Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wieża Zielonego Anioła część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
5 sierpnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wieża Zielonego Anioła część 2 - ebook

„Jedno z najdoskonalszych dzieł z gatunku high fantasy... Lektura obowiązkowa dla każdego miłośnika książek Tolkiena” - 

Zwieńczenie wspaniałej trylogii Tada Williamsa, kontynuacja Smoczego Tronu i Kamienia Rozstania. Trzy miecze nierozerwalnie związane z losem Simona i krainy Osten Ard z coraz większą moca przyciagają się nawzajem. Ich właściciele, nie mogąc uwolnić się od pieśni, podążają ku Wieży Zielonego Anioła, gdzie ma nastąpić spotkanie trzech wielkich oręży. Ostatni tom tom cyklu Pamięć, Smutek, Cierń przynosi magiczne zakończenie wspaniałej opowieści.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7818-915-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

27. Ogień i łzy

TIAMAK CZUŁ SIĘ PRZYTŁOCZONY bezkresnymi, pozbawionymi drzew ziemiami Wielkich Thrithingów. Kwanitupul także wydawał mu się dziwny, lecz tam bywał od dzieciństwa, a walące się zabudowania i sieć kanałów przypominały mu w jakimś stopniu jego rodzinne bagna. Nawet Perdruin, w którym spędził samotne lata nauki, pozwalało mu niekiedy stłumić tęsknotę za domem, przypominając swoim labiryntem ocienionych kryjówek, ciasno postawionych domów i wąziutkich ulic przesiąkniętych słonym zapachem morza – rodzinne strony. Tutaj natomiast, na łąkach, czuł się całkowicie odsłonięty i nie na miejscu. Uczucie to bynajmniej nie poprawiało jego nastroju.

„Ci, Którzy Patrzą i Rządzą rzeczywiście zgotowali mi dziwne życie – myślał często. – Pewnie nikt spośród mego ludu nie zaznał czegoś podobnego od czasu, kiedy Nuobdig poślubił Ognistą Siostrę”.

Czasami myśl ta dodawała mu otuchy. Fakt, że został wciągnięty w tak niesamowite wydarzenia, uważał za pewien rodzaj zapłaty za lata niezrozumienia ze strony swoich ludzi, a także mieszkańców suchego lądu z Perdruin. Nic dziwnego, że go nie rozumieli, był przecież wyjątkowy: jaki inny Wrańczyk potrafił mówić i pisać w języku mieszkańców suchego lądu, tak jak on? Ostatnio jednak, kiedy znalazł się wśród obcych, nie wiedząc, co stało się z jego ludźmi, czuł się bardzo samotny. W takich chwilach, przytłoczony pustką dziwnego północnego krajobrazu, szedł nad rzekę, która płynęła przez środek obozu, by posłuchać znajomych dźwięków wodnego świata.

Tak też stało się i tym razem: posiedziawszy nad rzeką z nogami zanurzonymi w wodzie, choć była zimna i wiał wiatr, poczuł się lepiej i pocieszony wracał do obozu, gdy nagle tuż obok niego przemknął jakiś cień. Była to biegnąca postać z rozwianymi jasnymi włosami, ale poruszała się ona znacznie szybciej niż człowiek. Tuż za nią pojawiła się inna sylwetka, w locie, która przemknęła równie szybko. Był to ogromny ptak lecący nisko nad ziemią, jakby polował na biegnącą postać.

Obie zniknęły po chwili za wzgórzem, mknąc ku obozowi. Tiamak stał jakiś czas zdumiony, zanim zorientował się, kim była pierwsza postać.

„Sithijka! – pomyślał. – Gonił ją jastrząb czy sowa?”

Nie potrafił dopatrzeć się w tym większego sensu, ale przecież ona – Aditu, jak sobie przypomniał – wciąż pozostawała dla niego zagadkowa. Co też mogło ją gonić? Wyraz jej twarzy sugerował, że ucieka przed czymś okropnym.

A może biegła do czegoś okropnego, zdał sobie sprawę i poczuł ucisk w żołądku. Biegła do obozu.

Ty, Który Zawsze Kroczysz Po Piasku – modlił się, ruszając szybko przed siebie – chroń mnie, chroń nas wszystkich przed złym. – Jego serce biło teraz bardzo szybko, szybciej, niż poruszały się małe stopy. – To z pewnością jest zły rok!

Uspokoił się nieco, kiedy dotarł do namiotów. Dookoła panowała cisza, płonęło tylko kilka ognisk. Lecz cisza ta wydała mu się zbyt głęboka. Wprawdzie nie było już tak wcześnie, ale daleko jeszcze do północy. Po obozie powinni kręcić się ludzie, a przynajmniej powinien słyszeć hałasy tych, którzy jeszcze nie poszli spać. Co się stało?

Dopiero po dłuższej chwili znowu dostrzegł zniżającego się ptaka – teraz był pewien, że jest to sowa – i ruszył w tym kierunku. Czuł pulsujący ból w zranionej nodze, nieprzyzwyczajonej do takiego wysiłku, lecz starał się o niej nie myśleć.

Było cicho, bardzo cicho – obóz jakby zamienił się w nieruchomy staw. Ciemne i nieruchome namioty przypominały kamienie, które mieszkańcy lądu układali w miejscach, gdzie grzebali swoich zmarłych.

Tam! Tiamak poczuł, że z trudem łapie oddech. Dostrzegł ruch! Jeden z namiotów drżał jakby targany wiatrem, a światło z jego wnętrza uwidaczniało na ścianach dziwne poruszające się cienie.

W tej samej chwili poczuł swędzenie w nosie, a zaraz potem słodkawy, spiżowy zapach. Kichnął tak mocno, że prawie upadł, lecz w ostatniej chwili odzyskał równowagę. Pokuśtykał w kierunku namiotu, który pulsował światłem i cieniem, jakby w jego wnętrzu przychodziła na świat jakaś ogromna istota. Spróbował zawołać, że nadchodzi, i zaalarmować pozostałych, gdyż zaczynał niepokoić się coraz bardziej, lecz nie potrafił wydobyć głosu. Nawet jego świszczący oddech przeszedł w ledwie słyszalny szept.

Także i wokół namiotu panowała dziwna cisza. Przełamując paraliżujący strach, chwycił za zasłonę zagradzającą wejście i odrzucił ją na bok.

Początkowo dostrzegł to samo co z zewnątrz: światło i poruszające się cienie. Szybko jednak przybrały one rzeczywistą postać.

W drugim końcu namiotu stał Camaris. Wydawało się, że jest ranny, gdyż po jego włosach i policzku płynęła krew, a on sam wił się, jakby doznał pomieszania zmysłów. Zgięty, macał dłonią po ścianie namiotu, szukając oparcia, lecz wciąż walczył zawzięcie jak niedźwiedź osaczony przez sforę ogarów. Zamiast miecza ściskał w dłoni żagiew z ogniska, którą opędzał się przed atakującym go cieniem – prawie czarnym z wyjątkiem jasnych dłoni i czegoś, co lśniło w jednej z nich.

U stóp Camarisa kotłowały się inne postacie; Tiamakowi wydało się, że dostrzega w plątaninie ciemne kończyny oraz błysk jasnych włosów Aditu. Trzecia z ciemnych postaci przyczaiła się w rogu, odganiając atakującą ją z powietrza postać.

Tiamak, przerażony, chciał zawołać o pomoc, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu. Choć wydawało się, że przeciwnicy walczą na śmierć i życie, w namiocie panowała cisza, w której słychać było tylko stłumione odgłosy zwartych na ziemi postaci i trzepotanie skrzydeł.

„Dlaczego ja nie słyszę? – zastanawiał się przerażony. – Dlaczego nie mogę wydobyć z siebie ani słowa?”

W panice zaczął rozglądać się za jakąś bronią, przeklinając siebie za to, że zostawił swój nóż w namiocie, który dzielił ze Strangyeardem. Nie znalazł niczego, noża, procy ani nawet dmuchawy ze strzałkami! Ta, Która Czeka, By Wszystko Zabrać z pewnością śpiewała już jego śmierć.

Nagle odniósł wrażenie, że coś miękkiego uderzyło go w głowę, tak że opadł na kolana. Jednak kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że pozostali walczą dalej tam, gdzie ich zastał. W głowie czuł teraz pulsowanie o wiele bardziej bolesne niż to, jakie odczuwał w nodze; słodkawa woń stawała się coraz bardziej intensywna. Tiamak, otumaniony, ruszył na czworakach przed siebie. W pewnym momencie jego dłoń natrafiła na coś twardego. Był to miecz rycerza, czarny Cierń, wciąż pozostający w pochwie. Tiamak wiedział, że nie zdoła go podnieść, lecz wysunął miecz z plątaniny kocy i wstał z trudem, chwiejąc się podobnie jak Camaris. Co takiego znalazło się przed nim w powietrzu?

Pomimo ciężkiej pochwy i pasa miecz w dłoniach Tiamaka wydał mu się nagle bardzo lekki. Uniósłszy go wysoko, przeszedł kilka kroków do przodu i uderzył z całej siły w miejsce, w którym wydawało mu się, że jest głowa przeciwnika Camarisa. Poczuł bolesne drżenie swego ramienia, lecz postać się nie przewróciła. Zamiast tego jej głowa odwróciła się powoli. Z trupio bladej twarzy popatrzyły na niego czarne, lśniące oczy. Grdyka Tiamaka poruszyła się konwulsyjnie. Nawet gdyby posiadał jeszcze głos, nie potrafiłby go z siebie wydać. Uniósł drżące ramiona, by zadać kolejny cios, lecz w tym momencie śmignęła biała dłoń i Tiamak poleciał do tyłu. Namiot wokół niego zawirował; miecz wyleciał z jego zdrętwiałej dłoni i upadł na trawę, która jednocześnie stanowiła podłogę namiotu.

Głowa ciążyła mu niczym kamień, a jednak nie poczuł uderzenia. Miał tylko wrażenie, że opuszcza go rozum. Jeszcze raz spróbował wstać, ale udało mu się zaledwie unieść na kolana. Oparł się dłońmi o ziemię i drżał niczym chory pies.

Nie mógł mówić, lecz wciąż zachowywał wzrok. Camaris wił się, szarpiąc głową, najwyraźniej dotknięty niemocą tak jak i Tiamak. Starzec próbował wciąż utrzymać atakującego na odległość, usiłując podnieść coś z ziemi; dopiero po chwili otumaniony Tiamak zdał sobie sprawę, że jest to miecz, czarny miecz. Camaris nie mógł go dosięgnąć, przeszkadzały mu bowiem zarówno zwarte ze sobą postacie Aditu i jej przeciwnika, jak i jego nieprzyjaciel, którego próbował powstrzymać pałką.

W rogu namiotu coś błysnęło w dłoni istoty o bladej twarzy; przypominało to czerwony półksiężyc z ognia. Błysk śmignął w półmroku i w następnej chwili ciemność eksplodowała drobnymi okruchami, które zaczęły opadać na ziemię wolniej niż płatki śniegu. Tiamak wytężył wzrok, kiedy jeden z nich opadł na jego dłoń. Było to pióro, sowie pióro.

„Pomocy... – Tiamak miał wrażenie, że ktoś przebił jego czaszkę ostrzem. – Potrzebujemy pomocy. Umrzemy, jeśli nikt nam nie pomoże”.

Camaris wreszcie wyciągnął ramię na tyle daleko – nieomal się przewracając – by dosięgnąć miecza i zdążyć jeszcze unieść Cierń, by odparować cios atakującego. Obaj zaczęli krążyć wokół siebie; Camaris poruszał się niezgrabnie, potykając się, natomiast jego ubrany na czarno przeciwnik sunął z ostrożną gracją. Znowu przyskoczyli do siebie: dłoń Camarisa błyskawicznie odtrąciła cios nożem, lecz jego ostrze pozostawiło strużkę krwi na ramieniu rycerza. Camaris cofnął się niezdarnie, próbując znaleźć więcej miejsca, by móc zadać cios mieczem. Oczy miał na wpół przymknięte z bólu i zmęczenia.

„Jest ranny – pomyślał Tiamak. Pulsowanie w jego głowie stawało się coraz bardziej uciążliwe. – Może umiera? Dlaczego nikt nie przychodzi?”

Wrańczyk z największym trudem przesunął się do kosza z żarem, który był jedynym źródłem światła w namiocie. Czuł, że jego zmysły gasną powoli niczym latarnie w Kwanitupulu o świcie. W umyśle kołatał się zaledwie strzęp myśli, lecz wystarczyło to, by wyciągnąć ramię w kierunku kosza. Gdy poczuł żar rozgrzanej obręczy, popchnął ją. Kosz przewrócił się, rozsypując węgle podobne do rozrzuconych rubinów.

Tiamak upadł na ziemię, dusząc się; ostatnią rzeczą, jaką jeszcze widział, była jego sczerniała, skręcona jak pająk dłoń i małe płomienie liżące podstawę ściany namiotu.

NIE POTRZEBA NAM WIĘCEJ przeklętych pytań – warknął Isgrimnur. – Starczy ich nam na trzy życia. My potrzebujemy odpowiedzi.

Binabik rozłożył ręce bezradnie.

– Zgadzam się z tobą, książę Isgrimnurze. Ale odpowiedzi nie są jak owce, które przychodzą na zawołanie pasterza.

Josua westchnął i oparł się o ścianę namiotu Isgrimnura. Na zewnątrz wiatr wzmógł się na chwilę i zajęczał cicho na linach namiotu.

– Wiem, jakie to trudne, Binabiku, ale Isgrimnur ma rację. Potrzebujemy odpowiedzi. To, co opowiedziałeś nam o Gwieździe Zdobywcy, jeszcze bardziej zmąciło obraz. Musimy się dowiedzieć, w jaki sposób użyć Wielkich Mieczy. Jeśli jest tak, jak mówisz, to ucieka nam czas, w którym moglibyśmy się nimi posłużyć.

– Na tym właśnie skupiamy całą naszą uwagę, książę Josuo – odparł troll. – I wydaje nam się, że może niebawem dowiemy się czegoś, gdyż Strangyeard odkrył chyba coś ważnego.

– Co takiego? – spytał Josua, pochylając się do przodu. – Każda wiadomość jest cenna.

Milczący dotąd Strangyeard skulił się nieco.

– Wasza Wysokość, nie jestem tak pewien jak Binabik, że jest to dla nas ważne. Zastanawiałem się nad tym jeszcze w drodze na Sesuad’ra.

– Strangyeard trafił na pewien urywek w książce Morgenesa – wtrącił Binabik. – Dotyczy on trzech mieczy, którymi tak bardzo się interesujemy.

– I co z tym fragmentem? – Isgrimnur przebierał palcami po ubłoconym kolanie. Przedtem spędził dużo czas w grząskim błocie, starając się wbić w nie pale namiotu.

– Morgenes wydaje się sugerować – mówił archiwista – że powodem, dla którego są one niezwykłe, czy raczej potężne, jest fakt, że żaden z nich nie pochodzi z Osten Ard. Każdy z nich w pewnym sensie zaprzecza prawom boskim i prawom Natury.

– Jak to? – Książę słuchał uważnie.

Isgrimnur zauważył nieco zasmucony, że takie dociekania zwykle wywołują u księcia większe zainteresowanie niż mniej egzotyczne sprawy, związane z rządzeniem, jak ceny zbóż, podatki czy prawa własności.

Strangyeard zawahał się na moment.

– Geloë lepiej by to wyjaśniła. Ona posiada większą wiedzę.

– Powinna tu już być – oświadczył Binabik. – Zastanawiam się, czy mamy na nią czekać.

– Powiedz to, co wiesz – odparł Josua. – To był długi dzień i jestem już znużony. Poza tym moja żona nie czuje się dobrze i nie chcę jej opuszczać na długo.

– Oczywiście, książę Josuo. Wybacz. – Strangyeard wziął głęboki oddech. – Otóż Morgenes wspomina, że w każdym z mieczy jest coś, co nie pochodzi z Osten Ard, z naszej ziemi. Cierń wykuto z kamienia, który spadł z nieba. Biały Gwóźdź, zwany niegdyś Minneyarem, powstał z żelaznego kila statku Elvrita, który przybył morzem z Zachodu. Wreszcie Smutek zrobiono z żelaza oraz magicznego drewna Sithów, dwóch nieprzyjaznych surowców. Aditu twierdzi, że magiczne drewno zostało przyniesione przez ich ludzi w postaci sadzonek z miejsca zwanego przez nich Ogrodem. Żadnej z tych rzeczy nie powinno być tutaj, żadna nie powinna poddać się obróbce... może poza czystym żelazem z kila Elvrita.

– W takim razie jak wykonano miecze? – spytał Josua. – A może wciąż szukacie na to odpowiedzi?

– Jest coś, o czym wspomina Morgenes – wtrącił Binabik. – Trafiłem też na to w jednym ze zwojów Ookekuqa. Nazywa się to Słowem Stworzenia – można by to nazwać magicznym zaklęciem, choć ci, którzy znają Sztukę, nie używają tych słów.

– Słowo Stworzenia? – Isgrimnur zmarszczył brwi. – Po prostu słowo?

– I tak... i nie – odparł bezradnie Strangyeard. – W rzeczywistości nie jesteśmy pewni. O ile wiemy, Minneyar został wykuty przez karlaki, w twoim języku nazywa się ich dverningami, książę Isgrimnurze, a Smutek został wykonany przez Inelukiego w kuźni karlaków pod Asu’a. Tylko karlaki posiadały taką umiejętność, choć Ineluki także się jej nauczył. Być może karlaki przyłożyły też rękę do Ciernia albo przynajmniej wykorzystano ich wiedzę. W każdym razie możliwe, że gdybyśmy wiedzieli, w jaki sposób powstały miecze, jak połączono ze sobą elementy, może wtedy potrafilibyśmy powiedzieć, jak można ich użyć przeciwko Królowi Burz.

– Szkoda, że nie wypytałem dokładniej hrabiego Eolaira, kiedy był tutaj – powiedział Josua. – On przecież spotkał karlaki.

– Tak. I one opowiedziały mu o tym, jaki był ich udział w historii Białego Gwoździa – dodał ojciec Strangyeard. – Może się okazać, że istotne dla nas jest nie to, w jaki sposób zostały wykonane, ale że w ogóle istnieją. W każdym razie ja sam miałbym wiele pytań, gdybyśmy jeszcze kiedyś mogli się porozumieć z karlakami, a one zechciałyby z nami rozmawiać.

Josua przyglądał się duchownemu z zainteresowaniem.

– Widzę, że lubisz tę ciężką pracę, Strangyeardzie. Zawsze uważałem, że się marnujesz, odkurzając książki i wyszukując najbardziej niejasne punkty prawa kanonicznego.

Duchowny się zaczerwienił.

– Dziękuję, książę Josuo. Cokolwiek robię, jest to możliwe za sprawą twojej dobroci.

Książę machnął dłonią na ten komplement.

– W każdym razie choć ty, Binabik i pozostali wiele dokonaliście, wciąż jeszcze dużo pozostaje do zrobienia. Nieustannie dryfujemy na głębokiej wodzie, wyczekując brzegu... – Zamilkł. – Co to za hałas?

Isgrimnur usłyszał go już chwilę wcześniej, lecz teraz hałas ten wzniósł się nieco ponad wiatr.

– Jakby sprzeczka – powiedział i znieruchomiał, nasłuchując. – Nie, zbyt wiele głosów. – Wstał. – Na Młot Drora. Mam nadzieję, że nikt nie wywołał rebelii. – Sięgnął po swój miecz, Kvalnir, i uspokoił się nieco, czując jego ciężar. – A miałem nadzieję, że przeżyjemy jutro spokojny dzień, zanim wyruszymy.

Josua wstał.

– Nie ma co siedzieć i się zastanawiać.

Isgrimnur się zorientował, co się dzieje, gdy tylko wyszedł przed namiot.

– Pożar! – zawołał do pozostałych, którzy właśnie zaczęli za nim wychodzić. – Pali się co najmniej jeden namiot, ale chyba więcej się zajęło.

Między namiotami pędziły niewyraźne postacie, krzycząc i gestykulując. Mężczyźni przypinali pasy, przeklinając w zamieszaniu. Matki wyciągały z łóżek dzieci i wynosiły je na zewnątrz. Ścieżki między namiotami wypełnił przerażony tłum. Isgrimnur zobaczył, jak stara kobieta pada na kolana, płacząc głośno, choć znajdowała się daleko od najbliższych płomieni.

– Miej nas w opiece, Aedonie! – zawołał Josua. – Binabiku, Strangyeardzie, każcie przynieść wiadra i bukłaki, a potem weźcie część z tych szaleńców nad rzekę, potrzebujemy wody! Albo lepiej będzie, jak złożycie niektóre z tych nawoskowanych namiotów i sprawdzicie, ile można przynieść w nich wody! – Książę pobiegł w kierunku płomieni, a za nim Isgrimnur.

Płomienie sięgały teraz wysoko, rzucając na niebo pomarańczową łunę. Kiedy obaj z Josuą dotarli do ognia, w górę strzelił snop iskier, które zasyczały, lądując w brodzie Isgrimnura. Książę zdusił je dłonią, przeklinając.

TIAMAK OBUDZIŁ SIĘ i natychmiast zwymiotował; oddychał ciężko, z trudem łapiąc oddech. W głowie dudniło mu, jakby słyszał dzwonienie kościelnego dzwonu z Perdruin.

Wszędzie wokół widział płomienie, które wysysały powietrze i przykrywały go gorącymi falami. Wiedziony ślepym strachem zaczął się czołgać po śliskiej trawie podłogi namiotu w kierunku czegoś, co wydawało się dziurą chłodnej ciemności, gdy nagle jego twarz natrafiła na czarny śliski materiał. Przez chwilę siłował się, próbując go odsunąć, zdumiony dziwnym oporem, aż wreszcie materiał ustąpił, odsłaniając białą twarz zanurzoną w kałuży czarnej krwi. Oczy ofiary były wywrócone, a usta umazane krwią. Tiamak chciał krzyczeć, lecz usta miał pełne dymu i własnej żółci. Odwrócił się, krztusząc.

Nagle coś chwyciło go za ramiona i pociągnęło gwałtownie; czuł, że jest ciągnięty po trupie o bladej skórze, a potem przez ścianę ognia. Przez chwilę wydawało mu się, że już nie żyje. Rzucono coś na niego i zaczęto go obracać z taką samą gwałtownością, z jaką go wyciągano, a potem zdjęto to coś z niego i zorientował się, że leży na mokrej trawie. Płomienie skakały ku niebu tuż obok, lecz on był bezpieczny. Bezpieczny!

– Wrańczyk żyje – powiedział ktoś w pobliżu. Wydawało mu się, że rozpoznaje dźwięczny głos Sithijki, choć teraz brzmiał on o wiele ostrzej, przepełniony strachem i troską. – Camaris go wyciągnął. Nie wiem, jak rycerz obronił się przed zaśnięciem po tej truciźnie, ale on zabił dwóch Hikeda’ya. – Tiamak nie usłyszał odpowiedzi.

Przez kilka długich chwil leżał nieruchomo, oddychając czystym powietrzem, a potem przewrócił się na bok. Niedaleko stała Aditu; jej jasne włosy były brudne, a złocista twarz umazana błotem. U jej stóp leżała Geloë, przykryta częściowo płaszczem; jej muskularne, odsłonięte nogi lśniły od potu lub rosy. Tiamak patrzył, jak próbuje wstać.

– Nie, nie wstawaj – przemówiła do niej Aditu i cofnęła się o krok. – Na Gaj, Geloë, jesteś ranna.

Geloë uniosła głowę, drżąc z wysiłku.

– Nie – powiedziała. Jej głos, chrapliwy szept, ledwo docierał do Tiamaka. – Ja umieram.

Aditu pochyliła się i wyciągnęła do niej rękę.

– Pomogę ci...

– Nie! – zaprotestowała czarownica nieco silniejszym głosem. – Nie, Aditu, już za późno. Otrzymałam wiele ran. – Zakasłała i po jej brodzie popłynęła ciemna strużka lśniąca w blasku płonących namiotów. Tiamak wytężył wzrok. Za Geloë dostrzegł stopy i nogi – Camarisa, jak się domyślił, pozostała część jego ciała spoczywała w trawie, niewidoczna w jej cieniu. – Muszę iść. – Geloë spróbowała wstać, lecz nie miała tyle sił.

– Może będzie coś... – zaczęła Aditu.

Geloë zaśmiała się słabo i znowu zakaszlała, wypluwając krew.

– Czy myślisz, że... że nie wiem? – powiedziała. – Sama leczę ludzi od... od dawna. – Wyciągnęła drżące ramię. – Pomóż mi. Pomóż mi wstać.

Twarz Aditu, przepełniona smutkiem, przypominała teraz zupełnie twarz śmiertelnika. Chwyciła dłoń Geloë, pochyliła się i ujęła jej drugie ramię. Czarownica wstała powoli. Zachwiała się, lecz Aditu natychmiast ją podtrzymała.

– Muszę... iść. Nie chcę tutaj umierać. – Puściła Aditu i przeszła kilka chwiejnych kroków. Płaszcz opadł z jej ramion, odsłaniając nagie ciało, lśniące w blasku ognia. Jego znaczną część pokrywały rozległe, krwawe plamy. – Wrócę do mojego lasu. Pozwól mi odejść, póki jeszcze mogę.

Aditu wahała się jeszcze przez chwilę, lecz w następnej chwili cofnęła się i spuściła głowę.

– Niech będzie, jak chcesz, valada Geloë. Żegnaj, wybranko Ruyana. Żegnaj... przyjaciółko. Sinya’a du-n’sha e-d’treyesa inro.

Drżąc, Geloë uniosła ramiona i zrobiła kolejny krok. Wydawało się, że od ognia bije większy żar, gdyż Tiamak dojrzał ze swego miejsca, że czarownica zaczyna migotać. Jej postać zatraciła wyrazistość, aż wreszcie w miejscu, gdzie stała, pojawiła się chmura dymu lub cienia. Przez chwilę zdawało się, że ciemność zapada się w tym miejscu, jakby ktoś zbyt mocno ściągnął nitkę. Potem mrok dookoła znowu stał się gładki.

Sowa zatoczyła koło i przeleciała nisko nad targanymi wiatrem trawami. Jej ruchy były niezgrabne i sztywne; przez moment wydawało się, że spadnie na ziemię, lecz ona leciała ciężko przed siebie, aż wreszcie połknęła ją ciemność.

Tiamak opadł na ziemię, wciąż czując potężne walenie w głowie. Nie był pewien tego, co widział, lecz wiedział, że stało się coś strasznego. Tuż obok czaił się ogromny smutek. Nie śpieszył się, by go przywoływać.

Odgłosy, które dotąd były ledwie słyszalne, teraz zamieniły się w chaotyczne okrzyki. Tuż obok niego przebiegało wiele nóg; nagle noc wypełnił ruch. W pewnym momencie rozległ się syk pary, kiedy ktoś chlusnął wiadro wody w płomienie trawiące namiot Camarisa.

Chwilę później poczuł, jak silne ramiona Aditu chwytają go pod pachy.

– Stratują cię, dzielny Wrańczyku – powiedziała mu do ucha, odciągając go dalej od ognia w chłodną ciemność między namioty, których nie dosięgnął ogień. Zostawiła go na chwilę i niebawem powróciła z bukłakiem pełnym wody. Sithijka przyciskała go do spękanych ust Wrańczyka tak długo, aż zrozumiał, co to jest, i zaczął łapczywie pić.

W pewnej chwili nad Tiamakiem pojawił się ogromny cień, który opadł na ziemię tuż obok niego. Był to Camaris. Jego srebrzyste włosy, podobnie jak włosy Aditu, były popalone i sczerniałe. Z jego umazanej popiołem twarzy patrzyły przestraszone oczy. Tiamak podał mu bukłak i trącił łokciem, by także i on się napił.

– Boże, miej litość nad nami... – przemówił Camaris ochrypłym głosem. Patrzył oszołomiony na rozprzestrzeniający się ogień i krzyczący tłum, który próbował go ugasić.

Powróciła Aditu i usiadła obok nich. Kiedy Camaris wyciągnął w jej stronę rękę z bukłakiem, przyjęła go i pociągnąwszy jeden łyk, oddała.

– Geloë...? – spytał Tiamak.

Aditu pokręciła głową.

– Umiera. Odeszła.

– Kto... – Wciąż trudno było mu mówić. Czuł prawie niechęć do mówienia, lecz nagle zapragnął się dowiedzieć, mieć coś, co pozwoliłoby usprawiedliwić straszne wydarzenia. Wziął od Camarisa bukłak i zwilżył gardło. – Kto to był?

– Hikeda’ya – powiedziała, obserwując ludzi gaszących ogień. – Nornowie. Dzisiaj sięgnęło nas długie ramię Utuk’ku.

– Ja... ja próbowałem... wezwać pomoc. Ale nie mogłem.

Aditu skinęła głową.

– Kei-vishaa. To taka trucizna, która unosi się na wietrze. Zabija głos na jakiś czas i przynosi sen. – Spojrzała na Camarisa, który oparł się o ścianę namiotu. Głowę miał odchyloną do tyłu, a oczy zamknięte. – Nie wiem, jak on tak długo wytrzymał. Gdyby nie to, przybylibyśmy za późno. Na nic nie zdałoby się poświęcenie Geloë. – Odwróciła się do Wrańczyka. – Ani twoje, Tiamaku. Bez twojej pomocy sprawy potoczyłyby się inaczej: to ty znalazłeś miecz Camarisa. Przestraszył ich też ogień. Wiedzieli, że nie mają wiele czasu, i dlatego stali się nieostrożni. Gdyby nie to, wszyscy bylibyśmy tam teraz. – Wskazała na płonący namiot.

„Poświęcenie Geloë”. – Tiamak poczuł piekące łzy. – Ty, Która Czekasz, By Wszystko Zabrać – modlił się żarliwie – nie pozwól jej przepłynąć obok ciebie.

Zakrył twarz dłońmi. Nie chciał już o niczym myśleć.

JOSUA BIEGŁ PIERWSZY. Kiedy Isgrimnur wreszcie go dogonił, książę zdążył się już upewnić, że ogień został opanowany. Pożar nie zdążył rozprzestrzenić się daleko; objął zaledwie kilka najbliższych namiotów, których mieszkańcy w większości zdołali uciec. Wśród nich był Sangfugol. Stał ubrany tylko w długą koszulę i rozglądał się otumaniony.

Upewniwszy się, że wszystko, co można było zrobić, zostało zrobione, Isgrimnur poszedł za Josuą do Camarisa, Sithijki i Tiamaka, którzy odpoczywali nieopodal. Wszyscy byli pokrwawieni i osmaleni, lecz Isgrimnur nie miał wątpliwości, że będą żyli.

– Ach, dzięki niech będą miłościwemu Aedonowi, że przeżyłeś, sir Camarisie – powiedział Josua, klękając u boku rycerza. – Słuszne były moje obawy, że to twój namiot płonie, kiedy ujrzeliśmy pożar. – Zwrócił się do Aditu, która z całej trójki wydawała się najbardziej przytomna: – Kogo straciliśmy? Słyszałem, że w namiocie są ciała.

Aditu podniosła wzrok.

– Chyba Geloë. Odniosła wiele ran. Umiera.

– Co za dzień! Co za przeklęty dzień! – Głos Josui załamał się. Wyrwał kępę trawy i cisnął ją o ziemię. Z trudem potrafił nad sobą zapanować. – Czy ona jest jeszcze tutaj? A pozostali?

– Nie ma wśród nich Geloë – powiedziała. – Ci trzej w namiocie są Nornami, jak wy ich nazywacie. Geloë odeszła do lasu.

– Co? – Josua patrzył na nią zdumiony. – Jak to odeszła do lasu? Mówiłaś, że nie żyje!

– Jest umierająca. – Aditu rozłożyła palce. – Myślę, że nie chciała, byśmy widzieli jej ostatnie chwile. Ona była inna, Josuo, bardziej niż ci się wydaje. Odeszła.

– Odeszła?

Sithijka pokiwała wolno głową.

– Tak.

Książę wykonał znak Drzewa i skłonił głowę. Kiedy ją uniósł, łzy płynęły po jego policzkach. Isgrimnur wiedział, że nie są to łzy od dymu. On także poczuł chłód cienia, jaki padł na niego, kiedy dowiedział się o stracie Geloë. Miał teraz zbyt wiele innych zajęć, by się nad tym zastanawiać, lecz doświadczony w wielu bitwach, wiedział, że przyjdzie chwila smutnej refleksji.

– Zostaliśmy zaatakowani w samo serce – przemówił z goryczą książę. – Jak im się udało ominąć straże?

– Ten, z którym walczyłam, był mokry – powiedziała Aditu. – Może przedostali się przez rzekę.

Josua zaklął.

– Okazaliśmy brak rozwagi, a ja w szczególności. Dziwne wydawało mi się, że Nornowie tak długo dają nam spokój; moje środki okazały się niewystarczające. Czy byli inni poza tą trójką?

– Myślę, że nie – odparła Aditu. – Wystarczyliby ci, gdyby nie dopisało nam szczęście. Gdybyśmy z Geloë nie wyczuły, że dzieje się coś złego, a potem Tiamak nie domyślił się w jakiś sposób i nie przybył do namiotu, ta opowieść miałaby inny koniec. Chcieli chyba zabić Camarisa albo przynajmniej go zabrać.

– Ale dlaczego? – Josua spojrzał na starego rycerza, a potem ponownie na Aditu.

– Nie wiem. Ale zanieśmy jego i Tiamaka w cieplejsze miejsce. Camaris odniósł przynajmniej jedną ranę, może więcej, a Tiamak jest chyba poparzony.

– Na Aedona, masz rację – rzekł Josua. – Bezmyślny. Jestem zupełnie bezmyślny. Jedną chwilę. – Odwróciwszy się, przywołał kilku żołnierzy i rozesłał ich do strażników, by przeszukali obóz. – Nie wiemy, czy nie było więcej Nornów lub innych napastników – powiedział. – Albo chociaż dowiemy się, w jaki sposób dostali się niepostrzeżenie do naszego obozu.

– Śmiertelnikom trudno jest zobaczyć Urodzonych w Ogrodzie, jeśli oni tego nie chcą – odparła Aditu. – Czy możemy teraz zabrać Camarisa i Tiamaka?

– Oczywiście. – Josua przywołał dwóch spośród mężczyzn noszących wiadra z wodą. – Wy tam, chodźcie nam pomóc! – Zwrócił się do Isgrimnura: – Czterech powinno wystarczyć do przeniesienia ich, chociaż Camaris jest tak ogromny. – Potrząsnął głową. – Aditu ma rację. Za długo kazaliśmy im czekać.

Książę bywał już w takich sytuacjach wcześniej i wiedział, że zbytni pośpiech jest równie szkodliwy jak nadmierna opieszałość.

– Myślę, że lepiej będzie, jeśli spróbujemy znaleźć coś, na czym moglibyśmy ich przenieść – powiedział Isgrimnur. – Z jednego z ocalałych namiotów moglibyśmy zrobić nosze.

– Dobrze. – Josua wstał. – Aditu, nie zapytałem, czy ty sama nie odniosłaś ran, które wymagają opatrzenia.

– Tylko takie, którymi sama mogę się zająć, książę Josuo. Myślę, że kiedy ci dwaj zostaną opatrzeni, powinniśmy zebrać najbardziej zaufanych i porozmawiać.

– Zgoda. Mamy wiele do omówienia. Spotkamy się za godzinę w namiocie Isgrimnura. Dobrze, Isgrimnurze? – Książę rozglądał się przez chwilę, a potem znowu odwrócił się do Sithijki: – Właśnie chciałem powiedzieć, że trzeba poprosić Geloë, by przyszła opatrzyć rannych...

Aditu wykonała gest, składając dłonie przed sobą.

– Jeszcze nie raz będzie nam jej brakowało.

TO JA, JOSUA – ZAWOŁAŁ KSIĄŻĘ, zbliżając się do wejścia namiotu. Kiedy wszedł do środka, Gutrun wciąż trzymała w dłoni nóż. Księżna, z miną osaczonego i rozwścieczonego borsuka, gotowa była bronić siebie i Vorzhevy przed każdym możliwym niebezpieczeństwem. Na widok Josui opuściła nóż, lecz jej twarz wciąż wyrażała niepokój.

– Co się dzieje? Słyszałyśmy krzyki. Czy mój mąż jest z tobą?

– Jest bezpieczny, Gutrun. – Josua podszedł do łóżka i pochylając się, przyciągnął do siebie Vorzhevę. Pocałował ją w czoło. – Ale zaatakowali nas wysłannicy Króla Burz. Straciliśmy tylko jedną osobę, ale strata jest bardzo dotkliwa.

– Kto? – Vorzheva chwyciła go za ramiona, kiedy próbował się wyprostować.

– Geloë.

Vorzheva nie potrafiła stłumić okrzyku rozpaczy.

– Trzej Nornowie zaatakowali Camarisa – wyjaśnił Josua. – Aditu, Geloë i Wrańczyk Tiamak przyszli mu z pomocą. Nornowie zginęli, ale Aditu twierdzi, że Geloë otrzymała śmiertelną ranę. – Pokręcił głową. – Ona była chyba spośród nas najmądrzejsza. Nikt nie będzie w stanie zająć jej miejsca.

Vorzheva cofnęła się zdumiona.

– Dopiero co była tutaj. Przyszły z Aditu mnie odwiedzić. A teraz nie żyje? – W jej oczach zalśniły łzy.

Josua przytaknął jej smutno.

– Ja też przyszedłem sprawdzić, czy jesteś bezpieczna. Muszę wracać do Isgrimnura i pozostałych, by się naradzić, co dalej robić, co to może oznaczać. – Raz jeszcze pochylił się i ucałował żonę. – Nie śpijcie, dopóki nie przyślę wam strażnika, a ty, Gutrun, miej nóż w pogotowiu.

– Nikt inny nie został ranny? Gutrun mówiła, że widziała ogień.

– Palił się namiot Camarisa. Chyba tylko jego zaatakowano. – Ruszył w kierunku drzwi.

– Josuo – odezwała się Vorzheva. – Jesteś pewien? Nasz obóz jest tak duży.

Książę pokręcił głową.

– Niczego nie jestem pewien, ale na razie nikt nie doniósł o innych atakach. Przyślę do was kogoś, by was strzegł. Teraz muszę już iść, Vorzhevo.

– Niech idzie, pani – Gutrun zwróciła się do Vorzhevy. – Połóż się i spróbuj zasnąć. Pamiętaj o dziecku.

Vorzheva westchnęła. Josua ścisnął jej dłoń, po czym odwrócił się i wyszedł.

ISGRIMNUR PODNIÓSŁ WZROK, kiedy książę pojawił się w kręgu jego ogniska. Grupa mężczyzn czekających cierpliwie na Josuę cofnęła się, przepuszczając go.

– Josuo... – zaczął Isgrimnur, lecz książę nie dał mu skończyć.

– Byłem głupi, Isgrimnurze. Nie wystarczy posłać żołnierzy, by przeszukiwali obóz w poszukiwaniu śladów Nornów. Na Krew Aedona, dopiero teraz to zrozumiałem. Sludigu! – zawołał. – Czy jest gdzieś w pobliżu Sludig?

– Jestem, książę Josuo. – Rimmersman wysunął się do przodu.

– Niech żołnierze przeszukają obóz i sprawdzą, czy są wszyscy, szczególnie ci, którzy mogliby być zagrożeni. Binabik i Strangyeard byli ze mną aż do pożaru, co nie znaczy, że są bezpieczni. Może chcieli tylko odwrócić naszą uwagę. Moja bratanica, Miriamele; poślij zaraz kogoś do jej namiotu. I do Simona, chociaż on może być z Binabikiem. – Josua zmarszczył brwi. – Jeśli chcieli Camarisa, to pewnie chodziło im o miecz. Simon nosił go przez jakiś czas, więc może i jemu grozi niebezpieczeństwo. Ależ ze mnie głupiec.

Rozległo się chrząknięcie Isgrimnura.

– Posłałem już Freosela do Miriamele, Josuo. Wiedziałem, że udasz się do lady Vorzhevy, i sam uznałem, że nie można czekać.

– Dziękuję ci, Isgrimnurze. Rzeczywiście byłem u Vorzhevy. Ona i Gutrun są bezpieczne. Wstyd mi, że musisz za mnie myśleć.

Isgrimnur pokręcił głową.

– Miejmy nadzieję, że i księżniczka jest bezpieczna.

– Freosel poszedł do Miriamele – Josua zwrócił się do Sludiga – więc masz o jednego mniej do sprawdzenia. Zajmij się resztą. I postaw dwóch strażników przed moim namiotem. Lepiej mi się będzie myślało, wiedząc, że ktoś pilnuje Vorzhevy.

Rimmersman skinął głową. Przywołał znaczną grupę żołnierzy błąkających się bez celu wokół obozu Isgrimnura i odszedł na ich czele.

– A teraz zaczekajmy i zastanówmy się – zwrócił się Josua do Isgrimnura.

PRZED UPŁYWEM GODZINY powróciła Aditu, a z nią Binabik i ojciec Strangyeard. Obaj poszli z Sithijką, by się upewnić, że Camaris i Tiamak mają wszystko co trzeba pod opieką jednej z uzdrowicielek z Nowego Gadrinsett. Zbliżając się do ogniska, wszyscy troje pogrążeni byli w ożywionej dyskusji.

Aditu opowiedziała Josui i pozostałym o tym, co wydarzyło się nocą. Mówiła ze spokojem, lecz Isgrimnur zauważył, że choć dobiera słowa z taką samą starannością jak zawsze, jej twarz wyraża ogromny niepokój. Wiedział, że zaprzyjaźniły się z Geloë; najwyraźniej Sithowie odczuwali smutek tak samo jak śmiertelnicy. Tym bardziej stała mu się bliska, choć zaraz zgromił się za takie myśli. Dlaczego nieśmiertelni mieliby odczuwać cierpienie w mniejszym stopniu od śmiertelników? Z tego, co wiedział, wycierpieli dotąd przynajmniej tyle samo.

– A zatem – Josua rozejrzał się po zebranych – nie znaleźliśmy śladów mówiących, że zaatakowano jeszcze kogoś. Dlaczego więc wybrali Camarisa?

– Myślę, że jednak musi być coś w tym poemacie o trzech Wielkich Mieczach – odezwał się Isgrimnur. Nie lubił takich rzeczy; powodowały, że czuł się, jakby usuwał mu się grunt pod nogami, ale w takim świecie się znalazł. Z tęsknotą wspominał świat wyraźnie określonych rzeczy z czasów swojej młodości. Nawet najgorsze z nich, jak wojny, w całej swojej okropności nie były tak utkane dziwnymi zaklęciami i tajemniczymi wrogami. – Z pewnością zaatakowali Camarisa z powodu Ciernia.

– A może chodziło im o sam miecz – wtrącił Binabik. – A Camaris nie był tu najważniejszy.

– Wciąż nie rozumiem, w jaki sposób nieomal udało im się go pokonać – powiedział Strangyeard. – Co to za trucizna, o której mówiłaś, Aditu?

– Kei-vishaa. W rzeczywistości nie jest to trucizna: my, Urodzeni w Ogrodzie, używamy tego w Gaju, kiedy nadchodzi czas odtańczenia końca roku. Ale można wykorzystać ją i w taki sposób, by przyniosła długi i ciężki sen. Przyniesiono to z Venyha Do’sae. Moi ludzie używali tego, kiedy tutaj przybyli, w celu pozbycia się niebezpiecznych zwierząt – niektóre z nich były ogromnymi bestiami, jakich już nie ma w Osten Ard – z miejsc, w których chcieli wybudować swoje miasta. Wiedziałam, że dzieje się coś złego, gdy tylko poczułam ten zapach. My, Zida’ya, nigdy nie używamy tego poza ceremonią odtańczenia końca roku.

– W jaki sposób jest to wtedy wykorzystywane? – spytał archiwista zafascynowany.

Aditu spuściła wzrok.

– Wybacz, dobry Strangyeardzie, ale nie mogę tyle mówić. Nie wiem nawet, czy dobrze zrobiłam, wspominając o tym. Jestem zmęczona.

– Nie będziemy wypytywać o rytuały twojego ludu – wtrącił Josua. – Mamy ważniejsze rzeczy do omówienia. – Spojrzał nieco rozzłoszczony na Strangyearda, który natychmiast zwiesił głowę. – Wystarczy, że wiemy, w jaki sposób udało im się zaatakować Camarisa, tak że nie podniósł alarmu. Na nasze szczęście Tiamak wykazał na tyle przytomności umysłu, by zaprószyć ogień. Odtąd musimy wprowadzić porządek przy rozbijaniu obozu. Ci, którzy w jakikolwiek sposób mogą być zagrożeni, będą rozbijać swoje namioty blisko siebie w środku obozu, tak byśmy spali w zasięgu wzroku. Moja wina, że uległem prośbie Camarisa i pozwoliłem mu mieszkać samotnie. Zlekceważyłem swoje obowiązki.

Isgrimnur nachmurzył się.

– Wszyscy musimy bardziej uważać.

Kiedy zaczęli dyskutować o innych środkach, jakie należało przedsięwziąć, pojawił się Freosel.

– Wybacz, Wasza Wysokość, ale księżniczki nie ma w namiocie i nikt jej ostatnio nie widział.

Josua uniósł się zaniepokojony.

– Nie ma jej? Aedonie, miej nas w opiece, czyżby Vorzheva miała rację? Czyżby chodziło im o księżniczkę? – Wstał. – Nie mogę siedzieć tutaj, gdy tymczasem ona może być w niebezpieczeństwie. Musimy przeszukać cały obóz.

– Sludig już to robi – wtrącił łagodnie Isgrimnur. – Wprowadzimy tylko dodatkowe zamieszanie.

Książę usiadł ponownie.

– Masz rację. Trudno będzie siedzieć i czekać.

Zaledwie podjęli na nowo dyskusję, gdy powrócił Sludig z ponurą miną. Wręczył Josui kawałek pergaminu.

– Znalazłem to w namiocie młodego Simona.

Książę przeczytał szybko wiadomość i cisnął ją ze złością na ziemię. Po chwili schylił się, podniósł zgnieciony skrawek i podał trollowi, lecz na jego twarzy wciąż malował się gniew.

– Wybacz, Binabiku, nie powinienem był tego robić. Zdaje się, że to dla ciebie. – Wstał. – Hotvig!

– Tak, książę Josuo. – Thrithing znalazł się natychmiast u boku księcia.

– Miriamele odjechała. Weź tylu swoich jeźdźców, ilu znajdziesz teraz. Prawdopodobnie pojechała w kierunku Erkynlandu, więc szukajcie przede wszystkim na zachód od obozu. Ale nie dajcie się zwieść. Może wyruszyła w innym kierunku, żeby potem skręcić na zachód.

– Co? – Isgrimnur spojrzał na niego zdumiony. – Jak to odjechała?

Binabik podniósł wzrok znad pergaminu.

– Napisał to Simon. Wydaje się, że pojechał razem z nią, ale pisze, że postara się przywieźć ją z powrotem. – Troll najwyraźniej usiłował zachować pogodny wyraz twarzy. – Zastanawiam się, kto kogo prowadzi. Wątpię, by Simonowi udało się ją przekonać do szybkiego powrotu.

Josua machnął dłonią niecierpliwie.

– Jedź, Hotvigu. Bóg jeden wie, jak dawno temu wyjechali. Właściwie, ponieważ jesteście najszybszymi jeźdźcami, od razu jedźcie na zachód; my przeszukamy pozostały teren. – Odwrócił się do Sludiga. – Będziemy jechali wokół obozu, zataczając coraz szersze koła. Spotkamy się przy koniach. Pójdę osiodłać Vinyafoda. – Zwrócił się do Isgrimnura: – Idziesz?

– Oczywiście. – Isgrimnur przeklinał samego siebie w myśli.

„Powinienem był się domyślić, że coś się dzieje – pomyślał. – Od czasu, jak przyjechaliśmy tutaj, była taka cicha, taka smutna i zamknięta w sobie. Josua nie widział tego, ale ja tak. Dlaczego pojechała tam sama, nawet jeśli uważa, że powinniśmy jechać bezpośrednio do Erkynlandu? Co za uparty dzieciak? I jeszcze Simon. Miałem o nim lepsze zdanie”.

Isgrimnur chrząknął i wstał nieszczęśliwy na samą myśl o nocy spędzonej w siodle i o tym, co to będzie znaczyło dla jego i tak już chorych pleców.

DLACZEGO ONA SIĘ NIE BUDZI? – dopytywał się Jeremias. – Nic nie można zrobić?

– Cicho, chłopcze, robię, co mogę. – Księżna Gutrun pochyliła się i znowu dotknęła twarzy Leleth. – Jest chłodna, nie ma gorączki.

– W takim razie, co jej jest? – Jeremias wydawał się coraz bardziej przestraszony. – Próbowałem ją obudzić, ale ona wciąż leży.

– Dam jej jeszcze jeden koc – powiedziała Vorzheva.

Wcześniej zrobiła miejsce dla dziewczynki obok siebie na łóżku, lecz Gutrun sprzeciwiła się temu, z obawy, że dziewczynka zapadła na jakąś zaraźliwą chorobę. Tak więc Jeremias ułożył ostrożnie bezwładną Leleth na kocu na ziemi.

– Ty leż spokojnie, a ja już zajmę się dzieckiem – odparła księżna. – Niepotrzebnie tyle hałasu i zamieszania.

W wejściu ukazał się książę Josua z niezwykle zatroskaną twarzą.

– Czy już nie dość złego? Strażnik mówi, że ktoś jest chory. Vorzhevo, dobrze się czujesz?

– To nie o mnie chodzi, Josuo. Mała Leleth nie może się obudzić.

Do namiotu wszedł Isgrimnur.

– Przejechaliśmy kawał drogi i ani śladu Miriamele – burknął. – Może Hotvigowi i jego ludziom się poszczęści.

– Miriamele? – spytała Vorzheva. – Czy jej także coś się stało?

– Odjechała z młodym Simonem – wyjaśnił ponuro Josua.

– Co za przeklęta noc – jęknęła Vorzheva. – Dlaczego to wszystko się dzieje?

– Szczerze mówiąc, nie sądzę, by to był jego pomysł. – Isgrimnur pochylił się i objąwszy swoją żonę, pocałował ją w szyję. – Zostawił list, w którym pisze, że spróbuje przywieźć ją z powrotem. – Książę zmrużył oczy. – Dlaczego ta dziewczyna leży tutaj? Czy i ona ucierpiała w pożarze?

– Ja ją przyniosłem – odpowiedział Jeremias przestraszony. – Księżna Gutrun prosiła mnie, bym się nią opiekował tej nocy.

– Chciałam, żeby Vorzheva miała spokój. – Gutrun najwyraźniej też była zmieszana. – To nie miało być na długo, tylko na czas, kiedy Geloë szła spotkać się z wami.

– Byłem z nią przez cały wieczór – wyjaśnił Jeremias. – Po tym, jak ona zasnęła, i ja zasnąłem. Nie chciałem, ale byłem zmęczony.

Josua odwrócił się i spojrzał łagodnym wzrokiem na młodzieńca.

– Nie zrobiłeś niczego złego, zasypiając. Mów dalej.

– Obudziłem się, gdy ludzie zaczęli krzyczeć o pożarze. Pomyślałem, że Leleth się przestraszy, więc poszedłem do niej, by jej powiedzieć, że jestem z nią. Siedziała z otwartymi oczami, ale chyba nic do niej nie docierało. A potem opadła na plecy i zamknęła oczy, jakby zasnęła. Tylko że nie mogłem jej dobudzić! Próbowałem, ale nie mogłem. Wtedy przyniosłem ją tutaj, żeby prosić o pomoc księżną Gutrun. – Głos Jeremiasa załamał się.

– Nie zrobiłeś niczego złego, Jeremiasie – powtórzył książę. – Teraz chcę, byś coś dla mnie zrobił.

Chłopiec wciągnął głęboko powietrze, powstrzymując płacz.

– C...co, Wasza Wysokość?

– Idź do namiotu Isgrimnura i sprawdź, czy powrócił już Binabik. Troll zna się na leczeniu. Może on pomoże małej Leleth.

Jeremias ruszył natychmiast, zadowolony, że może się na coś przydać.

– Sam już nie wiem, co myśleć o tym wszystkim, co się wydarzyło dzisiejszej nocy, ale bardzo niepokoję się o Miriamele. Wszystko przez ten jej upór. – Josua ścisnął ze złością rąbek koca Vorzhevy.

Leleth wciąż leżała nieruchomo, kiedy powrócił Jeremias z Binabikiem i Aditu. Troll obejrzał dokładnie dziewczynkę.

– Widywałem już ją w takim stanie – powiedział. – Ona odeszła w jakieś inne miejsce, może na Ścieżkę Snów albo gdzie indziej.

– Ale chyba nigdy dotąd nie trwało to tak długo – powiedział Josua. – Wydaje mi się, że może to mieć coś wspólnego z wydarzeniami dzisiejszej nocy. Aditu, czy może to być wpływ trucizny Nornów?

Sithijka klęknęła obok Binabika i uniosła powieki dziewczynki, po czym przyłożyła palce pod uchem Leleth, by sprawdzić, jak szybko bije jej serce.

– Nie sądzę. Gdyby Kei-vishaa rozprzestrzeniła się tak daleko, wtedy i on – wskazała na Jeremiasa – zostałby nią dotknięty.

– Patrzcie! – zawołał Jeremias podekscytowany. – Porusza ustami!

Choć Leleth wciąż wydawała się pogrążona w głębokim śnie, jej usta rzeczywiście otwierały się i zamykały, jakby zamierzała przemówić.

– Cicho. – Josua nachylił się nad nią, a pozostali zamarli w bezruchu.

Usta Leleth wciąż się poruszały. Wreszcie wydobył się z nich szept:

– ...Słuchajcie mnie...

– Powiedziała coś! – zawołał Jeremias, lecz zaraz umilkł zgromiony spojrzeniem Josui.

– ...Przemówię. Odchodzę. Zostało mi już mało czasu. – Głos, który wydobywał się z ust dziewczynki, choć słaby i zduszony, brzmiał dziwnie znajomo. – Myślę, że Nornowie stanowią poważniejszy problem, niż się spodziewamy. Prowadzą jakby podwójną grę... Dzisiejsza noc nie była podstępem, ale czymś jeszcze bardziej subtelnym...

– Co jej się stało? – przemówiła nerwowo Gutrun. – Nigdy dotąd nie mówiła, a teraz mówi tak jakoś dziwnie.

– To mówi Geloë – powiedziała Aditu ze spokojem, jakby rozpoznała kogoś, kto nadchodzi drogą.

– Co? – Księżna otworzyła szeroko oczy i zrobiła znak Drzewa. – Co to za czary?

Sithijka nachyliła się do ucha Leleth.

– Geloë? – odezwała się. – Słyszysz mnie?

Jeśli rzeczywiście była to Geloë, to wydawało się, że nie słyszy swojej przyjaciółki.

– ...Pamiętajcie o śnie Simona... fałszywy posłaniec. – Zapadła cisza. Kiedy głos odezwał się ponownie, brzmiał jeszcze ciszej, tak że wszyscy obecni w namiocie wstrzymali oddech, by nie zagłuszyć ani słowa. – ...Umieram. Leleth jest tutaj w pewnym sensie ze mną, w tym... w tym ciemnym miejscu. Najdziwniejsze jest to, że nigdy do końca jej nie zrozumiałam. Myślę, że przemawiam jej ustami, lecz nie wiem, czy ktoś mnie słyszy. Mój czas się kończy. Pamiętajcie: wystrzegajcie się fałszywego posłańca...

Znowu nastąpiła długa chwila ciszy. Kiedy wszyscy byli pewni, że nic już więcej nie usłyszą, Leleth znowu poruszyła ustami.

– Odchodzę. Nie opłakujcie mnie. Żyłam długo i robiłam to, co chciałam. Jeśli pozostanę w waszej pamięci, to nie zapominajcie, że las był moim domem. Dopilnujcie, by go uszanowano. Spróbuję odesłać Leleth z powrotem, chociaż ona nie chce odejść. Żegnajcie. Pamiętajcie...

Głos zamilkł. Dziewczynka leżała niczym martwa.

Josua podniósł wzrok. Jego oczy lśniły od łez.

– Do końca – powiedział, jakby ze złością. – Do końca chciała nam pomóc. Ach, Boże litościwy, była dzielną duszą.

– Starą duszą – powiedziała cicho Aditu. Wydawała się bardzo poruszona.

Siedzieli jeszcze jakiś czas w ponurym milczeniu, lecz Leleth się nie poruszyła. Teraz nieobecność Geloë wydawała się jeszcze bardziej dotkliwa. I w oczach pozostałych pojawiły się łzy smutku i strachu, kiedy w pełni zdali sobie sprawę ze straty, jaką ponieśli. Książę zaczął mówić cicho o mądrej kobiecie z lasu, chwaląc jej rozum, odwagę i dobroć, lecz nikt poza nim nie miał siły, by przyłączyć się do niego. Wreszcie odesłał wszystkich na spoczynek. Aditu wyjaśniła, że nie potrzebuje snu, i została, by czuwać nad dziewczynką, gdyby ta obudziła się w nocy. Josua położył się w ubraniu obok swojej żony, gotowy na każde nowe nieszczęście. Chwilę później zapadł w głęboki sen.

Obudził się rano i ujrzał Aditu wciąż czuwającą przy Leleth. Bez względu na to, gdzie duch dziewczynki podróżował z Geloë, jeszcze nie powrócił.

Niedługo potem do obozu wrócili Hotvig i jego ludzie: zmęczeni i z pustymi rękami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: