Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyprawa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Rok wydania:
2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wyprawa - ebook

Wyprawa to pierwsza część kilkutomowego cyklu fantasy, który we Francji podbił serca milionów czytelników. Także tych, mających dzieciństwo już dawno za sobą…

Cztery tysiące dziewięćset dni, czyli trochę więcej niż trzynaście lat miała Camille, gdy po raz pierwszy dokonała tajemniczego „przejścia w bok” i… przeniosła się do równoległego świata. O mały włos nie wpadła tam w szpony paskudnego Ts’żercy. Okazuje się, że ta dziewczyna o niesamowicie fiołkowych oczach, zaadoptowana przez małżeństwo nadętych Francuzów, jest jedyną szansą na ocalenie Gwendalaviru – krainy, do której właśnie trafiła. Tak naprawdę nosi imię Ewilan i jest córką wielkich magów, którzy przed siedmiu laty zaginęli bez wieści. Ma też starszego brata, którego niezwłocznie musi odnaleźć. Czy podobnie, jak ona, posiadł on niezwykły Dar Rysunku? W poszukiwaniach Camille towarzyszy Salim, intrygujący przyjaciel z biednej dzielnicy, który za przyjaciółką gotów jest skoczyć w ogień.

Wartka akcja, niesamowite wydarzenia, potworne kreatury, świat pełen magii i dwoje dzielnych nastolatków, od których zależy przyszłość Gwendalaviru. Świetny, skrzący humorem styl Bottera od pierwszego zdania porywa do fascynującego świata wyobraźni, z którego nie chce się wracać.

 

Bottero czerpie widoczną przyjemność z konstruowania świata, o którym sam marzył.

Le Figaro

Autor zna przepis na książkę, którą trudno odłożyć.

Sud Ouest

Kartki przewracają się same. Absolutna rozkosz.

Science Fiction Magazine

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-492-1
Rozmiar pliku: 855 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Camille miała dokładnie cztery tysiące dziewięćset dni, czyli trochę więcej niż trzynaście lat, gdy po raz pierwszy dokonała „przejścia w bok”. Była tego pewna, ponieważ właśnie w trakcie obliczeń mających na celu ścisłe określenie jej wieku zeszła z chodnika, nie zdając sobie z tego sprawy, i znalazła się na środku jezdni, naprzeciw ogromnej ciężarówki. Z matematycznych rozważań wyrwał Camille ryk klaksonu. Olbrzymi pojazd z wciśniętymi hamulcami gnał prosto na nią. Piszczały maltretowane opony, a ich dymiąca guma na próżno próbowała zatrzymać trzydziestotonowego potwora.

Camille zesztywniała, niezdolna do najmniejszego ruchu, podczas gdy jej młody, obdarowany wyjątkowymi zdolnościami umysł analizował sytuację.

Mimowolnie doszła do wniosku, że spędzenie ostatnich sekund życia na wpatrywaniu się w nadjeżdżającą ciężarówkę było wyjątkowo głupie. Niezwyciężona ciekawość nie pozwoliła jej zamknąć oczu, nie miała też czasu wrzeszczeć, a to natomiast zrobiłaby z największą przyjemnością...

Nie, Camille nie krzyknęła, po prostu potknęła się o korzeń drzewa i przewróciła jak długa na trawę, lądując nosem o kilka centymetrów od dorodnego borowika.

– Boletus edulis – stwierdziła na głos, ponieważ była łasa na grzyby i chętnie mówiła po łacinie.

Mały chrząszcz przebiegł nieopodal jej twarzy, kierując się do pnia górującej nad nimi, potężnej sosny, a Camille podążyła za nim roztargnionym spojrzeniem. Nie znajdowała się już na środku jezdni, lecz w lesie porośniętym ogromnymi drzewami!

Właśnie wtedy, po wspaniałym locie ślizgowym, tuż obok niej rozpłaszczył się rycerz w zbroi, powodując przejmujący, blaszany hałas. Camille doszła do wniosku, że coś potoczyło się nie tak.

Usiadła, gdy tymczasem rycerz obok niej podnosił się z trudem, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę ciężar jego zbroi i uderzenie, którego doznał.

– Na tysiąc miliardów dymiących wszy! – zaklął stentorowym głosem¹.

Odwrócił się do Camille, niezbyt zaskoczony jej obecnością.

– Zechce mi panienka wybaczyć. Radość walki spowodowała, że zapomniałem o dobrych manierach. Trzeba przyznać, że Ts’żercy, choć podstępni i odrażający, są dzielnymi przeciwnikami, ale niech się panienka nie obawia, doskonale panuję nad sytuacją.

Oszołomiona Camille formułowała w myślach pytanie, gdy zmroziło ją przenikliwe wycie, na dźwięk którego rycerz zerwał się na równe nogi.

Przed nimi zmaterializowało się gigantyczne stworzenie, przypominające skrzyżowanie olbrzymiej modliszki z nie mniej wyrośniętym jaszczurem, stojące na tylnych łapach. Jedno z przedramion tej hybrydy, którego przedłużeniem zdawało się kościane ostrze o zatrważającym wyglądzie, opadło morderczym łukiem.

Rycerz odparł cios niesamowitym toporem bitewnym i pod wpływem zderzenia cofnął się o dobre trzy metry.

Ts’żerca podążył za nim płynnym ruchem i znowu uderzył.

Rycerz ponownie odparł atak, tym razem jednak zdołał nie cofnąć się więcej niż o krok, a następnie to on wymierzył mocny cios. Potwór wrzasnął przeraźliwie i błyskawicznie odskoczył. Przycisnął łapę z ohydnymi szponami do podstawy szyi. Stalowe ostrze topora utworzyło tam głębokie rozcięcie, z którego ciekł gęsty, zielony płyn. Rycerz chciał skorzystać z uzyskanej przewagi. Wydając bitewny okrzyk, ruszył do ataku.

Pierwszy cios jaszczura pozbawił go broni, a drugi oderwał od ziemi i rzucił w krzaki jeżyn o kilka metrów dalej.

Camille skrzywiła się, słysząc rumor towarzyszący upadkowi. Kiedy nieopodal swych stóp spostrzegła kałużę zielonej krwi, skrzywiła się jeszcze bardziej. Lepki płyn fascynował ją przez kilka sekund, dopóki nie zobaczyła tuż obok niebieskiego kamienia, który przykuł całą jej uwagę. Doskonale kulisty, tęczowy, z migotliwymi odblaskami, fascynująco piękny, w przeciwieństwie do zapinki, która łączyła go z łańcuchem i odtwarzała w najdrobniejszych szczegółach łapę o ohydnych szponach. Topór rycerza zerwał ten klejnot z szyi potwora.

Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Camille wyciągnęła rękę i podniosła kamień. Następnie uniosła głowę. Ts’żerca, który przestał interesować się walką, zmuszony do tego zresztą z braku przeciwnika, patrzył na nią.

Camille poczuła, jak krew tężeje w jej żyłach. Jaszczur, wysoki na ponad dwa metry, nosił tunikę ze splecionych metalowych ogniw. Jego ogromne oczy o pionowych źrenicach lśniły dzikim, złowrogim blaskiem, a z paszczy o ostrych kłach wydobywał się nieludzki świst, który Camille jednak doskonale zrozumiała.

– Otóż i Ewilan. Moi bracia i ja długo cię szukaliśmy, żeby dokończyć to, co zostało rozpoczęte, byłaś jednak nie do odnalezienia. A dziś przypadek ofiarowuje nam twoją śmierć...

Ts’żerca skoczył w przód z przerażającą szybkością i...

...Camille nie zdążyła uniknąć zderzenia ze starszą panią, która szła z przeciwka chodnikiem.

Kobieta nawet na nią nie spojrzała, zbyt pochłonięta widokiem ciężarówki unieruchomionej na środku jezdni i tłumem osób wrzeszczących wokół kierowcy, który siedział na ziemi ze zdumioną miną. Camille odetchnęła głęboko.

Jej mózg funkcjonował na pełnych obrotach, próbując choć trochę zrozumieć to, co właśnie przeżyła. Racjonalna część jej umysłu nakazywała o wszystkim zapomnieć lub przynajmniej uważać to za przejściowe zasłabnięcie, któremu towarzyszyły halucynacje...

Jednakże przeszkadzał w tym niebieski kamień, nadal znajdujący się w jej zaciśniętej lewej dłoni.2

Camille, Camille, hej! Ogłuchłaś?

Czyjś głos przedarł się do labiryntu myśli, w którym błądziła Camille. Dziewczyna podniosła wzrok. Mówiącym był chłopak w jej wieku i jej wzrostu, o wspaniałej fryzurze z warkoczyków przystrojonych perełkami. Jego okrągłą, ciemnoskórą twarz zdobił szeroki uśmiech.

– Zapomniałaś nastawić budzik? Nie było cię w szkole.

– Salim...

– Co jest, staruszko? Znowu masz problemy z rodzicami?

– Chyba przedostałam się do równoległego świata.

Chłopak popatrzył na nią zdumiony, zmarszczył nos, podrapał się po policzku. Jego usta lekko drgnęły, po czym wybuchnął nagle śmiechem. Śmiechem gromkim i niepohamowanym. Trzeba było kilku minut, żeby się uspokoił, a udało mu się to z trudem.

– Salim, ja nie żartuję, naprawdę przedostałam się do równoległego świata.

– Nie przejmuj się – rzucił chłopak, ledwie powstrzymując się od kolejnego wybuchu śmiechu. – To się zdarza. Mój brat często stosuje tę strategię, żeby uciec przed prześladującymi go Marsjanami.

– Ja mówię poważnie! Ty nie masz brata, a... do diaska! To się naprawdę zdarzyło!

– Nie ma problemu, staruszko, wierzę ci. Od dawna jestem przekonany, że nie żyjesz na tym samym świecie co my!

– Przestań, Salim!

– Dobrze, ale powiedz mi najpierw, ile jest trzysta pięćdziesiąt siedem razy sześćset dwadzieścia dziewięć.

– Dwieście osiemdziesiąt tysięcy sto pięćdziesiąt trzy, a dlaczego?

– Tak sobie. Co jest stolicą Burkina Faso?

– Wagadugu, ale co to ma...

– Nic. Kto wynalazł telefon?

– Graham Bell w 1876 roku.

– A jak w tamtych czasach działał telefon?

– Bell użył „diafragmy”, czyli membrany, która drgała pod wpływem ludzkiego głosu. Umieścił ją obok elektromagnesu. Wibracje diafragmy prowadziły do zmian w polu magnetycznym, a w konsekwencji do zmian natężenia prądu elektrycznego. Na drugim końcu drutu podobne urządzenie zamieniało na powrót prąd w drgania.

– Wystarczy, dziękuję! Chciałem się tylko upewnić, czy nie zwariowałaś.

Camille skrzyżowała ramiona, patrząc przyjacielowi w oczy. W zagłębieniu jej dłoni nadal spoczywał kamień, ale nie miała już ochoty go pokazać, nawet Salimowi. Po raz ostatni obróciła klejnot w palcach, po czym włożyła go do kieszeni dżinsów.

– Dobrze, Salim... Skoro już się upewniłeś, idziemy na lody?

– Tak, staruszko, to piekielnie dobry pomysł!

– Nie jestem staruszką. Mam cztery tysiące dziewięćset dni, czyli dokładnie cztery miesiące i osiemnaście dni mniej niż ty, pomijając godziny. Choć, mówiąc zupełnie szczerze, nie dam stuprocentowej gwarancji, że to poprawny wynik. Dobrze wiesz, że nie jestem pewna swojej daty urodzenia.

– Ale...

– Ale mimo wszystko, nawet jeśli podaję w wątpliwość fakty, a robię to bezustannie, jak twierdzą moi rodzice, jestem absolutnie pewna, że nie mam więcej niż czternaście lat. Zrozumiałeś?

– Tak właśnie sobie myślałem, że jak na staruszkę, to jesteś niezła...

Droczyli się, podążając wzdłuż rzeki migocącej w majowym słońcu, aż dotarli do parku, gdzie sprzedawano ich ulubione lody.

Na ulicy za nimi zamarł ruch pojazdów. Ludzie zaczynali wysiadać z samochodów. Zbiegowisko wokół kierowcy ciężarówki powiększało się, a on za nic nie chciał wrócić do szoferki.

– Mówię wam, że na jezdni była dziewczyna, tu, tuż przede mną! – wrzeszczał. – I nagle zniknęła!

Ale Camille i Salim byli już daleko.

*

Nieco później przyjaciele usiedli na oparciu drewnianej ławki. Salim w jednej ręce trzymał ogromnego loda truskawkowego, a drugą podrzucał kolorową piłkę.

– Mimo wszystko sądzę, że masz tupet! – wykrzyknął. – Wybrać się do biblioteki, zamiast przyjść do szkoły...

– Nie przejmuj się, Salim, panuję nad sytuacją!

– Nie boisz się, że twoi rodzice dowiedzą się, że byłaś na wagarach?

– Po pierwsze to nie są moi rodzice, a poza tym dopóki przynoszę dobre oceny i zachowuję się poprawnie przy stole, zupełnie nie obchodzi ich, co robię. W dodatku, zapewniam cię, że nie wejdzie mi to w nawyk.

Camille ugryzła spory kęs rożka waniliowego. Skrzywiła się, czując zimno na szkliwie zębów, ale lubiła jeść lody, a nie lizać je koniuszkiem języka.

Salim właśnie skończył jeść swojego loda. Zszedł z ławki i stanął naprzeciw Camille. Z kieszeni bluzy wyjął dwie dodatkowe piłki i zaczął żonglować najpierw dwiema rękami, następnie jedną.

– Widzisz, Ewilan, jaki kunszt? – pochwalił się. – Wieczorami ćwiczę z czterema piłkami, niedługo ci pokażę!

– Jak mnie nazwałeś?

Salim, zaskoczony jej tonem, upuścił piłki.

– Spokojnie, staruszko, tak jakoś mi się wyrwało – usprawiedliwił się z uśmiechem. – Nie ma się o co awanturować.

– Chcę po prostu, żebyś powtórzył to, co powiedziałeś, Salim – nakazała ostro Camille. – Chyba jesteś w stanie przypomnieć sobie słowo, które przed sekundą wypowiedziałeś?

Chłopak popatrzył na przyjaciółkę dużymi, okrągłymi oczami. Camille nie żartowała, a takie zachowanie mocno kontrastowało z jej zazwyczaj zrównoważonym, pogodnym usposobieniem.

– Ewilan, nazwałem cię Ewilan. Pewnie wziąłem to z jakiegoś filmu albo komiksu, ale skoro tak na to reagujesz, drugi raz już tego nie powtórzę!

Camille obserwowała Salima przez kilka sekund. Słowa groźby potwora wciąż dzwoniły jej w uszach. Tak właśnie ją nazwał... Ewilan! Dlaczego Salim użył tego imienia, zaraz po tym, jak zostało wypowiedziane przez to stworzenie? Camille przeczesała ręką włosy.

– Wybacz mi, jestem trochę zdenerwowana, nie wiem, co mnie napadło...

Salim już miał sobie z niej zażartować, ale powstrzymał się, widząc przygnębioną minę dziewczyny.

– Chyba lepiej, żebym już wracała do domu – dodała. – Nie mam ochoty wysłuchać kazania za spóźnienie...

Para przyjaciół skierowała się do bramy wychodzącej na aleję. W pobliżu wyjścia, na oparciu jednej z ławek, siedziało pięciu nastolatków. Kiedy Camille i Salim przechodzili obok, chłopcy obrzucili ich zaczepnymi spojrzeniami.

– Ej, czarnuchu, co to za babska fryzura?

Wyrostek, który się odezwał, był tyczkowaty, miał na sobie bezkształtny podkoszulek oraz spodnie za duże o trzy rozmiary.

Pozostali wybuchli złośliwym śmiechem.

Salim zignorował ich, ale Camille, oburzona, zwolniła.

Przyjaciel ujął ją za ramię i pociągnął za sobą. Oparła się.

– Boisz się, czarnuchu, że zjemy ci kumpelkę?

Camille otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale Salim znowu pociągnął ją za sobą.

– Chodź – wyszeptał. – Nie ma sensu wdawać się w dyskusję.

– Ale...

– Chodź, mówię ci.

Za nimi rozległy się dalsze obelgi. Camille wcisnęła ręce do kieszeni.

– Co za banda debili z zaczadzonymi łbami! – rzuciła. – Dlaczego nie pozwoliłeś mi zamknąć im dziobów?

– Ponieważ tylko na to czekali; bo było ich więcej od nas i byli bardziej wyrośnięci, a także dlatego, że jestem przyzwyczajony do tego rodzaju głupstw – powiedział Salim, wzruszając ramionami.

Mówił spokojnym tonem, a jednak Camille wiedziała, że czuł się zraniony i zacisnęła zęby z bezsilności. Kiedy znaleźli się na szerokim chodniku biegnącym wzdłuż alei, odwróciła się w stronę parku.

W odległości dwudziestu metrów pięciu wyrostków nadal siedzących na ławce kierowało pod jej adresem serię wulgarnych gestów.

Camille zacisnęła pięści. Nienawidziła głupoty, zwłaszcza gdy – jak często się to zdarza – zabarwiona była złośliwością i tępotą. Zamknęła oczy, wyobrażając sobie pięciu imbecyli spadających z ławki i okrywających się śmiesznością.

Często stosowała tę metodę, kiedy coś skrajnie ją zirytowało. Liczni nauczyciele, nic o tym nie wiedząc, znaleźli się już w zwariowanej czy krępującej sytuacji, na łasce jej rozzłoszczonej wyobraźni.

Wymyślała sobie mnóstwo drobnych szczegółów i z satysfakcją malowała wewnętrzny obraz, niezwykle precyzyjny, który uwalniał ją od złych emocji i pozwalał znowu się uśmiechnąć.

Tym razem przeszła samą siebie. Wymyślony przez nią obraz był tak prawdziwy, że omal nie wybuchła śmiechem.

Stojący obok Salim wzdrygnął się. Camille otworzyła oczy.

Ławka, na której siedziało pięciu chłopców, właśnie się przewróciła, a oni wpadli w trawę, tworząc wspaniałą plątaninę rąk i nóg.

– Jest sprawiedliwość na tym świecie! – ucieszył się Salim. – Widziałaś te ofermy?

Camille nie odpowiedziała. Poczuła lekki niepokój, jak gdyby sytuacja skrywała potencjalne niebezpieczeństwo...

– To naprawdę genialne! – ciągnął Salim. – Można by powiedzieć pięć wielkich, krowich łajn!

Camille uśmiechnęła się. Radość przyjaciela była zaraźliwa. Poklepała go po ramieniu.

– Teraz już chodźmy, Salim. Nie będą tarzać się po ziemi cały wieczór, tylko po to, żeby cię rozśmieszyć!

Rzeczywiście, chłopcy powoli wstawali, bardziej poobijani, niż powinni być po w sumie niegroźnym upadku. Dwóch kulało, a trzeci, krzywiąc się, macał się po żebrach.

*

Chwilę później Camille i Salim rozstali się. Chłopak przeszedł na drugi brzeg rzeki, żeby wrócić na swoje osiedle. Camille z kolei szybkim krokiem skierowała się ku wieży romańskiej.

Minęła ją w chwili, gdy wielki zegar na szczycie wybijał sześć uderzeń.

Camille dobrze wiedziała, że rodzice oczekiwali od niej, by absolutnie przestrzegała nielicznych nakazów, jakie jej wydawali. Życzyli sobie między innymi, żeby zawsze wracała do domu przed osiemnastą. Kara, którą Camille na siebie ściągała, przekraczając wyznaczoną godzinę, różniła się w zależności od tego, o ile minut się spóźniła. Kwadrans pociągnie za sobą krótkie kazanie, co już teraz było jej obojętne.

Natomiast o wiele bardziej niepokoiło ją to, co właśnie jej się przytrafiło. Zdarzenie, którego była świadkiem, było identyczne z tym, co sobie wyobraziła, a to podobieństwo nie mogło być przypadkowe.

Od tego dzielił ją tylko krok do wniosku, że to ona była odpowiedzialna za przewrócenie się ławki, ale nie odważyła się go wyciągnąć.

– Spokojnie, dziewczyno – skarciła się – o ile mi wiadomo, nie masz dyplomu czarodziejki, a telekineza nie została jeszcze wynaleziona. Nie bujaj w obłokach.3

Za wieżą romańską zaczynały się bogate dzielnice miasta, imponujące domy, luksusowe baseny, ogrodzenia z kutego żelaza. Camille mieszkała w jednym z najpiękniejszych domów stojącym w ogrodzie otoczonym wysokimi murami.

Nacisnęła na przycisk wideofonu. Zapaliła się lampka i jedno ze skrzydeł bramy się otworzyło. Camille w zamyśleniu przeszła alejką. Krzewy róż obsypane były kwiatami, ale dziewczyna nie patrzyła na nie. Pchnęła masywne drzwi wejściowe.

Jej matka czekała na nią w przedpokoju.

Pani Duciel była wysoką, chudą kobietą, o bardzo jasnych blond włosach ściągniętych w koński ogon. Mogłaby być ładna, gdyby nauczyła się uśmiechać i gdyby z jej spojrzenia emanowało więcej ciepła. Ubrana była w pozbawiony ozdób kostium, uszyty przez renomowanego krawca, i trzymała się prosto, z rękami założonymi z tyłu.

– A więc, Camille, wygląda na to, że punktualność to dla ciebie prawdziwy problem.

Camille milczała.

– Stwierdzam, że jest osiemnasta piętnaście i że spóźniłaś się o kwadrans. Jeżeli dorzucimy do tego dziesięć minut, które każda dobrze wychowana młoda dziewczyna powinna odjąć od wyznaczonej godziny, otrzymujemy prawie pół godziny. Co masz do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie?

Camille nie miała najmniejszej ochoty podejmować z góry przegranej walki. Wolała po raz kolejny udać uległą.

– Nic, proszę pani, oprócz tego, że jest mi przykro.

– Dobrze. Przynajmniej wyrażasz się bez arogancji, co niestety nie zawsze się zdarza. Nie będziesz w tym tygodniu oglądać telewizji, a ja ze swej strony nie wspomnę o tym incydencie twojemu ojcu. Zrozumiałaś?

– Tak, proszę pani.

– Możesz udać się do swojego pokoju. Twój ojciec dziś wieczorem musi wyjść, w związku z tym kolacja zostanie podana o dziewiętnastej trzydzieści.

Uważając rozmowę za zakończoną, pani Duciel skierowała się do salonu. Camille nagle poczuła nieodpartą chęć sprowokowania tej kobiety, która dbała o swą oziębłą powierzchowność, jak inni o ulubione begonie.

– Nie chce pani wiedzieć, co dzisiaj robiłam?

Pani Duciel nawet się nie odwróciła.

– A gdyby dowiedziała się pani, że nie poszłam do szkoły?

Kobieta znieruchomiała i położyła dłoń na niedużej komodzie. Odwróciła powoli głowę i obrzuciła Camille badawczym spojrzeniem.

– Byłabym, bylibyśmy bardzo rozczarowani. Wiele ci ofiarowaliśmy, Camille, więc staraj się zawsze pamiętać o swoich obowiązkach. Ale to był oczywiście dowcip?

– Oczywiście. – Camille uśmiechnęła się jednym ze swych najbardziej czarujących uśmiechów. – Obawiam się, że niezręczny...

– To nic, teraz już idź.

Dziewczyna ruszyła do swojego pokoju, po raz tysięczny zadając sobie pytanie, czy osoba, która nazywała się jej matką, cokolwiek do niej czuje.

Camille w ogóle nie pamiętała prawdziwych rodziców ani wczesnego dzieciństwa.

Wiedziała, że pierwsze wspomnienia człowieka sięgają przeważnie trzeciego roku życia. Jednakże ona nie przypominała sobie niczego, co zdarzyło się przed jej szóstymi urodzinami.

Jej pierwsze wspomnienie było natomiast bardzo wyraźne. Widziała dokładnie biuro sędziego, który powierzał opiekę nad nią adopcyjnym rodzicom, państwu Duciel. Pamiętała, co powiedziano tego dnia, tak jak doskonale pamiętała wszystko, co od tej pory zobaczyła, usłyszała czy przeczytała.

Mogła jednak szukać i szukać, ale w jej wspomnieniach nie zachował się ślad jakiegokolwiek odruchu miłości państwa Duciel wobec niej.4

Salim, w przeciwieństwie do Camille, nie dostał bury za spóźnienie. Prawdę mówiąc, w jego domu nie zauważono nawet, że wrócił i nikt by się nie niepokoił, gdyby nie pojawił się na noc.

Chłopak mieszkał na osiedlu oddzielonym szerokością rzeki od eleganckiej dzielnicy, w której znajdował się dom rodziców Camille, w mieszkaniu kwaterunkowym. Osiedle równie dobrze mogło być oddalone o pół kontynentu, tak znaczna była różnica.

Władze miejskie, w trosce o wygląd miasta, systematycznie odnawiały fasady bloków na Osiedlu Malarzy. Było wykluczone, aby zarzucono temu bogatemu w zabytki historyczne prowincjonalnemu miasteczku, że zaniedbuje swoje przedmieścia... Natomiast to, co działo się wewnątrz tych przedmieść, to już inna sprawa.

Salim od zawsze mieszkał na Osiedlu Malarzy, przy ulicy Picassa, na jedenastym piętrze w bloku o ciągle popsutej windzie. Wraz z matką, pięcioma siostrami i dwoma kuzynami dzielił mieszkanie o powierzchni siedemdziesięciu metrów kwadratowych, którego ściany były tak cienkie, że Salim budził się, gdy o piątej rano sąsiad brał prysznic przed wyjściem na budowę.

Od małego marzył o wyrwaniu się stąd. Odznaczał się zadziwiającą gibkością i wyjątkową siłą, dzięki którym bez wątpienia błysnąłby w klubie sportowym, gdyby na Osiedlu Malarzy jakiś istniał... Salim był energiczny, zwinny i wytrzymały, ale zdawał sobie sprawę, że te cechy nie wystarczą, żeby uciec z przedmieścia i że jeżeli chce w życiu do czegoś dojść, będzie wymagało to od niego dużo odwagi, pracy i szczęścia.

Był odważny, pracowity i szczęście też miał, skoro spotkał Camille.

Dziewczyna nie powinna znaleźć się w tym samym gimnazjum co on. Nieliczne dzieci bogaczy ze wzgórza romańskiej wieży zapisywano do drogich szkół prywatnych. W ich rodzinach uznawano, że lokalne gimnazjum nie cieszy się wystarczająco dobrą sławą i nie zapewnia zadowalających perspektyw edukacyjnych.

Jedynie rodzice Camille zapisali ją tu, co według Salima było dowodem na to, że troszczyli się o nią tylko pozornie i nie zamierzali komplikować sobie przez nią życia.

Salim starał się, jak mógł, radzić sobie z nauką. Zadanie to jednak utrudniała w szczególny sposób jego rodzina, dla której sukcesy szkolne były nieistotne.

Poznał Camille trzy lata temu, na początku gimnazjum. Pozornie nic nie różniło jej od rówieśników, nawet ubiór, takie same rzeczy, taki sam chód, ale Salim od razu wyczuł, że jest inna.

Camille była ładna, bardzo ładna. Miała ogromne, fiołkowe oczy, tak piękne, że mogły zawrócić w głowie, ale było jeszcze coś. To wrażenie potwierdziło się już na pierwszych lekcjach.

Nauczyciel matematyki, mężczyzna w średnim wieku, o nieco rozczarowanym wyglądzie, podjął się sprawdzenia ich wiedzy. W przypadku większości uczniów trwało to kilka minut. Salim trzymał się trochę dłużej, ale gdy przyszła kolej na Camille, okazało się, że nauczyciel trafił na twardy orzech do zgryzienia.

Camille rozwiązała pierwsze zadania z taką łatwością, że w oczach nauczyciela rozbłysły iskierki zdumionej radości. Zwiększył stopień trudności, zadał podchwytliwe pytania; odpowiedziała równie płynnie. W klasie zapanowało poruszenie i nauczyciel zmarszczył brwi. Przeszedł do programu ostatniej klasy gimnazjum, co zdawało się nie przeszkadzać jego nowej uczennicy. Oczy nauczyciela nadal błyszczały, zabarwiły się jednak rozdrażnieniem. Kiedy Camille odpowiedziała bez trudu na pytania sąsiadujące w jego wspomnieniach ze studiami, nauczyciel pomyślał, że znajdujący się przed nim fenomen może być lepszy od niego. Dźwięk dzwonka uniemożliwił mu sprawdzenie tej bolesnej hipotezy.

Na przerwie Salim nawiązał znajomość z Camille i ten pierwszy dzień roku szkolnego dał początek ich trwałej przyjaźni. Chłopak nie do końca rozumiał, z jakich powodów Camille lubi przebywać w jego towarzystwie, ale miał absolutną pewność, że jest geniuszem, który prędzej czy później zmieni jego życie. Miał do niej bezwzględne zaufanie.

Tego wieczoru, kiedy wrócił do domu, atmosfera wydała mu się jeszcze bardziej nieznośna niż zazwyczaj, prawie się dusił. W mieszkaniu rozbrzmiewały piski sióstr, dudnienie telewizora, który jego kuzyni oglądali nieustannie, i krzyki matki wpadającej we wściekłość z najmniejszego powodu.

Salim wziął z lodówki coś do jedzenia i zaczął szukać spokojnego miejsca do odrobienia lekcji.

Oczywiście, próba z góry skazana była na niepowodzenie i w końcu, jak co wieczór, Salim wymknął się na balkon, gdzie z kartonów, obudowy pralki i starej, rozpadającej się suszarki urządził sobie kącik. To było jego terytorium i pomimo spokojnego charakteru bez wahania rozdawał razy wśród rodzeństwa, aż zrozumieli, że obowiązywał ich tam zakaz wstępu.

Salim usadowił się najlepiej jak umiał i otworzył podręcznik, żeby spróbować zrozumieć twierdzenie Pitagorasa.

Niemal natychmiast jego myśli zaczęły krążyć wokół Camille, która z pewnością nie potrzebowała powtarzać szkolnego materiału. Nie obnosiła się z tym dumnie i raczej starała się jak mogła ukryć to, że bez najmniejszej trudności od następnego roku mogłaby przejść do liceum. Salim długo jej nie rozumiał.

– Ale dlaczego nie powiesz im, że już to wszystko wiesz? – zdumiał się pewnego dnia.

– Po pierwsze nie wiem wszystkiego, a poza tym, co by mi to dało?

– Nie wiem, choćby sławę.

– E tam... Pamiętasz, jak w pierwszej gimnazjalnej nauczyciel matematyki cały rok był na mnie obrażony, ponieważ w dniu rozpoczęcia roku szkolnego pokazałam mu, co umiem...

– Czuł się urażony, Camille, zapomnij o tym! Nie podobałoby ci się, że podziwia cię całe gimnazjum?

– Sądzę, że aktualna sytuacja bardziej mi odpowiada, po co to zmieniać?

– Ale...

– Nie widywalibyśmy się, gdybym chodziła do liceum. To ma znaczenie, nie?

Salim na tym poprzestał. Nie mogło być mowy o tym, aby stracił Camille.5

Camille rzeczywiście nie powtarzała szkolnego materiału. Studiowała...

Obiad zjadła z rodzicami, którzy zaabsorbowani swoimi sprawami prawie się nie odzywali, a następnie schroniła się w bibliotece na pierwszym piętrze.

Biblioteka jest duszą domu, wiedzą o tym wszyscy dobrze urodzeni ludzie. Państwo Duciel nie wyobrażali sobie zatem, aby domostwo takie jak ich nie było wyposażone w podobne pomieszczenie, do którego dostojni goście oraz gospodarze udają się po posiłku, aby wypalić cygaro i wypić kieliszek koniaku.

Jednakże kiedy dom został już kupiony i wyznaczono miejsce na bibliotekę, państwo Duciel zdali sobie sprawę, że nie mieli absolutnie nic, co mogliby poukładać na półkach.

Pan Duciel rozwiązał ten problem, nabywając na licytacji cały księgozbiór pewnego starego margrabiego zrujnowanego przez długi. Następnie kazał umieścić książki na pięknych regałach z orzechowego drewna i nikt ich nigdy nie otworzył.

Kiedy Camille zapytała, czy może z nich korzystać, pani Duciel, pro forma, wahała się przed wyrażeniem zgody.

Nie mając najmniejszego pojęcia, co kupili, rodzice Camille byli przeświadczeni, że ich adoptowana córka wyszperała kilka powieści dla młodzieży, które odcyfrowywała z trudem. Wygłosili długą przemowę na temat wartości książek oraz należnego im szacunku, po czym jak zwykle przestali interesować się i Camille, i tym, co robiła.

Usadowiona wygodnie w głębokim fotelu ze skóry, tak jak Salim, zajmowała się Pitagorasem. Na tym jednak kończyło się podobieństwo. Stosowanie twierdzenia Pitagorasa nie sprawiało jej najmniejszej trudności. Ale będąc z natury osobą dociekliwą, chciała dowiedzieć się więcej o matematyku, który zrewolucjonizował geometrię. Była zdumiona, zorientowawszy się, że wzmianki na temat jego życia są skąpe, niemniej intrygujące.

Camille zaczęła szukać informacji już rano w miejskiej bibliotece, jednak nie do końca usatysfakcjonowana, kontynuowała w domu.

W starej książce napisanej greką, autorstwa Arystotelesa, znalazła w końcu to, czego szukała.

Rodzice i nauczyciele Camille byliby zaskoczeni, widząc ją pochłoniętą lekturą tego dzieła – nie podejrzewali jej bowiem o znajomość greki. Camille nie uważała za konieczne wyjawienie im, że nauczyła się tego języka – tak jak i łaciny – sama, bez większego trudu i z prawdziwą przyjemnością.

W księdze Arystotelesa przeczytała, że Pitagoras już za życia był postacią legendarną, być może synem Apollona, twórcą wszelkiego rodzaju cudów.

Camille pochłonięta była właśnie lekturą zajmującego fragmentu, gdy jakiś hałas dochodzący z zewnątrz spowodował, że podniosła głowę. Przez kilka sekund nasłuchiwała uważnie, potem znowu zaczęła czytać.

Po chwili hałas rozległ się ponownie. Przypominał rodzaj syczenia przerywanego lekkim szczękaniem. Camille powoli wstała i podeszła do okna.

Wprawdzie często słyszało się o włamaniach do domów w zamożnych dzielnicach, ale willa rodziców Camille nafaszerowana była alarmami. Poza tym państwo Duciel wieczorem wypuszczali do ogrodu Sułtana i Czyngisa, dwa olbrzymie molosy, które nigdy nie zjednały sobie zbytniej sympatii Camille. Obecność włóczęgi była więc mało prawdopodobna. Hałas dał się słyszeć po raz trzeci.

Camille poczuła dreszcz. Dom wydał jej się nagle opustoszały, noc złowroga, świat zimny jak lód. Dziewczyna przełamała się jednak i zbliżyła do okna. W świetle księżyca zadbane grządki kwiatów odcinały się ciemnymi plamami od jaśniejszego tła trawnika rozciągającego się łagodnym stokiem aż do basenu. Dalej skrupulatnie dobrane drzewa iglaste osłaniały dom od ulicy.

Camille spojrzała w dół.

Dokładnie w chwili, w której spostrzegła czarny kształt przycupnięty u podstawy muru, z oszałamiającą szybkością wystrzeliła ku niej macka.

Szyba eksplodowała, rozsyłając po pokoju mnóstwo odłamków szkła.

Natychmiast włączył się alarm, który zaczął przenikliwie wyć.

Sułtan i Czyngis rzuciły się na intruza, wściekle ujadając.

Ułamek sekundy przed atakiem Camille odskoczyła w tył ze zwinnością, która zaskoczyła ją samą.

Odruch ten z pewnością uratował jej życie. Macka tylko się o nią otarła.

Camille poczuła ostre pieczenie, a po jej twarzy zaczęła płynąć krew. Jeden z odprysków szkła musiał przeciąć jej policzek.

Dziewczyna znieruchomiała przez chwilę, zbyt zszokowana, by zareagować.

Gdyby stwór ponowił atak, dosięgnąłby jej bez trudu. Jednakże mordercza macka wycofała się, a z ogrodu dobiegało agresywne warczenie rozjuszonych psów.

Przeklinając swą niepohamowaną ciekawość, Camille ponownie podeszła do okna. Kiedy wyjrzała na zewnątrz, ciarki przeszły jej po plecach. Stwór, walcząc z dwoma psami, oddalił się od muru i był wyraźnie widoczny w świetle księżyca i gwiazd.

Monstrualny pająk o wysokości prawie metra ział paszczą wyposażoną w dwie bardzo długie macki przypominające bicze. Potwór ciskał nimi w kierunku psów, które krążyły nerwowo, próbując złapać je zębami.

Nagle pająk przerwał walkę i podążył pospiesznie w głąb ogrodu.

Jeden z psów rzucił się za nim w pościg, ale drugi, najwidoczniej ranny, zrezygnował po kilku metrach.

Ogród zalała nagła jasność, a na schodach rozległ się odgłos kroków. Pani Duciel otworzyła gwałtownie drzwi biblioteki.

– Na Boga, Camille, co ty znowu wyczyniasz?!6

I widzisz, Salim, w dodatku zrobili mi awanturę. Teraz mi wierzysz?

Camille szła u boku przyjaciela. Miała opatrunek na lewym policzku i spuchniętą powiekę.

Wstała wcześniej niż zazwyczaj i zadzwoniła do Salima, żeby jeszcze przed lekcjami umówić się z nim w parku. Tam zrelacjonowała przyjacielowi całe wczorajsze zdarzenie na jezdni, teraz już nie wahając się powiedzieć mu o niebieskim kamieniu. Tym razem nie śmiał się. Wysłuchał opowieści Camille z uwagą, wpatrując się w jej zraniony policzek.

– I twój ojciec nie chciał ci uwierzyć?

– Oczywiście, że nie! Kiedy moja matka zadzwoniła do niego, zaraz wrócił do domu, ale w bardzo złym humorze. Matka była przekonana, że to ja wybiłam szybę i że to przeze mnie włączył się alarm. Kiedy wrócił ojciec, od pół godziny już na mnie krzyczała. Ojciec zauważył, że krzewy pod oknem zostały podeptane i że jeden z psów, chyba Czyngis, krwawił. Doszedł do wniosku, że jakiemuś włóczędze udało się przejść przez ogrodzenie. Nie warto było nawet, żebym próbowała powiedzieć im o tym przeklętym pająku.

– Zawiadomili policję?

– Tak, ale nikt nie przyjechał. Wszystko załatwiono przez telefon.

– Ale zamieszanie! – rzucił Salim. – I co masz zamiar teraz zrobić?

– Nie mam pojęcia! Ulżyło mi trochę, że mogę z tobą o tym porozmawiać, bo przez tę aferę ze zmianą światów, a potem tę z pająkiem mam wrażenie, że tracę rozum.

Camille zamilkła na chwilę, po czym podjęła ciszej:

– W dodatku naprawdę się boję!

Salim uśmiechnął się, w zamierzeniu pocieszająco.

– Nie martw się, staruszko, jakoś sobie poradzimy. Masz przy sobie ten kamyk?

Camille włożyła rękę do kieszeni spodni i wyciągnęła łańcuszek z wiszącym na nim kamieniem. Pokazała go Salimowi na otwartej dłoni i oboje pochylili się, żeby mu się przyjrzeć.

– Mówiłaś o kamieniu – zauważył Salim – ale to bardziej przypomina szklaną kulkę...

Rzeczywiście można by sądzić, że to zwykła szklana kulka, ale w jej sercu dziwne niebieskawe zawijasy tworzyły rysunek znajdujący się w ciągłym ruchu, a doskonale gładka powierzchnia lśniła tęczowo w zdumiewający sposób.

– Miałam na myśli kamień szlachetny – uściśliła Camille.

– Jaki? Diament?

– Nie sądzę. Raczej szafir.

– Mogę wziąć go do ręki?

Camille wzruszyła ramionami i Salim wyciągnął dłoń. Jego palce zatrzymały się o kilka centymetrów od klejnotu. Chłopak zmarszczył brwi.

– Nie daję rady!

– Jak to nie dajesz rady?

Salim wydawał się wstrząśnięty.

– Nie daję rady go wziąć. Próbuję, ale to niemożliwe.

Camille popatrzyła na przyjaciela z powagą.

– Chcesz powiedzieć, że ten kamień cię odpycha?

– Nie, mam wrażenie, że kiedy moje palce zbliżają się do niego, przestają być mi posłuszne. Nie potrafię zmusić ich, żeby go dotknęły.

– Otwórz dłoń – nakazała Camille.

Salim z pewną powściągliwością wyciągnął rękę. Kiedy Camille chciała położyć na niej kamień, Salim odsunął ją gwałtownie i klejnot upadł na ziemię.

– Przykro mi, staruszko, nie zrobiłem tego specjalnie. Wygląda na to, że ten kamyk i ja nie jesteśmy dla siebie stworzeni.

– To dowód, że jest w tym coś niezwykłego, nie? Chcesz, żebyśmy spróbowali, blokując ci nadgarstek? – zaproponowała Camille, podnosząc klejnot.

Salim skrzywił się.

– Jeżeli się nie pogniewasz, to wolałbym nie.

Dziewczyna schowała kamień z powrotem do kieszeni, wcześniej przyjrzawszy mu się uważnie. Zapinka łącząca go z łańcuszkiem przypominała szpony jaszczura, który ją zaatakował, a jednak nie wydawała się Camille odpychająca. Przeciwnie... Jaką tajemnicę skrywały te niezwykłe, niebieskie zawijasy?

W milczeniu ruszyli w kierunku gimnazjum, z myślami zaprzątniętymi dziwnym szafirem oraz potwornym pająkiem.

Przy wejściu do szkoły ominęli przezornie grupę rozbawionych, głośno rozmawiających uczniów z trzeciej klasy. Unikanie kłopotów oraz osób, które je przyciągały, weszło im w nawyk i udawało się bez większego trudu. Dotarli do pracowni języka francuskiego i usiedli na swoich miejscach. Po chwili weszła nauczycielka. Poprosiła o ciszę, co przyniosło mizerny rezultat, po czym rozpoczęła lekcję. Tego dnia miał być omawiany wiersz Jacques’a Préverta², Wałkoń.

Rozdano odbitki. Podczas gdy pani Nicolas mówiła o antykonformizmie oraz tkliwości emanującej z tekstu, który zamierzała przeczytać, Camille usiadła wygodniej na krześle i przymknęła oczy. Po raz kolejny czuła, że nie pasuje do tej szkoły. Miała ogromną chęć nauczyć się, zrozumieć, dowiedzieć się, ale nauczyciele nie zaspokajali jej głodu wiedzy. Szybko pojęła, że nie zależało im szczególnie na tym, aby mieć do czynienia z uczennicą niezwykle uzdolnioną, o szerokich horyzontach i bystrym umyśle. Dla większości nauczycieli uczniem idealnym nie był uczeń inteligentny, lecz pracowity, spokojny i posłuszny. Camille wiedziała, że nie była w stanie w takiego się przeistoczyć, ale starała się za takiego uchodzić. Dobrze odgrywała swoją rolę, i nawet jeżeli czasem pozwalała sobie zabłysnąć, przeważnie udawało jej się utrzymywać nauczycieli w przekonaniu, że mają do czynienia z uczennicą zdolną, ale nie ponadprzeciętną.

Camille uśmiechnęła się. Podobał jej się wiersz Préverta, a to, że zapoznała się już prawie z całą twórczością tego poety, nie umniejszało przyjemności, z jaką słuchała go dzisiaj.

Wolałaby tylko, żeby klasa była spokojniejsza, aby móc bez przeszkód rozkoszować się poezją. Camille darzyła szacunkiem nauczycielkę francuskiego i żałowała, że charakter gimnazjum nie pozwalał jej lepiej organizować lekcji.

Chcąc zainteresować swych uczniów tematem, pani Nicolas próbowała wskazać analogie pomiędzy obrazem opisanym przez Préverta a rzeczywistością szkolną. Wobec nikłego oddźwięku, z jakim spotkał się jej pomysł, postanowiła odczytać tekst na głos.

Już od pierwszych wersów Camille dała się zauroczyć magii poezji. Uwielbiała słuchać, gdy czytano, zwłaszcza tak pięknie i z sercem. Zaczęła wyobrażać sobie wystawionego na drwiny innych dzieci wałkonia, małostkowość nauczyciela oraz wspaniałą puentę wiersza pod tytułem Leń:

... i pomimo gróźb wychowawcy

oraz wrzasku cudownych dzieci

kolorowymi kawałkami kredy

na czarnej nieszczęścia tablicy

narysował szczęścia oblicze.

Scena, którą Camille tak wyraźnie widziała oczami wyobraźni, nagle w jej umyśle przybrała inny wymiar. Najdrobniejszy szczegół, najlżejszy odcień stał się dostrzegalny, doskonale wyraźny. Niby działo się tak zawsze, gdy coś sobie wyobrażała, a jednak tym razem przeszła samą siebie: otworzyły się sekretne drzwi – obraz, kolory, osoby należały do niej! Camille wyostrzyła umysł, dodała w wyobraźni odrobinę czerwieni, poprawiła nieco jeden z konturów...

Siedzący obok niej Salim podskoczył. Ktoś krzyknął i nauczycielka przestała czytać.

Camille otworzyła oczy.

W klasie wrzało. Camille podążyła za spojrzeniem Salima i zrozumiała. Tablica za panią Nicolas pokryta była żywymi kolorami tworzącymi obraz, owszem, abstrakcyjny, ale o jasnej wymowie: szczęście.

*

– Jesteś pewna, że to ty? – zapytał Salim w czasie przerwy.

O incydencie głośno było w całym gimnazjum, zwłaszcza gdy okazało się, że tablicy nie pokrywała kreda, lecz coś w rodzaju farby doskonale przylegającej do jej powierzchni. Z powodu nieobecności nauczycielki odwołano drugą lekcję francuskiego i uczniowie znaleźli się na dziedzińcu.

– Jestem pewna. Miałam takie samo uczucie jak wczoraj w parku. Wyobrażałam sobie opisywaną scenę, a raczej zmieniałam ją w wyobraźni.

– Ale to wszystko...

– Nie. Jest różnica, tutaj byłam tego świadoma. W pewnym momencie przedostałam się do innego wymiaru, w którym stworzyłam dokładnie to samo, co znajdowało się na tablicy, kiedy otworzyłam oczy.

– Coś podobnego, staruszko! W porównaniu z tobą X-meni to niedołężne ramole!

– Salim, nie jest mi do śmiechu. Co ja zrobię?

– To proste, gdyby działo się to w filmie, nauczyłabyś się panować nad swoimi zdolnościami i użyłabyś ich, żeby rozprawić się z tym kosmicznym pająkiem.

– Ale to nie dzieje się w filmie, tkwię po uszy w kłopotach.

Uśmiech Salima, będący tylko przykrywką, zniknął.

– Jeżeli to naprawdę ty namalowałaś ten obraz, nie zdając sobie z tego sprawy, musisz teraz spróbować dowiedzieć się, czy możesz to zrobić celowo.

– Dobrze, ale jak?

– Hej, to ty jesteś tutaj czarodziejką, a nie ja. Kiedy ja o czymś myślę, nic się nie dzieje. Ty najwidoczniej działasz inaczej. Spróbuj mi to wytłumaczyć, może ci to pomoże...

– To skomplikowane, Salim. Wyobrażam sobie scenę i nagle ukazuje mi się ona z wyrazistością realnej rzeczy. I to nie wszystko, mogę zmieniać ją, jak chcę: poprawić zarys, pogłębić barwę, wymazać szczegół, wzmocnić inny... Właściwie to tak, jakbym rysowała.

– I żeby tego dokonać, przechodzisz do innego świata?

– Tak. Tak to odczuwam. Ale to nie taki świat, o jakim myślisz. To dzieje się w mojej głowie.

Salim wyglądał na skołowanego.

– Nic z tego nie rozumiem, ale nadal sądzę, że powinnaś spróbować jeszcze raz.

– Nie masz innego pomysłu?

– Nie, ale jak powiedział zięć mojej babki, szczypiąc w nos rekina, który przymierzał się, żeby go pożreć – „lepszy dziwny pomysł niż żaden!”

Camille uśmiechnęła się lekko.

Na szczęście miała Salima. Przy nim problemy nigdy nie wydawały się zbyt poważne. Zastanowiła się chwilę nad propozycją przyjaciela i musiała przyznać, że może od tego właśnie należało zacząć, aby zaradzić kłopotom.

Usiadła na obrzeżu jednego z kwietników dziedzińca i przeczesała dłonią włosy.

Salim patrzył na nią z założonymi rękami.

– Dobrze, spróbuję – powiedziała w końcu.

– A co tym razem nam „narysujesz”? – zapytał z uśmiechem Salim. – Dwa rożki waniliowe?

– Twój żołądek cię zgubi! Nie. Narysuję krzak róży – oświadczyła Camille, wskazując nagą, z wyjątkiem kilku suchych źdźbeł trawy, ziemię.

Camille starała się skoncentrować, żeby stworzyć obraz krzaka róży, lecz cały czas przeszkadzały jej natrętne myśli. Kilkakrotnie już sądziła, że jej się uda, jednakże obraz nigdy nie nabrał wyrazistości rysunku z czarnej tablicy.

Otworzyła oczy.

– Nie daję rady. Widzę krzak róży w wyobraźni, ale go nie rysuję!

Salim bez słowa pochylił się i podniósł coś z ziemi, po czym odwrócił się do Camille.

– Nie jest to wprawdzie krzak róży, ale to naprawdę kwiat i wcześniej go tu nie było.

Camille wzięła ostrożnie do ręki maleńką, białą różyczkę, którą podał jej Salim.

– Dobrze, że nie próbowałam narysować lodów – odparła z bladym uśmiechem. – Wyszłabym na skąpiradło!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: