Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wspomnienia z roku 1870: Według opowiadania pruskiego oficera - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wspomnienia z roku 1870: Według opowiadania pruskiego oficera - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 302 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

w Ems.

Nig­dy nie za­po­mnę, jak ro­skosz­ny byt po­ra­nek, po któ­rym na­stą­pił pa­mięt­ny dzień 13 lip­ca 1870 roka! Nad wzgó­rza­mi, co się przed mo­jem oknem pię­trzy­ły, uno­si­ła się mgła sina, przez któ­rą, prze­dzie­ra­ły się pierw­sze pro­mie­nie wscho­dzą­ce­go słoń­ca; w mia­stecz­ku wszyst­ko jesz­cze spa­ło, na pro­me­na­dzie, wzdłuż Lah­nu, i przed kur­hau­ze­ra nie było wi­dać ży­wej du­szy.

Otwo­rzy­łem okno. Świe­że po­wie­trze, prze­siąk­nię­te za­pa­chem róż, re­ze­dy i lew­ko­nij, nie­sio­ne ła­god­nym po­wie­wem wia­tru wschod­nie­go, sze­ro­ką stru­gą wpły­nę­ło do mego po­ko­ju. Cały w niem ską­pa­ny, czu­łem się rześ­kim i we­so­łym… Słoń­ce pod­no­si­ło się co­raz wy­żej, mgła szyb­ko opa­da­ła, w mia­stecz­ku obu­dzi­ło się ży­cie. W uli­cach dał się naj­pierw sły­szeć tur­kot wo­zów do­star­cza­ją­cych mię­sa, pie­czy­wa i na­bia­łu; po­tem prze­kup­ki za­czę­ły usta­wiać wzdłuż pro­me­na­dy swo­je sto­licz­ki z „cwi­ba­ka­mi”, w koń­cu po­ja­wi­li się tak­że go­ście. Bie­gli oni szyb­ko, pro­sto do kur­hau­zu, gdzie wła­śnie ode­zwa­ły się pierw­sze tony ką­pie­lo­wej or­kie­stry.

Oko­ło go­dzi­ny ósmej uka­zał się na pro­me­na­dzie

1*

król pru­ski, póź­niej­szy ce­sarz Wil­helm I. Był to męż­czy­zna słusz­ny, sil­nie zbu­do­wa­ny, bar­czy­sty. Ubior miał na so­bie cy­wil­ny. Trzy­mał się pro­sto, na­wet sztyw­nie, jak żoł­nierz ma­sze­ru­ją­cy w sze­re­gu. Na jego twa­rzy czer­stwej a okrą­głej, do po­ło­wy za­sło­nię­tej gę­ste­mi bo­ko­bro­da­mi, ma­lo­wa­ła się prę­dzej żoł­nier­ska su­ro­wość, niż owa szla­chet­na po­wa­ga, któ­rą wy­obraź­nia na­sza ra­da­by wi­dzieć złą­czo­ną z każ­dym ma­je­sta­tem. Mimo lat siedm­dzie­się­ciu, czuć w nim było siły nie­spo­ży­te. Po le­wej stro­nie kró­la szedł jego ad­ju­tant, ks. Ra­dzi­wiłł. Męż­czy­zna to mier­ne­go wzro­stu, z brzusz­kiem okrą­głym, w śred­nich la­tach, z peł­ną twa­rzą, wy­glą­da­ją­cy prę­dzej na fran­cu­skie­go epi­sje­ra, niż na księ­cia krwi. Na wszyst­kich prze­chadz­kach był on nie­od­stęp­nym to­wa­rzy­szem swe­go mo­nar­chy.

Uwa­ża­łem jed­nak od kil­ku dni, że król był za­wsze za­my­ślo­ny i z ad­ju­tan­tem nie wie­le roz­ma­wiał. Rzad­ko też komu od­kło­nił się, a gdy to czy­nił, pod­no­sił tyl­ko rękę do cy­lin­dra na spo­sób woj­sko­wy. By przed kim zdjął ka­pe­lusz, tego nie wi­dzia­łem w tym roku. In­a­czej jed­nak było przed dwo­ma laty gdy w Ems ra­zem z nim ba­wił car ro­syj­ski, Ale­xan­der II. Wte­dy król pru­ski przed do­stoj­nym ku­zy­nem, a na­wet przed jego świ­tą za­wsze gło­wę od­sła­niał i roz­ma­wia­jąc z nimi, uśmie­chał się uprzej­mie. A zaś mię­dzy niem­ca­mi taki był pie­tyzm dla po­tęż­ne­go mo­nar­chy Pół­no­cy, że na­wet do jego psa, któ­ry ol­brzy­mie­mi kształ­ta­mi i pięk­ną po­wierz­chow­no­ścią, wy­róż­niał się w swo­im ro­dzie, nie mó­wi­li nig­dy in­a­czej, tyl­ko Sie.

Gdym tak pal­rzył na tę su­ro­wą po­etać pru­skie­go mo­nar­chy, przy­szedł mi na myśl Na­po­le­on III., ce­sarz Fran­cu­zów, któ­re­go wi­dzia­łem pierw­szy raz przed trze­ma laty, na wy­sta­wie pa­ry­skiej z roku 1867. Pew­ne­go dnia zna­la­złem się tuż przy nim; le­d­wie krok nas roz­dzie­lał. Sta­ję wła­śnie przed „Rej­ta­nem” Jana Ma­tej­ki, gdy w tem sły­szę za sobą po­ru­sze­nie, jak­by się lu­dzie roz­stę­po­wa­li i za­raz do­le­cia­ły mnie ury­wa­ne okrzy­ki: Vive V Em­pe­reur!

Od­wró­ci­łem gło­wę. Na cze­le świ­ty, w któ­rej znaj­do­wa­li się: Fleu­ry, Pel­łi­cao, Can­ro­bert, Ba­za­ine i inni, roz­gło­śnej sła­wy wo­dzo­wie, szedł Na­po­le­on III.

Wszy­scy mie­li na so­bie czar­ne sur­du­ty, na dwie stro­ny za­pi­na­ne, a ro­ze­ty le­gji ho­no­ro­wej w dziur­ce le­wej kla­py były je­dy­ną ozna­ką ich do­sto­jeń­stwa. Ce­sarz przy­stą­piw­szy do ob­ra­zu, za­czął mu się przy­pa­try­wać z ży­wem za­ję­ciem. Pod­czas tego dy­rek­tor Wy­sta­wy opo­wie­dział mu treść ma­lo­wi­dła. Po­mi­mo obec­no­ści naj­po­tęż­niej­sze­go wów­czas mo­nar­chy, nie było żad­ne­go przy­mu­su. Pu­blicz­no­ści nikt nie roz­trą­cał, nikt też ka­pe­lu­sza nie zdej­mo­wał. By­li­śmy wszy­scy in­co­gni­to, po­cząw­szy od ce­sa­rza Fran­cu­zów, a skoń­czyw­szy na mnie, jed­no­rocz­nym ochot­ni­ku arm­ji pru­skiej. Na­po­le­on przy­pa­try­wał się chwi­lę ob­ra­zo­wi, po­tem na­gle,jak­by go co tknę­ło, ode­rwał wzrok od płót­na i całą twa­rzą ku mnie się zwra­ca­jąc, spoj­rzał mi w oczy. Ja z mej stro­ny wzro­ku nie spu­ści­łem. Mia­łem więc o krok przed sobą sfink­sa tu­ile­ryj­skie­go, jak go wów­czas w Eu­ro­pie na­zy­wa­no, spad­ko­bier­cę Na­po­le­ona I. Daw­niej, wnio­sku­jąc z jego por­tre­tów, któ­rych mil- ] jony roz­cho­dzi­ły się po Eu­ro­pie, są­dzi­łem, że jest j on wzro­stu co naj­mniej śred­nie­go. Tym­cza­sem był I to człe­czy­na ni­ski, okrą­gły, acz nie oty­ły, któ­re­go do­syć duże ob­li­cze, ciem­na hisz­pan­ka znacz­nie prze­dłu­ża­ła. Twarz miał gład­ką, bez zmarsz­czek, lecz j żół­ta­wą; wo­gó­le wy­glą­da­ła jak­by była emal­jo­wa­ną. Oczy jego były bla­de, w gę­stej mgle ską­pa­ne, pra­wie bez wy­ra­zu. Z tego ognia gen­jal­no­ści, któ­ry mu jed­no­gło­śnie świat przy­zna­wał, nie do­strze­głem w nich ani jed­nej iskry. Za to tem­bar­dziej za­gad­ko­wa cała twarz się ro­bi­ła, gdyż z jej oczu nie po­tra­fił nikt nic wy­czy­tać. I czło­wiek tak nie­po­kaź­ny był przez lat pięt­na­ście dyk­ta­to­rem nie­tyl­ko Eu­ro­py, lecz ca­łe­go świa­ta! Wstrzy­mał Ro­sję w jej zwy­cię­skim po­cho­dzie na Wschód; stwo­rzył jed­ność wło­ską; osła­bił Au­str­ję, zwy­cię­żył Chi­ny, za­ło­żył fun­da­men­ta pod ko­lon­jal­ną po­li­ty­kę na sze­ro­ką ska­lę, i w kra­ju zaś nadał taki roz­wój han­dlo­wi i prze­my – i sło­wi, ja­kie­go przed nim we Fran­cji nie było. Jed­nak­że prę­dzej, niż się spo­dzie­wa­no, gwiaz­da jego i po­bla­dła.. Ci, co pod Sol­fe­ri­no sła­wi­li jego gen­jusz, po Se­da­nie po­czę­li go na­zy­wać szal­bie­rzem, tchó­rzem, ło­trem. Dy­plo­ma­ci, któ­rzy w au­re­oli chwa­ły | ko­rzy­li się przed jego wiel­ko­ścią, o więź­niu w i Wil­helm­sho­he mó­wi­li, że był to pro­sty ku­glarz.

Je­śli to wszyst­ko praw­da, je­śli Na­po­le­on III. nie miał wiel­kich zdol­no­ści, to z ja­kiem­że lek­ce­wa­że­niem mu­si­my te­raz pa­trzeć na cala Eu­ro­pę, któ­rą przez lat pięt­na­ście ku­glarz w pole wy­pro­wa­dza­li… Lecz wznie­śmy się po nad nę­dzę tych du­chów po­wsze­dnich, któ­re umie­ją ko­rzyć się je­dy­nie przed po­wo­dze­niem – i dziś, w dwa­dzie­ścia lat po Se­da­nie, po­wiedz­my, że je­ste­śmy jesz­cze zbyt bliz­cy owej ka­ta­stro­fy, wśród któ­rej ru­nął tron Na­po­le­ona III., by­śmy o jej głów­nym ak­to­rze mo­gli już spra­wie­dli­wy sąd wy­dać… Po­cze­kaj­my więc jesz­cze czas ja­kiś, a gdy wy­pad­ki od­da­lą się od nas a ich kon­tu­ry wy­bit­niej wy­stą­pią, do­pie­ro wte­dy na­mięt­no­ści ucich­ną i kry­ty­ka na­sza bę­dzie su­mien­niej­szą.

Wróć­my jed­nak do Ems, wspo­mnie­nia bo­wiem za­da­le­ko mnie unio­sły. Gdym tak, w oknie sto­jąc, pa­trzył na kró­la pru­skie­go, przy­szły mi na myśl ostat­nie wia­do­mo­ści po­li­tycz­ne.

W pierw­szej po­ło­wie lip­ca r. 1870. pa­no­wał w Eu­ro­pie niby po­kój głę­bo­ki. Król Wil­helm pił „Kes­sel­brunn” w Ems, Bi­smarck, Molt­ke i mi­ni­ster woj­ny, Roon, sie­dzie­li gdzieś na wsi, wszyst­ko zda­wa­ło się za­po­wia­dać roz­po­czę­cie praw­dzi­wej sa­ison mor­te. A mimo to at­mos­fe­ra była cięż­ka, dusz­na, jak przed bu­rzą. Bo też to, co się w Pa­ry­ża dzia­ło, nie było ani we­so­łe, ani uspa­ka­ja­ją­ce. W Eu­ro­pie opo­wia­da­no, że fran­cu­skie stron­nic­two woj­sko­we par­ło do woj­ny, a że prze­wód­cy jego nie wąt­pi­li o zwy­cię­stwie, więc spo­dzie­wa­li się bez wiel­kie­go za­cho­du i nie­bez­pie­czeń­stwa do­dać świe­że­go bla­sku ga­sną­cej gwieź­dzie ce­sa­rza Fran­cu­zów. Rów­no­cze­śnie spo­dzie­wa­ło się ono wła­sną po­zy­cję umoc­nić. Gdy razu pew­ne­go Na­po­le­on za­py­tał mi­ni­stra woj­ny, je­ne­ra­ła Le­be­auf, czy arm­ja jest go­to­wa, ten­że od­rzekł bez na­my­słu; „Je­stem ar­cy­go­tów!” (ar­chi­prèt). Nie upły­nę­ło pół roku, a prze­ko­nał się ce­sarz, jak ta ar­cy­go­to­wość wy­glą­da­ła…

O pre­tekst do woj­ny nie było trud­no. Wła­śnie Hisz­pan­ja ofia­ro­wa­ła swój tron księ­cia Le­opol­do­wi Ho­hen­zol­ler­no­wi, co Fran­cję bo­le­śnie ubo­dło. Rząd ce­sar­ski czy­niąc tym ra­zem za­dość opin­ji ca­łe­go na­ro­du, oświad­czył na po­sie­dze­niu cia­ła pra­wo­daw­cze­go dnia 6 lip­ca przez usta księ­cia Gra­mont, że „Fran­cja nie znie­sie, aby obce mo­car­stwo sa­dza­ło swo­je­go księ­cia na tro­nie Ka­ro­la V. Izba przy­ję­ła te sło­wa z naj­wyż­szym za­pa­łem. Zna­czy­ło to za­tem, że Fran­cja wyda Pru­som woj­nę, je­śli­by one nie zmu­si­ły księ­cia Le­opol­da do cof­nię­cia kan­dy­da­tu­ry. Sta­now­czość Na­po­le­ona zdzia­ła­ła swo­je. Ksią­że od­po­wie­dział Hisz­pan­ji, iż tro­nu nie przyj­mie. Na­stą­pi­ło to dnia 12 lip­ca. O waż­nym tym fak­cie wie­dzie­li­śmy w Ems tego sa­me­go dnia wie­czo­rem, am­ba­sa­dor bo­wiem fran­cu­ski przy dwo­rze ber­liń­skim, hr. Be­ne­det­ti, któ­ry tak­że w Ems ba­wił, za­ko­mu­ni­ko­wał wia­do­mość o nim kil­ku ro­da­kom, któ­rzy ją za­raz w obieg pu­ści­li.

Wczo­raj wie­czór tedy kła­dli­śmy się spać w głę­bo­kiem prze­ko­na­niu, że w Ems cały se­zon spo­koj­nie spę­dzi­my, po­czem jed­ni za­mie­rza­li do domu wra­cać, dru­dzy ma­rzy­li o Osten­dzie, a inni znów ukła­da­li, dla za­bi­cia nu­dów, dłu­gą wę­drów­kę po róż­nych za­uł­kach Eu­ro­py. Tak samo my­śla­łem i ja wczo­raj. A jed­nak, gdy na­za­jutrz, to jest dnia 13 lip­ca, w oknie swo­jem sto­jąc, pa­trzy­łem na kró­la Wil­hel­ma, nie­po­ję­ta trwo­ga du­szę moją ogar­nę­ła, jak­bym prze­czu­wał wiel­kie nie­szczę­ście. Wła­śnie gdy król z ks. Ra­dzi­wił­łem dru­gi raz w ale­ję wra­cał, o kil­ka­na­ście kro­ków za nim uj­rza­łem am­ba­sa­do­ra fran­cu­skie­go. Wszy­scy zna­li­śmy do­brze tę fi­gur­kę: ni­ską, drob­ną, chu­dą, śnia­dą, po­dob­ną w czę­ści do Wło­cha, w czę­ści do żyda. Szedł jak zwy­kle z gło­wą schy­lo­ną, kro­kiem drob­nym a tak pręd­kim, że wkrót­ce zrów­nał się i pru­skim mo­nar­chą. Wte­dy ukło­niw­szy się, coś do nie­go prze­mó­wił. Król wy­słu­chał, od­po­wie­dział i da­lej po­szedł. Be­ne­det­ti stał chwi­lę i my­ślał; po­tem pu­ścił się za kró­lem i znów doń za­ga­dał. Król coś krót­ko od­po­wie­dział i nie­cier­pli­wie ręką mach­nąw­szy, ple­cy mu po­ka­zał. Wte­dy Be­ne­det­ti uśmiech­nął się iro­nicz­nie i w ową stro­nę od­szedł gdzie mu­zy­ka gra­ła. Po­nie­waż nie­zwy­kła ta sce­na mia­ła licz­nych świad­ków, prze­to na pro­me­na­dzie po­wsta­ło za­mie­sza­nie. Jed­ni sta­wa­li i za kró­lem po­glą­da­jąc, pra­gnę­li z ru­chów jego my­śli od­gad­nąć; dru­dzy za­trzy­my­wa­li zna­jo­mych, by od nich coś usły­szeć; inni na­resz­cie, a byli to prze­waż­nie Fran­cu­zi, spie­szy­li za Be­ne­det­tim, by od nie­go za­sią­gnąć ję­zy­ka. Za­mie­sza­nie jesz­cze się wzmo­gło, gdy król, wbrew zwy­cza­jo­wi, opu­ścił pro­me­na­dę prę­dzej niż zwy­kle i udał się pro­sto do swe­go miesz­ka­nia na pierw­szem pię­trze w domu ła­zien­nym. Roz­cie­ka­wio­ny wy­bie­głem z mego po­ko­ju. Na­próż­no jed­nak usi­ło­wa­łem do­wie­dzieć się, co wła­ści­wie za­szło mię­dzy kró­lem a fran­cu­skim am­ba­sa­do­rem. Nikt nie umiał za­spo­ko­ić mo­jej cie­ka­wo­ści. Mię­dzy go­ść­mi krą­ży­ła tyl­ko po­gło­ska wiel­ce praw­do­po­dob­na, że Be­ne­det­ti nie­zwłocz­nie z Ems wy­jeż­dża, po­nie­waż kró­la ob­ra­ził.

– Cóż więc te­raz bę­dzie? – za­py­ta­łem tego, któ­ry mi tej wia­do­mo­ści udzie­lił. – „Cóż­by mia­ło być? Be­ne­det­ti za­pew­ne do­sta­nie dy­mi­sję, Fran­cja przy­szłe in­ne­go am­ba­sa­do­ra, któ­ry kró­la za swe­go po­przed­ni­ka prze­pro­si, i wszyst­ko się skoń­czy. Prze­cie taka drob­nost­ka woj­ny nie wy­wo­ła!” –Pod­czas gdy mój zna­jo­my tak tę rzecz tłu­ma­czył, mnie mi­mo­wol­nie przy­szło na myśl po­stę­po­wa­nie am­ba­sa­do­ra ro­syj­skie­go w Ca­ro­gro­dzie w r. 1854. Ks. Men­ży­ków, chcąc spo­wo­do­wać wy­buch mię­dzy Ro­sją, a Tur­cją, wszedł w płasz­czu na au­djen­cją do suł­ta­na. Ta­kie po­gwał­ce­nie dwor­skiej ety­kie­ty, po­cią­gnę­ło za sobą ze­rwa­nie sto­sun­ków dy­plo­ma­tycz­nych, a ce­sarz Mi­ko­łaj tyl­ko tego pra­gnął. Fakt ten był po­cząt­kiem woj­ny. Czy więc Na­po­le­on nie ka­zał Be­ne­det­te­mu ob­ra­zie kró­la pru­skie­go? My­śląc o tem, wsze­dłem do sali, w któ­rej znaj­do­wa­ła się ru­le­ta. Tam na dwo­rze wszyst­ko, co żyło, zaj­mo­wa­ło się po­li­ty­ką gu­biąc się w prze­róż­nych kom­bi­na­cjach.

Tu my­ślał każ­dy tyl­ko o grze, o zło­cie, o szczę­ściu. Sto­ły, jak zwy­kle, były gę­sto ob­sa­dzo­ne. Przy ru­le­cie ścisk był naj­więk­szy. Pu­blicz­ność gru­pu­ją­ca się tu­taj skła­da­ła się prze­waż­nie z mniej­szych ka­pi­ta­li­stów, gdy prze­ciw­nie u sto­łu, na któ­rym roz­strzy­ga­ły się losy „Tren­te et qu­aran­te”, wi­dać było same gru­be ryby. Obok gran­dów hisz­pań­skich sie­dzie­li tam ksią­żę­ta ro­syj­scy, obok mil­jo­ne­rów ame­ry­kań­skich, bo­ga­ci prze­my­słow­cy pa­ry­scy. Przy ru­le­cie, prócz kru­pie­rów, któ­rzy nie zmie­ni­li się w cią­gu ostat­nich dwóch lat, po­zna­łem jesz­cze kil­ka in­nych twa­rzy, daw­niej tu wi­dy­wa­nych. Byli to sami ama­to­rzy gry, któ­rzy je­dy­nie dla niej do Ems przy­jeż­dża­li. Mię­dzy nimi ude­rzył mnie sta­ru­szek sta­wia­ją­cy tyl­ko na zero i ko­bie­ta su­cha, ko­ści­sta czar­na, któ­rej duże oczy for­mal­nie z opra­wy wy­ska­ki­wa­ły, ile­kroć bia­ła gał­ka wpa­dła do ko­mór­ki Je­że­li wy­gra­ła, ręce jej su­che i żół­tą skó­rą po­wie czo­ne, przy­su­wa­ły pie­nią­dze ru­chem ner­wo­wym, lecz gdy los nie do­pi­sał, na wą­skich ustach, któ­re drgać za­czy­na­ły, po­ja­wiał się gorz­ki uśmiech, twarz ro­bi­ła się bar­dziej żół­ta i na jej czo­ło wy­stę­po­wa­ły duże kro­ple potu zim­ne­go. Ko­bie­ty rów­nie strasz­nej nie spo­tka­łem w ży­ciu. Jesz­cze dziś wi­dzę ją tara, u góry sto­łu i dresz­cze mnie prze­bie­ga­ją, gdy po­my­ślę jak sza­lo­na na­mięt­ność tę isto­tę po­że­ra­ła. Przy­pusz­czam, że w po­dob­nym gu­ście mu­sia­ły być owe me­ge­ry pa­ry­skie, któ­re za dni te­ro­ry­zmu z naj­wyż­szem upodo­ba­niem wpa­try­wa­ły się w gi­lo­ty­nę, od­ci­na­ją­cą gło­wy znie­na­wi­dzo­nym ary­sto­kra­tom. Wła­śnie gdym z żywą 'cie­ka­wo­ścią przy­pa­try­wał się tej ko­bie­cie, uczu­łem, że któś do­tknął się mego ra­mie­nia, po­czem rzekł głos za memi ple­ca­mi: – Pro­szę pana! – Ob­ró­ci­łem się. Przedem­ną stał je­den ze zna­jo­mych z Kró­le­stwa.

– Co pan roz­ka­że? – za­py­ta­łem.

– Chodź pan na chwi­lę do czy­tel­ni. Zda­je się, że wy­wie­si­li ja­kąś bar­dzo waż­ną de­pe­szę, bo Niem­cy la­ta­ją Jak opę­ta­ni. W czy­tel­ni co­dzień koło po­łu­dnia, za­rząd za­kła­du wy­wie­szał w ję­zy­ku nie­miec­kim wszyst­kie po­li­tycz­ne de­pe­sze ko­re­spon­den­cyj­ne­go biu­ra Wolf­fa, wraz z kur­sem pa­pie­rów pu­blicz­nych. Gdym tam te­raz wszedł z moim zna­jo­mym, spo­strze­głem przed ścia­ną, na któ­rej de­pe­sze wi­sia­ły, kil­ku­dzie­się­ciu Fran­cu­zów mru­czą­cych z gnie­wu, że nie mo­gli nic zro­zu­mieć. Prze­ci­snąw­szy się przez nich, za­czą­łem czy­tać.

Było to do­nie­sie­nie Ga­ze­ty Ko­loń­skiej, te­le­gra­fo­wa­ne z Ko­lon­ji przed pół go­dzi­ną, że dnia 13. lip­ca o 8 rano, am­ba­sa­dor fran­cu­ski, Be­ne­det­ti, żą­dał od kró­la pru­skie­go na pro­me­na­dzie w Ems, by ten­że uro­czy­ste dał za­pew­nie­nie,niż ża­den z człon­ków ro­dzi­ny Ho­hen­zol­ler­nów, nig­dy nie bę­dzie ubie­gał się o tron hisz­pań­ski i aby prócz tego, on, król Wil­helm, w li­ście do Na­po­le­ona III. prze­pro­sił go za tę całą spra­wę". Przy koń­cu była wia­do­mość, że król pru­ski obu­rzo­ny temi żą­da­nia­mi, za ka­zał Be­ne­det­te­mu zgła­szać się… wię­cej do nie­go w tej spra­wie.

Nie­ko­niecz­nie trze­ba było być wiel­kim po­li­ty­kiem, żeby po prze­czy­ta­niu tych słów zro­zu­mieć, iż woj­na była nie­unik­nio­ną. Sko­ro Fran­cja, mimo od­stą­pie­nia ks. Le­opol­da od kan­dy­da­tu­ry, żą­da­ła od kró­la Wil­hel­ma rze­czy tak upo­ka­rza­ją­cej, nie ule­ga­ło prze­to wąt­pli­wo­ści, iż po­sta­no­wi­ła Pru­sy wy­zwać do wal­ki. Król zaś po­dej­mo­wał rę­ka­wi­cę, sko­ro tak pręd­ko roz­gło­szo­no po świe­cie em­ską awan­tu­rę. Przy­znam się, że w tej chwi­li trwo­ga zmro­zi­ła mi szpik w ko­ściach. My­śla­łem, że całe lato spę­dzę przy­jem­nie za gra­ni­cą i do­pie­ro pod je­sień do domu wró­cę, by we­dług zwy­cza­ju mój za­gon orać, tym­cza­sem nie­spo­dzie­wa­nie padł z ja­sne­go nie­ba grom, któ­ry każ­de­go Po­la­ka, słu­żą­ce­go w arm­ji pru­skiej, mu­siał prze­ra­zić.

Więc by­li­śmy w przeded­niu woj­ny z tą Fran­cją, dla któ­rej bądź co bądź mie­li­śmy cią­głe sym­pa­tje! Więc nie­za­dłu­go będę zmu­szo­ny bić się z tymi, któ­rych tak go­rą­co pra­gnął­bym wi­dzieć u mego boku!

– Co jest w tej de­pe­szy? – Fran­cu­zi ze­wsząd py­ta­li, ko­łem mnie oto­czyw­szy.

– Woj­na!

– Woj­na? – ze zdu­mie­niem kil­ka gło­sów po­wtó­rzy­ło.

– Pew­nie z Pru­sa­ka­mi! – do­no­śniej­szy głos za­wo­łał.

– Tak jest, z Pru­sa­ka­mi! – po­twier­dzi­łem –

a kto wąt­pi, niech po­słu­cha. To po­wie­dziaw­szy, i wy­sko­czy­łem na krze­sło, i sło­wo po sło­wie, za­czą­łem im de­pe­szę tłu­ma­czyć. Gdym skoń­czył, w sali dał się naj­pierw sły­szeć szmer głu­chy, po­tem któś krzyk­nął: Vive l'Em­pe­reur! po nim dru­gi do­dał: Vive la Fran­ce! i wszy­scy za­czę­li szyb­ko wy­cho­dzić. Nie upły­nę­ły dwie mi­nu­ty, a zo­sta­łem sam je­den z fa­tal­nem pi­smem, któ­re znów na ścia­nie wi­sia­ło… Cho­ciaż woj­na nie była do­tąd wy­da­na, mimo to, | wi­dzie­li ją już wszy­scy w nie­da­le­kiej przy­szło­ści. Kil­ka­dzie­siąt osób wy­cho­dzi­ło rów­no­cze­śnie z j kur­hau­zu i żywo roz­pra­wia­jąc, mó­wi­li o po­trze­bie na­tych­mia­sto­we­go wy­jaz­du z Ems, aby po­tem ko­mu­ni­ka­cje nie były prze­rwa­ne. Na­próż­no spo­koj­niej­si per­swa­do­wa­li, mó­wiąc, że nie­bez­pie­czeń­stwa nie ma do­tąd żad­ne­go. Pa­ni­ka była tak wie­ka, że nie­któ­rym pra­wie się zda­wa­ło, że już sły­szą huk dział od stro­ny Renu. Pod­czas, gdy tu ki­pia­ło, ci, co przy sto­łach gra­li, nie wi­dząc jesz­cze jak czar­ne chmu­ry za­sło­ni­ły wid­no­krąg eu­ro­pej­ski, rzu­ca­li da­lej zło­to gar­ścia­mi, ma­rząc o wiel­kiej for­tu­nie.

Przez cały dzień na­stęp­ny, wrza­ło jak w garn­ku. Wszy­scy bie­ga­li nie­spo­koj­nie, je­den dru­gie­mu na pro­me­na­dzie wy­ry­wał z rąk dzien­ni­ki, rzad­ko kto pił wodę ku­ra­cyj­ną, a zna­leź­li się i tacy, któ­rzy trwo­gą zdję­ci, pa­ko­wa­li swo­je tłu­mo­ki. Po po­łu­dniu dwo­rzec ko­lei że­la­znej był for­mal­nie ob­lę­żo­ny. Bo­jaź­li­wi ucie­ka­li na łeb, na szy­ję, jak z te­atru przed po­ża­rem. Mię­dzy tymi było naj­wię­cej Fran­cu­zów, ci bo­wiem bali się, by im przed no­sem gra­ni­cy nie za­mknię­to. Cho­ciaż Ems jest mie­ści­ną, ma­lut­ką, mimo to krą­ży­ły po niem naj­roz­ma­it­sze wie­ści, jak po wiel­kiej sto­li­cy; nikt zaś nie umiał po­wie­dzieć, co było praw­dą, a co baj­ką. Do po­więk­sze­nia po­pło­chu i to się przy­czy­ni­ło, że w dzien­ni­kach nie było do­tąd waż­niej­szych wia­do­mo­ści z Pa­ry­ża! w czy­tel­ni nie wy­wie­szo­no no­wych de­pesz, a i król nig­dzie się nie po­ka­zy­wał. Każ­dy więc chwy­tał po­gło­ski po po­wie­trzu la­ta­ją­ce i temi kar­mił tak sie­bie, jak dru­gich. Mó­wio­no, że Be­ne­det­ti wraz z se­kre­ta­rzem am­ba­sa­dy od­je­chał osob­nym po­cią­giem pro­sto do Pa­ry­ża, i wie­czo­rem te­goż dnia spo­dzie­wa­ny jest Bi­smarck; że król z iry­ta­cji roz­cho­ro­wał się i dla­te­go nie wy­cho­dzi; że urząd te­le­gra­ficz­ny nie przyj­mu­je de­pesz po­li­tycz­nych – i wie­le in­nych rze­czy. Po­la­cy, a było ich do­syć w Ems, nie­po­ko­ili się tak samo, jak Fran­cu­zi. W ra­zie wy­bu­chu woj­ny, mógł­by i im być utrud­nio­ny po­wrót do kra­ju. Wie­lu też z mo­ich zna­jo­mych po­sta­no­wi­ło jak naj­prę­dzej Ems opu­ścić. Od­jazd miał na­stą­pić za trzy dni naj­póź­niej.

– A pan co ze sobą zro­bisz? – ze­wsząd mnie py­ta­no.

– Ja, moi pa­no­wie od­jeż­dżam ju­tro.

– Tak pręd­ko? Po­cze­kaj pan na nas, po­je­dzie­my ra­zem.

– Nie mogę. Wi­docz­nie za­po­mnie­li­ście pań­stwo, że je­stem re­ze­wo­wym ofi­ce­rem arm­ji pru­skiej, re­gu­la­min zaś służ­bo­wy na­ka­zu­je nam w wy­pad­kach, Jak te­raź­niej­szy, spie­szyć na­tych­miast do swo­je­go puł­ku.

– Wszak woj­na nie jest jesz­cze wy­da­na. Zresz­tą do­tąd nikt pana nie wzy­wał, byś wra­cał.

Na tę uwa­gę od­rze­kłem, że w arm­ji pru­skiej, każ­dy żoł­nierz, a przedew­szyst­kiem ofi­ce­ro­wie, są obo­wią­za­ni spie­szyć nie­zwłocz­nie do swo­ich puł­ków, jak tyl­ko się do­wie­dzą, czy to z dzien­ni­ków, czy na in­nej dro­dze, że pań­stwo znaj­du­je się w przeded­niu woj­ny. Kto nie sto­su­je się do tych prze­pi­sów, ten może być ka­ra­ny bar­dzo su­ro­wo, w osta­tecz­no­ści na­wet śmier­cią.

Po­strze­głem, że sło­wa moje zro­bi­ły na nich rów­nie wiel­kie, jak przy­kre wra­że­nie.

Za­pew­ne nie sły­sze­li do­tąd o arm­ji, w któ­rej­by była tak su­ro­wa dys­cy­pli­na.

– Sko­ro ju­tro pan od­jeż­dżasz, więc ja trzy­mam się cie­bie, – prze­mó­wił pe­wien je­go­mość z oko­li­cy Czę­sto­cho­wy, któ­ry do Ems z licz­ną ro­dzi­ną przy­był, w ce­lach róż­no­ra­kich.

Sam le­czył się na nie­do­ma­ga­nie w no­gach; jej­mość chcia­ła jesz­cze by­wać na wie­czor­kach tań­cu­ją­cych; dwie pan­ny mia­ły szcze­rą a nie­przy­mu­szo­ną wolę wy­dać się za mąż; je­den syn in­ha­la­cja­mi le­czył się ua gar­dło; dru­gi, ośm­na­slo­let­ni wi­sus, lu­bił pa­sja­mi ru­le­tę, tak że prze­mo­cą trze­ba go było od niej od­ry­wać.

– I my je­dzie­my z pa­nem, i my! – kil­ka in­nych gło­sów za­wo­ła­ło. – Przy­najm­niej bę­dzie­my mie­li ko­goś, co po nie­miec­ku ro­zu­mie, bo sami w dro­dze nie da­li­by­śmy so­bie rady.

Sta­nę­ło więc na­tem, że na­za­jutrz po po­łu­dniu wy­ru­szy­my do kra­ju. Dro­gę ob­ra­li­śmy na Dre­zno, stam­tąd do Wro­cła­wia, gdzie był punkt zbor­ny dla żoł­nie­rzy mo­je­go puł­ku. Tyra spo­so­bem mo­głem od­pro­wa­dzić zna­jo­mych pra­wie do sa­mej gra­ni­cy.

Ale cho­ciaż wy­jazd był po­sta­no­wio­ny, mimo to chcia­łem jesz­cze upew­nić się, czy gor­li­wość moja nie była przy­pad­kiem prze­sa­dzo­ną. Pod tym wzglę­dem mógł mnie naj­le­piej uspo­ko­ić ks. Ra­dzi­wiłł, ad­ju­tant kró­lew­ski. Księ­cia zna­łem od­daw­na; w Ber­li­nie by­łem kil­ka­krot­nie u nie­go w domu. Po­nie­waż do Ems przy­je­chaw­szy, zło­ży­łem mu wi­zy­tę, prze­to te­raz, przed od­jaz­dem, na­le­ża­ło go po­że­gnać.

Ksią­żę przy­jął mnie w wła­ści­wą so­bie uprzej­mo­ścią, a cho­ciaż sam jesz­cze łu­dził się na­dzie­ją, że może woj­na nie wy­buch­nie, mimo to po­chwa­lił mój po­śpiech, gdyż zda­niem jego wid­no­krąg po­li­tycz­ny był w rze­czy sa­mej bar­dzo za­chmu­rzo­ny.

W cią­gu roz­mo­wy rzekł:

– Naj­ja­śniej­szy Pan jest zde­ter­mi­no­wa­ny, ale kto wie, czy ce­sarz Na­po­le­on nie opa­mię­ta się i nie cof­nie w ostat­niej chwi­li rzu­co­nej rę­ka­wi­cy.

– Wol­no za­py­tać, na czem Wa­sza Ksią­żę­ca Mość bu­du­je to przy­pusz­cze­nie?

– Na prze­szło­ści. Gdy po woj­nie z Au­str­ją hr. Be­ne­det­ti w ra­zie, je­śli­by Pru­sy nie od­stą­pi­ły Fran­cji pro­win­cji Nad­reń­skich, za­gro­ził nową woj­ną i gdy hr. Bi­smarck od­po­wie­dział; „A więc do­brze! Bę­dzie­my mie­li woj­nę!” – wte­dy zde­men­to­wa­no am­ba­sa­do­ra, z Pa­ry­ża bo­wiem na­de­sła­no za­pew­nie­nie, że ce­sa­rzo­wi, gdy był cho­ry, taką de­cy­zję wy­dar­to, lecz on sam nie miał nig­dy wo­jow­ni­czych za­mia­rów. Kto wie za­fem – koń­czył ksią­żę – czy i w tym wy­pad­ku nie na­stą­pi w Pa­ry­żu zmia­na fron­tu.

Roz­mo­wa po­wyż­sza jesz­cze bar­dziej utwier­dzi­ła mnie w prze­ko­na­niu, że trze­ba od­jeż­dżać.

Wszak ksią­żę nie taił, że woj­na była po­sta­no­wio­na i tyl­ko łu­dził się jesz­cze, że może coś nad­zwy­czaj­ne­go bu­rzę za­że­gna.

Dla mnie, jako żoł­nie­rza, ta­kie ułu­dy nie mo­gły ist­nieć.

Wy­sław­szy naj­bliż­szą pocz­tą li­sty tak do ro­dzi­ny, jak do mego peł­no­moc­ni­ka, pu­ści­łem się jesz­cze po mie­ście, by zna­jo­mych po­że­gnać.

Nie wszyst­kich jed­nak w domu za­sta­łem. Wie­lu od­je­cha­ło te­goż dnia rano, a kil­ku po­lo­wa­ło po dru­giej stro­nie rze­ki na wia­do­mo­ści po­li­tycz­ne. Mia­stecz­ko mia­ło fi­zjo­gnom­ję bar­dzo smut­ną. Ruch na uli­cach był znacz­nie mniej­szy niż dnia po­przed­nie­go, a przed ka­mie­ni­ca­mi wła­ści­cie­le ho­te­lów i re­stau­ra­to­ro­wie sta­li pra­wie zroz­pa­cze­ni.

Ci lu­dzie żyją tyl­ko z tego, co im czas ką­pie­lo­wy przy­no­si, z cze­goż więc żyć będą, je­że­li trwo­ga dzie­sięć ty­się­cy go­ści z Erns wy­pę­dzi?

Gdy o tem my­śląc, póź­nym wie­czo­rem wsze­dłem do tej sa­mej re­stau­ra­cji, w któ­rej się sta­le sto­lo – wa­łem, jej wła­ści­ciel, a był to Czech ro­do­wi­ty, wiel­ki Hus­sa wiel­bi­ciel i wróg Niem­ców, zbli­żył się do mnie szyb­ko i z uśmie­chem za­py­tał:

– Wiesz pan, ja­kie mamy wia­do­mo­ści?

– Ja­kie?

– Dziś rano Fran­cu­zi za­czę­li bom­bar­do­wać przy­czo­łek mo­stu pod Kiel i w sile dwu­dzie­stu ty­się­cy lu­dzi do nas ma­sze­ru­ją. Po­ju­trze mo­że­my spo­dzie­wać się ich tu, w Ems, a naj­póź­niej za dni czter­na­ście będą w Ber­li­nie!

To mó­wiąc, Czech z ra­do­ści ręce za­cie­rał. On tak Niem­ców nie lu­bił, tak pra­gnął ich klęsk i tak nie wąt­pił o po­wo­dze­niu orę­ża fran­cuz­kie­go, że w tej chwi­li jego in­te­res wca­le mu na myśl nie przy­szedł.

Sło­wa jego brzmia­ły tak sta­now­czo, że w pierw­szej chwi­li mu­sia­łem w nie uwie­rzyć. Do­pie­ro, gdym się uważ­niej nad tem za­sta­no­wił, uśmiech­ną­łem się z po­li­to­wa­niem. Za­iste, po­trze­ba było wię­cej niż ła­two­wier­no­ści, pra­wie na­iw­no­ści, żeby coś po­dob­ne­go wziąć za do­brą mo­ne­tę. Woj­na nie była jesz­cze for­mal­nie wy­da­na, w Pa­ry­żu po­ło­że­nie do­tąd się nie wy­ja­śni­ło, a arm­ja fran­cuz­ka mia­łaż­by już Niem­ców ata­ko­wać? Ale cho­ciaż ja sam nie

2*

uwie­rzy­łem w tę po­gło­si­cę, jed­nak­że w sali zna­la­zło się bar­dzo wie­lu ta­ki­cłi, zwłasz­cza Po­la­ków, któ­rzy by­najm­niej nie wąt­pi­li, że wszyst­ko, co im go­spo­darz mó­wił, było praw­dą. Niem­cy mie­li du­szę na ra­mie­niu. Ci, zna­jąc tra­dy­cjo­nal­ną szyb­kość Fran­cu­zów, wy­nu­rza­li oba­wę, że nim arm­ja nie­miec­ka ukoń­czy „den­stra­te­gi­schen Auf­marsch”, Fran­cu­zi będą już daw­no za Re­nem. Na­za­jutrz o ósmej rano, cale mia­stecz­ko było na no­gach. W mgnie­niu oka wszy­scy się do­wie­dzie­li, że król z Ems wy­jeż­dża. Praw­do­po­dob­nie przy­szły w nocy sta­now­cze wia­do­mo­ści, któ­re mo­nar­chę do tego skło­ni­ły. Obok mo­stu na Lah­nie po­sta­wio­no jed­ną bra­mę try­um­fal­ną, w po­bli­żu dwor­ca ko­le­jo­we­go dru­gą. O go­dzi­nie 10 po­ja­wił się; w po­wo­zie król z ks. Ra­dzi­wił­łem. Miał na so­bie uni­form woj­sko­wy i wy­glą­dał bar­dzo po­waż­nie. Pu­blicz­ność, z sa­mych Niem­ców zło­żo­na, two­rząc po obu stro­nach szpa­ler, krzy­cza­ła: „Hoch!” Król kła­niał się na pra­wo i lewo, lecz się nie uśmie­chał. Na jego sę­dzi wem ob­li­czu cięż­ka tro­ska osia­dła… Za Kil­ka mi­nut wsiadł do wa­go­nu i od­je­chał do Ber­li­na.

Je­śli do­tąd byli jesz­cze mię­dy nami lu­dzie, któ­rzy w woj­nę nie wie­rzy­li, to te­raz chcąc nie chcąc, mu­sie­li po­że­gnać ostat­nią na­dzie­ję. Szyb­ki wy­jazd kró­la i ton, ja­kim za­czę­ła za­raz prze­ma­wiać pra­sa nie­miec­ka, o czem biu­ro Wol­fa do­nio­sło nam za kil­ka go­dzin, były zim­ną wodą, któ­ra na gło­wy opty­mi­stów wy­la­na, mu­sia­ła ich wy­trzeź­wić. Naj bliż­szy zaś sku­tek tej ką­pie­li był ten, że ci, któ­rzy jesz­cze rano śmie­li się z pe­sy­mi­stów, po wy­jeź­dzie kró­la zro­bi­li się naj­więk­szy­mi tchó­rza­mi i na łeb na szy­ję za­czę­li swo­je ma­nat­ki pa­ko­wać.

Gdym o trze­ciej po­po­łu­dniu z moim to­wa­rzy­szem na ko­lej przy­je­chał, by­łem świad­kiem pie­kiel­ne­go cha­osu. Na dwor­cu we wszyst­kich sa­lach ścisk był nie­sły­cha­ny. Przy ka­sie to­czy­ła się for­mal­na bi­twa.

Gi bie­gli tłum łok­cia­mi roz­trzą­sa­jąc; tam­ci krzy­cze­li w nie­bo­gło­sy, sami nie wie­dząc dla­cze­go służ­ba ho­te­lo­wa zrzu­ca­ła z omni­bu­sów ol­brzy­mie ku­fry, mało o to dba­jąc, czy kto guza nie obe­rwie jed­ni że­gna­li się, dru­dzy pła­ka­li – wszę­dzie krzyk wrzask, zgiełk nie do opi­sa­nia. Za­le­d­wie z naj więk­szą trud­no­ścią otrzy­ma­li­śmy bi­le­ty. Wi­dząc ile osób w dro­gę się wy­bie­ra­ło, za­pła­ci­li­śmy pierw­szą kla­sę, lecz gdy przy­szło do wa­go­nów wsia­dać, oka­za­ło się, że tak samo, jak my, my­śla­ło wie­li in­nych. Kil­ka wa­go­nów pierw­szej kla­sy zo­sta­ło w mgnie­niu oka za­ję­tych, w dru­giej kla­sie było prze­peł­nie­nie, tak samo w trze­ciej. W na­dziei, że przypn kil­ka no­wych wa­go­nów, sta­li­śmy czas ja­kiś n plat­for­mie, lecz gdy to nie na­stę­po­wa­ło, choć już dru­gi raz dzwo­nek się ode­zwał, za­nie­po­ko­jon zwró­ci­łem się do za­wia­dow­cy sta­cji py­ta­jąc:

– Jak my po­je­dzie­my?

– To mnie mało ob­cho­dzi! – od­rzekł ru­basz­nie Nie­miec w cza­sie po­ko­jo­wym jest tyl­ko nie­grzecz­nym, ale w cza­sie wo­jen­nym robi się za­raz bru­tal­nym.

– Mamy bi­le­ty pierw­szej kla­sy – ośmie­li­łem się za­uwa­żyć.

– Tyl­ko wa­go­ny czwar­tej są wol­ne. In­nych nie mam na sta­cji. Dziś ode­szło już ośm po­cią­gów nad­zwy­czaj­nych.

To po­wie­dziaw­szy, ob­ró­cił się do nas ple­ca­mi i od­szedł. Nie było cza­su do na­my­słu. Po krót­kiej na­ra­dzie po­sta­no­wi­li­śmy za­jąć miej­sca w czwar­tej kla­sie, in­a­czej na­sze pa­kun­ki, a było ich do­syć, któ­re­śmy już od­da­li, by­ły­by bez nas od­je­cha­ły. Za­dzwo­nio­no po raz trze­ci i po­ciąg – ru­szył ku Eise­nach.

w Dreź­nie i we Wro­cła­wiu.

Po­dróż na­sza, nim noc za­pa­dła, od­by­wa­ła się bez prze­szkód. Po­ciąg – sta­wał na każ­dej sta­cji i jed­nych zo­sta­wiał, dru­gich za­bie­rał. Pod wie­czór spo­tka­ła nas miła nie­spo­dzian­ka, gdyż na ja­kiejś więk­szej sta­cji do­da­no nam wa­gon dru­giej kla­sy, do któ­re­go prze­nio­słem się za­raz z mo­jem to­wa­rzy­stwem. Po za­cho­dzie słoń­ca zmie­ni­ło się jed­nak na­sze po­ło­że­nie. Po­ciąg, któ­ry do­tąd ro­bił sześć mil na go­dzi­nę, na­gle tak ocią­żał, że le­d­wie wlókł swo­je ciel­sko po­twor­ne a w do­dat­ku na każ­dej sta­cji sta­wał ca­łe­mi kwa­dran­sa­mi. Pod­czas, gdy my tą opie­sza­ło­ścią znie­cier­pli­wie­ni, wy­zie­ra­li­śmy z wa­go­nów, przed nami prze­su­wa­ły się je­den po dru­gim po­cią­gi woj­sko­we, peł­ne pie­cho­ty i kon­ni­cy. Na wa­go­nach od­kry­tych, na któ­rych w cza­sie po­ko­jo­wym ko­lej wozi wę­gle, ka­mie­nie lub to­wa­ry, sta­ły dzia­ła jak zło­to błysz­czą­ce, przy nich ar­ty­le­rzy­ści z za-pa­lo­ne­mi po­chod­nia­mi. Wi­dok ten nie­zwy­kły, wśród nocy, jak maź czar­nej, gro­zą przej­mo­wał.

Wszyst­kie po­cią­gi pę­dzi­ły na za­chód, nad Ren.

A więc już się za­czął „der stra­te­gi­sche Auf­marsch”. W po­bli­żu Eise­nach po­cią­gi woj­sko­we ro- '

biły się co­raz gę­ściej­sze, a gdy na­resz­cie przy­je­cha­li­śmy do tego mia­sta, po­wie­dzia­no nam, że do rana bę­dzie­my na sta­cji cze­ka­li.

W nocy na­li­czy­łem pięć no­wy­cłi po­cią­gów, któ­re tak samo, jak nasz, po­dróż­nych na sta­cji wy­sa­dziw­szy, po­śpie­szy­ły da­lej żoł­nie­rzy za­bie­rać. W sa­lach był te­raz ścisk nie­sły­cha­ny. W re­stau­ra­cji bra­kło mię­sa i chle­ba, po­ło­wa cze­ka­ją­cyc­li nie mia­ła na czem usiąść. Roz­ło­ży­li­śmy się za­tem, gdzie i jak kto mógł, jed­ni na po­sadz­ce, dru­dzy na swo­ich ku­fer­kach, a byli i tacy, któ­rzy za­jąw­szy miej­sca na sto­łach, ko­ły­sa­li no­ga­mi, gło­śno po­świ­stu­jąc. Ci uda­wa­li, że nie­wy­go­dy dzi­siej­szej po­dró­ży są ni­czem w ich oczach, i że woj­ny się nie boją. I pod­czas, gdy­śmy czę­stem zie­wa­niem nudę za­bi­ja­li, na dwo­rze co pół go­dzi­ny od­zy­wał się re­gu­lar­nie naj­pierw dzwo­nek, po nim za­raz gło­śny świst lo­ko­mo­ty­wy pę­dzą­cej na za­chód, nad Ren.

Gdy wa­go­ny sta­cje mi­ja­ły, żoł­nie­rze w oknach sto­ją­cy gło­śno wy­krzy­ki­wa­li czap­ka­mi wy­ma­chu­jąc, z plat­for­my od­po­wia­da­no im na to „Hoch!” po chwi­li zaś sły­chać jesz­cze było tyl­ko dud­nie­nie po­cią­gu, po­tem ro­bi­ło się zno­wu cie­ho i wszyst­ko w ot­chłań głę­bo­kie­go mil­cze­nia wpa­da­ło. Rano przy­był wresz­cie po­ciąg, któ­ry miał nas za­brać, lecz, że był tak mały, iż le­d­wie dzie­sią­ta część po­dróż­nych mo­gła się w nim po­mie­ścić, prze­to mu­sie­li­śmy o miej­sca za­cię­tą wal­kę sta­czać.

Nic nie po­mo­gła in­ter­wen­cja służ­by ko­le­jo­wej, któ­rej na po­moc przy­bie­gło icil­ku po­li­cjan­tów i żan­dar­mów. Fala kil­ku­ty­sięcz­na prze­ła­ma­ła łań­cuch, po­tem już nie pra­wo roz­strzy­ga­ło, lecz bru­tal­na siła pię­ści.

Mnie po­wio­dło się wziąć sztur­mem je­den wa­gon, w któ­rym wszy­scy moi zna­jo­mi zna­leź­li po­miesz­cze­nie. Może pierw­szy raz w ży­ciu by­łem za­do­wo­lo­ny z cu­dzej nie­do­li i bez wy­rzu­tów su­mie­nia, a po­noć na­wet z uśmie­chem spo­glą­da­łem na tłum roz­złosz­czo­ny, któ­ry na plat­for­mie sto­jąc, gro­ził nam i zło­rze­czył, gdy­śmy od­jeż­dża­li jak try­um-fa­to­ro­wie.

W Dreź­nie, a była już noc póź­na, przy­je­chał rów­no­cze­śnie z jed­nej stro­ny nasz po­ciąg, z dru­giej zwy­kły po­ciąg ber­liń­ski, wio­zą­cy pru­skie­go na­stęp­cę tro­nu, póź­niej­sze­go ce­sa­rza Fry­de­ry­ka. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że przy­był on do Sak­son­ji w spra­wach mi­li­tar­nych. Wy­pa­dek zda­rzył, że w jego świ­cie znaj­do­wał się mój puł­kow­nik. Zna­la­złem ed-po­wied­nią chwi­lę, by na dwor­cu zbli­żyć się do nie­go i dać mu się po­znać.

– Co tu ro­bisz, po­rucz­ni­ku? – za­py­tał. Opo­wie­dzia­łem mu po­krót­ce skąd i do­kąd jadę.

– Do­brześ zro­bił, po­rucz­ni­ku – od­rzekł – woj­nę mamy pew­ną. Ale i to nie źle się sta­ło, że cię tu wi­dzę. Za­trzy­maj się pan w Dreź­nie przez ju­tro i przyjdź do mnie w po­łu­diye do zam­ku. Dam ci do puł­ku waż­ne pa­pie­ry, bo sam do­pie­ro za ty­dzień do Wro­cła­wia przy­ja­dę

Jak się na­za­ju­tra oka­za­ło, żą­da­nie puł­kow­ni­ka przy­szło mi w samą porę, pa­kun­ki bo­wiem, któ­re­śmy w Ems od­da­li, nie przy­by­ły z nami do Dre­zna, lecz po­je­cha­ły gdzieś in­dziej szu­kać lep­szej doJi. Te­raz wo­giem więc ro­ze­słać za nie­mi de­pe­sze na wszyst­kie stro­ny.

Nim jesz­cze by­łem u puł­kow­ni­ka, zna­la­złem rano wol­ną chwi­lę, żeby od­wie­dzić J. I. Kra­szew­skie­go, któ­re­go po­zna­łem w Po­znań­skiem, pod­czas jego ostat­niej tam­że byt­no­ści. Sę­dzi­wy nasz pi­sarz nie miesz­kał jesz­cze wów­czas na Nord­stras­se, lecz w dziel­ni­cy an­giel­skiej, któ­rej ci­sza uro­czy­sta za­chę­ca do pra­cy, zna­ko­mi­cie ją uła­twia­jąc. Gdym je­chał przez te uli­ce, sze­ro­kie, czy­ste, pięk­ne, peł­ne po­wie­trza i świa­tła, py­ta­łem się w du­chu, aza­li sę­dzi­wy nasz au­tor przy­po­mni mnie so­bie? Wy­zna­ję, żem się tego uie spo­dzie­wał, jak­że więc miłą była mi nie­spo­dzian­ka, gdy Kra­szew­ski, uj­rzaw­szy mnie w drzwiach swe­go po­ko­ju, z ży­wo­ścią mło­dzień­czą po­spie­szył na moje spo­tka­nie i przy­po­mniaw­szy so­bie za­raz moje na­zwi­sko, po­wi­tał mnie jak do­bre­go zna­jo­me­go.

Usie­dli­śmy w po­ko­ju za­rzu­co­nym książ­ka­mi, w któ­re­go jed­nym rogu dy­mił się sa­mo­war i za- ' czę­li­śmy roz­ma­wiać. Rzecz na­tu­ral­na, że mó­wi­li­śmy o tem, co w owym cza­sie całą Eu­ro­pę naj­bar­dziej zaj­mo­wa­ło.

Gdym Kra­szew­skie­mu opo­wie­dział awan­tu­rę

Be­ne­de­tie­go z kró­lem Wil­hel­mem i moją, po­dróż z Ems, zwie­si! gło­wę i rzekł:

– A więc woj­na jest nie­unik­nio­ną.

– Jam tego sa­me­go zda­nia – po­twier­dzi­łem. Chwi­lę oby­dwa­śmy mil­cze­li; po­tem go­spo­darz pierw­szy za­py­tał:

– Ja­kie jest uspo­so­bie­nie lud­no­ści nad Re­nem? Bo co do Sak­son­ji, to mogę pana upew­nić, że jest ona woj­nie prze­ciw­ną.

– Je­śli mam praw­dę wy­znać – od­rze­kłem – za­pa­łu nig­dzie nie wi­dzia­łem Prze­ciw­nie, na wszyst­kich twa­rzach ma­lu­je się jak­by trwo­ga. Na­wet woj­sko­wi, któ­rych w dro­dze spo­tka­łem, nie ta­ili przedem­ną oba­wy, że cała ta hi­stor­ja może dla Nie­miec źle się skoń­czyć.

– A pan ja­kie­go je­steś zda­nia?

– Są­dzę, że Pru­sy Fran­cji nie do­ro­sły. Kra­szew­ski gło­wą po­trząsł.

– A mnie się zda­je, że wszy­scy się my­li­cie – rzekł z na­ci­skiem. – Pru­sy, to pań­stwo ro­zum­ne i zna­ko­mi­cie uor­ga­ni­zo­wa­ne, Fran­cja zaś dzi­siej­sza, to bla­ga.

Słów tych nig­dy nie za­po­mnę. Cho­ciaż, jako ofi­cer pru­ski, po­wi­nie­nem był znać do­brze siłę wła­snej arm­ji, jej du­cha i or­ga­ni­za­cję, mimo to szyb­ki bieg wy­pad­ków wkrót­ce wy­ka­zał, że nie ja mia­łem słusz­ność, lecz ów sę­dzi­wy pi­sarz a by­stry ob­ser­wa­tor, któ­ry z okna swe­go miesz­ka­nia pa­trząc na pra­cę Pru­sa­ków, wie­dział le­piej niż wie­lu in­nych, do cze­go zwy­cięz­cy z pod Sa­do­wy byłi zdol­ni.

Po po­łu­dniu te­goż dnia zsze­dłem się jesz­cze z Kra­szew­skim na ta­ra­sie Bruh­low­skiej. Je­dząc Jody, roz­ma­wia­li­śmy o róż­nych spra­wach. Aż do owe­go dnia nie spo­tka­łem czło­wie­ka, któ­re­go­by tak wszyst­ko in­te­re­so­wa­ło. O rze­czy, któ­re nas sa­mych nie bar­dzo zaj­mo­wa­ły, wy­py­ty­wał cie­ka­wie a wy­raz jego twa­rzy oka­zy­wał, że chciał wszyst­ko wie­dzieć i wszyst­ko za­pa­mię­tać. Są­dzę, że w tej cie­ka­wo­ści leży źró­dło jego płod­no­ści. Ona za­chę­ca­ła go do wy­trwa­łej na­uki i bez­u­stan­ne­go ba­da­nia, ona tak­że gro­ma­dząc fak­tów ty­sią­ce, po­zwa­la­ła mu stwa­rzać wciąż nowe sy­tu­acje, któ­re w tak wy­so­kim stop­niu zaj­mo­wa­ły uwa­gę czy­tel­ni­ka.

Kra­szew­ski w roku 1870 był jesz­cze męż­czy­zną peł­nym sił i zdro­wia. Ani na gło­wie, ani w bro­dzie nie miał si­wych wło­sów. Kto­kol­wiek nań pa­trzył, nig­dy­by nie po­wie­dział, że ten czło­wiek koń­czył wów­czas lat sześć­dzie­siąt. Oko mia­ło peł­ne bla­sku, w roz­mo­wie był oży­wio­ny, w ru­chach jego wi­dzia­ło się swo­bo­dę. Póź­niej, w lat dzie­sięć, od­wie­dzi­łem go dru­gi raz w Dreź­nie. Miesz­kał już na Nord­stras­se. Lecz przez ten czas jak się zmie­nił! Wy­chudł nie­zmier­nie, zro­bił się ma­lut­ki, drob­ny, dłu­ga bro­da do po­ło­wy mu po­si­wia­ła, cera twa­rzy była żół­ta, a su­chy ka­szel pier­si mu szar­pał. Gdy jego ob­raz dziś w pa­mię­ci od­świe­żam, za­iste, po­jąć nie mogę, gdzie czło­wiek ten czer­pał siły, by prze trwać nie­szczę­ście, któ­re go póź­niej spo­tka­ło! Ich źró­dło spo­czy­wa­ło chy­ba w jego du­chu, bo i za dru­giej mo­jej byt­no­ści, mimo sko­ła­ta­ne­go zdro­wia, roz­ma­wiał ze mną o naj­waż­niej­szych spra­wach ztem sa­mem co daw­niej za­ję­ciem. Umysł jego był więc za­wsze mło­dy, trzeź­wy i ja­sny…

Sie­dzia­łem we Wro­cła­wiu, w nie­wiel­kim po­ko­iku ho­te­lo­wym. Okno wy­cho­dzi­ło na plac tar­go­wy, prze­peł­nio­ny o tej go­dzi­nie ku­pu­ją­cy­mi i sprze­da­ją­cy­mi. Ale wi­dok ru­chu, przy­po­mi­na­ją­ce­go ol­brzy­mie mro­wi­sko, by­najm­niej mnie nie roz­ry­wał, bo przy­kre my­śli ro­jem mnie ob­sia­dły…

Za dni kil­ka mia­łem z puł­kiem „śmier­tel­nych hu­za­rów” (Tod­ten-Hu­sa­ren) wy­ru­szyć na lin­ję bo­jo­wą. Ce­sarz Fran­cu­zów dnia 19. lip­ca wy­dał Pru­som woj­nę… To, co się w tych kil­ku dniach sta­ło, mo­gło każ­de­go na­ma­cal­nie prze­ko­nać o zna­ko­mi­tej or­ga­ni­za­cji pru­skiej mo­nar­chji. Szcze­gól­nie in­ten­den­tu­ra woj­sko­wa cu­dów do­ka­za­ła. Jesz­cze przed ty­go­dniem ko­le­dzy moi puł­ko­wi byli zda­nia, że kor­pus nasz ani za mie­siąc nie bę­dzie go­tów, bo nie mie­li­śmy koni, tym­cza­sem nie mi­nął ty­dzień, a ko­nie gdzieś się zna­la­zły, re­zer­wi­ści po­ścią­ga­li się z wszyst­kich stron, na­wet z Au­str­ji i z Ro­sji, gdzie w cza­sie po­ko­jo­wym byli za­trud­nie­ni. Dzię­ki tym za­rzą­dze­niom, pułk mój przed koń­cem lip­ca mógł już stać na lin­ji bo­jo­wej. Ale im bliż­szy był dzień, w któ­rym mie­li­śmy wy­ru­szyć, tera więk­szy smu­tek w du­szy mi się roz­sia­dał.

Wła­śnie, gdy to wes­tchnie­nie z pier­si mi się wy­rwa­ło, usły­sza­łem pu­ka­nie do drzwi. – He­re­in! – za­wo­ła­łem. Wszedł gar­son oznaj­mia­jąc, że na ko­ry­ta­rzu cze­ka ja­kiś pan, któ­ry ko­niecz­nie chce się ze mną wi­dzieć.

– Co za je­den? – za­py­ta­łem.

– Nie wiem, pro­szę pana po­rucz­ni­ka, zda­je mi się jed­nak, że to ja­kiś pies fran­cuz­ki, bo mówi tyl­ko po fran­cu­sku.

Ho­tel, w któ­rym sta­ną­łem, był czy­sto nie­miec­ki, więc i służ­ba jego po­czy­ty­wa­ła za swój obo­wią­zek zło­rze­czyć te­raz Fran­cu­zom, któ­rych, mó­wiąc mię­dzy nami, wszy­scy jesz­cze się bali. Trwo­ga ustą­pi­ła do­pie­ro po pierw­szych bi­twach zwy­cię­skich. Wte­dy na miej­scu daw­nej trwo­gi zja­wi­ła się za­raz pew­ność sie­bie, któ­ra po woj­nie prze­isto­czy­ła się w bez­gra­nicz­ną aro­gan­cję. Ta­kie to skut­ki wy­wo­łu­je po­wo­dze­nie.

– Pro­szę wpu­ścić tego pana – od­rze­kłem. Nie­dłu­go trwa­ło a do po­ko­ju wszedł męż­czy­na naj­wy­żej dwu­dzie­sto­pię­cio­let­ni, mier­ne­go wzro­stu, ja­sny blon­dyn z nie­bie­skie­mi ocza­mi, bia­ły, de­li­kat­ny.

Na pierw­sze za­raz wej­rze­nie, ude­rzy­ła mnie czer­wo­na bli­zna na pra­wej jego szczę­ce, po­cho­dzą­ca jak­by od po­strza­łu. Gdy wszedł, za­czął mó­wić po fran­cu­sku, za­pew­ne przez wzgląd na sto­ją­ce­go jesz­cze gar­so­na, lecz gdym temu dał znak ręką, żeby wy­szedł, prze­mó­wił w te sło­wa po pol­sku:

– Je­stem Adam Go­rej­ko, z gu­ber­ni wi­leń­skiej, obec­nie miesz­kam w Epi­nal, w po­łu­dnio­wej Fran­cji, a że mam in­te­res bar­dzo waż­ny i na­tu­ry de­li­kat­nej, więc przy­sze­dłem do pana z ca­łem za­ufa­niem, jak do ro­da­ka, jak do ziom­ka.

ćhoć­by mi był nie po­wie­dział, skąd po­cho­dził, po śpie­wa­ją­cym jego ak­cen­cie był­bym za­raz po­znał, że mam przed sobą czy­stej krwi Li­twi­na.

– Gzem panu mogę słu­żyć? – za­py­ta­łem.

– Niech pan po­rucz­nik po­zwo­li, że mu wpierw opo­wiem całą hi­stor­ję, któ­ra mnie tu do nie­go spro­wa­dzi­ła…

– Bar­dzo pro­szę.

Przy­su­ną­łem mu krze­sło, usie­dli­śmy obok sie­bie, a mój gość tak za­czął mó­wić:

– Przed kil­ku laty wy­je­cha­łem z kra­ju z moim ser­decz­nym przy­ja­cie­lem i szkol­nym ko­le­gą, Be­ne­dyk­tem Go­rej­ko. Oba­dwaj uda­li­śmy się naj­pierw do Pa­ry­ża, stam­tąd do Epi­nal. Mu­szę tu panu po­rucz­ni­ko­wi nad­mie­nić, że nie­tyl­ko ja i Be­ne­dykt, lecz tak­że nasi ro­dzi­ce przy­jaź­ni­li się z sobą od dzie­ci, skut­kiem cze­go Be­ne­dykt przy­jeż­dżał czę­sto do na­sze­go domu i mo­jej sio­strze naj­młod­szej, Anie­li, bar­dzo się po­do­bał. Ani Aniel­cia nie za­po­mnia­ła Be­ne­dy­sia, ani Be­ne­dyś Aniel­ci, bo i on się w niej ko­chał. To też le­d­wie w Epi­nal sta­le za­miesz­kał, za­raz oświad­czył się mnie o jej rękę.

Na­pi­sa­łem do sio­stry, ona od­po­wie­dzia­ła: „do­brze” „ po­czem uło­ży­li­śmy, że Anie­la przy­je­dzie do nas do Fran­cji. Mia­ła ją star­sza sio­stra od­pro­wa­dzić do gra­ni­cy, ja zaś przy­rze­kłem wy­je­chać po nią do To­ru­nia… Dwa ty­go­dnie temu, nim jesz­cze woj­na była wy­da­na, przy­je­cha­Jem do To­ru­nia, ale mu­sia­łem tam dłu­go cze­kać na Aniel­cię. Roz­ma­ite kło­po­ty za­trzy­ma­ły ją dłu­żej w domu, niż się spo­dzie­wa­ła.

„Po­nie­waż w tym cza­sie woj­na, zo­sta­ła for­mal­nie wy­da­na, prze­to po­sta­no­wi­li­śmy je­chać na Au­str­ję i pół­noc­ne Wło­chy do Fran­cji, gdyż nad Be­nem pew­nie­by nas za­trzy­ma­li. Wczo­raj rano przy­by­li­śmy do Wro­cła­wia. My­śla­łem, że da­lej po­je­dzie­my, tym­cza­sem trze­ba było tu się za­trzy­mać, bo sio­stra na­gle mi się roz­cho­ro­wa­ła. Le­d­wie sta­nę­li­śmy w ho­te­lu, za­czął ktoś sil­nie do drzwi na­szych pu­kać. Gdym otwo­rzył, zo­ba­czy­łem ja­kie­goś nie­zna­jo­me­go w uni­for­mie. Po­nie­waż sio­stra na so­fie le­ża­ła, więc, aby jej nie zo­ba­czył, bo to prze­cie nie­przy­zwo­icie, za­sło­ni­łem ją sobą i za­py­ta­łem przy­by­sza naj­pierw po pol­sku, po­tem po fran­cu­sku, cze­go by so­bie ży­czył. On za­czął coś szwar­go­tać i gwał­tem usi­ło­wał wejść do po­ko­ju. Z po­cząt­ku per­swa­do­wa­łem mu de­li­kat­nie, żeby so­bie z Bo­giem po­szedł lecz gdy on mnie nie chciał zro­zu­mieć, wzią­łem go za kark i wy­rzu­ci­łem do sie­ni. Wte­dy on jął krzy­czeć: „Kar­tę! Kar­tę'” Po­my­śla­łem: pew­nie żan­darm. Wyj­mu­ję więc mój pa­sport, otwie­ram drzwi i po­ka­zu­ję mu go z da­le­ka. Wte­dy on coś krzyk­nął i jak war­jat wy­le­ciał. Po­my­śla­łem: „Niech cię Bóg pro­wa­dzi i Mat­ka Ostro­bram­ska”, a że Aniel­cia była tym wy­pad­kiem bar­dzo zal­te­ro­wa­na, prze­to po­sze­dłem ją uspo­ko­ić. My­śla­łem, że się na­tem wszyst­ko skoń­czy, tym­cza­sem w go­dzi­nę przy­szli dwaj ofi­ce­ro­wie, z któ­rych je­den mó­wił po fran­cu­sku, aby w imie­niu swe­go ko­le­gi wy­zwać moie na po­je­dy­nek. Do­pie­ro od nich do­wie­dzia­łem się, że ten, któ­re­go za drzwi wy­rzu­ci­łem, nie był ani po­li­cjan­tem ani żan­dar­mem, lecz po­rucz­ni­kiem w pie­cho­cie W tym sa­mym po­ko­ju, w któ­rym ja sta­ną­łem z sio­strą, miesz­kał dnia po­przed­nie­go ja­kiś jego zna­jo­my, są­dząc więc, że jego przy­ja­ciel jest tam jesz­cze, chciał par for­ce wejść do środ­ka. I stąd całe nie­po­ro­zu­mie­nie.

– Czyś im pan to wy­tłu­ma­czył? – za­py­ta­łem.

– Naj­do­kład­niej, ale oni ua to od­rze­kli, że ich ko­le­gę nie może to za­do­wo­lić.

– Cze­mu?

– Bu nie­tyl­ko to go ob­ra­zi­ło, żem go za kark wy­rzu­cił, ale jesz­cze bar­dziej czu­je się tem do­tknię­ty, żem się od­wa­żył wziąć go za po­li­cjan­ta.

Pro­si­łem mego go­ścia, by mi wy­mie­nił na­zwi­sko swe­go prze­ciw­ni­ka. Na to po­dał rai bi­let, któ­ry se­kun­dan­ci u nie­go zo­sta­wi­li. Była to w rze­czy sa­mej kar­ta wi­zy­to­wa jed­ne­go z młod­szych ofi­ce­rów gar­ni­zo­nu wro­cław­skie­go. Przy­pusz­cza­jąc, że Go-rej­ko przy­szedł do mnie ro radę, rze­kłem:

– Sko­ro nie chcia­łeś go pan ob­ra­zić – rze­kłem – więc zda­je mi się, że naj­le­piej bę­dzie, je­śli go te­raz prze­pro­sisz.

– Po­wie­dzia­łem se­kun­dan­tom, skąd po­szło całe nie­po­ro­zu­mie­nie, ale Go­rej­ko nie bę­dzie prze­pra­szał, bo nie ma za co.

– To może pan wy­je­dzie?

– Wy­je­chać? Nie, pa­nie po­rucz­ni­ku, Go­rej­ko tego nie zro­bi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: