenosiłby w hierarchie błogosławionych,
ale nigdy ukłucie muchy tse-tse i najmniejszego owada na ziemi o pyszczku jak szpilka.
Towarzyszka pracy pedagogicznej Czechowicza (był on bowiem
nauczycielem dla dzieci upośledzonych: ślepych, głuchych i niemych,
dla których zarówno kalendarz jak i ważne sprawy życia wraz z posiłkiem
mają powolniejszy bieg) stała właśnie przed ogrodnikiem w szarym kitlu z gracą,
wydając mu zarządzenia. Z boku widziałam jej zamknięte wargi
nieme z wyboru, nieme z przekonania,
nieme z doświadczenia długich lat. Tylko uskrzydlone dłonie
żłobiły powietrze w arabeskę, której piękno i logika były mi niedostępne.
Tak żyje człowiek, którego karmią dwa światy,
jak ksiądz, jak poeta, albo dozorca więzienia.
Najpierw wskazała mi lewą ręką: na boisku bawili się w piłkę chłopcy
czyści i odziani ubogo; zresztą jak inni chłopcy w ich wieku – weseli.
Ale radość ich nie udzieliła się mojej: był to najsmutniejszy z niemych filmów jakie widziałam.
Tam, gdzie prawą ręką podaną na pożegnanie już mi nie wskazała,
tam,
drogą ku wyjściu, wydeptaną wśród odłamków gruzu,
szedł pochód równie godny zapamiętania jak rytmiczne pochody greckich płaskorzeźb
i jeśli go nie przekaże ostatni z tego wieku
słusznie zwali się w gruz architektura spółdomów,
bez żalu niech niebo zapanuje nad ziemią.
Z ogrodu, spod drzewek bielonych wapnem, nieśli robotnicy na noszach
polane wapnem ciała pensjonariuszy tego zakładu.
Jaka była dla nich ta suita wojny?
Czy bez szmeru walił się świat wśród błyskawic i wstrząsów
i tryskały w górę płomienne fontanny ziemi i piasku,
aż dopiero uderzenie śmierci przyniosło im głos pierwszy
tak oczekiwany?
Kto pobielił drzewka wapnem – uchronił je od szkody. Kto zalał ciała wapnem – nie uchroni ich od rozkładu.
Z ciał niemych ulatując życie
nie potrafiło wydobyć okrzyku, jak wybuch ostatni.
Przetrwały mumie faraonów, kąpane w kadzidłach i w oleju,
o fellahach wieść tylko. I o tych tylko wieść zostanie.
Mocniejszym tylko trzeba podjąć ją głosem,
aby możnym zjeżyły się włosy od głosu słabych.
1946Waliszewski
A ja się na tę zmienność zamierzę,
rozbiję szkło na Velasquezie, na Van de Veldem,
na rubensowskich aniołkach i wszystkich małych mistrzach morza,
poobracam do ściany te landszafty w restauracji kaszubskiej,
klasnę:
niech będzie Waliszewski permanentny,
niech trwa!
Mają być te zielenie jasne, które sobie błękitem płuczą gardło
jak gdyby cytra grała, ma być mitologiczna toaleta,
psy będą nosić w pyskach balony,
dzieci siusiać w werbenach tęczowo.
A bardzo grube panie, bielutkie, w biustonoszach,
wypną się na ten pejzaż morski
we śnie błogim, wśród łagodnych chrapań.Powrót
Znów poznać smak łagodny ludzkich spraw
Jak pośladu złotego, które rojne i domowe
Ptactwo dni dziobie.
Przebierać je jak drobne kamyki i piasek
Na skórę bębna rzucone
I czuć ich kształt, i słyszeć cichy stuk,
To znaczy: jeszcze żyć.
Nie jak ciężki kamień, co pada
I przebija papier i cienką skórę liścia i kość.
Nie jak ciężki kamień, co bez pamięci na dno pada,
Zostawiając ruinę i strzępy
— tak żyć znów…
Stoję patrząc przed siebie bez oddechu.Oczekiwanie
Tak, w taką właśnie burzę czerwcową,
w nawalny deszcz!
Kiedy niebo rozpęknie jak czarodziejska pocztówka,
w górze ukaże się słońce – to wschód,
w dole księżyc pękaty i gwałtowny –
To noc się cofa za tarczą jasną.
I zapachnie powietrze,
Drzewa na mokrej ulicy staną jak olbrzymy
I rzucą się w ciemność spragnione kwiaty z balkonów.
Wtedy urodzi się dzieciątko
Nagie jak gwiazda na sianku światła.
I uśmiechnięte krążyć zacznie w gwiazdozbiorze
Na wiele, wiele lat.Urodziłaś się
Urodziłaś się w porze letniej obfitości,
Urodziłaś się w porze burz.
Co noc otwierał się i zamykał horyzont z łoskotem.
O trzeciej, było już po świcie,
Szła twoja matka przez deszcz.
Przystawała,
Szła uśmiechnięta,
Drzewa pachniały znieczulająco,
Ciepła mgła wypełniała ulice
Mokrej i pustej Warszawy.
A twoi rodzice szli
Okryci fałdami deszczu,
Szli krok za krokiem
Jak podróżnicy zdrożeni długą drogą,
Jak postaci prastarego misterium,
W którym z łez gęstych i płynących bezustannie
Urodzi się nowe źródło łez,
Nowy błękit
Oczu dziecka.Na przybycie do domu starego bretońskiego kredensu
Kiedy ciemny jak skała, pachnący solą morską i chlebem,
Stanął w kącie naszego domu, cały dom się rozśpiewał
Głosami, które dotąd nierozbudzone spały.
Śpiewały sprzęty wszystkie
Głosami swoich drzew macierzystych dawno zapomnianymi.
Śpiewał orzech niegdyś soczysty, sokiem brązowym cieknący,
Śpiewała wiśnia czerwona i biało-ruda sosna
Na cześć wiekowego przybysza z dalekiej Bretanii:
Witaj po długich podróżach, tułaczu jak Odys sterany,
Witaj, przezacny potomku szumiących zielono koron,
Witaj, drzewo przeszłości przez dawnych kochane cieśli,
Drzewo przez ręce twarde gładzone na życie trwałe,
Drzewo ścinane na sprzęty do domów mocnych jak góry,
Ozdobo rybackiej izby w pobożnej wietrzystej Bretanii.
Witaj, drzewo gościnne, ład kochające i pokój,
Drzewo, którego ogień ni woda nie zgryzą łatwo.
Tak witały stary dębowy kredens bretoński sprzęty mojego domu,
A ja umaiłam jego sterany, lecz prosto jeszcze trzymający się grzbiet
Pnącą zielenią, jak ołtarz domowego bóstwa,
I rozłożyłam na półkach cynowe talerze i ulubione książki.
Od kiedy sprzęt ten ze starczym skrzypem spoczął pod moim dachem,
Zrozumiałam, że po długiej żegludze łódź dopłynęła znów na postój u brzegu,
Zaryła się głęboko w piasek i wchodzi coraz głębiej w ląd.
Ten kredens jest jak dom dawny, od deszczów ściemniały,
Półślepy, lecz zaciszny, dom od jakich odwykliśmy.
Oto nareszcie znalazło się godziwe pomieszkanie
Dla małych larów naszej małej rodziny, do których zaglądać będzie czasem
Psotna mysz o szarym pyszczku i bystrych oczkach.
Będzie tam pachniało miodem i dojrzewającymi gruszkami.
Ale gdy za oknem szaleje zima,
Szumi zimne północne morze i rozbija się o nagie skały,
Ciemne suknie wdów z Finistère i Morbihan powiewają na silnym wietrze,
Biegnę tamtędy jak niegdyś po ostrym nabrzeżnym żwirze,
Szczęście jest daleko.
Morze, które nikomu nie schlebia, przypomina wszystko co złe,
Wszystkie winy zawinione i złe szaleństwa przypadku.
Zalewa oczy fala słona i upokarzająco silna.
W tym morzu jestem niedostrzegalnym cieniem,
Który przemyka i ginie w fontannie światła.
W tym rozległym prostokącie Europy rozegrały się moje dzieje.
A kiedy syty podróży ptak powrócił z ciepłych krajów do rodzinnej ziemi,
Dokonało się już wszystko, co dokonać się miało w młodości.
Oto już dziesiąty raz z pól zwozi się spokojnie zboże pod dachy,
Wędrowne ptaki odleciały znów w coroczną podróż.
My zostajemy w domu. Córeczko, mała jeszcze jak kotek,
Uszanuj podróżnika, który zamieszkał u nas od niedawna.
Siadały na nim dzięcioły zielone, rude gile i szare jaskółki,
Zna on chód zwierza, słyszał ryk głosu, strachu i śpiew radości,
Nie obcy mu zapach ryb wędzonych i kłębów pary
Unoszących się z garnków w ludzkich domostwach.
W jesienne długie popołudnia
Widział ludzi grzejących chłodne dłonie przy ogniu.
Towarzyszył narodzinom takich jak ty dzieciątek.
Mieszkały w nim chleby, pachnące misy z mięsem i woreczki z solą.
Córko, jeśli zechcesz,
Starzec ten wiele ci jeszcze potrafi opowiedzieć i o moim życiu.Przemiany
Obejmuje go liściastymi gałęźmi ramion
i lecą w górę w tym szumie w zawrotnym szumie pogodnego wiatru
We włosach wieje wstęga: Niech tak będzie!
Błękitne powietrze smakuje jak ambrozja jak sok z winogron jabłek
krągłych obłoków kształtowanych według ziemskich ogrodów
Jak chłodne są jej piersi
Objęci lecą
bosymi stopami rzeźbią schody coraz wyżej
i białe ich kolana błyskają w gwiazdozbiorze zabłąkanych meteorytów
Są już w obrocie ciał niebieskich
Reflektory krzyżują się na ich brzuchach
Spodem miękkie materie Tiepola To nie z tego obrazu Pomyłka
Proszę przez tę galerię przesunąć raz jeszcze światła:
na tę parę miłosną gdy tak leci niebaczna na nic
odnajdując wreszcie ten wydarty uśmiech
tę niezmąconą pogodę uścisku
poprzez teatralne suknie o czystych barwach traw i wody
Mówią kochankowie:
Uratowaliśmy tę chwilę w czas biblijnej rzezi
przenieśliśmy tajnie pod wiejską chustką
w pończosze w zagłębieniu dłoni na torturowanych ustach
na łonie w koszyku malin w pomiętym liście uchroniliśmy
i nadajemy ją dla was w wieczność
Chór:
Więc zapalcie świecę na znak nadziei
Jest ranek ale jeszcze ciemny
W oknie człowiek patrzy posępnie
W śnieg w zawieruchęŚniło mi się
Śniło mi się, że przyszedłeś i poszedłeś z nami w wypłowiałym kapeluszu i marynarskiej koszuli.
I śniło mi się, że spałeś ze mną, ale wiadomo to było tylko stąd, że trwała nieustająca pogoda i chodziliśmy boso po piasku.
I był z nami nasz niedawno zmarły przyjaciel, który nic nie mówił, ale wiadomo było, że jest i idzie z nami.
Wszystkie twarze były w cieniu, niewidoczne, choć paliło słońce.
Szliśmy odnogą snu jak morskim zalewem, który wskazywał nam drogę, choć wiadomo było, że urwie się nagle wśród skał.Żartują z nas we śnie
Dlaczego biega wciąż za nami ten mały z parawanem
Czy znów musimy kochać się tajemnie
Śpieszmy się więc te chwile są nam policzone
Lecz ty objąwszy mnie trwasz milcząc w półtanecznej pozie
We śnie poznałam pluszowe salony
Spacerowałam po nich przez przypadek
Bardzo kosztowny jest kapelusz ciotki
Uwolnij mnie od sennych mych widziadeł
Ale co widzę i ty jesteś inny
Zafryzowany ale twarz ta sama
Ten uścisk trwa aż do drzwi ktoś zastuka
We śnie tym morał jest i jakaś jest nauka
Brunetka kiedy suknię mi poprawia
Pierś mą całuje bez żadnej zdrożności
Pani jest zwyczaj taki w naszym domu
Przymiarki zawsze są na osobności
Teraz parawan rozstawiono w kącie
Aby krył bukiet polnych kwiatów letnich
Wuj uczulony jest na rzeczy wzniosłe
Więc ukrywajmy je przed jego okiem
Kiedy się z okna wychylam ty krzyczysz
Czy znów musimy kochać się tajemnie
Wiersz ten ci niosę z dedykacją czułą
Aby mniej we snach działo się beze mnieBallada
Odważny ten, co nie wie, że ono jest wszędzie,
Piękność go nie osłabia, nie wie, co to groza.
Ono ostrym zachwytem bije nas po twarzy
I spycha na dno klęski, kiedy noc zapada,
Thalassa, morze.
Wspiął się koń, klasnął żagiel, radość mnie poniosła,
Słonym powietrzem dysząc frunęły aniołki,
Rokokowy wianuszek niosła w dziobku żołna,
Nagle wiatr strzaskał łódkę, zapiszczały mewy,
Gniewną pięścią o piasek uderzyło morze.
Wiatr przesypuje ziarna i liczy miesiące,
Oczarowana siedzę, tak trwają godziny,
Co dzień mi ścina głowę horyzont gwałtowny.
Biegnę tańcząc. Gdy ciemno, nikt mnie nie poznaje.
Stój. Głucho bije serce. Ono cię urzekło,
Thalassa, morze.
Ryba, co niema żyje, alga, która pachnie,
Karmione jadem rosną i sprzyja im zdrowie.
Ja głuchnę, kiedy szumi, kiedy cichnie, blednę.
Uciekam. Lecz mnie zawsze ku brzegom swym zwiedzie
Thalassa, morze.Kantylena dla gór
Nagie i straszne patrzę na was
jak w sen okrutny ale trwały
wieczność śmierć miłość tu zamknięte
wiodą swój żywot doskonały
wśród waszych ech powracających
wśród waszych szumów burz i lawin
gdzie mieszka wiatr samotność miłość
gdzie wieczność miłość są zamknięte
na listku siedząc jestem liszką
ptaszkiem zwierzątkiem bardzo małym
gdy patrzę na was jest mi straszno
to sen okrutny ale trwały
tu mieszka czas i miara rzeczy
ukryta w skale pod strumieniem
strumień przez twarz się ludzką toczy
góra otacza go ramieniem
kamienne zmarszczki wiek się tworzą
a reszty dokonają deszcze
tu mieszka wszystko niepojęte
liszkom zwierzętom bardzo małymNiepamięć
Wyschło pióro Nadzieja jest jak żagiel biały
Pod którym morze kłębi się i nie wysycha
Ty jesteś jak dłoń moja wciąż ze mną i we mnie
Biegnę ty we mnie kreślisz niewyraźne znaki
Których odczytać nie chcę nie śmiem nie potrafię
Odchodząc więc bezsilna dojrzałością gardzę
Kiedyś też było morze W południe tak szumi
Co dzień w południe dawną przypomni chorobę
Nie pamiętam Jak błogo Kwiat kwiatem liść liściem
Żyć bezkarnie przeczuwać lecz nie schodzić na dno
Wyschło pióro Wspomnienie jest jak żagiel wątły
Pod którym morze kłębi się i nie wysycha
Koroną na tym morzu mój żal doskonały
Statek w światłach wysokich pośród nocy ciemnej
Przecięte kartki książki więc odwracam głowę
Ten statek to zaduszki i zarazem festyn
Jak blisko siebie święta karnawał i posty
Wyschło pióro Nadzieją wykarmione ptactwo
Nad morzem lecąc szumi i o nocleg prosi
Nad mroczną boją smutku która się oddala
Twoja twarz gasi świecę i słońce zapalaLautréamont
Umarł w samą wigilię Bożego Narodzenia. W hotelu.
Ten dzień był dla niego podobny do innych.
Nie pozostawił nam na pastwę ani okrucha,
ani skrawka listu, ani jednej słabości, na której moglibyśmy zawisnąć,
jak na nici, nad czerniejącą sylwetą ziemi.
Stoimy wygaśli i jego gniew krąży w nas
jak w suchych piszczelach ichtiozaurów.
W jego buncie, szaleństwie i samotności ani jednej iskry,
która przyspieszyłaby bicie serca.
Tylko lodowaty ocean, tylko krzyk i szum rozdzierający uszy,
tylko tętent przerażonych zwierząt,
tylko wyłupiaste oko kraba i pysk wszechmocnej wieprzowatości.
Oto jestem połączony z wami w zooflorze w metafizyce
i w pustce nadgryzającej chciwie istnienie
między jednym a drugim słowem poezji.
Eksplodujecie tarci chłodem.
Niepogodzony, obojętny odwraca się do nas tyłem i zasypia.
Jest bowiem nadrzędne nad nim owo zasypianie.Przesłanie
W trumnie nocy
w uplecionym z wikliny koszyku dla dziecka
płynęliśmy niesieni ku niejasnym celom
Ktoś z góry już nas znaczył okiem ognia głodu
bóstwo bóstw dobry książę lub ułomny starzec
Płynęliśmy bez zgrozy
morze było krwawe
i z dna góry umarłych chybotały falą
więc przytulną kolebką było nocne morze
Wypełnieni tajemną wiedzą snu
byliśmy żertwą dla symboli
dla krzyżów gwiazd i zwierząt już anachronicznych
i każdy z nas miał język rozwidlony
by mówić mową prostą i mową uczoną
Jesteśmy zwierzętami z poświęcanych stajni
ktokolwiek nas napotka niech ucieka z krzykiem
jeśli istnieją jeszcze gatunki odmienne
w kosmicznych gwiazdozbiorach z łagodniejszych mitówWybór imienia
Jestem czasem jak kłoda która uderza
częściej jak kłoda niesiona przez fale
ale do mnie należy wybór jak siebie nazwę
jestem kłoda zbuntowana
jestem kłoda w masce
na wzór bogów wyciosana
jestem kłoda pyszna choć bezkształtna
we mnie mieszka obraz ukryty
postawcie mnie na skrzyżowaniu dróg
Jestem kłoda która się śmieje z pożaru
jestem strumień w który bije bezmyślna ręka
jestem jak nawiedzone dziecko które pokaże w tłumie sprawcę
jestem jak ptak o przestrzelonym gardle który śpiewa
Jestem kłodą twardą która nie wybacza
jestem narzędziem które czeka by wykonać dzieło
jestem uchem ogłuchłym od szyderstwa
i śliną świętego przekleństwa
Jestem klęską i sprzecznością w próbie działania
jestem owocem sporu o istnienie
dlaczego miałbym się pomniejszać
Jestem kłodą rzuconą w górę która nie spada
Jestem tym od czego ginęSierpień w Orłowie
Przed tym błękitem i przed tą zielenią
ta pani tak się rozpromienia,
że jej odpromienić nie można,
wciąż świeci jak lampa złota.
Malutka Wenus powstaje z piany
i słonecznik niesie nad głową jak tamburyn,
słonecznik jak słońce dojrzały.
A teraz tańcem znużona
na psich łapach Wenus rudą głowę położy,
żagiel jej stopy miarowo będzie chłodził.
Gra orkiestra Mantovaniego,
znak, że już wieczór nadchodzi.
Ucieka Wenus łaskotliwa przed gwiazdami,
cała w dreszczach fal, w zapachu mocnym soli.
Wtedy zieleń i błękit bledną
i smutnieje pani rozpromieniona,
a pan w ubraniu białym, który nic a nic nie rozumie,
za pszczółką rzuca się w pogoń,
za pszczółką jak słoneczko tchórzliwą.
— Więc to tak – nadyma się wrzesień –
jeśli nawet najrozsądniejsi szaleją,
pora, bym ja teraz wkroczył na scenę,
we łby psiknął makowego oleju.O morzu
1
Fale
Mówią wołają są groźne patetyczne wspaniałe
wieczysty chór antyczny który nie zna co żart i odpoczynek
Tak od stuleci mieć zawsze rację
być surowością karą naganą
sumieniem sprawiedliwością żywiołu
przed którym klęka podległa losowi i zmienna
dramatis persona
ziemia
2
Dziś morze jest szczere
widać je do dna
Pokraczni płetwonurkowie wypływają na powierzchnię
niosąc w dłoniach rozgwiazdy i rogate muszle
Co wczoraj było łupem dziś jest upominkiem
łaskawie wyniesionym na przedsionki wód
3
Skała jak usta morza
pod surową czułością nieba
4
Zejdź albatrosie wspaniały morski orle
będziemy znów gęśmi na kołyszących się nogach
białymi gęśmi które nie wiedzą co
to zawrót głowy to piękne zawieszenie między niebem i ziemią
5
I tylko w rurach kanalizacyjnych
dudnią i wyją syreny odpływających parowców
6
Śmietnisko morza Połamane muszle dziurawe kamienie
a wszystko lśni jak rozbita witryna jubilera
Poskręcane pierścienie zieleni jedwab alg
i oczaste szkielety krabów lekkie jak trupy motyli
Śmietnisko cmentarz muzeum źle strzeżone
które wciąż rozgrabia fala morska pochody
bosych stóp lekkomyślne wiatry
7
Jesteśmy niewinni Wielka ryba która w nim jest zatrzepotała
się nagle rzuciła nim kilka razy o łóżko i ucichła
8
Spieniona krew fal pulsuje w różowych muszlach
i hucząc uderza Neptunowi do podchmielonej głowy
9
Mówi do mnie nieustannie
szumi przekonuje
a ja słucham lecz uszy moje są dla niego zamknięte
Nawet nocą dobija się do moich okien
do murów mego snu
Ale ja nie dorównuję mu w czuwaniu