Za cudze grzechy - ebook
Za cudze grzechy - ebook
Europejska podróż pełna namiętności.
Kontynuacja powieści W cudzym domu to prawdziwie europejska, pełna przygód podróż. Los nikogo nie oszczędza. Rozalia skazana jest na rodzinny areszt w Krakowie, Luiza i Joachim próbują dotrzeć do Ameryki przez Paryż. Pozostali zniknęli – czyżby bez śladu? Spiski, terroryści, wybuchające bomby i namiętności nie pozwalają bohaterom cieszyć się spokojem. Nie znajdują go nawet we własnym domu. I za co to wszystko?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-978-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ignacy, Zgierz, lipiec 1889
– Ignaś! Gdzie jesteś? – dobiegł go głos siostry.
Przez chwilę, kiedy przechodziła przy karłowatym krzaku, pod którym leżał, widział jej chude łydki. Były wątłe jak patyczki, których matka używała jako rozpałki do pieca.
Starał się nie oddychać, wsłuchując się w bicie swego serca. Jako dziecko zawsze pragnął być niewidzialny. To nic, że minęło tyle lat. To pragnienie wciąż w nim tkwiło.
Ciekawe, co pomyśleliby jego koledzy z gimnazjum, gdyby zobaczyli, jak spędza wakacje. Chyba tarzaliby się ze śmiechu po tej soczyście zielonej trawie nad rzeką!
– Ignaś! – teraz rozległ się głos jego młodszego brata, przestraszonego tą sytuacją.
Postanowił, że jeszcze trochę wytrzyma w ukryciu, a potem do nich dołączy. Bardzo lubił, kiedy ich niepokój przechodził w dziką radość na jego widok. Skakali wtedy jak młode kózki, ściskając go i obcałowując.
Ignacy Osowski nigdy by się nie przyznał kolegom, jak bardzo tęsknił za tymi pędrakami, kiedy przez długie miesiące szkolnej nauki przebywał z daleka od nich. Niby Warszawa nie była aż tak odległa, ale pieniądze od dziadka wystarczały tylko na pokrycie kosztów nauki i zamieszkania. Na podróże rodziców nie było już stać. Za każdym razem więc, kiedy po dłuższej przerwie przyjeżdżał do domu, dzieciaki były już większe i rozumniejsze. Pewnie za parę lat nie będą już za nim wodzić takim pełnym oddania wzrokiem, niczym małe pieski. On również za rok, kiedy skończy gimnazjum i, jak miał nadzieję, zda maturę, nie będzie miał pewnie czasu, żeby szaleć z rodzeństwem po łąkach i bawić się w chowanego.
Będzie wówczas statecznym mężczyzną. Ojciec próbował mu znaleźć posadę w Zgierzu, ale Ignacy miał znacznie rozleglejsze plany, o których nie zamierzał jeszcze opowiadać ojcu. Gdy tylko zda maturę...
Bo wtedy to zostanie słynnym badaczem i podróżnikiem. Takim jak Domeyko albo Strzelecki. Wyruszy na daleką wyprawę i odkryje nieznane lądy. To nie były młodzieńcze mrzonki. Wuj jego przyjaciela Bronka, mieszkający w Afryce, obiecał, że zabierze go tam. No i oczywiście Bronka też. Bo to razem mieli przemierzać kraje i kontynenty. I jeszcze coś będzie robił. Coś dla ludzi. No i żeby jednocześnie rozsławić swoje nazwisko na wieki. Na samą myśl o tym zaczynał się rozmarzać. To coś, co było jego największym pragnieniem, a zarazem pewnością, że został do tego stworzony. Ech!
Tymczasem zamiast pustynnego pyłu w nozdrza Ignacemu wdzierał się zapach rzeki i polnych kwiatów. Mocny i intensywny, jak zawsze latem. Mogło się nawet zakręcić w głowie. Poczuł, że za chwilę kichnie, postanowił więc wstać i objawić się dzieciakom, które coraz bardziej zaniepokojone zaczęły się niebezpiecznie zbliżać do rzeki.
– Amelka, Ludek! – krzyknął.
Dzieci momentalnie się zatrzymały i obróciły głowy, a kiedy zobaczyły, że wreszcie odnalazł się uwielbiany brat, na wyprzódki rzuciły się w jego stronę.
– Powiedz, Ignaś, gdzie się schowałeś? – dopytywał się sześcioletni Ludek, obejmując go w pasie. – Co to za kryjówka?
Ignacy nie zamierzał zdradzać mu żadnych tajemnych skrytek. Trząsł się o bezpieczeństwo rodzeństwa jak kwoka o pisklęta. Z uwagi na dużą różnicę wieku już od wczesnych lat musiał się nimi opiekować, szczególnie gdy matka była zajęta krawiectwem.
Pamiętał dobrze, kiedy wbrew woli ojca zaczęła szyć suknie dla sąsiadek. Pogorszenie sytuacji finansowej rodziny było dla niego nieustannym cierpieniem – wciąż się rozwodził na temat dawnej świetności ich rodzinnego majątku. Trzeba było jednak znaleźć dodatkowy grosz, zwłaszcza gdy na świecie pojawiła się do wykarmienia dodatkowa dwójka dzieci.
Ośmioletnia Amelka złożyła usta w ciup niezadowolona, że nie udało jej się odnaleźć brata, ale wkrótce roześmiała się na cały głos, porwana przez niego w ramiona i kręcona wokoło, aż wirowała jej ozdobiona falbankami spódniczka. „Najmodniejsza w całym mieście”, jak sama uważała.
– Wracamy do domu – oznajmił Ignacy, patrząc na długie cienie rzucane przez słońce. Musiało być po szóstej. Ojciec pewnie już wrócił, a matka kończyła przygotowywać obiad. Nie tolerowała spóźnialskich. – A po obiedzie... – zaczął, ale Ludek mu przerwał:
– Bajka.
– Żadna bajka. Lekcja polskiego i dyktando.
– Nieee! – zaczęły protestować dzieci, ale w głębi serca wiedziały, że z Ignacym wiele w tej sprawie nie wskórają.
Starszy brat z pełną determinacją zajął się nauką rodzeństwa, zdając sobie sprawę, że tylko dzięki lepszemu wykształceniu będą mogli się wydobyć z ubóstwa. On też został tą nauką zarażony przez doktora Nowackiego, który raz w tygodniu przychodził do ojca na partyjkę szachów.
Mając przy każdym boku jedno z malców, Ignacy skręcił z polnej drogi dochodzącej do rzeki w stronę miasta. Przywitało go wściekłe ujadanie psów. W pierwszej chwili pomyślał, że przyjechał rakarz, ale nagle poczuł gryzący swąd. Czyżby ktoś palił ognisko?
– Ale nieładnie śmierdzi. – Amelka ostentacyjnie zatkała sobie nos.
Dochodzili już do pierwszych drewnianych domów tkaczy, gdy zza węgła wybiegł żydowski druciarz w czarnym chałacie i z rozczochraną brodą. Ignacy znał go dobrze. Drutowane przezeń garnki zyskiwały drugie, a nawet trzecie życie.
– Panie Osowski! Wasz dom się pali! – wrzasnął na widok chłopaka.
Ignacy zatrzymał się nagle, czując, że krew odpływa mu do nóg.
– Niech pan tam nie idzie z dziećmi – ostrzegł go druciarz.
Chłopiec poczuł jeszcze większą niemoc. Nie było jednak mowy, żeby dzieci go zostawiły. Przylgnęły do niego w nagłym lęku, uniemożliwiając choćby krok.
Po chwili opanował się i ruszył do przodu. Wydawało mu się, że droga trwa całe wieki. Pokonał dwa zakręty w prawo i przeszedł obok drewnianych budynków, które mijał od wczesnego dzieciństwa, i nagle wkroczył w kłębowisko dymu i ognia. Tam, gdzie jeszcze przed paru godzinami stał ich rodzinny dom.
Wóz straży ogniowej był już na miejscu, a strażacy kierowali strumienie wody z ręcznych sikawek na ogromne języki ognia. Kilkunastoosobowa grupa gapiów syciła się tym koszmarnym widokiem jak wesz krwią.
– Dokąd to? – Zastąpił im drogę wąsaty strażak z bosakiem w ręku.
– My tam mieszkamy. Nasi rodzice... – Ignacy, zrozumiawszy wreszcie, co się dzieje, chciał się rzucić w kierunku strzelających wysoko płomieni.
Strażak opuścił nagle wzrok, ale jego ramię osadziło chłopaka na miejscu.
– Proszę stąd iść i zabrać dzieci. Natychmiast!
– Ale rodzice! – Był gotów szarpać się ze strażakiem, byle tylko pozwolił mu biec na ratunek.
Jednak to słowa go powstrzymały.
– Czy ty tego, chłopaku, nie rozumiesz? Ich już tam nie ma. Zajmij się lepiej dziećmi. Mają już tylko ciebie.
Płomienie bezlitośnie pożerały resztki rodzinnego domu Ignacego. Jak również jego całą przyszłość.