Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Winnica Rose - ebook

Data wydania:
20 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Winnica Rose - ebook

Rose uwielbia gotować, a francuską kuchnię ma w małym palcu. Gdy jednego dnia traci chłopaka i pracę, jest zupełnie załamana. Nic jej nie trzyma w Londynie, korzysta więc z oferty złożonej przez brata – ma w Australii zająć się domem właściciela winnicy. Oferta jest z małym haczykiem. Na miejscu Rose ma wykonać dla brata dodatkowe, tajne zadanie.

Mark znakomicie zna się na winie. Od miesięcy rozpaczliwie próbuje ocalić od upadku swoją winnicę, której poświęcił całe zawodowe życie. Jego żona wyjechała z kochankiem i pozostawiła go z małymi dziećmi. Dlatego Mark szuka kogoś, kto ogarnie domowy chaos.

Tak trafia na Rose.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-130-7
Rozmiar pliku: 938 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Gdyby kiedykolwiek miało dojść do apokalipsy zombie, to tu właśnie by się zaczęła, pomyślała Rose, drżąc w lodowatych podmuchach wiatru, który do doliny Shingle trafił chyba prosto z Antarktyki. Równe rzędy bezlistnych, powykręcanych krzewów winnych pokrywały ziemię aż po horyzont, odcinając się ostro od bladoszarego nieba. W oddali widać było ciemną plamę – zakładała, że to wzgórza Shingle. Wyglądały jak zgubiona przez jakiegoś olbrzyma pognieciona chusteczka do nosa.

Było dziwnie cicho. Wiatr rozwiewał jej włosy. Tupała mocno i machała rękami, na próżno próbując przywrócić krążenie w zgrabiałych kończynach. Palce skostniały jej zupełnie, kiedy godzinami zaciskała je na kierownicy swojego małego żółtego samochodzika. Kiedy tydzień temu w Sydney zdecydowała się go kupić, zapomniała sprawdzić, czy działa ogrzewanie.

To był pierwszy błąd. Drugi – brak jakichkolwiek ciepłych ciuchów w walizce. Nigdy nie przypuszczała, że w Australii może być tak zimno. Krajobraz wokół zdecydowanie nie przypominał folderów reklamowych ze zdjęciami słońca, plaży i desek surfingowych, które – jak uważała do tej pory – były tu na porządku dziennym przez cały rok. Serial „Zatoka serc” miał tu sporo na sumieniu. Dżinsy, półbuty i bluzka – wprawdzie z długim rękawem, ale co z tego – nie zapewniały specjalnej ochrony przed lodowatym wiatrem.

Parę minut wcześniej koła jej samochodu ugrzęzły w błocie na drodze obsadzonej wzdłuż drzewami. Na wybojach uderzała głową o dach malutkiego pojazdu. Miała za sobą długą, ale stosunkowo prostą drogę – przynajmniej od momentu, kiedy uciekła przed zachłannymi mackami miasta i przejechała mostem Harbour Bridge w kierunku północnym. Wytwórnię win Kalkari Wines znalazła dość łatwo dzięki drewnianemu drogowskazowi. Na rozpadającej się desce ktoś czarnymi literami z licznymi zawijasami napisał nazwę przy drodze z Eumeralli, niewielkiej miejscowości w samym centrum doliny.

Jako dziecko, w ogródku za domem, Rose ze swoim bratem Henrym często bawiła się w wykopywanie tunelu aż do Australii. Nawet kiedy jego ta zabawa już znudziła, ona nie chciała się poddawać – wykopywała w końcu dziurę tak wielką, że cała się do niej mieściła. Ich mama dostawała na ten widok szału i kazała im natychmiast dziurę zakopywać, krzycząc, że Rose uszkodziła korzenie jej ukochanych hortensji i że mogła się udusić, przywalona przez zwały ziemi. Rose zapamiętała frustrację spowodowaną tą niesprawiedliwością. W końcu ciężko się napracowała przy wykopywaniu tunelu. Teraz jednak czuła się tak, jakby w końcu udało jej się przejść przez wykop na drugą stronę.

Niestety Australia w ogóle nie spełniała jej oczekiwań.

Westchnęła z rezygnacją, nabrała głęboko do płuc lodowatego powietrza i podeszła do drzwi winiarni – niskiego budynku z drewna i kamienia, znajdującego się obok parkingu. Za nim wznosiła się duża szopa z dachem z blachy falistej o mocno przemysłowym wyglądzie. Tablica koło drzwi informowała, że winiarnia otwarta jest od dziesiątej do szesnastej. Rose spojrzała na zegarek – było ciut po jedenastej. Nacisnęła klamkę, ale drzwi nawet nie drgnęły. Przez zakurzoną szybę mogła dostrzec kilka beczek na wino i szynkwas ciągnący się przez całą długość sali.

Z prawej strony zaskrzeczała ponuro sroka. Jedna wróży smutek, przypomniała sobie stare angielskie powiedzenie. Znaki widziała wszędzie – od złych wiadomości chodzących parami po czarnobiałe ptaki zwiastujące nieszczęście. Cóż... nie wygląda to dobrze.

Starając się zignorować srokę, która patrzyła na nią pytająco z przechyloną głową, Rose skręciła w lewo, ominęła parking i ruszyła drugim podjazdem, tym z tabliczką „Własność prywatna”. Po chwili zobaczyła dom – i zaniemówiła z wrażenia. Nawet w tak ponury dzień był to niesamowity widok – ściany z piaskowca z ogromnymi prostokątnymi oknami, dach z ciemnych łupków z wystającymi oknami facjatkowymi i kominami na obu końcach. Po obu stronach ogromnych drewnianych drzwi stały imponujące kolumny z piaskowca, a kwadratowy ganek był otoczony bujnymi krzewami lawendy w zaśniedziałych miedzianych donicach. Patrząc na dom na tle wzgórz, kobieta pomyślała, że nigdy jeszcze nie widziała czegoś tak onieśmielającego ani tak pięknego. Miała dziwne uczucie déjà vu – jakby już go gdzieś kiedyś widziała albo znała…

Opanuj się, dziewczyno!

Rose ze zdenerwowania słyszała własne tętno w uszach. Nie lubiła zaskakujących zwrotów akcji w życiu. Za wszystko teraz winiła Henry’ego. Z lekkim niepokojem, czując się jak natręt, nieśmiało zapukała do drzwi.

A potem zapukała jeszcze raz, tym razem głośniej.

Nikt nie odpowiadał. Obeszła dom i znalazła na tyłach werandę zarzuconą najrozmaitszymi dziecięcymi rzeczami – zardzewiałymi rowerkami, na wpół zburzoną wieżą z klocków i dużym wyborem zabłoconych kaloszy w różnych rozmiarach. W błocie grzebało kilka brązowych kur. Wreszcie jakaś oznaka życia.

– Dzień dobry! – zawołała Rose. – Czy jest tu ktoś?

Ain’t nobody here but us chickens¹, przypomniał jej się wers starej jazzowej melodii.

W tym właśnie momencie usłyszała pomruk silnika i grzechot opon na żwirze. Obiegła dom i zobaczyła poobijany samochód terenowy, który właśnie z piskiem hamulców i wśród fontanny żwiru zatrzymał się przed drzwiami frontowymi. Przyglądała się, jak szczupła platynowa blondynka (w takiej puchowej kurtce i włóczkowej czapce równie dobrze mogłaby spacerować po St. Moritz) wysiada z auta. Z bliska zobaczyła, że kobieta ma brzoskwiniową, idealną cerę, a w nosie mały brylantowy kolczyk. Wyglądała na jakieś siedemnaście lat.

– Dzień dobry – zaczęła Rose. – Ja… Nie byłam pewna, czy ktokolwiek jest w domu.

Od tego rozpaczliwego zimna zaczęła szczękać zębami.

– Nie ma sprawy – odpowiedziała dziewczyna, odgarniając jasne włosy. – Jesteś pewnie tą nową au pairką.

– To właśnie ja – przyznała Rose, ale nawet w jej własnych uszach nie brzmiało to zbyt przekonująco. Jeszcze dwa tygodnie wcześniej w najgorszych koszmarach nie przypuszczałaby, że znajdzie się na drugim końcu świata, udając opiekunkę do dzieci w takiej dziurze zabitej dechami. Może nie była superszczęśliwa, ale była całkiem zadowolona z życia, miała stałą pracę, mieszkanie i chłopaka. Teraz jednak dryfowała bezwładnie, odcięta od wszystkiego, co uważała za pewnik.

Musi mi się udać.

Dziewczyna spojrzała na Rose tak przenikliwie, że kobieta niemal straciła panowanie nad sobą.

– Dobrze. Dzwonili z agencji, że kogoś przyślą. Pani B ma duże problemy z plecami i na chwilę obecną sytuacja jest zupełnie do chrzanu. Lepiej wejdź do środka – stwierdziła blondynka. – Tu panuje zupełne szaleństwo, a już on to – jak by to powiedzieć? Humorzasty pajac. Ale dzieci są miłe. Przynajmniej przez większość czasu.

Mówiąc to, otworzyła tylne drzwi samochodu i zaczęła rozpinać pasy małej dziewczynce, mniej więcej dwulatce. Rose widziała tylko chmurę ciemnych włosów wymykających się spod jasnozielonej polarowej czapki.

Rose wiedziała, kim jest „on”. Henry powiedział jej to jeszcze w Londynie. Mark Cameron. Założyciel i właściciel Kalkari Wines. Trzydziestoośmiolatek. Po świetlanej karierze w jednej z największych w Australii firm produkujących wina wycofał się z pracy w korporacji i zaryzykował swoją reputację i cały majątek, aby założyć Kalkari. Jakieś dziesięć lat temu kupił sześć hektarów podupadłych winnic w dolinie Shingle razem z imponującą posiadłością Kalkari House. Od tego czasu znacznie powiększył swój stan posiadania i według znalezionych przez Rose informacji posiadał już około sześćdziesiąt pięć hektarów obsadzonych winoroślą na terenie doliny. Według danych z internetu właśnie zaczął osiągać sukcesy w produkcji, a ostatni rocznik zdobył bardzo dobre recenzje zarówno w Wielkiej Brytanii, Stanach, jak i w Australii. Jeśli chodzi o życie prywatne, Mark miał przepiękną hiszpańską żonę Isabellę i syna Leo. Henry pokazał Rose zdjęcie małżonków w internecie. Wyglądali razem naprawdę imponująco. Rewelacje Henry’ego były chyba jednak nieco przeterminowane – przynajmniej sądząc po małej dziewczynce w samochodzie.

– Nazywam się Astrid – dodała blondynka, wyciągając dziecko z samochodu. – A to jest Luisa. Przywitaj się z… Przepraszam, jak masz na imię?

– Rose. Cześć, słonko! Miło mi cię poznać – odpowiedziała siostra Henry’ego, uśmiechając się szeroko do dziewczynki. W końcu to nie jej wina, że jej nową opiekunkę skierowały tu nie do końca uczciwe zamiary, a Rose i tak uwielbiała małe dziewczynki z dołeczkami w policzkach. Zastanawiała się jednak, gdzie jest Leo – w samochodzie nie było po nim śladu.

– Och, twój akcent! Jesteś Angielką! Tego mi nie powiedzieli – zauważyła Astrid.

A ty jesteś Niemką, sądząc po akcencie, pomyślała Rose z jednakowym zaskoczeniem.

– Wejdźmy do środka. Strasznie tu zimno. – Trzymając Luisę za rękę, dziewczyna weszła przez drzwi frontowe do wyłożonego kamiennymi płytami holu. Był on zupełnie pusty, nie licząc kilku stolików pod ścianami i dywanu, który najlepsze lata miał już za sobą. Astrid skręciła od razu w lewo, a Rose poszła za nią, kilka kroków z tyłu, starając się wczuć w klimat tego miejsca.

Kuchnia była duża i kwadratowa, z ogromną kuchenką pokrytą cytrynowożółtą emalią, bladoszarymi granitowymi blatami i białymi płytkami na podłodze. Chmury na zewnątrz zaczęły się rozpierzchać, a przez dwa wielkie okna w drewnianych ramach do środka wlewało się słońce. Na środku pomieszczenia stał podniszczony stół otoczony krzesłami z wygiętymi drewnianymi oparciami. Był ledwo widoczny pod pozostałościami czegoś, co wyglądało na śniadanie. Podłoga się lepiła; pokryta warstwą płatków śniadaniowych. W ogromnym zlewie i na suszarce obok niego piętrzyły się sterty brudnych naczyń. Tak pewnie wygląda pomieszczenie po wybuchu bomby, doszła do wniosku Rose.

– Tak jak mówiłam, pani B nie było już od ładnych kilku tygodni, a ja mam pełne ręce roboty, zajmując się Luisą i Leo – powiedziała Astrid, wskazując przepraszająco na cały ten bałagan. Rozpięła dziewczynce kurtkę, zdjęła dwa kubki ze stołu i pobieżnie je opłukała, po czym nastawiła czajnik.

– Leo jest akurat w szkole, poznasz go później.

Luisa wyglądała nieśmiało zza nóg Astrid, przyglądając się Rose spod ciemnych, niesamowicie długich rzęs.

Urodę odziedziczyła z pewnością po matce!

– Lubiś tlóliki? – zapytała dziewczynka niepewnie.

– Pewnie, że lubię – odpowiedziała Rose z powagą.

Tup tup tup. Luisa wyszła z kuchni niepewnym krokiem zaabsorbowanej dwulatki.

– Poszła po swoją ulubioną przytulankę – zauważyła Astrid, robiąc trochę miejsca na stole, i postawiła przed Rose kubek z herbatą. – Mleko? Cukier? Proszę. W agencji mówili, że trudno im znaleźć kogoś, kto mógłby zacząć od zaraz, ale wydaje się, że im się udało, i to bardzo dobrze. Już ledwo wytrzymywałam tutaj całkiem sama. – Niania ledwo zrobiła przerwę na zaczerpnięcie oddechu. – Póki nie ma pani B, będziesz gotować, sprzątać i robić zakupy. Będziesz się też zajmować Luisą i Leo, kiedy ja będę miała wolny wieczór albo wolny dzień, a także pomagać mi przy dzieciach. Potrafisz gotować, prawda? Specjalnie zaznaczyliśmy, że potrzebny nam ktoś, kto umie gotować – dodała z naciskiem.

– Tak, nie powinno być z tym problemu. Radzę sobie w kuchni. Ale gdzie jest pani Cameron albo pan Cameron? Myślałam, że jedno z nich zapozna mnie z obowiązkami, pokaże dom i okolicę.

– Mark jest dziś na konferencji. Zostawił mnie na gospodarstwie. – Niania wysunęła wojowniczo dolną szczękę.

– Aha… – Rose nie była pewna, czy na pewno nie przeszkadza jej to, że dyryguje nią ktoś, kto wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie może jeszcze zgodnie z prawem kupić sobie piwa w sklepie, ale zignorowała swoją frustrację. Ma w końcu wytrzymać tu tylko przez kilka tygodni, zdobyć to, po co przyjechała, a potem może wyjechać – na przykład na plażę. W końcu w tym potwornym kraju musi gdzieś być ciepło.

Nadal nie mogła uwierzyć, że tak łatwo zgodziła się na szalony plan Henry’ego. Miał on więcej dziur niż przeżarte przez mole swetry, które tak lubił jej ojciec. Gdyby myślała nieco bardziej logicznie, z pewnością by się nie zgodziła, ale w jej ówczesnym stanie emocjonalnym trudno było o racjonalne podejście do życia. Była załamana po tym, jak jej chłopak Giles (czy też raczej były chłopak) nagle zakończył związek i równie nagle wyjechał do nowej pracy w Brukseli. Sama więc zachłannie rzuciła się na możliwość wyjazdu i oddzielenia się tysiącami kilometrów od tego „pozbawionego jaj pajaca” (jak nazwał go Henry na wieść o tym, co się stało).

Kiedy byli dziećmi, brat zawsze się nią zajmował. Był od niej osiem lat starszy i o wiele mądrzejszy. Toczył za Rose jej dziecięce walki i ustawiał do pionu szkolne koleżanki, które dokuczały jej z powodu wzrostu (w wieku jedenastu lat górowała nad wszystkimi w klasie), długich nóg i rozpaczliwie niemodnych ubrań. Dodatkowo miała jeszcze szerokie usta, które aż prosiły się o dowcipy o żabach. Nadal rumieniła się na wspomnienie tego nastoletniego etapu w swoim życiu.

Na swój własny, dziwny sposób Henry pewnie nadal próbował się o nią troszczyć, ale w efekcie namówił ją na porzucenie całego dotychczasowego życia. Z drugiej strony jednak miała złamane serce, a poza tym była bez pracy i dachu nad głową. (Giles wynajął ich mieszkanie – cóż, technicznie rzecz biorąc było to jego mieszkanie – tuż po tym, jak powiadomił ją o swoim wyjeździe). To były wystarczające powody, aby zgodzić się na plan brata.

I tak nie chciała zostać w tamtym mieszkaniu. Bez Gilesa było tak puste, jak jej serce, a smutek zalegał w nim jak zapach spalonego czosnku. Henry przysłał kumpla z furgonetką po jej rzeczy i zgodził się składować je w swoim garażu. Oddał jej wolny pokój w swoim mieszkaniu i zapewnił kilka spokojnych tygodni na nurzanie się w rozpaczy. Pewnego ranka jednak, tuż przed wyjściem do pracy, zapukał do jej drzwi.

– Siostrzyczko, musisz wziąć się w garść i zacząć myśleć o przyszłości. Koniec roztkliwiania się nad sobą.

Przyjrzał się jej pogniecionym ciuchom, brudnym włosom i podpuchniętym oczom, po czym kazał jej szybko iść pod prysznic, a sam zaczął zbierać brudne kubki po kawie i resztki grzanek z masłem orzechowym.

– Doprowadź się do porządku. Ja się wszystkim zajmę.

– Ale właśnie miałam kupić lokówkę Instyler Tulip! – zaprotestowała Rose. – Przez kolejne dziesięć minut jest oferta specjalna dla widzów składających zamówienia telefonicznie, aż dziesięć funtów taniej! – Rose spędzała dnie na oglądaniu całodobowego kanału z telezakupami. Doskonale odwracał uwagę od jej problemów. Henry jednak był nieprzejednany.

Pomrukując gniewnie na temat wszystkowiedzących starszych braci, Rose zrobiła jednak to, co jej kazał. Zabrała ze sobą pudełko z chusteczkami jednorazowymi, jakby to była szpitalna kroplówka, do której ją podłączono i powłócząc nogami, poszła do łazienki.

Nieco później, nad kubkiem herbaty, do której Henry wsypał pół cukierniczki, wysłuchała jego planu.

– Masz depresję – oświadczył.

– Niesamowite, mój drogi Watsonie. Nie uważasz, że mam do tego prawo?

– Wiem, czego ci trzeba – zignorował jej pytanie.

– Ach tak? Ty i specjaliści od psychologii z programów śniadaniowych?

Henry uniósł dłoń, powstrzymując jej wybuch.

– Moim zdaniem nic cię tu nie trzyma.

– Nie no, dzięki – wypaliła z gryzącym sarkazmem. – Chcesz powiedzieć, że moje życie nie ma teraz zupełnie sensu? Bo tak to zabrzmiało.

– Nie wygłupiaj się, Rosie, wiesz, że nie to miałem na myśli. Jesteś wolna, a do tego nie masz tu żadnych zobowiązań. Wielu ludzi chętnie by się z tobą zamieniło. Świat na ciebie czeka. Czas, byś wyruszyła go zobaczyć zamiast pogrzebywać się tu żywcem.

– Zważywszy na to, że nie mam grosza przy duszy i jestem praktycznie bezdomna – aha, i jeszcze mam złamane serce, jakbyś zapomniał – moje możliwości są nieco ograniczone.

– Drobiazgi, skarbie, to nieistotne drobiazgi – machnął ręką, odrzucając jej zastrzeżenia.

Rose zawsze zaskakiwało, że Henry jest w stanie zauważyć jasne strony każdej sytuacji. – Jako twój kochający brat, który nieustannie wtrąca się w twoje życie… – zaczął, a potem się zawahał. – Mam dla ciebie propozycję. Możesz to nazwać przysługą, jeśli chcesz. Chciałbym, żebyś trochę dla mnie poszperała. Winnica, którą się interesuję, jest trochę daleko, ale tak się składa, że szukają tam kogoś do pracy. Powiedział mi o tym znajomy stamtąd, kiedy mu opowiadałem, w jakiej jesteś rozsypce. Szukają kogoś, kto umie trochę gotować, więc uznałem, że może sobie poradzisz.

Pudełko z chusteczkami poszybowało w jego stronę.

Po dzieciństwie spędzonym z Henrym w jednym domu Rose nadal pamiętała go jako niezgrabnego, pryszczatego nastolatka. Stąd też często zapominała, że jej brat był teraz całkiem sporą szychą w niektórych kręgach. Zaczął karierę jako handlarz winami w firmie Berry Bros. & Rudd, a teraz, częściowo dzięki pomocy dawnego kolegi ze szkoły, miał udziały w licznych winnicach w Argentynie i Hiszpanii. Zawsze był obrotny, nawet jako dziecko. To on pewnego upalnego lata namówił ojca na wyprawę do supermarketu i hurtowy zakup lodów, które potem odsprzedawał kolegom z ładnym zyskiem.

Henry doskonale wiedział, jaki ma cel, i nie marnował czasu, żeby go osiągnąć. Ostatnio – dzięki dyskretnej wskazówce – kupił kilka podupadających hiszpańskich winnic i wprowadził do nich nowy zarząd, aby wyprowadzić je na prostą, a swoje kontakty wykorzystał do przerzucenia ich produktów do Wielkiej Brytanii. Jeżeli informacje Rose były bliskie prawdy, to całkiem nieźle na tym wychodził. Kiedy więc Henry mówił o „szperaniu”, wiedziała, że nie miał na myśli grzebania po starych strychach.

Kiedy przedstawił jej szczegóły planu, Rose doszła do wniosku, że zwariował. Australia leżała na drugim końcu świata, dosłownie tysiące kilometrów od Anglii, a ona nigdy nawet nie słyszała o dolinie Shingle.

– Tu masz numer do agencji au pair, która się zajmuje tym zgłoszeniem – powiedział, podając jej kartkę. – Zadzwoń do nich. Spodobasz się, jestem tego pewny. Czeka cię fajna przygoda i przestaniesz myśleć o tym debilu.

– Hej, mówisz o moim byłym! Uważaj na słowa! Myślałam, że go lubisz.

– Zmieniłem zdanie po tym, co ci zrobił.

Henry był nieugięty. Był mistrzem marketingu, odniósłby nawet sukces jako sprzedawca piasku na Saharze i nawet Rose, która na wylot znała jego zagrania, trudno się było mu oprzeć. W końcu więc zaakceptowała jego plan.

– Zgoda, mimo moich poważnych zastrzeżeń – dodała.

Nim zdążyła wszystko dobrze przemyśleć, już siedziała w samolocie.

Łup!

Z zamyślenia wyrwał Rose powrót Luisy, która rzuciła w nią obślinionym, brudnym kawałkiem czegoś, co kiedyś prawdopodobnie było różowym pluszowym królikiem.

– Blee! – pisnęła, odsuwając się z obrzydzeniem.

– Tlólik! – wykrzyknęła niczym niezrażona dziewczynka.

Rose podniosła wzrok i zobaczyła, że Astrid pęka ze śmiechu.

Chryste Panie. W co ja się wpakowałam?Rozdział 3

Następnego dnia rano Rose niechętnie wystawiła nos spod koców, po czym zaryzykowała i ściągnęła je aż do brody. Na początku nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest. Po chwili zdarzenia z poprzedniego dnia wróciły. No tak. Dolina Shingle. Totalny koniec świata.

Rzuciła okiem na zegarek. Była już niemal siódma, więc musiała się naprawdę zmobilizować, żeby odrzucić przykrycie. Było tak zimno, że prysznic nie wchodził w rachubę, więc tylko szybko ochlapała twarz wodą i ściągnęła włosy w nieporządny kucyk. Przygotowując się do wyjścia, zobaczyła, że wewnętrzną stronę szyb szopy pokrywa warstewka lodu. Na zewnątrz wszystko wyglądało jak polukrowane – nocny przymrozek pokrył krajobraz delikatnym szronem.

To szaleństwo. Zamarznę tu na śmierć.

W kuchni zabrała się za robienie jajecznicy dla dzieci, zaparzyła herbatę i nakryła do stołu. Olejowa kuchenka rozgrzała pomieszczenie, dzięki czemu Rose powoli odzyskiwała czucie w palcach u rąk i nóg.

Leo zszedł do kuchni jako pierwszy, odnotował jej obecność krótkim spojrzeniem i usiadł do stołu, po czym otworzył książkę, którą ze sobą przyniósł. Po jego ożywieniu z poprzedniego dnia nie było śladu. Po nim nadciągnęły Luisa i Astrid, przy czym niania goniła Luisę ze szczotką do włosów, próbując złapać małą i opanować jej potargane loki.

– Chodź tu, łobuziaku – zawołała, gdy dziewczynka ukryła się za nogami Rose.

– Losie? – odezwała się Luisa.

– Tak, kochanie? – Kobieta była już zakochana w uroczych dołeczkach Luisy.

– Nie jubię mojej ściotki. – Mała wsadziła kciuk do ust i spojrzała markotnie do góry.

– Oooo, słoneczko, jeżeli będziesz szczotkować włosy, będą długie i jedwabiste jak u syreny – spróbowała ją przekonać Rose.

– Cio to sylena?

– Bardzo ładna pani, która pływa jak ryba i śpiewa piosenki przepływającym na statkach żeglarzom.

– Dobzie, będę syleną – rozchmurzyła się Luisa i potulnie poddała się zabiegom Astrid, która uśmiechnęła się z wdzięcznością do Rose.

Po śniadaniu, gdy loki dwulatki były już bezpiecznie umocowane dwiema różowymi spinkami w kształcie motyli, niania zabrała Leo do szkoły.

– Luisa ma rano lekcję pływania, nie będzie nas więc aż do lunchu. Mark zostawił pieniądze na jedzenie i wszelkie inne potrzeby w tamtym słoju. – Dziewczyna wskazała na kremowy gliniany garnek na półce nad kuchenką. – Najbliższy supermarket jest w Eumeralli, a w soboty odbywa się tam również targ. Możemy wszyscy na niego pojechać, jeśli chcesz.

– Brzmi fajnie – odpowiedziała Rose, tworząc właśnie długą listę zakupów. Zbudziła się tego dnia z silnym postanowieniem – skoro już tu była, mogła przynajmniej wykonywać swoją pracę jak należy. Astrid ewidentnie nie miała czasu zaopatrywać spiżarni, brakowało podstawowych produktów spożywczych, nie mówiąc już o świeżym jedzeniu czy warzywach. Wydawało się, że deficyt nie dotknął tylko jajek, ziół z ogrodu i domowych przetworów. No i naturalnie wina.

Rose w końcu udało się naprawić ogrzewanie w samochodzie, więc spokojnie mogła ruszyć do Eumeralli. „Dolina mlekiem i miodem płynąca” – tymi słowami Henry opisał dolinę Shingle, kiedy próbował ją namówić do wyjazdu. W jego wizji wszystko brzmiało tak pięknie, wręcz bajkowo. Rzeczywistość jednak daleka była od jego opowieści – wzdłuż drogi ciągnęły się niekończące się rzędy powykręcanych winorośli, pomiędzy którymi co pewien czas w bladym świetle poranka lśniły lodowym srebrem małe, trójkątne sadzawki. Dnem doliny wiła się zamarznięta przy brzegach płytka rzeczka. Rose mijała kudłate, kasztanowate krowy i puchate białe owce. Na porośniętych wypłowiałą trawą polach stały stada koni – z ich nozdrzy wielkimi kłębami unosiła się para. Rose musiała jednak przyznać, że ten ponury krajobraz miał w sobie pewną surową urodę.

Zbliżając się do Eumeralli („Data założenia: 1833 r.”, jak głosiła tablica), przejechała obok dobrze utrzymanych domków pokrytych sidingiem, z werandami biegnącymi wokół całego budynku. Przed niektórymi rosły krzewy różane, a nieliczne kwiaty stanowiły jaskrawe plamy koloru, kołysząc się na wietrze. Samo miasteczko składało się ze skupisk starych, kamiennych budynków, poustawianych wzdłuż szerokiej głównej ulicy, oraz rozrzuconych między nimi mniejszych drewnianych domków i sklepów. Rose zwolniła, aby znaleźć supermarket, i zauważyła chińską restaurację, dwa puby z tarasami na piętrze, sklep z artykułami żelaznymi, duży sklep wielobranżowy, ratusz, pomnik z okresu wojny i mały park. Zaparkowała przy głównej ulicy, wykaraskała się z malutkiego samochodu i dostrzegła kawiarnię. „Święte Ziarno”, głosił napis na wystawionym na chodnik potykaczu. „Czarne, gorzkie i gorące, tak jak lubisz”.

Ha. Ktoś tu przynajmniej ma poczucie humoru.

Rose zamówiła cappuccino, usiadła na stołku barowym przy witrynie i patrzyła, jak mieszkańcy miasteczka zajmują się swoimi sprawami. Po drugiej stronie ulicy, niedaleko parku, nierówna linia uczniów szła za nauczycielem. Rose wytężyła wzrok, aby zobaczyć, czy jest wśród nich Leo, ale te dzieci wyglądały na nieco starsze od niego, a kapelusze z szerokimi rondami zasłaniały im twarze. Kilku przygarbionych starszych mężczyzn w grubych kurtkach i z laskami przysiadło na ławce tuż obok kawiarni, żeby pogapić się na świat. Młoda mama z wózkiem wypełnionym zakupami szła w przeciwną stronę, w kierunku skrzyżowania.

W ogóle nie przypominało to Londynu, czy nawet Bondi, gdzie spędziła poprzedni tydzień.

Dopiła kawę, zabrała swoje rzeczy i ruszyła w kierunku sklepu. Zdecydowanie nie był to jej lokalny supermarket Waitrose… Na liście zakupów miała kilka rzeczy, których tutaj ewidentnie nie było. Oswojenie się z zupełnie innymi markami, a nawet nazwami produktów – no bo co to w zasadzie jest bocconcini? – zajęło jej sporo czasu i do Kalkari wróciła dopiero koło południa.

Resztę czasu postanowiła poświęcić na gotowanie. Wszystko dobre, byle tylko nie myśleć o Gilesie. Na drzwiach spiżarni znalazła wiszący stary fartuch i zabrała się do roboty. Dobrze było znowu znaleźć się w kuchni, a rutyna krojenia i ugniatania sprawiła, że poczuła się trochę mniej samotna w tym dziwnym miejscu. Fakt, że kuchnia była jedynym ciepłym miejscem w domu, miał duże znaczenie. Rose przygotowała najpierw ogromny garnek sosu bolognaise, z którego część zamroziła, a część dodała do przeznaczonej na kolację lasagne. W Eumeralli udało jej się znaleźć suszone drożdże, zaczęła więc odmierzać mąkę na chleb. Posiekała cebulę, marchew, seler i zioła, tłukąc nożem o deskę i myśląc o wszystkim, co mogła powiedzieć Gilesowi w dniu ich rozstania. „Ależ kotku, wiedziałaś, że to nie potrwa długo” – powiedział. „Jesteśmy przecież zupełnie różni”. To prawda, ale to ty okazałeś się dupkiem, pomyślała z furią, plując sobie w brodę, że nie miała na tyle przytomności umysłu, aby powiedzieć mu to podczas tej ostatniej rozmowy. Odłożyła nóż, wzięła głęboki wdech, dodała poszatkowane w zasadzie na atomy warzywa do głębokiego garnka, w którym znajdował się już cały kurczak i spora porcja jęczmienia, i postawiła całość na kuchenkę. Następnie zabrała się do odmierzania mąki, masła, jajek i kakao.

– Cio lobiś? – odezwał się za nią cienki głosik. Do kuchni niepostrzeżenie zakradła się Luisa; policzki miała zaróżowione od snu, a ciemne włosy zupełnie rozwichrzone.

– Hej, kochanie. Przyszłaś w samą porę, przydałaby mi się pomoc. Chcesz ze mną zrobić ciasteczka? – zapytała Rose. Dziewczynka pokiwała energicznie głową, podrzucając lokami. Kobieta postawiła ją na krześle przy stole i podała drewnianą łyżkę.

– Zamieszasz to?

Dwulatka była zachwycona, że może coś zrobić w kuchni, a Rose przyglądała jej się z czułością. Mała naprawdę była aniołkiem.

Do kuchni w ślad za Luisą nadciągnęła Astrid i usiadła przy stole.

– Cześć! – powiedziała Rose dziarsko. – Wszystko pod kontrolą, zwłaszcza że mam teraz dzielną pomocnicę – wskazała na Luisę, która wyjadała wiórki czekoladowe z leżącego na blacie opakowania.

– Wracając z basenu, zajrzałam do pani B – powiedziała niania.

– Taaak? – zapytała Rose, nagle zaniepokojona, że jej pobyt w Kalkari może dobiec końca, nim się na dobre rozpoczął. Poza odkryciem, że żona Marka porzuciła rodzinę, musiała jeszcze zdobyć sporo informacji dla Henry’ego.

– Czuje się lepiej, ale nie spieszy jej się z powrotem do pracy. Jest już dość stara i wydaje mi się, że ta praca stała się dla niej za ciężka.

– Och, to dobrze. – Kobieta poczuła ulgę, że nie straci tej posady zbyt szybko. Może i była na końcu świata, ale mimo złych przeczuć złożyła Henry’emu obietnicę i nie chciała go zawieść.

– Powiedziała jednak, że tęskni za dziećmi. Przyjdzie z nimi posiedzieć w piątek wieczór, żebyśmy mogły gdzieś wyjść. Nie ma tu jakichś specjalnie ekscytujących imprez, ale pub w miasteczku jest w porządku i czasem gra na żywo zespół. Siedziałam tu całkiem sama tyle czasu, że super byłoby gdzieś wyjść, nawet na parę godzin. Dorobiłam się klaustrofonii.

– Chyba masz na myśli klaustrofobię! – roześmiała się Rose, choć dom w Kalkari był tak wielki, że o klaustrofobii nie mogło być mowy. Dała Luisie łyżkę z ciasta do wylizania i wyłożyła blachę z górnego piekarnika papierem do pieczenia. – To fajny pomysł.

Bardzo chciała zobaczyć, co okolica ma do zaoferowania, a może i dowiedzieć się czegoś o Kalkari od miejscowych, zanim Mark wróci z konferencji. Po rewelacjach Astrid na temat humorów Camerona Rose trochę niepokoiła się spotkaniem z nowym szefem – w dużym stopniu dlatego, że przybyła do jego domu w innych celach niż zajmowanie się jego domem i dziećmi.

Pani B faktycznie przybyła do Kalkari w piątek wieczorem, aby posiedzieć z dziećmi. Rose od razu ją polubiła. Rześka staruszka, o mocnej budowie ciała i z silnym uściskiem dłoni, jednym rzutem oka ogarnęła czystą kuchnię i apetyczny zapach grzejącej się zapiekanki.

– Wydaje się, że się zadomowiłaś, kotku – powiedziała. – Prawdę mówiąc, już od dawna chciałam przejść na emeryturę, ale nie mogłam zostawić Marka w takiej sytuacji – nie po tym, jak ta wielka hiszpańska dama zostawiła go z dwójką dzieciaków. To twoje dzieło? – zapytała, wskazując na biszkopt, który Rose zrobiła po południu. Luisa „pomogła” jej z lukrem cytrynowym, który ściekł z ciasta na obie strony.

– Ummm, tak. Czemu pani pyta? – Może i nie było to najlepsze ciasto w historii, ale Rose nie miała pojęcia, co pani B chce mu zarzucić.

– Powinnaś się zainteresować konkursem CWA. Będzie w przyszłym miesiącu. Każdy coś zgłasza, ale ostrzegam, my tu podchodzimy do pieczenia bardzo poważnie.

Rose nie miała pojęcia, czym jest CWA, ale nie miała okazji, aby zapytać. Pani B usadowiła się na kanapie i wzięła do ręki robótkę na drutach, a kiedy Leo i Luisa zbiegli na dół – już wykąpani i w piżamach – przytuliła ich serdecznie.

– No, kotki, co to u was słychać? Leo, głowę dam, żeś urósł przynajmniej trzydzieści centymetrów, kiedy cię ostatni raz widziałam!

Widać było, że dzieci są zachwycone przybyciem gospodyni. Luisa wdrapała jej się na kolana i wtuliła mocno w okrywający ją szczelnie miękki sweter.

Rose pognała do szopy, założyła czystą bluzkę, przyczesała długie włosy i rozpuściła je, a potem nałożyła błyszczyk na usta i pomalowała rzęsy. Poważnie rozważała wyjście w uggach, ale w ostatniej chwili zmieniła je na workery, które znalazła na tylnej werandzie i które były dokładnie w jej rozmiarze. Nie była pewna, jakie zwyczaje panują w miejscowym pubie w kontekście uggów i nie chciała wyjść na turystkę. Miała tylko niewiele mniej niż sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i tak czy inaczej wszędzie zwracała na siebie uwagę, nawet jeśli wcale tego nie chciała. Narzuciła na siebie kurtkę pożyczoną od Astrid, omotała się szalem i była gotowa do wyjścia. Niewielki bagaż ograniczał jej możliwości ubraniowe, ale coś jej mówiło, że mało kto w pubie będzie ubrany jak na bal.

Jazda przez egipskie ciemności do Eumeralli była niesamowitym przeżyciem, nawet z Astrid na miejscu pasażera. Wjeżdżając na główną ulicę, Rose odetchnęła z ulgą na widok kolorowych lampek, których sznur rozpięty był nad wejściem do pubu. Dziewczyna wspominała, że całkiem sporo miejscowych winiarzy i pracowników z winnic regularnie tu wpada w piątki wieczorem, i faktycznie – mimo panującego na zewnątrz zimna w środku było tłoczno. Musiały przebijać się przez tłum do baru, który oblegała duża grupa klientów czekających na piwo.

– Cześć, Astrid! – rozległ się głośny okrzyk. Rose odwróciła się i zobaczyła piegowatego chłopaka we flanelowej koszuli z szopą kędzierzawych blond włosów, który machał do nich jak szalony.

– Thommo! – zawołała radośnie dziewczyna.

– Się macie! – powiedział, gdy już znalazł się obok nich. – Czy to ta nowa, o której słyszałem? – zapytał, taksując Rose wzrokiem. Siostra Henry’ego wciągnęła mimowolnie brzuch. Złamane serce nie uodporniało ją na uroczych facetów – szczególnie tak przyjaznych, jak ten tutaj.

– Nic się w tej dolinie nie ukryje! – roześmiała się Astrid. – Thommo, to Rose. Rose, poznaj Thommo. Thommo jest z wytwórni Windsong. „Człowiek tej ziemi”, jak sam mówi. – Niania zatrzepotała rzęsami w jego kierunku.

– Miło mi cię poznać, Thommo – powiedziała Rose oficjalnie.

– I nawzajem. A teraz przywitam cię porządnie i po naszemu, tak jak to robimy w dolinie Shingle. Co pijecie? Ja stawiam.

Rose zdecydowała się na piwo o obniżonej zawartości alkoholu, bo miała prowadzić, ale Astrid z radością wypiła podwójną wódkę z tonikiem, po czym zniknęła w tłumie. Thommo przeprowadził Rose do grupki ludzi przy wąskim parapecie, który biegł wzdłuż całego pomieszczenia. Spojrzała na nich, a potem przetarła oczy – jeden z nich wyglądał jak dokładna kopia Thommo.

– Cześć. Charlie. Starszy brat Thommo. – Wyciągnął do niej dłoń.

– Taa, starszy. O całe pięć minut – odpalił Thommo.

Charlie przedstawił ją Deano, Mickowi i Angie – wszyscy wyglądali na dwadzieścia parę lat i pracowali w Lilybells, jednej z największych wytwórni wina w dolinie. Obok nich stał Bob – siwowłosy starszy pan z twarzą jak wyschnięte dno rzeki, pokrytą głębokimi bruzdami – pozostałościami po wielu latach spędzonych na palącym słońcu i ostrym wietrze. Charlie wyjaśnił, że Bob jest właścicielem Bob’s Run – niewielkiej wytwórni, która leżała przy Shingle Road kawałek za Kalkari. Po drugiej stronie baru stał barista z dreadami z kawiarni Święte Ziarno. Rose podeszła, żeby się z nim przywitać. W trakcie rozmowy zauważyła dwie siwe staruszki przy małym stoliku koło rozpalonego kominka. Jedna była chuda jak śmierć, z długimi, kościstymi ramionami, a druga stanowiła jej przeciwieństwo – dobrze zbudowana, z lekką nadwagą. Zapytała o nie barmana Bevana.

– To siostry Trevelyn – odpowiedział. – Violet i Vera. Plotki mówią, że uprawiają winogrona dzięki magii.

Rose zamrugała. Nie była pewna, czy może wierzyć mu na słowo.

– Tak czy inaczej, mają jedne z najlepszych winogron w dolinie. Wszyscy się zabijają o owoce od nich. Uprawiają winorośl biodynamicznie, zakopują krowie łajno załadowane w krowie rogi przy świetle księżyca, robią wywary z kompostu, takie tam.

– Żartujesz sobie, prawda?

Bevan był jednak zupełnie poważny.

– Wcale nie. Mnóstwo ludzi tak robi.

– Ale same nie robią wina? – zapytała.

– Nie, one tylko uprawiają winorośl. Sporo winnic tutaj tak robi. Sprzedają swoje winogrona innym producentom, którzy mieszają je z własnymi. Pewnie nie chce im się użerać z całym procesem produkcji i sprzedaży.

Zafascynowana Rose chłonęła toczone wokół rozmowy, mimo że nie rozumiała połowy z tego, co mówiono. Kiedy wraz z Bevanem dołączyli do pozostałych, rozmowa zeszła na coś, co nazywano Paleniem Pędów, a co miało się odbyć za parę tygodni.

– To ognisko, które rozpalamy z przyciętych w winnicach pędów – to taki rodzaj rytuału śmierci i odrodzenia, w sumie trochę pogański – wyjaśnił Thommo. – Świętujemy zakończenie zimowych przycięć, jest to spora impreza i, nie trzeba ci pewnie tego tłumaczyć, mnóstwo dobrych rzeczy do picia. Trochę tańczymy. Wszyscy się zjawiają, a nawet jakieś wielkie szychy z Melbourne i Sydney. W tym roku impreza będzie u nas.

– Astrid właśnie nam mówiła, że nieźle gotujesz – włączył się Charlie, podchodząc bliżej. – Dałoby się może ciebie wypożyczyć? Przydałaby nam się dodatkowa pomoc. Dwie dziewczyny, które zwykle nam pomagają, tym razem się na nas wypięły.

Uśmiechał się tak czarująco, a wszyscy wokół byli tak przyjaźnie nastawieni, że Rose po prostu nie mogła odmówić.

– Jasne – zgodziła się, nie mając w sumie pewności, w co się właśnie pakuje, ale cieszyła się, że chcą jej pomocy. – Ale będę to musiała uzgodnić z szefem.

– Och, nie przejmuj się Markiem. Nie będzie problemu – zapewnił ją Charlie.

– Serio? – zdziwiła się Rose. Ze słów Astrid wywnioskowała, że jej nowy szef bywa w najlepszym przypadku trudny.

– Jasne. On dużo szczeka, ale nie gryzie. Sama zobaczysz – powiedział Charlie z pewnością siebie. – To przyzwoity gość.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: