Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiersze wybrane - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wiersze wybrane - ebook

Jest to pierwszy, tak obszerny, wybór wierszy poetki, poszerzony o wiersze z ostatnich tomów: „Trzecie błyski” i „Jasne niejasne”. Poezja Julii Hartwig to poezja doskonała w swej formie: prostej, a zarazem wyrafinowej. „Wiersze wybrane” umożliwiają czytelnikowi spojrzenie na świat oczami Hartwig i uchwycenie go w całej jego złożoności, sprzecznościach, wewnętrznym skomplikowaniu. Julia Hartwig, wybitna poetka i tłumaczka, od ponad 50 lat zadziwia i oczarowuje swoich czytelników łącząc w swych utworach oniryzm i umiłowanie konkretu, mistykę i realizm, melancholię i radość życia.

Kategoria: Antologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61298-59-5
Rozmiar pliku: 902 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sare

Jest nad granicą hiszpańską

Wioska Sare, może pół-miasteczko.

Na rynku pod żółtą markizą

Podają cierpkie wino pirenejskie,

Podają twardy pasterski ser.

W wiosce Sare, w pół-miasteczku

Jest stary dom nad zboczem,

Nad przepaścią wysłaną koronami drzew

Jak zielonymi jabłkami piwnica chłodna.

Na tarasie, gdy niebo ciemnieje,

Dziewczyna w białym czepku

Podaje soczyste pstrągi na półmisku.

Skrzypi podłoga pod jej zręcznymi stopami

W lekkich góralskich espadrylach.

Przy kolacji nikt się nie śpieszy,

Niech jeszcze na talerzach trwa ten szczęśliwy blask.

Śpieszy się tylko noc sierpniowa,

Śpieszy się tylko nagły górski chłód,

Śpieszą się tylko chmury gwałtowne

I jak falujące falbany

Odpinają się od granatowych gór:

Co wieczór ta sama

Ulewa słodka i rzęsista jak krótki potop.

Przenosimy wtedy z werandy trzcinowe krzesła

I teraz już wiadomo: przybiegnie noc,

Rozprostują się liście,

Napełni się ciemnością zieleń syta i prężna,

Uśnie amarantowy płomień w szklankach.

Jak owoce tarniny, jak noc jest to cierpkie wino.

Siedzą pod daszkiem na rynku starzy Baskowie.

Słychać, jak pykają z fajek.

Aż tu dobiega zapach wiejskiego tytoniu.Katakumby Kaliksta

Dzieci jedzą rybę wesołe.

Ryba – święty symbol przymierza,

Ryba pachnie, gdy smaży ją matka,

Do patelni gdy kształt jej przymierza.

Klementynku maleńki, żegnaj,

Tam na górze jest wieczne lato.

I pogodna cię matka żegna,

Zakopując mogiłkę łopatą.

Ty, pielgrzymie, dzierż świecę wysoko,

Na sklepieniu też są barwne freski,

Dłoń się z dłonią na wieczność zaplata,

A pod nimi jest kwiatek niebieski.

Tu, na prawo, są groby dorosłych,

Mniejsze cegły znaczą groby dzieci,

Zanurz palce, połącz tych, co tęsknią

Bezimienni w prochu od stuleci.

Niewolnik Medras z Sylwią

Podjęli wielką sprawę,

Gdy w katakumby zeszli

Z zielonej, miękkiej trawy.

Zdmuchnijmy cicho świece,

Przed nami też jest wybór,

Wyjdźmy, gdzie błyszczy miasto,

Gdzie bury płynie Tyber.Niecierpliwa

Wieczorem czekaliśmy w bistro, aż nadejdzie godzina wieczora,

Siedzieliśmy w bistro przy winie, aż nadejdzie północna pora,

Aż się hotel uciszy, stróż nocny uśnie nad stołem.

Była niedziela, wstępowali do knajpy wędkarze po dziennym połowie.

W blaszanych pudełkach tłukły się rybki srebrne; nikt ich nie będzie smażył.

To cena wypoczynku niedzielnego; wszak nie jesteście ubodzy,

Tania jest szklanka wina.

„Bonsoir, messieurs, dames!” W kącie klaszcze kartami dwu graczy.

Od drzwi wwiało liście kasztanu. Senna jestem, gdyby pójść do domu.

Ale jeszcze spotkanie jest w pełni, jeszcze spełni się trud i spoczynek.

Mali chłopcy już leżą pod kołdrą, matka czuwa nad snem małych dziewczynek.

A my źle nad sobą czuwamy, nasza czułość ma smutne luki,

Trzeba bardzo by się śpieszyć z płaczem, by na radość mieć już suche oczy.

Ach, podróżni, bądźcie wytrwali, nie szukajcie pośpiesznych uczuć.

Kot w hotelu przeciąga się przez sen, drzwi głośno zatrzasnął wiatr.Na granicy

Długo się wahał, nim na szczyt tej góry

Wspiął się wraz z nami.

Dziś już nie pamiętam,

Jak nazywała się ta góra zwykła,

Porosła trawą krótką jak włos na rekrucie

Albo na więźniu, który przestał liczyć czas.

Ta góra była granicą ojczyzny

Tego człowieka. O, gdyby mogła na stopach olbrzyma

Ponieść go dalej, do bram miast podbitych,

Gdzie się wraz z ludźmi wykrwawiły mury,

Drzewa i ziemia, ziemia i urodzaj,

Pieśni i taniec, gromadne zabawy,

Grenada, Teruel, Albacete, Madryt,

Krew krwi najdroższa, ócz jego źrenica,

Gdzie zatrzymano haniebną przemocą

Łomot serc zgodny

I oddech swobody,

Który poruszył tym pięknym narodem

Jak wielkim żaglem na swobodnym morzu.

Tam, za tą górą, groźna noc tyranii,

W głębi tej nocy płonie wulkan srogi,

Lonty wulkanu na wsze świata strony

Rzucone płoną – Ojczyzno, bądź mężna!

Stojąc na szczycie my, dwoje Polaków,

Oczu nie śmieliśmy zwrócić na niego,

Bacznie się jednak patrzyli żołdacy,

Co straż trzymając grali w kości w trawie.

Właśnie im w czarnych, szumiących spódnicach

Kobiety niosły obiad i wesoło krzycząc

Szły ścieżką w górę.

Lecz my patrzyliśmy w stronę Hiszpanii

I serca nasze nuciły jej pieśni,

I wysławiały jej dumną urodę

Przez pól przestrzenie, szerokie i puste,

Żółtych skał złomy, oliwkowe drzewa.

Patrzył towarzysz, pot spływał mu z czoła,

Wzniósł pięść do skroni i tak trwał przez chwilę

Tak z odkrytymi staliśmy głowami

I zdało nam się, że wielka zatoka

Burzliwą falą wspięła się ku górze,

Że się rozszumiał nurt Ebro i Duero,

Że rozdzwoniły się na wietrze lasy,

Że wielkim głosem wołali umarli

A żywi raz im jeszcze – przysięgali.Wiosenne światło

Wszystko co piękne zaczyna się w śpiewie

I ta wiosenna krzątanina,

Gniazd pracowite układanie,

Słów gra dziecinna.

Śpiew ten jest czasem jak gałąź kwiecista

Pieśni skowronka,

Czasem wybuchem,

Gdy lód zwątlały woda roztrąca.

Czasem, o – słyszę,

Znów się powtarza, sercem łomoce,

Aż bije jak oszalałe:

Skąd dziki gołąb ten krzyk dobywa

Miłości i rozpaczy!

*

Nocą księżyc lekki zawisa

Nad młodą sylwetą drzewa.

Straszna jest ciemność.

Zanim przywyknie listek – omdlewa.

Rosa się z żyłek cieniutkich sączy,

Kret cicho stąpa,

Pszczoły się tulą ciaśniej w gromadę,

Sowa się w dziupli przeciąga.

Wtedy się człowiek w snach niespokojnych

Łączy z tą rzeszą,

Z grozy przerażeń, śmierci, narodzin

Wydźwiga swą ludzką przeszłość.Ballada

Pożegnali się na czas niedaleki,

Nie zobaczą się już przez wieki,

Kiedy niebo porówna się z wodą,

Będzie północ i stanie nad drogą.

Kiedy niebo się z wodą zamieni,

Będzie maj, będzie miesiąc kwitnienia,

I deszczowe smugi szeroko

Posiekają ogromny widnokrąg.

Oni będą leżeli osobno,

Lipiec wspomnień im z ust wyparuje,

Luty twardy się po nich przetoczy,

Miłość, przyszłość – Bóg im uroczył.

Ich imiona ludzie ubrani

Zacierają kroków szumami.

I kalina się zaczerwieni,

Ale cóż im po kalinnej jesieni.

Zmarnowali ich święci pańscy,

Przemienili ich kości na wapno.

Dzieci skaczą po kamiennych pagórkach,

Jak zielono, jak wesoło, jak biało.Kirsten Flagstad

Wielkiej śpiewaczce norweskiej

O niebo wsparta śpiewa

Wielka i głos jej jak wiatr

Ujęty w jasne łożysko

Płynie wciąż wyżej i wyżej.

A śpiewając i wchodząc do nieba

Nie zapomnij, co sercu trzeba,

Ziemi skibeczkę z kwiatem

I gorycz, za czas zapłatę,

Za wszystko, co się nie spełni.

W twoim skalistym kraju

Polacy umierali.

Przed świtem chłód serce targa,

Wstaje złowróżbny cień sosen,

Za pustym zboczem morze

Chorągiew czarna.

Kirsten o niebo wsparta gdy śpiewa,

Przybliża do mnie zatokę

Bladą jak oczy,

Bladą jak oczy kiedy patrzą z dala.

Śpiewając wsparta o niebo,

Niech Kirsten o wszystkim śpiewa.

Jak pośród szczęścia przychodzi śmierć,

Jak człowiek nic przeciw niej nie może.

Jak świat ginie z oczu,

Choć wciąż kwitnie i rodzi,

I deszczami szerokimi oddycha.

Ale już bez tych srebrnych błyskawic,

Ale już bez tych gwiazd nad ranem

Jak ciężkie krople wody.

I nie powtórzy się już nigdy głos,

Nie zadźwięczy już nigdy głos,

Którym serce schrypnięte ze wzruszenia

Prosiło o chwilę szczęścia,

O chwilę pokornego, strasznego

Milczenia.Colloque sentimental

Z katedry Sacré Coeur pełny widok na Paryż.

Mijali się cudzoziemcy, samochody zataczały koła.

Na tle nagrzanego muru dwa profile niewidomych.

Uśmiechnięci prowadzili się pod ręce rozmawiając cicho i gestykulując.

— Co za ciepło. Jesienne ciepło, pod którym twarz się rozpogadza –

Powiedział jeden i wyciągnął przed siebie ręce jak dwie pięciolistne koniczyny,

Jak dwie meduzy o płatkach białych jak powieki.

Znikli w cieniu. Za chwilę znów dał się słyszeć stuk lasek

I szelest dłoni sunącej po kamieniu katedry.

Trafili na plamę słońca. Stanęli wdychając głęboko

Zwróceni twarzami na Paryż.

Miasto było nisko jak w kotlinie, jak w przepaści,

Pod wydźwigniętą katedrą.

Leżała na nim mgła i dym. Zaledwie parę pagórków

Znanych i czułych: Łuk Tryumfalny, Plac Gwiazdy

I Wieża Eiffla, której rodzina świata wybaczyła brzydotę jak zdolnemu dziecku.

— Kocham Paryż – powiedział drugi. – Pod moim dotykiem

Dom się odzywa każdy i mosty szumiące rzeką.

Nie boję się wielkiej przepaści, nad którą się teraz pochylam.

Paryż pode mną jest. Wiem. A cóż jest lepszego niż wiedza?

Czy zamieniłbyś się w kota o bystrym wzroku

Lub w dziewczynę wspartą o ramię kochanka?

Oto jest wiek, który pozwala mi mówić: nie jestem nieszczęśliwy.

Oto jest wiek, mój drogi.

Dopóki jad doświadczeń nie wsączy się głębiej w mój sen,

Dopóki kołatanie do drzwi nie przerazi mnie bardziej niż ryk archanielskich trąb

I nie zawołam pośrodku nocy:

Zgubiłem pamięć gdzie jestem.

Budują obóz koncentracyjny dla ślepych!

Paryż, 1947Odwiedziny

Na Placu Trzech Krzyży w Warszawie,

naprzeciw zwalonego Kościoła Świętego Aleksandra,

jest Instytut Głuchoniemych.

Stał kiedyś. Dziś jest tylko.

Tam poszłam

w parę miesięcy po zniszczeniu Warszawy.

Była wczesna wiosna. Pył się unosił

z pustych wnęk domów, nad którymi otworzyło się nieba więcej

niż kiedyś nad zorganizowanymi w piętra cegłami.

W Instytucie spodziewałam się znaleźć towarzyszkę pracy Czechowicza,

poety, którego wśród wielu trzeba pamiętać,

choć lekkomyślni wyjmują kamień po kamieniu

z trudnego monumentu kultury,

jakby tylko jedną ścianą mógł się obronić od siły wiatrów.

Jest u tego poety strof parę, które dorastającym

podały obraz świata jak liść młody, jak zwierzę

jeszcze gorące od narodzin, pełne przeczuć matki i niedrapieżne.

Nie trzeba ich stroić.

Ani mogiły poety na cmentarzu w Lublinie,

gdzie ma grób na centymetr nie szerszy od innych,

co zabici od bomby, kamienia i strzału.

Kaliber broni nie przenosi do wyższych rejonów;

taki jest jeszcze morał cywilizacji. Inaczej pył ognisty

bomby atomowej przenosiłby w hierarchie błogosławionych,

ale nigdy ukłucie muchy tse-tse i najmniejszego owada na ziemi o pyszczku jak szpilka.

Towarzyszka pracy pedagogicznej Czechowicza (był on bowiem

nauczycielem dla dzieci upośledzonych: ślepych, głuchych i niemych,

dla których zarówno kalendarz jak i ważne sprawy życia wraz z posiłkiem

mają powolniejszy bieg) stała właśnie przed ogrodnikiem w szarym kitlu z gracą,

wydając mu zarządzenia. Z boku widziałam jej zamknięte wargi

nieme z wyboru, nieme z przekonania,

nieme z doświadczenia długich lat. Tylko uskrzydlone dłonie

żłobiły powietrze w arabeskę, której piękno i logika były mi niedostępne.

Tak żyje człowiek, którego karmią dwa światy,

jak ksiądz, jak poeta, albo dozorca więzienia.

Najpierw wskazała mi lewą ręką: na boisku bawili się w piłkę chłopcy

czyści i odziani ubogo; zresztą jak inni chłopcy w ich wieku – weseli.

Ale radość ich nie udzieliła się mojej: był to najsmutniejszy z niemych filmów jakie widziałam.

Tam, gdzie prawą ręką podaną na pożegnanie już mi nie wskazała,

tam,

drogą ku wyjściu, wydeptaną wśród odłamków gruzu,

szedł pochód równie godny zapamiętania jak rytmiczne pochody greckich płaskorzeźb

i jeśli go nie przekaże ostatni z tego wieku

słusznie zwali się w gruz architektura spółdomów,

bez żalu niech niebo zapanuje nad ziemią.

Z ogrodu, spod drzewek bielonych wapnem, nieśli robotnicy na noszach

polane wapnem ciała pensjonariuszy tego zakładu.

Jaka była dla nich ta suita wojny?

Czy bez szmeru walił się świat wśród błyskawic i wstrząsów

i tryskały w górę płomienne fontanny ziemi i piasku,

aż dopiero uderzenie śmierci przyniosło im głos pierwszy

tak oczekiwany?

Kto pobielił drzewka wapnem – uchronił je od szkody. Kto zalał ciała wapnem – nie uchroni ich od rozkładu.

Z ciał niemych ulatując życie

nie potrafiło wydobyć okrzyku, jak wybuch ostatni.

Przetrwały mumie faraonów, kąpane w kadzidłach i w oleju,

o fellahach wieść tylko. I o tych tylko wieść zostanie.

Mocniejszym tylko trzeba podjąć ją głosem,

aby możnym zjeżyły się włosy od głosu słabych.

1946Waliszewski

A ja się na tę zmienność zamierzę,

rozbiję szkło na Velasquezie, na Van de Veldem,

na rubensowskich aniołkach i wszystkich małych mistrzach morza,

poobracam do ściany te landszafty w restauracji kaszubskiej,

klasnę:

niech będzie Waliszewski permanentny,

niech trwa!

Mają być te zielenie jasne, które sobie błękitem płuczą gardło

jak gdyby cytra grała, ma być mitologiczna toaleta,

psy będą nosić w pyskach balony,

dzieci siusiać w werbenach tęczowo.

A bardzo grube panie, bielutkie, w biustonoszach,

wypną się na ten pejzaż morski

we śnie błogim, wśród łagodnych chrapań.Powrót

Znów poznać smak łagodny ludzkich spraw

Jak pośladu złotego, które rojne i domowe

Ptactwo dni dziobie.

Przebierać je jak drobne kamyki i piasek

Na skórę bębna rzucone

I czuć ich kształt, i słyszeć cichy stuk,

To znaczy: jeszcze żyć.

Nie jak ciężki kamień, co pada

I przebija papier i cienką skórę liścia i kość.

Nie jak ciężki kamień, co bez pamięci na dno pada,

Zostawiając ruinę i strzępy

— tak żyć znów…

Stoję patrząc przed siebie bez oddechu.Oczekiwanie

Tak, w taką właśnie burzę czerwcową,

w nawalny deszcz!

Kiedy niebo rozpęknie jak czarodziejska pocztówka,

w górze ukaże się słońce – to wschód,

w dole księżyc pękaty i gwałtowny –

To noc się cofa za tarczą jasną.

I zapachnie powietrze,

Drzewa na mokrej ulicy staną jak olbrzymy

I rzucą się w ciemność spragnione kwiaty z balkonów.

Wtedy urodzi się dzieciątko

Nagie jak gwiazda na sianku światła.

I uśmiechnięte krążyć zacznie w gwiazdozbiorze

Na wiele, wiele lat.Urodziłaś się

Urodziłaś się w porze letniej obfitości,

Urodziłaś się w porze burz.

Co noc otwierał się i zamykał horyzont z łoskotem.

O trzeciej, było już po świcie,

Szła twoja matka przez deszcz.

Przystawała,

Szła uśmiechnięta,

Drzewa pachniały znieczulająco,

Ciepła mgła wypełniała ulice

Mokrej i pustej Warszawy.

A twoi rodzice szli

Okryci fałdami deszczu,

Szli krok za krokiem

Jak podróżnicy zdrożeni długą drogą,

Jak postaci prastarego misterium,

W którym z łez gęstych i płynących bezustannie

Urodzi się nowe źródło łez,

Nowy błękit

Oczu dziecka.Na przybycie do domu starego bretońskiego kredensu

Kiedy ciemny jak skała, pachnący solą morską i chlebem,

Stanął w kącie naszego domu, cały dom się rozśpiewał

Głosami, które dotąd nierozbudzone spały.

Śpiewały sprzęty wszystkie

Głosami swoich drzew macierzystych dawno zapomnianymi.

Śpiewał orzech niegdyś soczysty, sokiem brązowym cieknący,

Śpiewała wiśnia czerwona i biało-ruda sosna

Na cześć wiekowego przybysza z dalekiej Bretanii:

Witaj po długich podróżach, tułaczu jak Odys sterany,

Witaj, przezacny potomku szumiących zielono koron,

Witaj, drzewo przeszłości przez dawnych kochane cieśli,

Drzewo przez ręce twarde gładzone na życie trwałe,

Drzewo ścinane na sprzęty do domów mocnych jak góry,

Ozdobo rybackiej izby w pobożnej wietrzystej Bretanii.

Witaj, drzewo gościnne, ład kochające i pokój,

Drzewo, którego ogień ni woda nie zgryzą łatwo.

Tak witały stary dębowy kredens bretoński sprzęty mojego domu,

A ja umaiłam jego sterany, lecz prosto jeszcze trzymający się grzbiet

Pnącą zielenią, jak ołtarz domowego bóstwa,

I rozłożyłam na półkach cynowe talerze i ulubione książki.

Od kiedy sprzęt ten ze starczym skrzypem spoczął pod moim dachem,

Zrozumiałam, że po długiej żegludze łódź dopłynęła znów na postój u brzegu,

Zaryła się głęboko w piasek i wchodzi coraz głębiej w ląd.

Ten kredens jest jak dom dawny, od deszczów ściemniały,

Półślepy, lecz zaciszny, dom od jakich odwykliśmy.

Oto nareszcie znalazło się godziwe pomieszkanie

Dla małych larów naszej małej rodziny, do których zaglądać będzie czasem

Psotna mysz o szarym pyszczku i bystrych oczkach.

Będzie tam pachniało miodem i dojrzewającymi gruszkami.

Ale gdy za oknem szaleje zima,

Szumi zimne północne morze i rozbija się o nagie skały,

Ciemne suknie wdów z Finistère i Morbihan powiewają na silnym wietrze,

Biegnę tamtędy jak niegdyś po ostrym nabrzeżnym żwirze,

Szczęście jest daleko.

Morze, które nikomu nie schlebia, przypomina wszystko co złe,

Wszystkie winy zawinione i złe szaleństwa przypadku.

Zalewa oczy fala słona i upokarzająco silna.

W tym morzu jestem niedostrzegalnym cieniem,

Który przemyka i ginie w fontannie światła.

W tym rozległym prostokącie Europy rozegrały się moje dzieje.

A kiedy syty podróży ptak powrócił z ciepłych krajów do rodzinnej ziemi,

Dokonało się już wszystko, co dokonać się miało w młodości.

Oto już dziesiąty raz z pól zwozi się spokojnie zboże pod dachy,

Wędrowne ptaki odleciały znów w coroczną podróż.

My zostajemy w domu. Córeczko, mała jeszcze jak kotek,

Uszanuj podróżnika, który zamieszkał u nas od niedawna.

Siadały na nim dzięcioły zielone, rude gile i szare jaskółki,

Zna on chód zwierza, słyszał ryk głosu, strachu i śpiew radości,

Nie obcy mu zapach ryb wędzonych i kłębów pary

Unoszących się z garnków w ludzkich domostwach.

W jesienne długie popołudnia

Widział ludzi grzejących chłodne dłonie przy ogniu.

Towarzyszył narodzinom takich jak ty dzieciątek.

Mieszkały w nim chleby, pachnące misy z mięsem i woreczki z solą.

Córko, jeśli zechcesz,

Starzec ten wiele ci jeszcze potrafi opowiedzieć i o moim życiu.Przemiany

Obejmuje go liściastymi gałęźmi ramion

i lecą w górę w tym szumie w zawrotnym szumie pogodnego wiatru

We włosach wieje wstęga: Niech tak będzie!

Błękitne powietrze smakuje jak ambrozja jak sok z winogron jabłek

krągłych obłoków kształtowanych według ziemskich ogrodów

Jak chłodne są jej piersi

Objęci lecą

bosymi stopami rzeźbią schody coraz wyżej

i białe ich kolana błyskają w gwiazdozbiorze zabłąkanych meteorytów

Są już w obrocie ciał niebieskich

Reflektory krzyżują się na ich brzuchach

Spodem miękkie materie Tiepola To nie z tego obrazu Pomyłka

Proszę przez tę galerię przesunąć raz jeszcze światła:

na tę parę miłosną gdy tak leci niebaczna na nic

odnajdując wreszcie ten wydarty uśmiech

tę niezmąconą pogodę uścisku

poprzez teatralne suknie o czystych barwach traw i wody

Mówią kochankowie:

Uratowaliśmy tę chwilę w czas biblijnej rzezi

przenieśliśmy tajnie pod wiejską chustką

w pończosze w zagłębieniu dłoni na torturowanych ustach

na łonie w koszyku malin w pomiętym liście uchroniliśmy

i nadajemy ją dla was w wieczność

Chór:

Więc zapalcie świecę na znak nadziei

Jest ranek ale jeszcze ciemny

W oknie człowiek patrzy posępnie

W śnieg w zawieruchęŚniło mi się

Śniło mi się, że przyszedłeś i poszedłeś z nami w wypłowiałym kapeluszu i marynarskiej koszuli.

I śniło mi się, że spałeś ze mną, ale wiadomo to było tylko stąd, że trwała nieustająca pogoda i chodziliśmy boso po piasku.

I był z nami nasz niedawno zmarły przyjaciel, który nic nie mówił, ale wiadomo było, że jest i idzie z nami.

Wszystkie twarze były w cieniu, niewidoczne, choć paliło słońce.

Szliśmy odnogą snu jak morskim zalewem, który wskazywał nam drogę, choć wiadomo było, że urwie się nagle wśród skał.Żartują z nas we śnie

Dlaczego biega wciąż za nami ten mały z parawanem

Czy znów musimy kochać się tajemnie

Śpieszmy się więc te chwile są nam policzone

Lecz ty objąwszy mnie trwasz milcząc w półtanecznej pozie

We śnie poznałam pluszowe salony

Spacerowałam po nich przez przypadek

Bardzo kosztowny jest kapelusz ciotki

Uwolnij mnie od sennych mych widziadeł

Ale co widzę i ty jesteś inny

Zafryzowany ale twarz ta sama

Ten uścisk trwa aż do drzwi ktoś zastuka

We śnie tym morał jest i jakaś jest nauka

Brunetka kiedy suknię mi poprawia

Pierś mą całuje bez żadnej zdrożności

Pani jest zwyczaj taki w naszym domu

Przymiarki zawsze są na osobności

Teraz parawan rozstawiono w kącie

Aby krył bukiet polnych kwiatów letnich

Wuj uczulony jest na rzeczy wzniosłe

Więc ukrywajmy je przed jego okiem

Kiedy się z okna wychylam ty krzyczysz

Czy znów musimy kochać się tajemnie

Wiersz ten ci niosę z dedykacją czułą

Aby mniej we snach działo się beze mnieBallada

Odważny ten, co nie wie, że ono jest wszędzie,

Piękność go nie osłabia, nie wie, co to groza.

Ono ostrym zachwytem bije nas po twarzy

I spycha na dno klęski, kiedy noc zapada,

Thalassa, morze.

Wspiął się koń, klasnął żagiel, radość mnie poniosła,

Słonym powietrzem dysząc frunęły aniołki,

Rokokowy wianuszek niosła w dziobku żołna,

Nagle wiatr strzaskał łódkę, zapiszczały mewy,

Gniewną pięścią o piasek uderzyło morze.

Wiatr przesypuje ziarna i liczy miesiące,

Oczarowana siedzę, tak trwają godziny,

Co dzień mi ścina głowę horyzont gwałtowny.

Biegnę tańcząc. Gdy ciemno, nikt mnie nie poznaje.

Stój. Głucho bije serce. Ono cię urzekło,

Thalassa, morze.

Ryba, co niema żyje, alga, która pachnie,

Karmione jadem rosną i sprzyja im zdrowie.

Ja głuchnę, kiedy szumi, kiedy cichnie, blednę.

Uciekam. Lecz mnie zawsze ku brzegom swym zwiedzie

Thalassa, morze.Kantylena dla gór

Nagie i straszne patrzę na was

jak w sen okrutny ale trwały

wieczność śmierć miłość tu zamknięte

wiodą swój żywot doskonały

wśród waszych ech powracających

wśród waszych szumów burz i lawin

gdzie mieszka wiatr samotność miłość

gdzie wieczność miłość są zamknięte

na listku siedząc jestem liszką

ptaszkiem zwierzątkiem bardzo małym

gdy patrzę na was jest mi straszno

to sen okrutny ale trwały

tu mieszka czas i miara rzeczy

ukryta w skale pod strumieniem

strumień przez twarz się ludzką toczy

góra otacza go ramieniem

kamienne zmarszczki wiek się tworzą

a reszty dokonają deszcze

tu mieszka wszystko niepojęte

liszkom zwierzętom bardzo małymNiepamięć

Wyschło pióro Nadzieja jest jak żagiel biały

Pod którym morze kłębi się i nie wysycha

Ty jesteś jak dłoń moja wciąż ze mną i we mnie

Biegnę ty we mnie kreślisz niewyraźne znaki

Których odczytać nie chcę nie śmiem nie potrafię

Odchodząc więc bezsilna dojrzałością gardzę

Kiedyś też było morze W południe tak szumi

Co dzień w południe dawną przypomni chorobę

Nie pamiętam Jak błogo Kwiat kwiatem liść liściem

Żyć bezkarnie przeczuwać lecz nie schodzić na dno

Wyschło pióro Wspomnienie jest jak żagiel wątły

Pod którym morze kłębi się i nie wysycha

Koroną na tym morzu mój żal doskonały

Statek w światłach wysokich pośród nocy ciemnej

Przecięte kartki książki więc odwracam głowę

Ten statek to zaduszki i zarazem festyn

Jak blisko siebie święta karnawał i posty

Wyschło pióro Nadzieją wykarmione ptactwo

Nad morzem lecąc szumi i o nocleg prosi

Nad mroczną boją smutku która się oddala

Twoja twarz gasi świecę i słońce zapalaLautréamont

Umarł w samą wigilię Bożego Narodzenia. W hotelu.

Ten dzień był dla niego podobny do innych.

Nie pozostawił nam na pastwę ani okrucha,

ani skrawka listu, ani jednej słabości, na której moglibyśmy zawisnąć,

jak na nici, nad czerniejącą sylwetą ziemi.

Stoimy wygaśli i jego gniew krąży w nas

jak w suchych piszczelach ichtiozaurów.

W jego buncie, szaleństwie i samotności ani jednej iskry,

która przyspieszyłaby bicie serca.

Tylko lodowaty ocean, tylko krzyk i szum rozdzierający uszy,

tylko tętent przerażonych zwierząt,

tylko wyłupiaste oko kraba i pysk wszechmocnej wieprzowatości.

Oto jestem połączony z wami w zooflorze w metafizyce

i w pustce nadgryzającej chciwie istnienie

między jednym a drugim słowem poezji.

Eksplodujecie tarci chłodem.

Niepogodzony, obojętny odwraca się do nas tyłem i zasypia.

Jest bowiem nadrzędne nad nim owo zasypianie.Przesłanie

W trumnie nocy

w uplecionym z wikliny koszyku dla dziecka

płynęliśmy niesieni ku niejasnym celom

Ktoś z góry już nas znaczył okiem ognia głodu

bóstwo bóstw dobry książę lub ułomny starzec

Płynęliśmy bez zgrozy

morze było krwawe

i z dna góry umarłych chybotały falą

więc przytulną kolebką było nocne morze

Wypełnieni tajemną wiedzą snu

byliśmy żertwą dla symboli

dla krzyżów gwiazd i zwierząt już anachronicznych

i każdy z nas miał język rozwidlony

by mówić mową prostą i mową uczoną

Jesteśmy zwierzętami z poświęcanych stajni

ktokolwiek nas napotka niech ucieka z krzykiem

jeśli istnieją jeszcze gatunki odmienne

w kosmicznych gwiazdozbiorach z łagodniejszych mitówWybór imienia

Jestem czasem jak kłoda która uderza

częściej jak kłoda niesiona przez fale

ale do mnie należy wybór jak siebie nazwę

jestem kłoda zbuntowana

jestem kłoda w masce

na wzór bogów wyciosana

jestem kłoda pyszna choć bezkształtna

we mnie mieszka obraz ukryty

postawcie mnie na skrzyżowaniu dróg

Jestem kłoda która się śmieje z pożaru

jestem strumień w który bije bezmyślna ręka

jestem jak nawiedzone dziecko które pokaże w tłumie sprawcę

jestem jak ptak o przestrzelonym gardle który śpiewa

Jestem kłodą twardą która nie wybacza

jestem narzędziem które czeka by wykonać dzieło

jestem uchem ogłuchłym od szyderstwa

i śliną świętego przekleństwa

Jestem klęską i sprzecznością w próbie działania

jestem owocem sporu o istnienie

dlaczego miałbym się pomniejszać

Jestem kłodą rzuconą w górę która nie spada

Jestem tym od czego ginęSierpień w Orłowie

Przed tym błękitem i przed tą zielenią

ta pani tak się rozpromienia,

że jej odpromienić nie można,

wciąż świeci jak lampa złota.

Malutka Wenus powstaje z piany

i słonecznik niesie nad głową jak tamburyn,

słonecznik jak słońce dojrzały.

A teraz tańcem znużona

na psich łapach Wenus rudą głowę położy,

żagiel jej stopy miarowo będzie chłodził.

Gra orkiestra Mantovaniego,

znak, że już wieczór nadchodzi.

Ucieka Wenus łaskotliwa przed gwiazdami,

cała w dreszczach fal, w zapachu mocnym soli.

Wtedy zieleń i błękit bledną

i smutnieje pani rozpromieniona,

a pan w ubraniu białym, który nic a nic nie rozumie,

za pszczółką rzuca się w pogoń,

za pszczółką jak słoneczko tchórzliwą.

— Więc to tak – nadyma się wrzesień –

jeśli nawet najrozsądniejsi szaleją,

pora, bym ja teraz wkroczył na scenę,

we łby psiknął makowego oleju.O morzu

1

Fale

Mówią wołają są groźne patetyczne wspaniałe

wieczysty chór antyczny który nie zna co żart i odpoczynek

Tak od stuleci mieć zawsze rację

być surowością karą naganą

sumieniem sprawiedliwością żywiołu

przed którym klęka podległa losowi i zmienna

dramatis persona

ziemia

2

Dziś morze jest szczere

widać je do dna

Pokraczni płetwonurkowie wypływają na powierzchnię

niosąc w dłoniach rozgwiazdy i rogate muszle

Co wczoraj było łupem dziś jest upominkiem

łaskawie wyniesionym na przedsionki wód

3

Skała jak usta morza

pod surową czułością nieba

4

Zejdź albatrosie wspaniały morski orle

będziemy znów gęśmi na kołyszących się nogach

białymi gęśmi które nie wiedzą co

to zawrót głowy to piękne zawieszenie między niebem i ziemią

5

I tylko w rurach kanalizacyjnych

dudnią i wyją syreny odpływających parowców

6

Śmietnisko morza Połamane muszle dziurawe kamienie

a wszystko lśni jak rozbita witryna jubilera

Poskręcane pierścienie zieleni jedwab alg

i oczaste szkielety krabów lekkie jak trupy motyli

Śmietnisko cmentarz muzeum źle strzeżone

które wciąż rozgrabia fala morska pochody

bosych stóp lekkomyślne wiatry

7

Jesteśmy niewinni Wielka ryba która w nim jest zatrzepotała

się nagle rzuciła nim kilka razy o łóżko i ucichła

8

Spieniona krew fal pulsuje w różowych muszlach

i hucząc uderza Neptunowi do podchmielonej głowy

9

Mówi do mnie nieustannie

szumi przekonuje

a ja słucham lecz uszy moje są dla niego zamknięte

Nawet nocą dobija się do moich okien

do murów mego snu

Ale ja nie dorównuję mu w czuwaniu
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: