Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wokół słów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Luty 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wokół słów - ebook

Zamknięty w sobie, nieprzeciętnie inteligentny nastolatek spotyka piękną i zdolną dziewczynę. Stanley Owens i Vera Baxter poznają się podczas konkursu lingwistycznego. Od tej pory jako zwycięzcy regularnie widują się podczas kolejnych edycji. Oboje uwielbiają gry słowne i krzyżówki. Łączące ich intelektualne porozumienie wzrasta z każdym spotkaniem.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-774-4
Rozmiar pliku: 677 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Rok 1960

Sza­rla­tan.

Vera zro­bi­ła krok do przo­du. Jed­ną rękę opar­ła na bio­drze, dru­gą do­tknę­ła sto­ja­ka mi­kro­fo­nu i za­py­ta­ła:

– Słu­cham?

– SZAR­LA­TAN – po­wtó­rzył z po­wa­gą pro­wa­dzą­cy, pan King.

Re­flek­to­ry aż go­to­wa­ły się od go­rą­ca. Vera czu­ła, jak wzrok po­zo­sta­łych ośmiu za­wod­ni­ków prze­szy­wa jej ple­cy. Sły­sza­ła ich małe ser­ca ło­mo­czą­ce jed­nym ryt­mem. Chwy­ci­ła sto­jak mi­kro­fo­nu. Szar­la­tan. Skąd wie­dzie­li?

Po­da­ła dwie pierw­sze li­te­ry. W gło­wie krę­ci­ło jej się tak bar­dzo, że mia­ła wra­że­nie, iż cała sala ba­lo­wa w ho­te­lu Haw­thor­ne się uno­si, a szkar­łat­ne ko­ta­ry za­czy­na­ją się ko­ły­sać. Żad­nych szans na uciecz­kę. Tak, była szar­la­ta­nem. To nie było jej – nic nie­zna­czą­cej Very – miej­sce. Mat­ka sie­dzia­ła z przo­du z rę­ka­mi na ko­la­nach i ki­bi­co­wa­ła jej, uno­sząc lek­ko brwi. Oczy­wi­ście zna­ła to sło­wo – mia­ła szczę­ście! Wcze­śniej był AR­RAS. Gdy ener­gicz­na dziew­czyn­ka z Ka­li­for­nii z dłu­gim, za­rzu­co­nym na ple­cy war­ko­czem prze­li­te­ro­wa­ła je źle, po­mi­ja­jąc jed­no „r”, dzwo­nek bez­li­to­śnie za­dzwo­nił.

Szar­la­tan. Czu­ła się tak od ty­go­dnia – od pierw­sze­go dnia po­by­tu w Wa­szyng­to­nie, kie­dy ra­zem z po­zo­sta­ły­mi uczest­ni­ka­mi kon­kur­su zo­ba­czy­ła ły­se­go pre­zy­den­ta Eisen­ho­we­ra ma­cha­ją­ce­go z traw­ni­ka przy Bia­łym Domu. To nie było jej miej­sce. Obco czu­ła się tak­że w ho­te­lu, w któ­rym po­ko­jów­ki wkła­da­ją szczo­tecz­ki do zę­bów go­ści do por­ce­la­no­wych ku­becz­ków, a za­ma­wia­ne do po­ko­ju je­dze­nie przy­no­szą na wy­twor­nej por­ce­la­nie pod srebr­ny­mi ko­pu­ła­mi dwaj pa­no­wie w bia­łych rę­ka­wicz­kach. Na­praw­dę kom­for­to­wo było tyl­ko w gniazd­ku z czer­wo­nej skó­ry, wśród sa­mo­cho­do­wych spa­lin. Spę­dza­ła mnó­stwo cza­su na tyl­nym sie­dze­niu czer­wo­no-bia­łe­go For­da Fa­ir­la­ne Crown Vic­to­ria z 1955 roku, na­le­żą­ce­go do jej mat­ki Vi­vian. W miesz­ka­niu w No­wym Jor­ku spę­dza­ły ostat­nio co­raz mniej cza­su. Żyły w sta­nie za­wie­sze­nia, po­miesz­ku­jąc w za­tę­chłych ho­te­lach w po­pa­da­ją­cych w ru­inę mia­stach Wschod­nie­go Wy­brze­ża – ho­te­lach, zbu­do­wa­nych z pu­sta­ków i cuch­ną­cych mo­krą gli­ną – albo w roz­pa­da­ją­cych się drew­nia­nych mo­te­lach na po­bo­czach od­lud­nych au­to­strad, w któ­rych uno­sił się za­pach pod­da­sza, a ze ścian od­pa­da­ła far­ba. Ale w ho­te­lu Haw­thor­ne kró­lo­wa­ły inne za­pa­chy: la­wen­do­wy, ró­ża­ny i mię­to­wy, któ­re Ve­rze ko­ja­rzy­ły się z Pa­ry­żem. Choć tyl­ko o nim czy­ta­ła, wy­obra­ża­ła so­bie ży­cie i stu­dia w tym mie­ście.

– Chcia­ła­bym za­cząć od po­cząt­ku – po­wie­dzia­ła. – Było to do­zwo­lo­ne, ale pod wa­run­kiem, że za­wod­nik po­wtó­rzy li­te­ry, któ­re po­dał wcze­śniej. – Czy mogę pro­sić o de­fi­ni­cję?

Za­da­wa­nie jak naj­więk­szej licz­by py­tań było do­brą tak­ty­ką, zwłasz­cza gdy czu­ła dys­kom­fort, a na­wet wte­dy, gdy zna­ła od­po­wiedź. Vera mia­ła pięt­na­ście lat, a już na­uczy­ła się ko­kie­te­ryj­no­ści i prze­bie­gło­ści. Wie­dzia­ła, że do­ro­słych za­dzi­wia­ją­co ła­two oszu­kać.

– SZAR­LA­TAN. Oszust zwo­dzą­cy lu­dzi rze­ko­my­mi umie­jęt­no­ścia­mi i kwa­li­fi­ka­cja­mi, cią­gną­cy zy­ski z ludz­kiej ła­two­wier­no­ści. – Głos pana Kin­ga brzmiał spo­koj­nie, jak­by był od­dzie­lo­ny od ły­sej gło­wy jego wła­ści­cie­la, któ­ra błysz­cza­ła w uno­szą­cej się za re­flek­to­ra­mi mgle.

Vera wzię­ła głę­bo­ki od­dech. Była go­to­wa. Przez całe ży­cie przy­go­to­wy­wa­ła się do tego, by sta­wić czo­ło wy­zwa­niom bez­li­to­sne­go świa­ta. „To nic w po­rów­na­niu z tym, co bę­dzie – po­my­śla­ła. – Je­śli je­steś szar­la­ta­nem, bądź do­brym szar­la­ta­nem”.

I dum­nie prze­li­te­ro­wa­ła sło­wo.

Ob­ró­ci­ła się, aby wró­cić na miej­sce, za­nim prze­wod­ni­czą­cy jury zdo­łał po­twier­dzić, że od­po­wie­dzia­ła pra­wi­dło­wo. Bra­wa po­nio­sły ją ni­czym fala i do­pro­wa­dzi­ły na skła­da­ne krze­sło. Lu­bi­ła okla­ski. Więk­szość szar­la­ta­nów je lubi.

Ni­ski chło­piec, Ar­thur Ito, któ­ry dłu­go wy­da­wał się nie­po­ko­na­ny, upo­raw­szy się bez tru­du z DA­GE­RO­TY­PIĄ i IN­KU­NA­BU­ŁA­MI, pod­szedł do mi­kro­fo­nu, po­pra­wił oku­la­ry i splótł ręce za ple­ca­mi.

– ARE­TA­LO­GIA – po­wie­dział pan King.

Chło­piec zmru­żył oczy.

– Z ja­kie­go ję­zy­ka po­cho­dzi to sło­wo?

– Z gre­ki – od­po­wie­dział pan King.

Ar­thur za­mknął oczy i płyn­nie prze­li­te­ro­wał:

– ARE­TA­LO­GIA: A-R-T-A-L-O-G-I-A.

Krót­ki, bez­li­to­sny dźwięk dzwon­ka po­in­for­mo­wał o błę­dzie, a z pu­blicz­no­ści, któ­ra bar­dzo Ar­thu­ro­wi ki­bi­co­wa­ła – mimo utrzy­mu­ją­cej się od cza­sów woj­ny nie­uf­no­ści wo­bec Ja­poń­czy­ków – do­bie­gły jęki. Chło­piec po­pra­wił oku­la­ry i od­szedł z ta­kim sa­mym wy­ra­zem twa­rzy jak wte­dy, gdy li­te­ro­wał pra­wi­dło­wo. Za ku­li­sa­mi ukrył twarz w dło­niach.

Vera sie­dzia­ła nie­ru­cho­mo w bun­tow­ni­czej po­zie na skła­da­nym krze­śle przy koń­cu sce­ny i spo­glą­da­ła na boki. Po­zo­sta­ło ich już tyl­ko sied­mio­ro. Wciąż mia­ła szan­sę – 14,29 pro­cent szan­sy. To były jed­nak koń­co­we run­dy, w któ­rych sło­wa sta­wa­ły się trud­ne, a cza­ją­ce się w nich pu­łap­ki zda­wa­ły się dużo groź­niej­sze niż „e”, przez któ­re od­padł Ar­thur.

Cze­ka­jąc na swo­ją ko­lej, pró­bo­wa­ła so­bie wy­obra­zić, jak wy­glą­da ży­cie dzie­ci miesz­ka­ją­cych w do­mach w Min­ne­apo­lis, San Fran­ci­sco czy De­nver. Za­zdro­ści­ła im sta­bil­no­ści i była jej cie­ka­wa, ale przy­pusz­cza­ła też, że ich ży­cie jest nud­ne. Z cze­go zbu­do­wa­no ich domy? Były wy­myśl­ne czy zwy­czaj­ne? Czy pro­wa­dzi­ły do nich dłu­gie, pro­ste pod­jaz­dy, a na dy­wa­nach w ich sa­lo­nach le­ża­ły psy?

Vera lek­ce­wa­żą­co wes­tchnę­ła. „Nud­ne dzie­ci” – po­wie­dzia­ła pod no­sem. Prze­li­te­ro­wa­ła w my­ślach sło­wa, przez któ­re od­pa­dli dwaj ko­lej­ni uczest­ni­cy – KA­TA­RO­METR i TRZESZ­CZĄ­CY. Po nich na sce­nę wszedł przy­stoj­ny, szczu­pły chło­piec, któ­ry miał pięt­na­ście lat, tak jak ona. Po­dob­no tak­że miesz­kał w ho­te­lu. Z tą róż­ni­cą, że on miesz­kał w tym ho­te­lu – w oka­za­łym Haw­thor­ne w Wa­szyng­to­nie, za­le­d­wie kil­ka prze­cznic od Bia­łe­go Domu.

Miał na imię Stan­ley. Był dziw­ny i nie wie­dzia­ła, co o nim my­śleć. Spra­wiał wra­że­nie po­wol­ne­go i skrom­ne­go. Gdy sia­dał na krze­śle, nie­mal się w nie wta­piał, ale jed­no­cze­śnie za­cho­wy­wał nie­zno­śny dy­stans i był zde­cy­do­wa­nie zbyt pew­ny sie­bie. Ubra­ny w twe­edo­wą kurt­kę i za duże pół­bu­ty, pod­cho­dził sprę­ży­stym kro­kiem do mi­kro­fo­nu, chwy­tał go, od­chrzą­ki­wał i po­chy­lał się, jak­by nie było w tym nic nie­zręcz­ne­go. Za­cho­wy­wał się jak sto­ją­cy przy ka­te­drze pro­fe­sor albo ma­gik.

„Do­kład­nie tak – po­my­śla­ła Vera. – Nie­po­praw­ny. Wła­śnie taki jest ten chło­pak. I może tro­chę za­ro­zu­mia­ły. Nie­po­praw­no-za­ro­zu­mia­ły – to od­po­wied­nie okre­śle­nie”.

– Nie­po­praw­ny – po­wtó­rzył Stan­ley.

Prze­li­te­ro­wał to sło­wo ła­god­nie, sta­ran­nie wy­ma­wia­jąc każ­dą li­te­rę, jak­by była czymś de­li­kat­nym, jak szcze­niak lub sa­dzon­ka. Grzecz­nie od­cze­kał, aż prze­wod­ni­czą­cy jury po­twier­dzi, że od­po­wie­dział pra­wi­dło­wo. Po­tem po­wie­dział „dzię­ku­ję panu”, od­wró­cił się i bez­sze­lest­nie wró­cił na miej­sce. Przez mo­ment pa­trzył na Verę, nie oka­zu­jąc za­in­te­re­so­wa­nia, po czym skie­ro­wał wzrok gdzie in­dziej. „Po­ko­nam go – po­my­śla­ła. – Za­nim dzień do­bie­gnie koń­ca, na­zwi­sko Very Ba­xter do­brze wry­je mu się w pa­mięć”.

Gdy Stan­ley usiadł na krze­śle, po raz pierw­szy po­czuł się tym wszyst­kim zmę­czo­ny. Przez całe ży­cie uda­wał ko­goś, kim nie był – ko­goś am­bit­ne­go, pra­co­wi­te­go i od­po­wie­dzial­ne­go – a tym­cza­sem był po pro­stu zdol­ny i ni­g­dy ni­cze­go nie za­po­mi­nał. Tak na­praw­dę nie miał am­bi­cji: wo­lał le­żeć plac­kiem na łóż­ku, ga­pić się w su­fit i roz­my­ślać. Cza­sa­mi my­ślał o tym, żeby mieć dziew­czy­nę – i w za­sa­dzie tyl­ko tego ocze­ki­wał od ży­cia. Chciał, aby zo­sta­wio­no go w spo­ko­ju. Sto­jąc na sce­nie, znów uda­wał. Nie do­szli jesz­cze do słów o naj­wyż­szym stop­niu trud­no­ści, ale na­pię­cie, kie­dy czuł przy­tła­cza­ją­cą uwa­gę pu­blicz­no­ści, a zwłasz­cza pre­sję, jaką wy­ra­żał wzrok jego mat­ki, już da­wa­ło mu się we zna­ki. Gdy Ar­thur Ito od­padł, Stan­ley po­czuł, że ma szan­se. Sie­dząc spo­koj­nie na krze­śle, pró­bo­wał sam sie­bie prze­ko­nać, że wy­gra­na go nie in­te­re­su­je, ale te­raz, gdy na sto­le sto­ją­cym na brze­gu sce­ny uj­rzał lśnią­ce tro­feum, mu­siał przy­znać, że chęt­nie za­brał­by je do swo­je­go po­ko­ju.

Na­stęp­nym za­wod­ni­kiem był blon­dyn miesz­ka­ją­cy na far­mie w sta­nie In­dia­na, z któ­rym Stan­ley roz­ma­wiał w ho­te­lo­wym holu – czy­li tam, gdzie spę­dzał naj­wię­cej cza­su. Od­kąd pa­mię­tał, hol słu­żył mu za po­kój dzien­ny. Tam dys­ku­to­wał z se­na­to­ra­mi, ge­ne­ra­ła­mi, ad­mi­ra­ła­mi, człon­ka­mi kor­pu­sów dy­plo­ma­tycz­nych – od goń­ców po am­ba­sa­do­rów, z oso­ba­mi, któ­re zaj­mo­wa­ły się pi­sa­niem prze­mó­wień, lob­by­sta­mi, re­por­te­ra­mi z ma­ga­zy­nu „Post” i dzien­ni­ka „New York Ti­mes”, czy Do­ugla­sem Edward­sem z te­le­wi­zyj­nych wia­do­mo­ści. Bar­dzo rzad­ko miał oka­zję roz­ma­wiać z in­nym chłop­cem, a już ni­g­dy z chłop­cem miesz­ka­ją­cym na far­mie na Środ­ko­wym Za­cho­dzie. Gdy ten przy­je­chał, usie­dli w holu na po­kry­tych luk­su­so­wą skó­rą krze­słach usta­wio­nych mię­dzy mar­mu­ro­wy­mi fi­la­ra­mi i prze­py­ty­wa­li się na­wza­jem ze słó­wek. Stan­ley w du­chu ży­czył mu szczę­ścia i miał na­dzie­ję, że je­śli on sam nie wy­gra, to zwy­cięz­cą zo­sta­nie wła­śnie ten chło­piec.

Tra­fił na sło­wo BIO­LU­MI­NE­SCEN­CJA.

„Bę­dzie to wie­dział – prze­cież wi­dział mnó­stwo świe­tli­ków” – po­my­ślał Stan­ley.

– Mogę pro­sić o de­fi­ni­cję? – za­py­tał chło­piec moc­niej­szym, choć nie­co ła­mią­cym się gło­sem.

Na­stą­pi­ła ci­sza. Pan King po­ło­żył gru­by pa­lec na wy­ja­śnie­niu sło­wa w dru­gim, peł­nym wy­da­niu słow­ni­ka We­bste­ra.

– Emi­to­wa­nie świa­tła przez or­ga­ni­zmy żywe w wy­ni­ku za­cho­dzą­cych w nich zmian oksy­da­cyj­nych – od­czy­tał.

Dzwo­nek! Chło­piec błęd­nie prze­li­te­ro­wał koń­ców­kę sło­wa. Stan­ley wi­dział ma­lu­ją­cą się na jego twa­rzy fru­stra­cję, kie­dy szyb­ko się od­wró­cił i zszedł ze sce­ny. Jego przy­go­da do­bie­gła koń­ca. Było ja­sne, że znał pi­sow­nię i po­wi­nien był od­po­wie­dzieć pra­wi­dło­wo, ale prze­szko­dzi­ło mu w tym zmę­cze­nie lub zde­ner­wo­wa­nie – albo i jed­no, i dru­gie.

Jako na­stęp­na wy­szła ci­cha, po­de­ner­wo­wa­na dziew­czy­na w nie­bie­skiej su­kien­ce – Vera. Stan­ley po­czuł na­gle, że tak, te­raz ro­zu­mie, co go w niej tak ude­rzy­ło. Bio­lu­mi­ne­scen­cja. Jej ja­sna, pra­wie nie­bie­ska skó­ra wy­glą­da­ła, jak­by chło­nę­ła świa­tło ze sce­ny i nim świe­ci­ła. Cza­ru­ją­cy wi­dok. Było w niej jed­nak tak­że coś, co go od­rzu­ca­ło – może po­wścią­gli­wość, a może wy­jąt­ko­wa kon­cen­tra­cja. Była do­bra i sta­no­wi­ła za­gro­że­nie. Choć nie wie­dział, dla­cze­go chciał­by wy­grać – w koń­cu jego udział w kon­kur­sie był po­my­słem mat­ki – to chciał zo­stać zwy­cięz­cą i miał na­dzie­ję, że Vera do­sta­nie wy­jąt­ko­wo trud­ne sło­wo.

– CZAR­NO­KSIĘŻ­NIK – po­wie­dział pan King, trzy­ma­jąc pa­lec na kart­ce, jak­by za­ma­wiał bu­tel­kę wina.

– Mogę pro­sić o de­fi­ni­cję?

Choć Vera ro­bi­ła wra­że­nie wy­jąt­ko­wo de­li­kat­nej, mia­ła moc­ny głos, nie­mal wy­zy­wa­ją­cy.

– Cza­ro­dziej, sza­man, zwłasz­cza taki, któ­ry zaj­mu­je się czar­ną ma­gią.

Stan­ley wpa­try­wał się w nią za­fa­scy­no­wa­ny, słu­cha­jąc, jak roz­kła­da wy­raz na li­te­ry, a na­stęp­nie po­wo­li wra­ca na miej­sce, jak­by ro­bi­ła z tego przed­sta­wie­nie.

W jed­nym z pierw­szych rzę­dów doj­rzał swo­ją mat­kę. Sie­dzia­ła z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi i wier­ci­ła się jak zwie­rzę w po­trza­sku. Z po­mo­cą ich przy­ja­cie­la – Son­ny’ego Jo­ne­sa, jed­ne­go z me­ne­dże­rów ho­te­lu i zło­tej rącz­ki – wsta­ła z fo­te­la i wy­szła z po­ko­ju, w któ­rym miesz­ka­li, aby obej­rzeć kon­kurs. Ta wy­pra­wa to było coś, mat­ka Stan­leya bo­wiem śmier­tel­nie bała się lu­dzi. Cier­pia­ła na przy­pa­dłość zwa­ną an­tro­po­fo­bią i rzad­ko wy­cho­dzi­ła poza apar­ta­ment nu­mer pięć­set dwa­na­ście – apar­ta­ment Wil­lia­ma Hen­ry’ego Har­ri­so­na. Wła­ści­ciel ho­te­lu przy­znał go mat­ce Stan­leya po tym, jak oj­ciec chłop­ca, któ­ry pra­co­wał w ho­te­lu jako kon­sjerż i któ­re­go Stan­ley ni­g­dy nie po­znał, zgi­nął pod­czas dru­giej woj­ny świa­to­wej. Od tam­te­go cza­su miesz­kał tam z mat­ką, pła­cąc sym­bo­licz­ny czynsz w wy­so­ko­ści do­la­ra mie­sięcz­nie. Spo­śród ho­te­lo­wych apar­ta­men­tów ten cie­szył się naj­mniej­szą po­pu­lar­no­ścią i Stan­ley przy­pusz­czał, że wła­ści­ciel wziął to pod uwa­gę, po­zwa­la­jąc im się wpro­wa­dzić. Go­ście, któ­rych stać było na wy­na­ję­cie apar­ta­men­tu, nie za­do­wo­li­li­by się tym cia­snym lo­kum na­zwa­nym imie­niem pre­zy­den­ta, któ­ry zmarł po za­le­d­wie mie­sią­cu urzę­do­wa­nia.

Mat­ka Stan­leya, któ­ra nie ru­sza­ła się ze swe­go fo­te­la przy oknie wy­cho­dzą­cym na Ver­mont Ave­nue od po­cząt­ku lat pięć­dzie­sią­tych, prze­czy­ta­ła o kon­kur­sie or­to­gra­ficz­nym w „Wa­shing­ton Post”. Jej uwa­gę zwró­cił nie tyle sam kon­kurs, co to, że zwy­cięz­ca – je­śli wy­gra etap re­gio­nal­ny – może awan­so­wać do eta­pu kra­jo­we­go, ma­ją­cym od­być się w ho­te­lu Haw­thor­ne, w któ­rym miesz­ka­li.

– Co o tym my­ślisz? – za­py­ta­ła Stan­leya, ude­rza­jąc grzbie­tem dło­ni w ga­ze­tę, co – jak na nią – było wy­jąt­ko­wo en­tu­zja­stycz­nym ge­stem. – Tu­taj, w two­jej wła­snej sali ba­lo­wej.

Inne dzie­ci, aby uczest­ni­czyć w kon­kur­sie, zja­dą się z ca­łe­go kra­ju, a jej Stan­ley – jej przy­szły se­na­tor – po pro­stu zej­dzie po roz­ło­żo­nym w holu szkar­łat­nym dy­wa­nie do zło­tej win­dy i zje­dzie nią do sali ba­lo­wej. To wła­śnie ta wy­go­da, bar­dziej niż ja­kieś szcze­gól­ne za­in­te­re­so­wa­nie or­to­gra­fią, skło­ni­ła ją do pod­ję­cia dzia­łań, w wy­ni­ku któ­rych jej syn zo­stał mi­strzem or­to­gra­fii, wy­grał za­wo­dy re­gio­nal­ne, awan­so­wał do eta­pu kra­jo­we­go, zo­stał jed­nym z czwor­ga za­wod­ni­ków po­zo­sta­łych ze star­tu­ją­cych na po­cząt­ku stu trzech, a te­raz sprę­ży­stym kro­kiem pod­szedł do mi­kro­fo­nu i cze­kał na ko­lej­ne wy­zwa­nie.

Pan King przyj­rzał się sło­wu, na któ­rym trzy­mał wska­zu­ją­cy pa­lec.

– JAR­MARCZ­NY.

***

Vera po­czu­ła do Stan­leya nie­chęć. Był zbyt aro­ganc­ki i za bar­dzo pew­ny sie­bie. Od po­cząt­ku wy­czu­wa­ła w nim ja­kąś nie­szcze­rość, a te­raz po­czu­ła się roz­cza­ro­wa­na sło­wem, któ­re otrzy­mał. Mia­ła na­dzie­ję na coś trud­niej­sze­go. Na praw­dzi­wą bom­bę.

– JAR­MARCZ­NY – po­wtó­rzył Stan­ley. – Mogę pro­sić o de­fi­ni­cję?

– Po­zba­wio­ny do­bre­go sma­ku – po­wie­dział pan King.

Vera wsu­nę­ła dłoń pod udo i przy­glą­da­ła się Stan­ley­owi, któ­ry wy­glą­dał na bar­dzo pew­ne­go sie­bie. „Co za po­zer” – po­my­śla­ła.

– Czy zna­cze­nie tego sło­wa łą­czy się z tym, że na jar­mar­kach sprze­da­wa­no rze­czy ta­nie i mar­nej ja­ko­ści? – za­py­tał Stan­ley.

Pan King spoj­rzał na trzy­ma­ny w ręku tom i po­twier­dził sło­wa Stan­leya.

Chło­pak prze­li­te­ro­wał sło­wo bez tru­du, uważ­nie i w od­po­wied­nim tem­pie, po czym wró­cił na miej­sce za­cho­wu­jąc nie­zno­śnie do­stoj­ną pozę. „Może nie tyl­ko ja je­stem szar­la­ta­nem” – po­my­śla­ła Vera i ro­zej­rza­ła się po wi­dow­ni, za­sta­na­wia­jąc się, gdzie sie­dzą jego ro­dzi­ce.

Nie usły­sza­ła ko­lej­ne­go sło­wa. Don­na Wal­ker – wy­glą­da­ją­ca na by­strą trzy­na­sto­lat­ka ze Se­at­tle w gru­bych oku­la­rach – za­czy­na­ła li­te­ro­wać. Ro­bi­ła to ostroż­nie, jak­by stą­pa­ła po za­mar­z­nię­tym je­zio­rze.

– P… O…

Ja­kie to było sło­wo?

– T… Ę… R…Z…

Vera wie­dzia­ła, że Don­na prze­li­te­ro­wa­ła źle i od­ru­cho­wo za­sło­ni­ła oczy rę­ka­mi.

– N…Y.

Dzwo­nek. Pan King po­dał pra­wi­dło­wą od­po­wiedź. Ci­cho łka­ją­cą dziew­czyn­kę od­pro­wa­dził za ku­li­sy je­den z ko­or­dy­na­to­rów.

Zo­sta­ło ich tyl­ko tro­je. Vera prze­krzy­wi­ła gło­wę i ukrad­kiem spoj­rza­ła na Stan­leya.

Aga­tha miesz­ka­ła na Ala­sce z ro­dzi­ca­mi, dziad­ka­mi i kil­ku­dzie­się­cio­ma psa­mi za­przę­go­wy­mi. Jej oj­ciec był che­mi­kiem, a mat­ka zaj­mo­wa­ła się ho­dow­lą psów. Była otwar­tą dziew­czyn­ką i za­przy­jaź­ni­ła się z Verą już pierw­sze­go dnia ich po­by­tu w Wa­szyng­to­nie. Vera po­zna­ła jej ro­dzi­ców, a te­raz do­strze­gła ich na wi­dow­ni, jak po­chy­la­li się na krze­słach do przo­du, zu­peł­nie jak psy, któ­re za­przę­ga­li do sań.

– TRY­BU­LARZ.

Aga­tha po­pro­si­ła o de­fi­ni­cję. Ka­dziel­ni­ca uży­wa­na pod­czas na­bo­żeństw re­li­gij­nych.

Za­py­ta­ła, z ja­kie­go ję­zy­ka po­cho­dzi to sło­wo. Usły­sza­ła, że z ła­ci­ny.

Vera prze­li­te­ro­wa­ła wy­raz w my­ślach i cze­ka­ła. Wie­dzia­ła, że jest na­stęp­na w ko­lej­no­ści. Po­czu­ła ner­wo­wy dreszcz, któ­ry sta­ra­ła się zi­gno­ro­wać. Skrzy­żo­wa­ła ra­mio­na i zmarsz­czy­ła czo­ło, ży­cząc ko­le­żan­ce po­wo­dze­nia, mimo że były ry­wal­ka­mi. Dzie­więć­dzie­siąt se­kund mi­nę­ło.

– T-Y-B-U-L…

***

Stan­ley już wie­dział, z kim się zmie­rzy w ostat­nim eta­pie. Pa­trzył, jak Vera wol­nym kro­kiem pod­cho­dzi do mi­kro­fo­nu. Ro­bi­ła wra­że­nie, jak­by cał­ko­wi­cie pa­no­wa­ła nad jury i pu­blicz­no­ścią. Nie­mal bił od niej bio­lu­mi­ne­scen­cyj­ny blask.

Gdy już sta­ła na sce­nie, cze­ka­jąc na sło­wo do prze­li­te­ro­wa­nia, pan King ogło­sił, że ze wzglę­du na to, że zo­sta­li we dwój­kę, przej­dą do słów na po­zio­mie mi­strzow­skim. Je­śli któ­ryś z za­wod­ni­ków po­peł­ni błąd, dru­gi otrzy­ma fi­nal­ne sło­wo. Gdy je pra­wi­dło­wo prze­li­te­ru­je – wy­gra.

Vera ści­snę­ła moc­niej sto­jak mi­kro­fo­nu. Pan King od­chrząk­nął. Po­wie­trze sta­ło się tak gę­ste, że nie­mal było je wi­dać w świe­tle re­flek­to­rów. Na wi­dow­ni za­skrzy­pia­ło krze­sło. Pan King z naj­więk­szą po­wa­gą wy­mó­wił sło­wo OLI­GOP­SON, a Vera osu­nę­ła się na pod­ło­gę.

Wi­dzo­wie wsta­li z krze­seł, ni­czym ogrom­na fala wzbie­ra­ją­ca od przo­du sali ku jej koń­co­wi. Zza ku­lis wy­bie­gli pra­cow­ni­cy ob­słu­gi, a ju­ro­rzy wy­szli zza sto­łu i ze­bra­li się wo­kół dziew­czy­ny. Mię­dzy nimi prze­ci­snę­ła się ko­bie­ta i wzię­ła Verę w ra­mio­na, a inni od­su­nę­li się, aby zro­bić miej­sce. Wy­ję­ła z to­reb­ki ro­dzyn­ki i po­da­ła je dziew­czy­nie, gdy tyl­ko ta od­zy­ska­ła przy­tom­ność.

– Ni­ski po­ziom cu­kru we krwi – po­in­for­mo­wa­ła ju­ro­rów, pra­cow­ni­ków ob­słu­gi i Stan­leya Owen­sa, któ­ry aż wy­cią­gnął szy­ję, aby le­piej wi­dzieć. – Ma…

– Hi­po­gli­ke­mię – do­koń­czy­ła bez­na­mięt­nie Vera, le­żąc na ple­cach ze wzro­kiem utkwio­nym w przy­po­mi­na­ją­cy brzuch owa­da su­fit nad sce­ną.

Pan King i ju­ro­rzy naj­wy­raź­niej zna­li tę ko­bie­tę, ale przed­sta­wi­ła się in­nym oso­bom sto­ją­cym w po­bli­żu.

– Vi­vian Ba­xter, mat­ka Very.

I po­krót­ce opi­sa­ła, jak to nie uda­ło jej się na­mó­wić swej upar­tej cór­ki, aby zja­dła rano owsian­kę.

– OLI­GOP­SON – po­wie­dzia­ła Vera, wciąż le­żąc na ple­cach i wpa­tru­jąc się w su­fit. – O-L-I-G-O-P-S-O-N.

Pan King na­chy­lił się, aby mo­gła spoj­rzeć na jego pulch­ną twarz, i po­wie­dział:

– Zga­dza się, mło­da pan­no.

Po po­wro­cie na miej­sce, sie­dząc wśród krze­seł opusz­czo­nych przez za­wod­ni­ków, któ­rzy od­pa­dli z kon­kur­su, Vera ener­gicz­nie żuła ro­dzyn­ki i pa­trzy­ła na Stan­leya mierz­wią­ce­go so­bie wło­sy. Nie mo­gła so­bie wy­ba­czyć, że stra­ci­ła kon­tro­lę. Te­raz my­śla­ła, tyl­ko o tym, żeby wy­mknąć się na ze­wnątrz i z pa­sją za­cią­gnąć się che­ster­fiel­dem z pacz­ki, któ­rą cho­wa­ła przed mat­ką, nie­ko­niecz­nie dla­te­go, że mu­sia­ła za­pa­lić, ale dla­te­go, że po­do­bał jej się ob­raz sa­mej sie­bie ro­bią­cej rze­czy nie­przy­zwo­ite, nie­od­po­wied­nie dla osób w jej wie­ku i za­ka­za­ne.

Stan­ley do­stał sło­wo SE­IGNEUR. Vera wie­dzia­ła, że nie bę­dzie mu­siał py­tać o jego po­cho­dze­nie, bo było oczy­wi­ste, że wy­raz po­cho­dzi z fran­cu­skie­go. Koń­ców­ka była pro­sta – wie­dzia­ła, że ją znał. To nad pierw­szą sy­la­bą się za­sta­na­wiał. Czy zwle­kał z od­po­wie­dzią, aby dać jej czas, żeby do­szła do sie­bie? Mia­ła na­dzie­ję, że nie trak­tu­je jej pro­tek­cjo­nal­nie. W koń­cu wes­tchnął, pra­wi­dło­wo prze­li­te­ro­wał wy­raz i wró­cił na miej­sce. Prze­cho­dząc obok, spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się. Peł­na po­dej­rzeń nie po­tra­fi­ła oce­nić, czy ten uśmiech był szcze­ry.

Stan­ley sta­rał się nie pa­trzeć na mat­kę, za­uwa­żył tyl­ko, że Son­ny sie­dział, opie­ra­jąc ręce na ra­mio­nach Mar­thy, jak­by przy­trzy­my­wał w wan­nie mo­kre­go kota.

Son­ny, któ­ry był dla Stan­leya jak wu­jek, miał czter­dzie­ści lat, ale za­cho­wy­wał się jak osiem­na­sto­la­tek. Przez cały czas się uśmie­chał. Miał pięk­ne zęby i był szczu­pły, choć czę­sto­wał się każ­dym kę­skiem je­dze­nia, któ­ry jego noz­drza zdo­ła­ły wy­czuć. Miał prze­mia­nę ma­te­rii jak lew i ape­tyt na pra­cę jak wie­wiór­ka. Po­nie­waż Stan­ley wy­cho­wy­wał się bez ojca, Son­ny spra­wo­wał nad nim pie­czę, gdy do­ra­stał, udzie­lał mu oj­cow­skich rad i na­uczył go ser­wo­wać na kor­cie oraz rzu­cać pił­kę bejs­bo­lo­wą na dach ho­te­lu. Te­raz po­ma­gał mat­ce Stan­leya, nie był w sta­nie na nią spoj­rzeć, nie czu­jąc stra­chu o to, co się sta­nie, je­śli nie wy­gra. Za­uwa­żył kil­ku wcho­dzą­cych męż­czyzn: se­na­to­rów ze sta­nów Wir­gi­nia, Ma­ry­land i De­la­wa­re, z któ­ry­mi się przy­jaź­nił. Oni go nie stre­so­wa­li, ale jego mat­ka – sie­dzą­ca nie­ru­cho­mo na krze­śle, z pod­bród­kiem pod­par­tym na pię­ści – ow­szem.

Vera mia­ła prze­li­te­ro­wać sło­wo TU­KI­DY­DE­SO­WY. Po­cie­ra­ła oko, zgi­na­ła rękę w łok­ciu, po­ru­sza­ła szy­ją, by strzyk­nę­ło jej w kar­ku, po­cią­ga­ła się za pa­lec i za­rzu­ca­ła wło­sa­mi – ner­wo­we od­ru­chy po­ja­wia­ły się zwy­kle pod pre­sją jej wła­snych ocze­ki­wań wo­bec sie­bie. Te­raz, gdy sło­wo cze­ka­ło na prze­li­te­ro­wa­nie, na­gle wy­stą­pi­ły wszyst­kie na­raz. Za­py­ta­ła, czy wy­raz po­cho­dzi od imie­nia grec­kie­go hi­sto­ry­ka Tu­ki­dy­de­sa, a na­stęp­nie po­praw­nie go prze­li­te­ro­wa­ła.

Mat­ka Stan­leya usia­dła wy­god­niej, zdję­ła oku­la­ry i wy­po­le­ro­wa­ła je chu­s­tecz­ką.

Vera ob­ser­wo­wa­ła, jak jej mat­ka przy­glą­da się Stan­ley­owi. Wy­obra­ża­ła so­bie, że wcho­dzi na sce­nę i sama koń­czy kon­kurs. Pod­czas wspól­nie prze­ży­tych lat, gdy tro­chę miesz­ka­ły w No­wym Jor­ku, a tro­chę w ho­te­lach, Vi­vian szu­ka­ła męża i po­dró­żo­wa­ła jako se­kre­tar­ka przed­sta­wi­cie­la han­dlo­we­go, a Vera ucie­ka­ła w świat ksią­żek i roz­wi­nę­ła w so­bie umie­jęt­ność efek­tyw­ne­go ucze­nia się. Po­ko­cha­ła na­ukę, zwłasz­cza ma­te­ma­ty­kę, i nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go ta dzie­dzi­na jest po­wszech­nie uwa­ża­na za nie­cie­ka­wą. Był to plac za­baw dla wy­obraź­ni, pe­łen po­my­słów i ma­gii. Vera ko­cha­ła rów­nież ję­zy­ki i czer­pa­ła przy­jem­ność z czy­ta­nia fran­cu­skich po­wie­ści, dzię­ki któ­rym prze­no­si­ła się z sa­mo­cho­du swej mat­ki w zu­peł­nie inne świa­ty.

Stan­ley do­stał sło­wo IM­PON­DE­RA­BI­LIA. Vera wie­dzia­ła, że jej mat­ka nie po­tra­fi go prze­li­te­ro­wać. Wi­dzia­ła, jak pró­bu­je je roz­gryźć, spo­dzie­wa­jąc się po­raż­ki Stan­leya, ale wy­czu­wa­ła rów­nież jej fa­scy­na­cję tym nad wiek roz­wi­nię­tym chłop­cem. Stan­ley dys­kret­nie po­ma­chał do wy­glą­da­ją­cych na waż­nych pa­nów na koń­cu sali i przy­stą­pił do li­te­ro­wa­nia. Wszy­scy na nie­go pa­trzy­li, a on wy­ma­wiał każ­dą li­te­rę, jak­by była ho­no­ro­wym człon­kiem al­fa­be­tu. Pa­no­wie na­gro­dzi­li go okla­ska­mi, gdy pan King po­twier­dził, że sło­wo zo­sta­ło pra­wi­dło­wo prze­li­te­ro­wa­ne.

Kon­kurs trwał. Ani Vera, ani Stan­ley nie oka­zy­wa­li oznak zmę­cze­nia. Ona prze­li­te­ro­wa­ła sło­wo PRO­KRA­STY­NA­CJA. On – PYR­RU­SO­WY. Ona – AGEU­ZJA. On – KON­TER­FEKT.

ARACH­NO­FO­BIA. Vera po­tar­ła oko, zgię­ła rękę w łok­ciu, skrę­ci­ła szy­ję, by strzyk­nę­ło jej w kar­ku, i po­cią­gnę­ła się za pa­lec. Po­tknę­ła się i chwy­ci­ła mi­kro­fon, a pu­blicz­ność na chwi­lę pod­nio­sła się z krze­seł.

– Nic mi się nie sta­ło – po­wie­dzia­ła, a w sali roz­legł się ner­wo­wy śmiech.

Za­cho­wu­jąc spo­kój, za­py­ta­ła ju­ro­rów, czy wy­raz po­cho­dzi od sta­ro­grec­kie­go sło­wa arach­ne, ozna­cza­ją­ce­go pa­ją­ka. Kie­dy po­twier­dzi­li, od­chrząk­nę­ła, i bez tru­du prze­li­te­ro­wa­ła sło­wo. Gdy pan King uznał jej od­po­wiedź za pra­wi­dło­wą, z ra­do­ścią pod­sko­czy­ła, po czym wró­ci­ła na miej­sce.

Gdy Stan­ley po chwi­li za­sta­no­wie­nia prze­li­te­ro­wał wy­raz GŻEG­ŻÓŁ­KA, swą ra­dość oka­zał je­dy­nie uśmie­chem i de­li­kat­nym wznie­sie­niem się na pal­ce, po czym wró­cił na krze­sło obok Very. Jego świat skur­czył się do nie­wiel­kie­go trój­ką­ta zło­żo­ne­go z jego mat­ki, ju­ro­rów i tego miej­sca. Całą resz­tę spo­wi­ja­ła mgła. Pod przy­kryw­ką spo­ko­ju wy­czuł w Ve­rze prze­cha­dza­ją­ce­go się po klat­ce ty­gry­sa.

– DA­MA­SCEŃ­SKI – po­wie­dział pan King.

– DA­MA­SCEŃ­SKI – po­wtó­rzy­ła Vera. – D-A-M-A-S-C-E-Ń-S-K-I. DA­MA­SCEŃ­SKI – prze­li­te­ro­wa­ła, nie za­da­jąc ani jed­ne­go py­ta­nia i nie oka­zu­jąc cie­nia emo­cji, a gdy mi­ja­ła Stan­leya, na­wet na nie­go nie spoj­rza­ła.

Pan King wy­glą­dał na wy­czer­pa­ne­go. Wy­jął z kie­sze­ni chu­s­tecz­kę i wy­tarł czo­ło. Na wi­dow­ni za­pa­no­wa­ła ci­sza. Ci­sza na sali ba­lo­wej, nie li­cząc szu­mu wen­ty­la­to­rów na su­fi­cie i sze­le­stu pa­pie­rów na sto­le ju­ro­rów. Stan­ley pod­szedł do wiel­kie­go mi­kro­fo­nu.

– DE­HY­DRA­TA­CJA – po­wie­dział do­stoj­nie pan King.

Vera ob­ser­wo­wa­ła ruch szczę­ki i ra­mion Stan­leya, gdy po­pro­sił o de­fi­ni­cję i za­py­tał, z ja­kie­go ję­zy­ka po­cho­dzi to sło­wo. Nie mo­gła ode­rwać od nie­go wzro­ku.

Pró­bo­wa­ła roz­pra­co­wać je w my­ślach, za­nim do li­te­ro­wa­nia przy­stą­pił Stan­ley.

– D-E-H-Y-D-R-A-C-J-A – po­wie­dział.

Dzwo­nek. Ka­ta­stro­fa! Sie­dzą­cy za sto­łem ju­ro­rzy nie pa­trzy­li na chłop­ca. Jego mat­ka wpa­try­wa­ła się w róg su­fi­tu, a Son­ny moc­no ją przy­trzy­my­wał. Stan­ley wró­cił na miej­sce.

– Je­śli na­stęp­ne sło­wo zo­sta­nie prze­li­te­ro­wa­ne pra­wi­dło­wo, bę­dzie­my mie­li zwy­cięz­cę – po­wie­dział pan King, choć wszy­scy zna­li za­sa­dę.

Vera po­de­szła do mi­kro­fo­nu.

– GE­MI­NO­RUM – po­wie­dział pan King.

– GE­MI­NO­RUM – po­wtó­rzy­ła Vera. – Czy sło­wo po­cho­dzi z ła­ci­ny?

– Tak.

Na­stą­pi­ła dłu­ga prze­rwa, w cza­sie któ­rej mat­ka Very kil­ka razy za­kła­da­ła nogę na nogę, po czym ją zdej­mo­wa­ła, i wie­lo­krot­nie po­pra­wia­ła su­kien­kę.

– G…

Pu­blicz­ność wes­tchnę­ła.

– G-E-M-I-N-O-R-I-U-M. GE­MI­NO­RIUM?

Dzwo­nek. Stan­ley po­zo­stał w grze.

– Zo­sta­ło nam sześć słów – po­wie­dzia­ła Su­san Ne­stor, dy­rek­tor­ka. – Je­śli obo­je prze­li­te­ru­je­cie je pra­wi­dło­wo, bę­dzie to ozna­czać re­mis – dru­gi re­mis w hi­sto­rii kon­kur­su.

W Ve­rze aż się za­go­to­wa­ło. Na­gle do­zna­ła uczu­cia klau­stro­fo­bii, za­pra­gnę­ła wy­biec z bu­dyn­ku, lecz pod­da­ła się chwi­li, za­gu­bio­na we mgle li­ter, przed­rost­ków i przy­rost­ków. Stan­ley do­stał sło­wo UPIE­RZE­NIE i dał sobie radę. Nienawidziła go. Nienawidziła.

Vera prze­li­te­ro­wa­ła sło­wo OECUS.

Stan­ley prze­li­te­ro­wał sło­wo SA­LA­AM.

– AP­POG­GIA­TU­RA.

Stan­ley pa­trzył na smu­kłą syl­wet­kę Very ko­ły­szą­cą się de­li­kat­nie pod­czas li­te­ro­wa­nia. Za­mknął oczy, ży­cząc jej, aby po­mi­nę­ła jed­no „p” lub jed­no „g” albo zro­bi­ła coś tak głu­pie­go, jak do­da­nie dru­gie­go „r”.

– AP­POG­GIA­TU­RA – usły­szał. – A-P-P-O-G-G-I-A-T-U-R-A. AP­POG­GIA­TU­RA.

– EU­DAJ­MO­NIZM.

Vera wy­obra­zi­ła so­bie sa­mo­chód ja­dą­cy przez gór­ską prze­łęcz przy sła­bej jak fo­lia alu­mi­nio­wa ba­rier­ce i pro­fil Stan­leya tra­cą­ce­go w koń­cu to iry­tu­ją­ce pa­no­wa­nie nad sobą, gdy sa­mo­chód spa­da, zni­ka­jąc z pola wi­dze­nia. I wiel­ką eks­plo­zję w do­li­nie.

– EU­DAJ­MO­NIZM – po­wie­dział spo­koj­nie. – E-U-D-A-J-M-O-N-I-Z-M. EU­DAJ­MO­NIZM.

– Do­tar­li­śmy do ostat­nie­go sło­wa na li­ście. To ostat­nia szan­sa na wy­ło­nie­nie jed­ne­go zwy­cięz­cy – po­wie­dzia­ła Su­san Ne­stor. Na wi­dow­ni roz­legł się szmer. Vera sta­nę­ła przy mi­kro­fo­nie.

Pan King po­wie­dział:

– OR­NI­TO­MIM.

Po wy­słu­cha­niu de­fi­ni­cji Vera za­mil­kła. Nie strzyk­nę­ło jej w kar­ku. Nie ba­wi­ła się pal­ca­mi. Nie za­rzu­ca­ła wło­sa­mi. Spu­ści­ła gło­wę, jak­by da­wa­ła za wy­gra­ną. Stan­ley spoj­rzał na pu­blicz­ność i zo­ba­czył mat­kę pa­ku­ją­cą to­reb­kę. Dla niej wy­nik mógł być tyl­ko je­den: zwy­cię­stwo jej syna. Wsta­ła, a Son­ny po­pro­wa­dził ją do wyj­ścia.

Mat­ka Very, Vi­vian, ubra­na w czar­ną su­kien­kę, sie­dzia­ła na kra­wę­dzi krze­sła w ide­al­nie wy­pro­sto­wa­nej po­zie. Na sali za­pa­no­wa­ła ci­sza. Wy­da­wa­ło się, że coś jest nie tak. Co się dzie­je? Czy się pod­da­ła?

Po wyj­ściu mat­ki Stan­leya po­wiew po­wie­trza, uwol­nio­ny przez dwu­skrzy­dło­we drzwi na koń­cu sali do­tarł aż do sce­ny i naj­wy­raź­niej ocu­cił Verę.

– OR­NI­TO­MIM – po­wie­dzia­ła, jak­by w tran­sie. – O-R-N-I-T-O-M-I-M.

Gdy po­wtó­rzy­ła sło­wo, wie­dzia­ła, że prze­li­te­ro­wa­ła je pra­wi­dło­wo. Pu­blicz­ność gło­śno wi­wa­to­wa­ła, a Su­san we­szła na sce­nę, aby złą­czyć ręce Stan­leya i Very.

– Mamy re­mis! Dwo­je za­słu­żo­nych zwy­cięz­ców.

Vera aż pod­sko­czy­ła z ra­do­ści. Choć nie była je­dy­ną zwy­cięż­czy­nią, nie mo­gła się po­wstrzy­mać. Stan­ley oka­zy­wał ra­dość spo­koj­nie. Taki wy­nik jego mat­ka była w sta­nie za­ak­cep­to­wać.

Te­raz ra­zem mu­sie­li prze­brnąć przez świat wy­peł­nio­ny ga­pia­mi i prze­peł­nio­ny świa­tłem – świa­tłem lamp bły­sko­wych, oświe­tle­nia te­le­wi­zyj­ne­go, lamp do zdjęć pod pa­ra­so­la­mi, lamp ulicz­nych. Ich wza­jem­na nie­chęć zo­sta­ła za­mie­cio­na pod dy­wan, a oni sami prze­cha­dza­li się te­raz ni­czym kró­lew­ska para, uprzej­mie po­zo­wa­li do wspól­nych zdjęć, ry­wa­li­zo­wa­li w kon­kur­sach or­to­gra­ficz­nych na niby i byli po­ka­zy­wa­ni jak ja­kieś oso­bli­wo­ści. Wszyst­ko to spo­wi­ja­ła pa­ra­li­żu­ją­ca mgła, jak w baj­ce, co być może wy­ja­śnia­ło to, dla­cze­go Vera, gdy wró­ci­ła wy­czer­pa­na do swo­je­go po­ko­ju, na­pi­sa­ła w no­tat­ni­ku: „Ser­decz­nie za­pra­szam”, do­da­jąc „na ślub Very Ba­xter i Stan­leya Owen­sa”, po czym spoj­rza­ła bez­na­mięt­nie na te sło­wa i w na­głym przy­pły­wie obrzy­dze­nia wy­dar­ła kart­kę z no­tat­ni­ka, zgnio­tła ją i wy­rzu­ci­ła do śmie­ci.

***

Czer­wiec 1962 roku

– To chy­ba nie­wie­le, praw­da? – za­py­ta­ła Vera.

– Tak, wy­glą­da jak zmiaż­dżo­ny pens – od­po­wie­dział Stan­ley.

– Albo za­rdze­wia­ły kap­sel od bu­tel­ki.

Od re­mi­su mi­nę­ły dwa lata. W czerw­cu rok wcze­śniej – gdy po raz pierw­szy zło­ży­li wi­zy­tę na kon­kur­sie jako jego lau­re­aci – wy­wiad z nimi prze­pro­wa­dził re­por­ter z „Wa­shing­ton Post”, któ­ry chciał na­pi­sać ar­ty­kuł o ich wspól­nym zwy­cię­stwie za­ty­tu­ło­wa­ny Zwią­za­ni re­mi­sem2). Pod­czas wy­wia­du oka­za­ło się, że Vera tak na­praw­dę ni­g­dy nie zwie­dzi­ła Wa­szyng­to­nu, po­szli za­tem do Mu­zeum Zdro­wia i Me­dy­cy­ny In­sty­tu­tu Pa­to­lo­gii Sił Zbroj­nych, gdzie zo­ba­czy­li kulę, któ­ra za­bi­ła pre­zy­den­ta Lin­col­na.

------------------------------------------------------------------------

2) Fit to Bee Tied – gra słów. Wy­raz bee, tu­taj ozna­cza­ją­cy „kon­kurs”, wy­ma­wia się tak samo jak sło­wo be, ozna­cza­ją­ce „być”. Tie to „re­mis” i „re­mi­so­wać”, a tied – „zwią­za­ny”, „po­wią­za­ny”, „po­łą­czo­ny”.

– Ciar­ki mi prze­cho­dzą po ple­cach na ten wi­dok – po­wie­dzia­ła Vera.

– Mnie też, choć to jed­na z naj­mniej nie­przy­jem­nych rze­czy, ja­kie tu wi­dzie­li­śmy.

Stan­ley na­wią­zy­wał do gip­so­we­go od­le­wu twa­rzy Lin­col­na, z pu­sty­mi wgłę­bie­nia­mi w miej­scu oczu, i do rąk, któ­re wy­glą­da­ły, jak­by się­ga­ły w ich kie­run­ku. I do ma­ka­brycz­ne­go ze­sta­wu do am­pu­ta­cji z cza­sów woj­ny se­ce­syj­nej. A tak­że do eks­po­na­tu naj­strasz­niej­sze­go ze wszyst­kich: pły­wa­ją­ce­go w sło­iku bla­de­go pło­du z cy­klo­pią – z jed­nym oczo­do­łem, po­ni­żej któ­re­go znaj­do­wa­ły się usta, a po­wy­żej nos.

– Chodź­my stąd – po­wie­dzia­ła Vera. – Gdzie te­raz, mój prze­wod­ni­ku?

Stan­ley po­pro­wa­dził ją do wyj­ścia. Po dro­dze mi­ja­li sale z daw­ny­mi pro­te­za­mi, sta­ry­mi mi­kro­sko­pa­mi i oso­bli­wy­mi eks­po­na­ta­mi w sło­ikach. Przy­wo­ła­li tak­sów­kę.

– Na Eigh­te­enth Stre­et Nor­th­west, pod nu­mer 1529, pro­szę – po­wie­dział Stan­ley. – My­ślę, że tam ci się spodo­ba.

Tak­sów­ka za­trzy­ma­ła się przy miej­skiej re­zy­den­cji z ja­sno­brą­zo­wej ce­gły, z me­ta­lo­wą furt­ką od fron­tu.

– To miej­sce wy­glą­da zna­jo­mo. Gdzie je­ste­śmy? – za­py­ta­ła Vera.

– To sie­dzi­ba Ame­ry­kań­skie­go Sto­wa­rzy­sze­nia Ma­te­ma­ty­ków. Nie wiem, czy jest tu coś do zwie­dza­nia, ale po­my­śla­łem, że to cie­kaw­sze niż rzeź­by zmar­łych pre­zy­den­tów.

– To praw­da – od­po­wie­dzia­ła Vera, a po­tem otwo­rzy­ła furt­kę i po­de­szła do drzwi.

Na sto­li­ku w holu sta­ła szta­lu­ga z ta­bli­cą z na­pi­sem „Za­da­nie na dzi­siaj”. Za­trzy­ma­li się, aby je prze­czy­tać: „Al za­cho­ro­wał na al­ge­bro­zę i musi przyj­mo­wać jed­ną ta­blet­kę zie­lo­ną i jed­ną ta­blet­kę ró­żo­wą dzien­nie przez dwa ty­go­dnie. Zie­lo­na ta­blet­ka kosz­tu­je o 10 cen­tów wię­cej niż ró­żo­wa, a łącz­ny koszt ta­ble­tek Ala w cią­gu dwóch ty­go­dni to 54 do­la­ry i 60 cen­tów. Ile kosz­tu­je zie­lo­na ta­blet­ka?”.

– Dro­gie te ta­blet­ki – skwi­to­wał Stan­ley.

– Ła­twi­zna – pod­su­mo­wa­ła Vera i po­szła da­lej.

Stan­ley zo­stał i jesz­cze przez chwi­lę się za­sta­na­wiał, po czym do niej do­łą­czył.

Po­roz­ma­wia­li przez chwi­lę z re­cep­cjo­nist­ką, któ­ra po­in­for­mo­wa­ła ich, że nie spo­tka­ją się z pre­ze­sem Al­ber­tem Tuc­ke­rem, po­nie­waż dzień wcze­śniej wró­cił do Prin­ce­ton, ale jak naj­bar­dziej mogą się ro­zej­rzeć. Vera przed­sta­wi­ła się kil­ku ma­te­ma­ty­kom i od­waż­nie oświad­czy­ła, że któ­re­goś dnia bę­dzie człon­kiem, a „może na­wet pre­ze­sem, je­śli mój przy­szły mąż nie bę­dzie miał nic prze­ciw­ko temu, abym pra­co­wa­ła za­wo­do­wo”. Dwóch pa­nów z po­tar­ga­ny­mi wło­sa­mi dało jej za­da­nie, któ­re mo­gła ze sobą za­brać. Gdy wy­cho­dzi­ła, re­cep­cjo­nist­ka wrę­czy­ła jej bez­płat­ny nu­mer ich cza­so­pi­sma – „Ame­ri­can Ma­the­ma­ti­cal Mon­th­ly”.

Kie­dy go prze­glą­da­ła, na­tra­fi­ła na zdję­cie bu­dyn­ku.

– Tak, roz­po­zna­łam to miej­sce – rzu­ci­ła, a szep­tem do­da­ła: – Już to pre­nu­me­ru­ję, ale nie chcia­łam jej ze­psuć przy­jem­no­ści.

– Jesz­cze jed­no miej­sce, ostat­nie – po­wie­dział Stan­ley, gdy za­mknął za sobą me­ta­lo­wą furt­kę.

Ja­kieś osiem­set me­trów do rogu Fi­fte­enth Stre­et i L Stre­et po­ko­na­li w ci­szy. W koń­cu Stan­ley pod­niósł rękę i po­wie­dział: „Wa­shing­ton Post”, jak­by było to naj­wspa­nial­sze miej­sce w sto­li­cy. We­szli do środ­ka, a gdy zna­leź­li się w dusz­nej hali, w któ­rej pra­sy dru­kar­skie wa­li­ły o pa­pier, Stan­ley po­wie­dział, prze­krzy­ku­jąc pa­nu­ją­cy w po­miesz­cze­niu ha­łas:

– Je­śli cho­dzi o tam­to za­da­nie z ma­te­ma­ty­ki, to dwa do­la­ry.

Vera po­da­ła mu rękę, ski­nę­ła gło­wą i uśmiech­nę­ła się.

Roz­sta­li się w holu ho­te­lu.

– Do zo­ba­cze­nia ju­tro – po­wie­dzia­ła Vera. – Bądź grzecz­ny – do­da­ła, ob­ra­ca­jąc wo­kół pal­ca ko­smyk wło­sów, a po­tem z uda­wa­ną skrom­no­ścią wśli­zgnę­ła się do win­dy mię­dzy za­my­ka­ją­cy­mi się drzwia­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: