Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żaby - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Żaby - ebook

Wan Serce bardzo szybko stała się legendą w swojej rodzinnej wiosce i najbliższej okolicy. Pierwsza wykształcona położna, która starała się zakończyć zabobonne praktyki, stanowiące zagrożenie dla matek i dzieci. Bohaterka, która dzięki swoim zdolnościom i powołaniu uratowała setki istnień. Gorliwa komunistka, bez wahania występująca przeciwko duchom, przodkom i ludowej magii. Kobieta, która poświęciła swoje życie na wykonywanie rozkazów, których nikt nie był w stanie zrozumieć, a za którym posłuszeństwo została znienawidzona i potępiona przez najbliższych. Powód śmiechu i płaczu, radości i rozpaczy – główna bohaterka dramatu z historią w tle.

Mo Yan po raz kolejny wprowadza w czytelników w egzotyczny świat chińskiej kultury. W charakterystyczny dla siebie sposób łączy wschodnią mitologię i kulturę z życiem w bezwzględnych, komunistycznych realiach. Żaby to bez wątpienia jedna z najbardziej kontrowersyjnych powieści chińskiego laureata Nagrody Nobla, podejmująca niełatwy temat kontroli urodzeń i związanych z nią, często brutalnych i niełatwych do zrozumienia działań.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-414-6
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierw­sza

Sza­now­ny Pa­nie Su­gi­ta­ni Yoshi­to,

Od na­sze­go roz­sta­nia minęło już kil­ka mie­sięcy, ale wciąż pamiętam czas spędzo­ny wspólnie w mo­ich ro­dzin­nych stro­nach. Nie zważając na własne zdro­wie i wiek, ze­chciał Pan przy­je­chać do ob­ce­go kra­ju, do na­szej za­co­fa­nej dziu­ry, żeby po­roz­ma­wiać ze mną i mo­imi kra­ja­na­mi, miłośni­ka­mi li­te­ra­tu­ry. Je­steśmy tym nie­zwy­kle wzru­sze­ni. Przed południem dru­gie­go dnia no­we­go roku księżyco­we­go wygłosił Pan dla nas długi re­fe­rat za­ty­tułowa­ny „Li­te­ra­tu­ra i życie”. Zo­stał już spi­sa­ny z na­gra­nia i jeśli ze­chce się Pan łaska­wie zgo­dzić, chcie­li­byśmy go wy­dru­ko­wać w na­szym lo­kal­nym wy­daw­nic­twie Po­wia­to­we­go Sto­wa­rzy­sze­nia Li­te­ra­tu­ry i Sztu­ki „Głos Żab”. W ten sposób ci, którzy nie mo­gli wysłuchać Pańskie­go wykładu, będą mie­li możliwość za­po­zna­nia się z Pańskim mi­strzow­skim języ­kiem i cze­goś się na­uczyć.

Przed południem pierw­sze­go dnia no­we­go roku to­wa­rzy­szyłem Panu w od­wie­dzi­nach u mo­jej ciot­ki, od pięćdzie­sięciu lat pra­cującej jako położna. Cho­ciaż przez szyb­kość jej mowy i przez jej lo­kal­ny ak­cent nie zro­zu­miał Pan wszyst­kie­go, co mówiła, je­stem pe­wien, że zro­biła na Panu wiel­kie wrażenie. W cza­sie wykładu, przed­sta­wiając swo­je poglądy na li­te­ra­turę, wie­lo­krot­nie przy­woływał Pan jej po­stać. Mówił Pan, że oczy­ma wy­obraźni wi­dzi ob­ra­zy wiej­skiej położnej: jak pędzi na ro­we­rze przez za­mar­z­niętą rzekę, moc­no na­ci­skając na pedały, z ap­teczką na ple­cach i pa­ra­solką w ręku; jak zma­ga się ze sta­da­mi żab; jak jedną ręką obej­mu­je nie­mowlę, ma za­krwa­wio­ne rękawy i głośno się śmie­je; albo wi­dzi ją Pan przygnębioną, z pa­pie­ro­sem w ustach i nie­dba­le ubraną. Mówił Pan, że te ob­ra­zy cza­sa­mi zle­wają się w je­den, a cza­sem roz­dzie­lają, jak se­ria rzeźb tej sa­mej oso­by. Zachęcał Pan miłośników li­te­ra­turyw na­szym po­wie­cie, aby ob­ra­li so­bie moją ciotkę za bo­ha­terkę i na­pi­sa­li o niej jakiś utwór: po­wieść, wiersz albo sztukę. Mi­strzu, wie­lu lu­dzi, w których po­bu­dził Pan na­tchnie­nie, wzięło się już do tego te­ma­tu. Je­den z mo­ich przy­ja­ciół pi­sa­rzy na­pi­sał po­wieść, której bo­ha­terką jest wiej­ska gi­ne­ko­lożka. Nie chcę wcho­dzić mu w drogę, więc cho­ciaż w spra­wach mo­jej ciot­ki orien­tuję się dużo le­piej niż on, zgo­dziłem się na jego książkę.

Mi­strzu, chciałbym na­pi­sać sztukę na kan­wie losów mo­jej ciot­ki. Dru­gie­go dnia wie­czo­rem, kie­dy roz­ma­wia­liśmy, siedząc na moim kan­gu¹, Pańska błysko­tli­wa i nie­ba­nal­na ana­li­za i uzna­nie dla Sar­tre’a jako dra­ma­to­pi­sa­rza były dla mnie praw­dziwą pod­nietą. Chcę pisać, chcę na­pi­sać sztukę równie zna­ko­mitą jak Mu­chy czy Brud­ne ręce; uczy­nić wszyst­ko, by zbliżyć się do tego wiel­kie­go twórcy. Prze­strze­gam Pańskich wskazówek: nie śpie­szyć się, pra­co­wać po­wo­li, być cier­pli­wym jak żaba przy­cup­nięta na liściu lo­to­su w ocze­ki­wa­niu na owa­da, a gdy wszyst­ko do­brze się obmyśli, być szyb­kim jak żaba jed­nym sko­kiem chwy­tająca ofiarę.

Za­nim od­wiozłem Pana na lot­ni­sko w Qing­dao, po­pro­sił mnie Pan, abym w liście przed­sta­wił Panu hi­sto­rię mo­jej ciot­ki. Cho­ciaż jej życie jesz­cze się nie skończyło, już można je opi­sać nie­mal w for­mie epo­pei. W jej życiu ro­ze­grało się tak wie­le zda­rzeń, że nie wiem, jak długi byłby ten list. Proszę więc, by ze­chciał Pan mi wy­ba­czyć i zgo­dził się na to, że na­piszę tyle, ile zdołam, po czym zakończę. W epo­ce kom­pu­terów pi­sa­nie piórem na pa­pie­rze jest już luk­su­sem, choć oczy­wiście jest też przy­jem­nością. Mam na­dzieję, że czy­tając mój list, Pan także od­czu­je tę ar­cha­iczną przy­jem­ność.

A przy oka­zji wspomnę jesz­cze Panu, że dwu­dzie­ste­go piątego pierw­sze­go mie­siąca sta­ra śliwa na na­szym podwórku, którą przez jej nie­zwykły kształt na­zwał Pan „młodym uczo­nym”, za­kwitła na czer­wo­no. Mnóstwo lu­dzi przyszło ją po­dzi­wiać, ciot­ka też. Oj­ciec po­wie­dział, że tego dnia spadł pu­szy­sty śnieg pachnący kwia­ta­mi i jego woń oczyściła ludz­kie umysły.

Pański uczeń, Ki­jan­ka

Pe­kin, 21 mar­ca 2002Roz­dział 1

Mi­strzu,

W na­szych stro­nach był kie­dyś taki sta­ry zwy­czaj, że kie­dy uro­dziło się dziec­ko, da­wa­no mu na imię nazwę części ciała lub or­ga­nu, na przykład Chen Nos, Zhao Oko, Wu Je­li­to, Sun Ramię. Nie zgłębiałem po­cho­dze­nia tego zwy­czaju, może brał się z prze­ko­na­nia, że „nędzne imię daje wielką przyszłość”, a może stąd, że mat­ki uważają dzie­ci za część własne­go ciała. Dziś ten zwy­czaj już nie funk­cjo­nu­je, bo młodzi ro­dzi­ce nie chcą, by ich dzie­ci nosiły ta­kie dzi­wacz­ne imio­na. Dzie­ci z na­szych stron dzi­siaj zwy­kle na­zy­wają się pięknie i wy­szu­ka­nie, z in­spi­ra­cji te­le­wi­zyj­nych se­ria­li z Hong­kon­gu i Taj­wa­nu, a na­wet z Ja­po­nii i Ko­rei. A ci, którzy kie­dyś na­zy­wa­li się jak części ciała, zmie­ni­li daw­ne imio­na na ele­gant­sze. Oczy­wiście, są też tacy, którzy zo­sta­li przy sta­rych imio­nach, jak Chen Ucho albo Chen Brew.

Chen Nos, oj­ciec Ucha i Brwi, był moim szkol­nym ko­legą i przy­ja­cie­lem z lat dzie­cięcych. Je­sie­nią 1960 roku zaczęliśmy szkołę pod­sta­wową Day­an­glan. To były cza­sy głodu, więc naj­le­piej pamiętam wszyst­ko, co miało związek z je­dze­niem. Przykładem może być opo­wia­da­na już prze­ze mnie hi­sto­ria o je­dze­niu węgla. Wie­lu lu­dzi uważa, że ją zmyśliłem, ale przy­sięgam na moją ciotkę – to nie zmyśle­nie, ale naj­praw­dziw­szy fakt.

To była tona węgla pierw­szej jakości z ko­pal­ni Long­kou, tak błyszczącego i gład­kie­go, że można się było w nim przej­rzeć. Po­tem nig­dy już nie wi­działem tak błyszczącego węgla. Wiej­ski woźnica Wang Sto­pa przy­wiózł go z mia­sta po­wia­to­we­go. Wang Sto­pa miał kwa­dra­tową głowę i gru­by kark, jąkał się, więc gdy mówił, oczy za­czy­nały mu lśnić, a twarz po­kry­wała się czer­wie­nią. Jego syn Wątro­ba i córka Ner­ka cho­dzi­li ze mną do szkoły. Byli jed­no­ja­jo­wy­mi bliźniętami. Wątro­ba był wy­so­ki, ale Ner­ka była maleńka i nig­dy nie miała urosnąć, a brzyd­ko mówiąc, była po pro­stu kar­licą. Lu­dzie po­wia­da­li, że u mat­ki w brzu­chu Wątro­ba za­bie­rał jej całe je­dze­nie i dla­te­go Ner­ka zo­stała taka ma­lut­ka. Rozładu­nek węgla od­by­wał się aku­rat w chwi­li, kie­dy wy­szliśmy ze szkoły, więc z tor­ni­stra­mi na ple­cach ze­bra­liśmy się hałaśli­wie wokół wozu. Sto­pa wielką szuflą rzu­cał węgiel na zie­mię, a bryłki z grze­cho­tem spa­dały jed­na na drugą. Sto­pa zaczął ocie­rać pot na kar­ku kawałkiem nie­bie­skie­go płótna i w tym mo­men­cie za­uważył Wątrobę i Nerkę.

– Do domu, kosić trawę! – wrzasnął.

Ner­ka odwróciła się i po­biegła, kołysząc się trochę na boki i z tru­dem utrzy­mując równo­wagę, jak dziec­ko, które do­pie­ro za­czy­na cho­dzić. Miała w tym wie­le wdzięku. Wątro­ba cofnął się i sku­lił, ale nie odcho­dził. Był bar­dzo dum­ny z pra­cy ojca. Dzi­siej­sze dzie­ci nie znają ta­kiej dumy, na­wet jeśli ich oj­co­wie są lot­ni­ka­mi. Ten wóz, ten wiel­ki wóz wzbi­jający tu­ma­ny pyłu spod kół! Przy dy­sz­lu szedł były woj­sko­wy koń, który kie­dyś prze­wo­ził po­ci­ski ar­ty­le­ryj­skie i po­dob­no miał wiel­kie wo­jen­ne zasługi. Na za­dzie wy­pa­lo­no mu znak. Koło nie­go stał złośliwy muł, za­wsze gotów wierz­gać, kopać i gryźć. Miał zły cha­rak­ter, ale był za­dzi­wiająco sil­ny i szyb­ki. Tyl­ko Sto­pa umiał go okiełznać. Wie­lu lu­dzi we wsi za­zdrościło mu zajęcia, ale wszy­scy bali się tego muła. Po­gryzł już dwo­je dzie­ci: Yuana Po­licz­ka, który był sy­nem Yuana Twa­rzy, i Nerkę. Chwy­cił ją zębami za głowę, kie­dy wy­biegła przed dom, żeby się po­ba­wić.

Wszy­scy czu­liśmy re­spekt przed Wan­giem Stopą. Miał metr dzie­więćdzie­siąt wzro­stu, sze­ro­kie ra­mio­na i siłę wołu – po­tra­fił chwy­cić stu­ki­lo­we żarno i na wy­pro­sto­wa­nych ra­mio­nach unieść je nad głowę. Ale naj­większy re­spekt i po­dziw bu­dził w nas jego „bicz boży”. W ten dzień, kie­dy sza­lo­ny muł ugryzł Po­licz­ka też w głowę, Sto­pa szarpnął ha­mu­lec, stanął roz­kra­czo­ny nad dy­sz­lem, pod­niósł bat i zaczął sma­gać zwierzę po za­dzie. Każde głośne sma­gnięcie zo­sta­wiało na skórze muła krwawą pręgę. Początko­wo usiłował się sta­wiać, ale po chwi­li, spo­co­ny i drżący, przykląkł przed­ni­mi no­ga­mi na zie­mi, schy­lił łeb tak ni­sko, że do­ty­kał war­ga­mi zie­mi, z za­dem do góry wy­sta­wio­nym na bi­cie.

W końcu oj­ciec Po­licz­ka Yuan Twarz wsta­wił się za nim:

– Sta­ry Wan­gu, odpuść mu już!

Sto­pa, ciągle zły, prze­stał bić. Yuan Twarz był se­kre­ta­rzem par­tii, pełnił naj­wyższy urząd we wsi i Sto­pa nie śmiał mu się prze­ciw­sta­wić. Kie­dy muł ugryzł Nerkę, też spo­dzie­wa­liśmy się przed­sta­wie­nia, ale Sto­pa na­wet nie tknął bata. Wziął garść po­piołu z kop­czy­ka przy dro­dze, wtarł go w głowę Ner­ki i zaniósł ją do domu. Nie ude­rzył muła, ale smagnął ba­tem żonę i kopnął Wątrobę.

Po­ka­zy­wa­liśmy so­bie muła pal­ca­mi i roz­ma­wia­liśmy na jego te­mat. Był strasz­li­wie wy­chu­dzo­ny, a nad ocza­mi miał dwa wgłębie­nia, tak wiel­kie, że można by w nich zmieścić jaj­ko. Jego spoj­rze­nie było tak smut­ne, jak­by miał za chwilę się rozpłakać. Na­prawdę nie wie­dzie­liśmy, skąd w tak chu­dym zwierzęciu tyle złości i siły. Kie­dy tak pa­plając, zbliżaliśmy się do nie­go, szu­fla w rękach Sto­py znie­ru­cho­miała, a on sam zmie­rzył nas ta­kim spoj­rze­niem, że cofnęliśmy się prze­stra­sze­ni. Stos przed szkolną kuch­nią był co­raz wyższy, a węgla na wo­zie uby­wało. Wszy­scy pociągnęliśmy no­sa­mi, bo po­czu­liśmy na­gle jakiś nie­zwykły za­pach. Był trochę po­dob­ny do za­pachu palącej się so­sny, a trochę do za­pachu pie­czo­nych orzeszków. Węch po­pro­wa­dził nasz wzrok do sto­su błyszczącego węgla.

Sto­pa popędził swo­je zwierzęta i wóz wy­je­chał ze szkol­ne­go dzie­dzińca. In­a­czej niż mie­liśmy w zwy­cza­ju, nie po­bie­gliśmy za wo­zem, ry­zy­kując, że obe­rwie­my ba­tem. Nie od­ry­wając wzro­ku od sto­su, po­wo­li się do nie­go zbliżaliśmy. Szkol­ny ku­charz, sta­ry Wang, nad­szedł, kołysząc się, z dwo­ma wia­dra­mi wody. Jego córka Wang Ren­mei była naszą koleżanką, a po­tem zo­stała moją żoną. Jako je­dy­ne z nie­wie­lu wówczas dzie­ci nie nosiła imie­nia po­chodzącego od części ciała, bo jej oj­ciec ku­charz był człowie­kiem wy­kształco­nym. Początko­wo pełnił funkcję kie­row­ni­ka sek­cji ho­dow­li w ko­mu­nie, ale po­nie­waż po­wie­dział coś nie­rozsądne­go, usu­nięto go ze sta­no­wi­ska i przysłano na wieś. Po­pa­trzył na nas po­dejrz­li­wie. Wy­da­wało mu się pew­nie, że chce­my wpaść do kuch­ni i ukraść coś do je­dze­nia, więc zawołał:

– Wy­no­cha stąd, smar­ka­cze! Tu nie ma dla was nic do je­dze­nia, wra­caj­cie do domów, niech was mat­ki na­kar­mią własnym mle­kiem!

Usłysze­liśmy, co po­wie­dział, a na­wet poważnie za­sta­no­wi­liśmy się nad jego su­ge­stią, ale zro­zu­mie­liśmy, że tyl­ko nam do­ku­cza. Mie­liśmy już po osiem lat, więc jak mo­gliśmy pić mle­ko ma­tek? A do tego na­sze mat­ki były i tak le­d­wo żywe z głodu, za­pad­nięte pier­si przy­warły im do żeber, więc nie było w nich mle­ka. Nikt z nas jed­nak nic nie po­wie­dział. Sta­liśmy przed sto­sem węgla, po­chy­lając się nad nim co­raz niżej, jak geo­lo­go­wie, którzy na­tra­fi­li na nie­zwykłą skałę. Węszy­liśmy jak psy szu­kające je­dze­nia wśród śmie­ci. I tu przede wszyst­kim po­dzięko­wa­nia należą się No­so­wi i Ner­ce. Naj­pierw Nos pod­niósł bryłkę, powąchał i zmarsz­czył brwi, jak­by się nad czymś głęboko za­sta­na­wiał. Jego nos był ogrom­ny i często so­bie z nie­go żar­to­wa­liśmy. Po­du­maw­szy przez chwilę, z całej siły ude­rzył trzy­maną w ręku bryłką o drugą. Węgiel roz­kru­szył się i moc­no za­pach­niał. Pod­niósł kawałek, a wte­dy Ner­ka też pod­niosła kawałek. Nos po­li­zał swój kawałek języ­kiem, spróbował, a po­tem przewrócił ocza­mi i spoj­rzał na nas. Ner­ka naśla­dując go, też po­li­zała węgiel i spoj­rzała na nas. A po­tem po­pa­trzy­li na sie­bie, uśmiechnęli się i jed­no­cześnie ugryźli, przeżuli, zno­wu ugryźli i zno­wu zaczęli ener­gicz­nie żuć. Na ich twa­rzach po­ja­wił się wy­raz en­tu­zja­zmu. Wiel­ki no­chal Nosa zro­bił się czer­wo­ny i po­ja­wiły się na nim kro­pel­ki potu, a no­sek Ner­ki uma­zał się na czar­no. Jak urze­cze­ni słucha­liśmy ich chru­pa­nia. Ze zdu­mie­niem zo­ba­czy­liśmy, że przełykają. Zja­da­li kawałki węgla!

– Ko­le­dzy! Py­cha! – po­wie­dział Nos zdu­szo­nym głosem.

– Bra­cisz­ku! Jedz! – zawołała Ner­ka.

Nos zno­wu pod­niósł kawałek i zaczął chru­pać, a Ner­ka podała kawałek Wątro­bie. Zaczęliśmy ich naśla­do­wać – roz­bi­liśmy bryłki, od­gryźliśmy kawałek, po­sma­ko­wa­liśmy – było trochę jak­by piasz­czy­ste, ale sma­ko­wało nieźle. Nos, wie­dzio­ny po­trzebą po­mo­cy, pod­niósł bryłkę i po­ra­dził nam:

– Ko­le­dzy, ta­kie jedz­cie, ta­kie są do­bre.

Po­ka­zał nam w swo­jej bryłce coś prze­zro­czy­ste­go i ja­snożółtego, po­dob­ne­go do bursz­ty­nu.

– Ta­kie z żywicą są naj­lep­sze.

Mie­liśmy już lek­cje przy­ro­dy i wie­dzie­liśmy, że przed wie­lo­ma wie­ka­mi węgiel po­wstał z lasów za­ko­pa­nych pod ziemską sko­rupą. Lek­cje przy­ro­dy pro­wa­dził z nami kie­row­nik szkoły Wu Jin­bang. Nie uwie­rzy­liśmy ani jemu, ani podręczni­ko­wi: lasy są zie­lo­ne, jak mogłyby się zmie­nić w czar­ny węgiel? Uważaliśmy, że kie­row­nik i podręcznik kłamią. Do­pie­ro kie­dy od­kry­liśmy w węglu żywicę, stwier­dzi­liśmy, że ani kie­row­nik, ani podręcznik nas nie oszu­ki­wa­li. Z trzy­dzieścior­ga pięcior­ga uczniów w na­szej kla­sie za­brakło wte­dy za­le­d­wie kil­ku dziew­czy­nek, resz­ta była w kom­ple­cie. Każdy z nas trzy­mał w rękach bryłkę węgla, nad­gry­zał ją i głośno chru­pał. Wyglądaliśmy, jak­byśmy en­tu­zja­stycz­nie od­gry­wa­li ja­kieś przed­sta­wie­nie, jak ak­to­rzy w ja­kiejś dziw­nej sztu­ce. Xiao Dol­na War­ga trzy­mał bryłkę w ręce, oglądał ją ze wszyst­kich stron, ale nie jadł, a na twa­rzy miał wy­raz obrzy­dze­nia. Nie jadł węgla, bo nie był głodny, a nie był głodny, po­nie­waż jego oj­ciec był ma­ga­zy­nie­rem w spi­chle­rzu ko­mu­ny.

Ku­charz Wang z rękami uma­za­ny­mi w mące wy­biegł na dwór. O mat­ko, na rękach miał mąkę! W tym cza­sie w na­szej stołówce poza kie­row­ni­kiem i na­uczy­cie­la­mi ja­da­li także dwaj wy­so­cy urzędni­cy z ko­mu­ny.

– Dzie­ci, co wy ro­bi­cie? – krzyknął zdu­mio­ny Wang. – Co wy je­cie? Węgiel?!

Ner­ka swo­imi maleńkimi rączka­mi podała mu bryłkę i pisnęła:

– Wuj­ku, to jest pysz­ne, zjedz kawałek.

Wang potrząsnął głową.

– Ner­ko, taka ma­lut­ka dziew­czyn­ka i z łobu­zia­ka­mi ta­kie dra­ki urządza.

Ner­ka ugryzła kawałek i rzekła:

– Wuj­ku, na­prawdę py­cha.

Był już wieczór i słońce czer­wie­niało na za­cho­dzie. Dwaj urzędni­cy z ko­mu­ny przy­je­cha­li na ro­we­rach. Oni też zwrócili na nas uwagę. Sta­ry Wang chciał przepędzić nas no­sidłem, ale je­den z nich – nosił na­zwi­sko Yan i był chy­ba wi­ce­prze­wod­niczącym – po­wstrzy­mał go. Po­pa­trzył na nas z niechęcią, machnął ręką i po­szedł do stołówki.

Następne­go dnia w kla­sie na lek­cji z panią Yu chru­pa­liśmy węgiel. Usta mie­liśmy czar­ne, w kąci­kach warg zbie­rał się miał. Je­dli nie tyl­ko chłopcy – dziew­czyn­ki, które nie uczest­ni­czyły we wczo­raj­szej węglo­wej uczcie, poszły za przykładem Ner­ki i także spróbowały. Córka na­sze­go ku­cha­rza i moja później­sza pierw­sza żona Wang Ren­mei jadła z wiel­kim ape­ty­tem. Kie­dy te­raz so­bie to przy­po­mi­nam, wy­da­je mi się, że miała za­pa­le­nie dziąseł, bo z ust le­ciała jej krew. Pani Yu na­pi­sała coś na ta­bli­cy, po czym odwróciła się i na nas po­pa­trzyła. Naj­pierw zwróciła się do swo­je­go syna, na­sze­go ko­le­gi Li Ręki.

– Ręko, co wy je­cie?

– Węgiel, mamo.

– Proszę pani, my jemy węgiel, chce pani spróbować?! – zawołała Ner­ka z pierw­szej ławki, a jej głosik za­brzmiał jak miau­cze­nie kota.

Pani Yu wzięła bryłkę z jej ręki, zbliżyła ją do nosa, powąchała. Po kil­ku chwi­lach bez słowa oddała ją Ner­ce.

– Dzie­ci – po­wie­działa – dzi­siaj mamy szóstą lekcję Wro­na i lis. Wro­na zna­lazła kawałek mięsa i bar­dzo za­do­wo­lo­na usiadła na czub­ku drze­wa. Lis stanął pod drze­wem i zawołał do niej: „Pani wro­no, pani ma taki piękny głos, że gdy­by pani zaśpie­wała, wszyst­kie pta­ki na świe­cie umilkłyby ze wsty­du”. Po­chwały lisa zawróciły wro­nie w głowie, otwo­rzyła dziób i wypuściła mięso, które wpadło pro­sto do py­ska lisa.

Usmo­lo­ny­mi usta­mi po­wta­rza­liśmy lekcję za panią Yu.

Pani Yu była wy­kształconą ko­bietą, ale do­pa­so­wała się do miej­sco­we­go oby­cza­ju i na­zwa­la swo­je­go syna Ręką. Kil­ka lat później Ręka z bar­dzo do­bry­mi wy­ni­ka­mi do­stał się do aka­de­mii me­dycz­nej, a po­tem pra­co­wał jako chi­rurg w szpi­ta­lu po­wia­to­wym. Kie­dy Chen Nos stra­cił czte­ry pal­ce w siecz­kar­ni, Ręka przy­szył mu trzy i je ura­to­wał.Roz­dział 2

Skąd u Nosa wziął się taki wiel­ki no­chal, inny niż u wszyst­kich? Na to py­ta­nie mogłaby od­po­wie­dzieć chy­ba tyl­ko jego mat­ka.

Oj­ciec Nosa Chen Czoło (jego tak zwa­ne imię społecz­ne brzmiało Tian­ting) był je­dy­nym w całej wsi człowie­kiem, który miał dwie żony. Umiał do­brze pisać, znał wie­le znaków i przed wy­zwo­le­niem po­sia­dał sto arów do­brej zie­mi. Otwo­rzył go­rzel­nię i sprze­da­wał wódkę w Har­bi­nie. Jego żona była miej­sco­wa i uro­dziła mu czte­ry córki. Przed wy­zwo­le­niem Czoło uciekł, a po wy­zwo­le­niu, chy­ba w 1951 roku, Yuan Twarz z dwo­ma mi­li­cjan­ta­mi po­je­chał po nie­go do Mandżurii i spro­wa­dził go z po­wro­tem.

Czoło uciekł sa­mot­nie, po­rzu­cił żonę i córki, ale wra­cając, przy­wiózł ze sobą ko­bietę. Miała ja­sne włosy i nie­bie­skie oczy, była koło trzy­dziest­ki, na­zy­wała się Ai Lian i na rękach trzy­mała cętko­wa­ne­go psa. Po­nie­waż przed wy­zwo­le­niem wzięła z Czołem ślub, więc w świe­tle pra­wa Czoło po­sia­dał dwie żony. We wsi było wie­lu bie­daków gołych jak święci tu­rec­cy, którym bar­dzo się nie po­do­bało, że Czoło ma aż dwie ko­biety i na pół żar­to­bli­wie, a na pół poważnie za­pro­po­no­wa­li, żeby jedną im oddał do wspólne­go użytku. Czoło skrzy­wił się tyl­ko i trud­no było po­wie­dzieć, czy chciało mu się śmiać, czy płakać. Dwie żony Czoła naj­pierw miesz­kały pod jed­nym da­chem, ale po­nie­waż się kłóciły,i to okrop­nie, za zgodą Yuana Twa­rzy młod­sza żona zo­stała ulo­ko­wa­na w bocz­nym skrzy­dle szkoły.

W bu­dyn­kach szkoły początko­wo znaj­do­wała się go­rzel­nia Che­na, więc kie­dyś była to jego własność. Wresz­cie obie żony doszły do po­ro­zu­mie­nia i miesz­kały w domu na zmianę. Pies, którego ja­snowłosa ko­bie­ta przy­wiozła z Har­bi­nu, zo­stał za­gry­zio­ny przez wiej­skie kun­dle, a wkrótce po tym, jak ciężarna Ai Lian za­ko­pała jego tru­pa w zie­mi, uro­dził się Nos. Niektórzy lu­dzie mówili więc, że du­sza psa wcie­liła się w Nosa, który może właśnie z tego po­wo­du miał też świet­ny węch. W tym cza­sie moja ciot­ka była już po kur­sach no­we­go położnic­twa w po­wie­cie i zo­stała wy­kwa­li­fi­ko­waną położną. To był rok 1953.

W 1953 roku nowe me­to­dy od­bie­ra­nia po­rodów spo­ty­kały się na wsi z niechęcią, głównie z po­wo­du plo­tek roz­sie­wa­nych przez wiej­skie „bab­ki”. Opo­wia­dały, że dzie­ci ro­dzo­ne po no­we­mu za­cho­rują na wietrz­nicę. Dla­cze­go „bab­ki” tak mówiły? Po­nie­waż nowe me­to­dy położni­cze za­bie­rały im pracę, z której się utrzy­my­wały. Za każdy ode­bra­ny poród otrzy­my­wały posiłek, a poza tym do­sta­wały dwa ręczni­ki i dzie­sięć ja­jek. Na samo wspo­mnie­nie o „bab­kach” ciot­ka za­czy­nała zgrzy­tać zębami. Mówiła, że do­pro­wa­dziły do śmier­ci ogrom­nej licz­by no­wo­rodków i ich ma­tek. Opo­wieści ciot­ki napełniały nas prze­rażeniem, wy­obrażaliśmy so­bie, że „bab­ki” miały wiel­kie pa­zu­ry, zie­lo­ne błyski w oczach jak upio­ry i strasz­nie śmier­działo im z ust. Ciot­ka opo­wia­dała, że wałkiem do cia­sta uci­skały brzuch rodzących ko­biet i za­ty­kały im usta brud­ny­mi szma­ta­mi, jak­by dziec­ko miało uro­dzić się przez usta. Mówiła, że nie miały na­wet pod­sta­wo­wej wie­dzy ana­to­micz­nej i kom­plet­nie nie znały fi­zjo­lo­gii ko­biety. Opo­wia­dała, że po­tra­fiły wsa­dzić rękę do dróg rod­nych i na siłę wyciągać dziec­ko, nie­kie­dy na­wet ra­zem z ma­cicą. Przez jakiś czas, gdy­by ktoś za­py­tał mnie, kto jest naj­większym złoczyńcą i zasługu­je na roz­strze­la­nie, bez na­mysłu po­wie­działbym „bab­ki”. Do­pie­ro później zro­zu­miałem, że ciot­ka była nie­spra­wie­dli­wa. Ta­kie ciem­ne, dzi­kie „bab­ki” z pew­nością ist­niały, ale były wśród nich także ko­biety, które opie­rając się na własnym doświad­cze­niu, po­znały ta­jem­ni­ce ko­bie­ce­go ciała. Moja bab­cia była właśnie taką „babką” wy­znającą za­sadę nie­prze­szka­dza­nia, po­zwa­la­nia na­tu­rze, by działała sama. Uważała, że do­bra „bab­ka” wspie­ra rodzącą psy­chicz­nie, a kie­dy dziec­ko już się uro­dzi, nożycz­ka­mi prze­ci­na pępo­winę, sma­ru­je wap­nem, owi­ja i to wszyst­ko. Ale jej usługi nie cie­szyły się po­wo­dze­niem, bo uważano, że jest le­ni­wa. Lu­dzie wi­docz­nie wo­le­li „bab­ki” hałaśliwe, mio­tające się, spo­co­ne przy po­rodzie nie mniej niż rodząca.

Ciot­ka była córką mo­je­go naj­star­sze­go dziad­ka (czy­li naj­star­sze­go bra­ta mo­je­go ro­dzo­ne­go dziad­ka). Był le­ka­rzem w 8. Ar­mii. Stu­dio­wał me­dy­cynę, a po wstąpie­niu do woj­ska uczył się me­dy­cyny za­chod­niej u Nor­ma­na Be­thu­ne’a. Po jego śmier­ci dzia­dek roz­cho­ro­wał się z roz­pa­czy i kie­dy było już z nim źle, po­wie­dział, że chce wrócić do domu, bo tęskni za matką. Otrzy­mał zgodę na le­cze­nie w domu. Moja pra­bab­cia jesz­cze wte­dy żyła.

Kie­dy wszedł do domu, po­czuł za­pach zupy z zie­lo­nej fa­so­li. Pra­bab­cia szyb­ko umyła gar­nek, dołożyła do ognia i zajęła się zupą; bab­cia chciała jej pomóc, ale prabab­cia od­sunęła ją laską. Dzia­dek usiadł na pro­gu i nie­cier­pli­wie cze­kał na zupę. Ciot­ka mówiła, że pamięta tę scenę: po­win­na była przy­wi­tać się z tatą, ale nie chciała, scho­wała się za mamą i przyglądała się mu ukrad­kiem. Od dzie­ciństwa słyszała, jak mama i bab­cia opo­wia­dały jej o ta­cie, ale kie­dy wresz­cie go zo­ba­czyła, wydał się jej obcy. Sie­dział na pro­gu z wo­sko­wożółtą twarzą, miał długie włosy, a po kar­ku cho­dziły mu wszy. Nosił sta­ry znisz­czo­ny ku­brak, a z dziur w ma­te­ria­le wyłaziła wata. Ciot­ka opo­wia­dała, że jej bab­cia – to zna­czy na­sza prabab­cia – go­to­wała zupę i płakała. Kie­dy zupa wresz­cie była go­to­wa, dzia­dek chwy­cił ją nie­cier­pli­wie, pod­niósł miskę i nie zważając, że jest gorąca, zaczął łap­czy­wie pić.

– Syn­ku – upo­mniała go bab­cia – nie spiesz się tak, w garn­ku jesz­cze zo­stało!

Ciot­ka opo­wia­dała, że ojcu trzęsły się ręce. Kie­dy wypił całą zupę z mi­ski, nalał so­bie drugą. Po dwóch mi­skach zupy wresz­cie prze­stał się trząść. Po skro­niach spłynął mu pot, oczy ożyły, na po­licz­ki wrócił ru­mie­niec. Ciot­ka usłyszała, jak w brzu­chu mu coś tur­ko­cze jak żarna. Po go­dzi­nie po­szedł do wy­chod­ka i do­stał ta­kiej bie­gun­ki, jak­by miały wypłynąć mu kisz­ki. Po­tem po­wo­li mu się po­lep­szyło i po dwóch mie­siącach był zdro­wy i pełen ener­gii.

Po­wie­działem ciot­ce, że w Nie­ofi­cjal­nej hi­sto­rii kon­fu­cja­nistów prze­czy­tałem o po­dob­nym zda­rze­niu.

– A co to jest Nie­ofi­cjal­na hi­sto­ria kon­fu­cja­nistów? – spy­tała.

– Słynna kla­sycz­na po­wieść – od­parłem.

Zerknęła na mnie i rzekła:

– Sko­ro na­wet w kla­sycz­nych po­wieściach piszą o ta­kich rze­czach, to dla­cze­go jesz­cze masz wątpli­wości?

Po po­wro­cie do zdro­wia dzia­dek chciał wrócić do od­działu w górach Ta­ihang, ale pra­bab­cia po­wie­działa:

– Syn­ku, mnie już nie­wie­le życia zo­stało, po­cze­kaj do mo­je­go po­grze­bu.

Bab­cia wsty­dziła się sama z nim roz­ma­wiać, więc wysłała moją ciotkę, swoją córkę:

– Tato, mama mówiła, że jak chcesz iść, to idź, ale zo­staw mi bra­cisz­ka.

W tym cza­sie od­działy 8. Ar­mii w Jia­odon­gu kil­ka­krot­nie przy­syłały po dziad­ka lu­dzi. Był bar­dzo sławny jako uczeń Nor­ma­na Be­thu­ne’a. Dzia­dek po­wie­dział im, że jego miej­sce jest w Sha­nxi i He­na­nie, na co oni oświad­czy­li, że jest człowie­kiem par­tii ko­mu­ni­stycz­nej i nie ma zna­cze­nia, gdzie będzie działał.

– Bra­ku­je nam ta­kich lu­dzi jak ty. Tak czy in­a­czej za­trzy­ma­my cię tu­taj – stwier­dził dowódca Xu. – Jak nie zgo­dzisz się przy­je­chać lek­tyką, każę cię przy­pro­wa­dzić w kaj­dan­kach. A po­tem wy­pra­wię ucztę na twoją cześć!

Tak oto dzia­dek po­zo­stał w Jia­odon­gu i założył pod­ziem­ny szpi­tal 8. Ar­mii.

Ten szpi­tal na­prawdę znaj­do­wał się pod zie­mią. Pod­ziem­ne ko­ry­ta­rze pro­wa­dziły do różnych po­miesz­czeń, a te do dal­szych ko­ry­ta­rzy. Była tam sala ope­ra­cyj­na, am­bu­la­to­rium i sale cho­rych. Po­zo­stałości szpi­tala za­cho­wały się do dzi­siaj. Żyje jesz­cze osiem­dzie­sięcioośmio­let­nia sta­rusz­ka Wang Xiu­lan, która pra­co­wała z dziad­kiem jako pielęgniar­ka. Z wie­lu po­miesz­czeń szpi­talnych wy­cho­dziło się przez stud­nie. Jed­ne­go razu pew­na młoda dziew­czy­na przyszła po wodę i jej wia­dro z nie­wia­do­mych przy­czyn utknęło w stud­ni. Zaj­rzała i zo­ba­czyła w cem­bro­wi­nie dziurę, przez którą młody ran­ny żołnierz stroił do niej miny.

Wspa­niałe me­dycz­ne umiejętności dziad­ka szyb­ko zy­skały sławę. To on usunął po­cisk, który utknął w łopat­ce dowódcy Xu, to on prze­pro­wa­dził ce­sar­skie cięcie w cza­sie ciężkie­go po­ro­du żony ko­mi­sa­rza po­li­tycz­ne­go Li i ura­to­wał życie mat­ce i dziec­ku. Su­gi­ta­ni, dowódca wojsk japońskich w Ping­du­chen­gu, też do­wie­dział się o osiągnięciach dziad­ka. Gdy w cza­sie bi­twy jego koń zo­stał ran­ny po wy­bu­chu miny, Su­gi­ta­ni po­rzu­cił wierz­chow­ca i uciekł. Dzia­dek zo­pe­ro­wał zwierzę, a dowódca Xia zaczął na nim jeździć. Po ja­kimś cza­sie koń zatęsknił za do­mem, prze­gryzł uzdę i uciekł do Ping­du­chen­gu, a Su­gi­ta­ni, do­wie­dziawszy się o po­wro­cie swe­go szla­chet­ne­go ru­ma­ka, bar­dzo się ucie­szył. Wysłał jakie­goś chińskie­go zdrajcę na prze­szpie­gi i do­wie­dział się, że nie­mal pod jego no­sem 8. Ar­mia wy­bu­do­wała so­bie szpi­tal, a sze­fem tego szpi­tala jest wspa­niały le­karz Wan Liu­fu, który przywrócił jego ko­nia do życia. Su­gi­ta­ni po­cho­dził z ro­dzi­ny le­kar­skiej, dla­te­go ucie­szył się na wieść o po­krew­nej du­szy i chciał nakłonić dziad­ka do współpra­cy. Wy­ko­rzy­stał więc je­den z for­te­li z Dziejów trzech królestw, kazał komuś za­kraść się do na­szych i po­rwać pra­bab­cię, bab­cię i moją ciotkę, a następnie pchnął posłańca z li­stem do dziad­ka.

Dzia­dek był ko­mu­nistą z krwi i kości. Prze­czy­taw­szy list od Su­gi­ta­nie­go, zgniótł go i rzu­cił na zie­mię, ale ko­mi­sarz po­li­tycz­ny zna­lazł go i zaniósł do dowódcy. Dowódca Xu i ko­mi­sarz Li ra­zem na­pi­sa­li do Su­gi­ta­nie­go list, w którym na­zwa­li go łotrem, i za­po­wie­dzie­li, że jeśli ro­dzi­nie dok­to­ra Wana spad­nie włos z głowy, cała chińska ar­mia w Jia­odon­gu ude­rzy na Ping­du­cheng.

Ciot­ka opo­wia­dała mi, że ra­zem z bab­cią i prabab­cią spędziły w Ping­du­chen­gu trzy mie­siące. Ni­cze­go im nie bra­ko­wało, nikt im nic złego nie zro­bił. Su­gi­ta­ni był przy­stoj­nym młodzieńcem, nosił oku­la­ry w dru­cia­nej opraw­ce i bródkę, miał zna­ko­mi­te ma­nie­ry i mówił płyn­nie po chińsku. Do prabab­ci zwra­cał się per „czci­god­na ciot­ko”, do bab­ci – „sza­now­na bra­to­wo”, a ciotkę na­zy­wał „śliczną bra­ta­niczką”. Ciot­ka nie wspo­mi­nała go źle. Oczy­wiście wszyst­ko to mówiła tyl­ko pry­wat­nie, w ro­dzin­nym gro­nie, ob­cym opo­wia­dała co in­ne­go. Mówiła mia­no­wi­cie, że ra­zem z matką i bab­ka padły ofiarą japońskich prześla­do­wań, że zmu­sza­no je do współpra­cy groźbami i prze­kup­stwem, ale one się nie ugięły.

Mi­strzu, hi­sto­rii o moim dziad­ku jest tyle, że trzy doby nie star­czyłyby, żeby opo­wie­dzieć wszyst­kie, więc może wrócimy do nich kie­dyś w wol­nej chwi­li. Te­raz muszę opo­wie­dzieć o jego bo­ha­ter­skiej śmier­ci. Ciot­ka wspo­mi­nała, że dzia­dek zginął od trujących gazów wrzu­co­nych przez wro­ga do pod­ziem­ne­go tu­ne­lu, w którym ope­ro­wał ran­ne­go. To samo zo­stało za­no­to­wa­ne w do­ku­men­tach władz po­wia­to­wych. Ale są też lu­dzie, którzy opo­wia­dają, że dzia­dek z ośmio­ma gra­na­ta­mi przy pa­sie sam je­den po­je­chał na mule do Ping­du­chen­gu. Chciał zo­stać sa­mot­nym bo­ha­te­rem i oca­lić matkę, żonę i córkę, ale nieszczęśli­wie na­tra­fił na miny podłożone w ro­wie ro­dzi­ny Zhao.

Tę wersję rozgłaszał nie­ja­ki Xiao, który miał na imię Górna War­ga i pełnił funkcję no­szo­we­go w szpi­ta­lu Xi­hai. Dziw­ny był z nie­go człowiek. Po wy­zwo­le­niu pra­co­wał jako ma­ga­zy­nier zboża w ko­mu­nie, wy­na­lazł bar­dzo sku­teczną tru­ciznę na szczu­ry i przez jakiś czas cie­szył się na­wet pewną sławą, a kie­dy pi­sa­no o nim w ga­ze­cie, jego imię za­miast „Górna War­ga” zapi­sa­no jako „Górna Czy­stość”, co brzmiało tak samo, ale zna­czyło co in­ne­go. Później wydało się, że głównym skład­ni­kiem jego supersku­tecznej trut­ki był za­ka­za­ny już wówczas śro­dek owa­dobójczy. Miał na pieńku z moją ciotką, więc jego hi­sto­ria nie jest zbyt wia­ry­god­na. Opo­wia­dał mi tak:

– Twój dzia­dek nie posłuchał roz­ka­zu or­ga­ni­za­cji, zo­sta­wił swo­ich ran­nych i chciał zo­stać wiel­kim bo­ha­te­rem. Przed wy­jaz­dem wypił dla kurażu litr wódki z pa­tatów, zalał się w tru­pa i po pi­ja­ne­mu wlazł na miny usta­wio­ne przez swo­ich.

Xiao Górna War­ga wy­szcze­rzył wiel­kie żółte zęby, jak­by cie­szył się z czy­je­goś nieszczęścia, i mówił da­lej:

– Jak two­je­go dziad­ka i jego muła ro­ze­rwało, po­zbie­ra­li ich do dwóch ko­szy. W jed­nym były ręce two­je­go dziad­ka, a w dru­gim ko­py­ta muła. I po­tem to wszyst­ko ra­zem wrzu­ci­li do trum­ny. Ale sama trum­na była niezła, za­re­kwi­ro­wa­li ją jed­ne­mu kułako­wi z Lan­cun.

Kie­dy powtórzyłem to ciot­ce, zgrzytnęła zębami i rzekła:

– Ja tego dra­nia kie­dyś oso­biście wy­ka­struję! – Po czym dodała: – Dziec­ko, możesz w nic nie wie­rzyć, ale w to jed­no wie­rzyć mu­sisz: twój dzia­dek był bo­ha­te­rem woj­ny an­ty­ja­pońskiej i bo­jow­ni­kiem re­wo­lu­cji! Na górze Ling­shan jest jego grób, a w mu­zeum bo­ha­terów wy­sta­wio­no jego skal­pel i buty. Te buty są z An­glii, sam Nor­man Be­thu­ne ofia­ro­wał mu je przed śmier­cią.Roz­dział 3

Mi­strzu, hi­sto­rię mo­je­go dziad­ka opo­wie­działem po­bieżnie, żeby te­raz spo­koj­nie opo­wie­dzieć hi­sto­rię mo­jej ciot­ki.

Ciot­ka uro­dziła się w 1937 roku, trzy­na­ste­go czerw­ca ka­len­da­rza słonecz­ne­go, czy­li piątego dnia piątego mie­siąca księżyco­we­go. W domu jako dziec­ko na­zy­wa­no ją Du­any­ang, a ofi­cjal­nie Wan Ser­ce. Imię wymyślił jej dzia­dek i po­zo­sta­je ono w zgo­dzie z lo­kal­nym oby­cza­jem, a jed­no­cześnie za­wie­ra w so­bie bo­gac­two me­ta­fo­rycz­nych zna­czeń. Po bo­ha­ter­skiej śmier­ci dziad­ka pra­bab­cia w Ping­du­chen­gu roz­cho­ro­wała się i też zmarła. Dzięki wiel­kim siłom fron­tu wewnętrzne­go wo­jen­ny re­gion Jia­odong oca­lał, a bab­cię i ciotkę uwol­nio­no. Tra­fiły na te­ry­to­rium wy­zwo­lo­ne. Ciotkę wysłano do pa­trio­tycz­nej, an­ty­ja­pońskiej szkoły, a bab­cia w fa­bry­ce ubrań przy­szy­wała do butów po­de­szwy.

Po wy­zwo­le­niu przed dziećmi bo­ha­terów ta­ki­mi jak ciot­ka drzwi do ka­rie­ry stały otwo­rem, ale bab­cia nie chciała opuścić ro­dzin­nych stron, a ciot­ka nie chciała roz­sta­wać się z matką. Kie­dy władze po­wia­tu za­py­tały, co chciałaby robić, moja ciot­ka od­rzekła, że pra­gnie pójść w ślady ojca, do­stała się więc do okręgo­wej szkoły me­dycz­nej. Ukończyła ją w wie­ku za­le­d­wie szes­na­stu lat i zaczęła pracę w przy­chod­ni. Kie­dy po­wia­to­wy wy­dział zdro­wia otwo­rzył kurs no­wo­cze­sne­go położnic­twa, ciot­ka zo­stała tam skie­ro­wa­na. Od tego mo­men­tu los nie­ro­ze­rwa­nie połączył ją z tym świętym za­wo­dem. Czwar­te­go kwiet­nia 1953 roku przyjęła pierw­szy poród i do wio­sny obec­ne­go roku po­mogła przyjść na świat dzie­sięciu tysiącom dzie­ci (jeśli pra­co­wała z czyjąś po­mocą, dwo­je dzie­ci li­czyła za jed­no). Te in­for­ma­cje sama panu prze­ka­zała. Wy­da­je mi się, że licz­ba dzie­sięciu tysięcy dzie­ci jest może prze­sa­dzo­na, ale z pew­nością było ich nie mniej niż sie­dem-osiem tysięcy. Ciot­ka wy­cho­wała sie­dem uczen­nic, z których jed­na, „Lwicz­ka”, brzyd­ka, ospo­wa­ta, z per­ka­tym no­sem i roz­wi­chrzo­ny­mi włosa­mi, poszłaby za nią w ogień. Gdy­by ciot­ka kazała jej kogoś zabić, chwy­ciłaby nóż i poszła wy­ko­nać roz­kaz, o nic nie py­tając.

Wspo­mi­na­liśmy wcześniej, że wiosną 1953 roku ko­bie­ty z na­szych stron miały wie­le za­strzeżeń do no­wych me­tod położni­czych. Tam­tej­sze „bab­ki” po ci­chu roz­prze­strze­niały różne plot­ki. Ciot­ka miała za­le­d­wie sie­dem­naście lat, ale przez swo­je nie­co­dzien­ne doświad­cze­nia i zna­ko­mi­te po­cho­dze­nie była w na­szym Dong­be­ixian­gu po­sta­cią ważną, cieszącą się wiel­kim sza­cun­kiem. Oczy­wiście, jej uro­da też była nie­zwykła. Nie cho­dziło na­wet o jej twarz, nos czy oczy, ale przede wszyst­kim o zęby. W na­szych stro­nach było duże stężenie flu­oru i wszy­scy, bez względu na wiek, mie­li czar­ne zęby. Ciot­ka w dzie­ciństwie miesz­kała długo na wy­zwo­lo­nych te­re­nach na wschód od rze­ki Jiao, piła tam czystą wodę z górskich źródeł, od żołnie­rzy z 8. Ar­mii na­uczyła się myć zęby i może dla­te­go nie zo­stały znisz­czo­ne. Wszy­scy, a szczególnie dziewczęta, za­zdrościliśmy jej białych zębów.

Pierw­szym dziec­kiem, które ode­brała, był Chen Nos i wie­le razy dawała wy­raz swo­je­mu nie­za­do­wo­le­niu z tego po­wo­du. Mówiła, że jej pierw­szym dziec­kiem po­wi­nien być syn re­wo­lu­cjo­nistów i nig­dy nie spo­dzie­wała się, że jako pierw­sze­go od­bie­rze szcze­nia­ka ob­szar­ników. Ale wte­dy mu­siała uto­ro­wać drogę no­we­mu położnic­twu, wy­ko­rze­nić sta­re me­to­dy i nie miała cza­su się nad tym za­sta­na­wiać.

Kie­dy otrzy­mała wia­do­mość, że Ai Lian za­czy­na ro­dzić, wsko­czyła na ro­wer, który wte­dy wciąż jesz­cze był rzad­kością, chwy­ciła ap­teczkę i po­pe­dałowała szyb­ko jak wiatr. Dzie­sięć ki­lo­metrów z wiej­skie­go am­bu­la­to­rium do na­szej wsi po­ko­nała w dzie­sięć mi­nut. Żona se­kre­ta­rza par­tii Yuana Twa­rzy aku­rat prała w rze­ce i na własne oczy wi­działa, jak ciot­ka pędziła po ka­mien­nym most­ku. Pies, który drep­tał po moście, tak się prze­ra­ził, że wle­ciał do rze­ki na łeb.

Gdy ciot­ka z ap­teczką w ręku wpadła do dwu­izbo­wej przy­budówki, w której miesz­kała Ai Lian, za­stała tam już wiejską „babkę” Tian Gu­ihuę. Była to sta­ra, po­nad­sześćdzie­sięcio­let­nia ko­bie­ta o małych ustach i za­pad­niętych po­licz­kach. Dzi­siaj już gry­zie zie­mię, o Ami­do Bud­do! Tian Gu­ihua należała do tych „ba­bek”, które wy­zna­wały ak­tyw­ne działanie, więc kie­dy ciot­ka weszła do izby, zo­ba­czyła, jak sta­ra, siedząc okra­kiem na Ai Lian, ze wszyst­kich sił uci­ska jej wiel­ki sterczący brzuch. Sta­ru­cha miała prze­wlekłe za­pa­le­nie oskrze­li, więc jej sa­pa­nie mie­szało się z po­dob­nym do świńskie­go kwi­ku za­wo­dze­niem położnicy, co dawało nie­zwy­kle dra­ma­tycz­ny efekt. Ob­szar­nik Chen Czoło sie­dział w kuc­ki w rogu izby i raz za ra­zem ude­rzał głową w ścianę, międląc w ustach ja­kieś nie­zro­zu­miałe słowa.

Często bywałem u Che­na Nosa, więc świet­nie znam rozkład tam­te­go domu. Ta dwu­izbo­wa przy­budówka miała ni­ski dach, a samo po­miesz­cze­nie było wąskie i cia­sne. Wcho­dziło się pro­sto do kuch­ni, za kuch­nią był wy­so­ki na dwie sto­py mu­rek, a bez­pośred­nio na nim gli­nia­ny kang. Ciot­ka od razu do­strzegła, co się tam działo i ogarnęła ją wściekłość. Cy­tując jej słowa: „aż ogień się we mnie za­pa­lił”. Cisnęła ap­teczkę, jed­nym sko­kiem rzu­ciła się naprzód, lewą ręką złapała starą za lewe ramię, prawą ręką chwy­ciła za pra­we, szarpnęła moc­no w pra­wo i do tyłu i zwa­liła sta­ruchę z kan­gu. Sta­ra ude­rzyła głową w noc­nik, siki roz­lały się i izba wypełniła się odo­rem. Z roz­bi­tej głowy „bab­ki” po­ciekła ciem­na krew. Tak na­prawdę nic wiel­kie­go się jej nie stało, ale mimo to zaczęła prze­raźli­wie wyć. Taki la­ment zwy­kle bu­dzi w lu­dziach prze­rażenie, ale ciot­ka się nie prze­stra­szyła. Nie ta­kie rze­czy już wi­działa.

Stanęła przy kan­gu, włożyła gu­mo­we ręka­wicz­ki i rzekła su­ro­wo do Ai Lian:

– Nie płacz i nie wrzeszcz, bo płacz i wrzask ci nie po­mogą. Jeśli chcesz żyć, mu­sisz słuchać mo­ich po­le­ceń i robić, co ci po­wiem.

Słowa ciot­ki zro­biły wrażenie na Ai Lian. Wie­działa oczy­wiście o jej zna­ko­mi­tym po­cho­dze­niu i nie­zwykłych doświad­cze­niach.

– Je­steś starą pier­wiastką i płód ma nie­pra­widłowe położenie. Nor­mal­nie dziec­ko wy­cho­dzi głową do przo­du, u cie­bie wy­cho­dzi ręką. Głowa utkwiła w środ­ku.

Później ciot­ka często żar­to­wała z Nosa, że jesz­cze się nie uro­dził, a już rękę wyciągał, jak­by do­ma­gał się cze­goś od świa­ta.

– Je­dze­nia się do­ma­gałem! – od­po­wia­dał jej Nos.

Choć był to jej pierw­szy poród, ciot­ka za­cho­wała zimną krew, nie stra­ciła głowy i to, co umiała, wy­ko­rzy­stała z nad­dat­kiem. Była ge­nialną położną, miała men­tal­ny dar do tego za­wo­du i wy­czu­cie w rękach. Ko­bie­ty, które wi­działy ją przy pra­cy, a także same położnice żywiły dla niej wiel­ki po­dziw. Kie­dy jesz­cze żyła moja mat­ka, często mówiła do nas:

– Wa­sza ciot­ka miała ręce inne niż wszy­scy. Nor­mal­nie lu­dzie mają ręce raz zim­ne, raz gorące, cza­sa­mi im drętwieją, cza­sa­mi się pocą, a wa­sza ciot­ka, czy w le­cie, czy w zi­mie, miała ta­kie same, miękkie i chłodne, ale nie ta­kie bez­sil­nie miękkie, one były ta­kie... jak by to po­wie­dzieć...

Mój wy­kształcony star­szy brat do­po­wia­dał:

– Może ta­kie jak żela­zo w ak­sa­mi­cie: i miękkie, i twar­de jed­no­cześnie?

– No właśnie – od­po­wia­dała mat­ka. – I były chłodne, ale nie ta­kie lo­do­wo zim­ne, tyl­ko ta­kie...

Wy­kształcony brat zno­wu jej po­ma­gał.

– Z wierz­chu zim­ne, a w środ­ku gorące, jak je­dwab albo ne­fryt.

– No właśnie, no właśnie – mówiła mat­ka. – Wy­star­czyło, że do­tknęła pa­cjen­ta, a od razu uby­wała połowa cho­ro­by.

Wiej­skie ko­bie­ty właści­wie ciotkę ubóstwiły.

Ai Lian miała więc szczęście, ale przede wszyst­kim miała ro­zum. Kie­dy ręce ciot­ki do­tknęły jej skóry, na­tych­miast od­czuła ich siłę. Opo­wia­dała po­tem na­po­tka­nym lu­dziom, że ciot­ka miała w so­bie au­to­ry­tet jak wiel­ki ge­ne­rał. W porówna­niu z nią tam­ta pełzająca w si­kach, za­wodząca ko­bie­ta była po pro­stu śmiesz­na. Dzięki wstrząsowi i za­ufa­niu, które wzbu­dziły w niej na­uko­we po­dejście i su­ro­wy ton ciot­ki, Ai Lian doj­rzała pro­myk na­dziei, po­czuła w so­bie od­wagę i na­wet szar­piący jej wnętrzności ból wyraźnie się zmniej­szył. Prze­stała płakać, zaczęła słuchać po­le­ceń ciot­ki i do­pa­so­wując się do jej ruchów, uro­dziła wiel­kiego chłopca – Che­na Nosa.

Bez­pośred­nio po uro­dze­niu Nos nie od­dy­chał, więc ciot­ka odwróciła go głową w dół, klepnęła w ple­cy i pierś, aż wydał z sie­bie płacz po­dob­ny do miau­cze­nia kota.

– Ale wiel­ki łobuz! I skąd u nie­go taki wiel­ki nos? Wygląda jak jakiś Jan­kes! – rzekła ciot­ka.

W tym mo­men­cie prze­pełniała ją radość, jak rze­mieślni­ka, który właśnie skończył swo­je pierw­sze dzieło. Na umęczo­nej twa­rzy położnicy po­ja­wił się pro­mien­ny uśmiech. Ciot­ka była osobą o sil­nej świa­do­mości kla­so­wej, ale w chwi­li, gdy z dróg rod­nych ko­bie­ty wy­do­była na świat nie­mowlę, za­po­mniała o wal­ce klas, a jej radość była nie­skażona, czy­sta i ludz­ka.

Kie­dy Chen Czoło usłyszał, że młoda żona uro­dziła syna, pod­niósł się ze swo­je­go kąta, szyb­ko obrócił się w wąskiej kuch­ni, a z jego wy­schniętych oczu wypłynęły dwie stru­gi łez słod­kich jak miód. Nie po­tra­fił wy­ra­zić sza­lo­nej radości, która go ogarnęła. Chciał po­wie­dzieć tyle rze­czy, które nie śmiały przejść mu przez usta, coś o ofiar­nych ka­dzidłach, o kla­nie; ale dla ta­kich jak on samo mówie­nie było już przestępstwem.

Ciot­ka rzekła do nie­go:

– To dziec­ko ma taki wiel­ki nos, może na­zwij­cie je No­sem?!

Tyl­ko żar­to­wała, ale Czoło, jak­by usłyszał mędrca, zaczął kiwać głową i kłaniać się w pas.

– Dziękuję, ciot­ko Ser­ce! Dziękuję, że ciot­ka ze­chciała nadać dziec­ku imię! Bar­dzo do­bre imię, niech się na­zy­wa Nos!

Wśród tysięcznych po­dziękowań Czoła i rzęsi­stych łez teścio­wej Ai Lian ciot­ka za­brała swoją ap­teczkę i zbie­rała się już do wyjścia, gdy zo­ba­czyła, że Tian Gu­ihua sie­dzi wspar­ta ple­ca­mi o ścianę koło roz­bi­te­go noc­ni­ka, jak­by spała. Ciot­ka nie wie­działa, kie­dy tam­ta przyjęła tę pozę ani kie­dy ucichło jej mrożące krew w żyłach wy­cie. Przez chwilę sądziła, że ko­bie­ta umarła. Do­pie­ro wte­dy, kie­dy doj­rzała w mro­ku jej oczy połyskujące po ko­cie­mu na zie­lo­no, zro­zu­miała, że nadal żyje. W jej ser­cu wez­brała fala gnie­wu.

– Co tu jesz­cze ro­bisz? – spy­tała, a tam­ta ku jej zdu­mie­niu od­parła:

– Tę ro­botę wy­ko­nałyśmy po połowie. Należy mi się je­den ręcznik i pięć ja­jek, a ty mi jesz­cze głowę roz­biłaś. Przez sza­cu­nek dla two­jej mat­ki nie pójdę z tym do władz, ale mu­sisz mi oddać ręcznik, żebym so­bie opa­trzyła ranę, i swo­je pięć ja­jek, żebym się mogła wy­le­czyć.

Do­pie­ro te­raz ciot­ka uświa­do­miła so­bie, że wio­sko­we „bab­ki” do­ma­gają się datków od ro­dzin ko­biet rodzących i po­czuła do niej głęboką nie­na­wiść. Trze­ba nie mieć wsty­du!

Zgrzytnęła zębami i rzekła:

– A coś ty niby zro­biła po połowie? Gdy­byś zro­biła swo­je do końca, te­raz na kan­gu leżałyby dwa tru­py! Ty sta­ra wiedźmo, czy ty myślisz, że dro­gi rod­ne ko­bie­ty są jak ku­rzy ku­per i wy­star­czy moc­niej ścisnąć, żeby wy­sko­czyło z nich jaj­ko?! Ty po­ma­gasz ro­dzić? Ty lu­dzi za­bi­jasz! I ty chcesz na mnie do­no­sić? – Ciot­ka przy­sko­czyła do sta­rej i kopnęła ją w szczękę. – Ty śmiesz do­ma­gać się ręczni­ka i ja­jek?!

Zno­wu ją kopnęła, tym ra­zem w za­dek, a po­tem w jedną rękę chwy­ciła swoją torbę, drugą ręką złapała sta­ruchę za kok i wy­wlekła na podwórze. Czoło wy­szedł za nimi, sta­rając się ją ułago­dzić, ale ciot­ka warknęła na nie­go gniew­nie:

– Za­bie­raj się stąd! Le­piej idź zaj­mij się żoną!

Ciot­ka mówiła, że wte­dy pierw­szy raz kogoś ude­rzyła. Nig­dy nie sądziła, że po­tra­fi tak bić. Jesz­cze raz kopnęła ko­bietę w zad, tam­ta fiknęła kozła, ale po­zbie­rała się jakoś i siedząc na zie­mi, zaczęła ude­rzać w nią rękami i wrzesz­czeć wnie­bogłosy:

– Ra­tun­ku! Mor­dują! Zbójec­ka córka Wan Liu­fu chce mnie zabić...

Właśnie nad­cho­dził wieczór, w za­chodzącym słońcu, zo­rzy i przy lek­kim wie­trzy­ku lu­dzie po­wy­cho­dzi­li z mi­ska­mi na drogę, żeby zjeść ko­lację, a słysząc ten har­mi­der, przy­bie­gli po­pa­trzeć. Przy­szli na­wet se­kre­tarz par­tii Yuan Twarz i szef wiel­kiej bry­ga­dy Lü Ząb. Tian Gu­ihua była żoną jego da­le­kie­go ku­zy­na, a po­nie­waż za­wsze to jakaś ro­dzi­na, rzekł do ciot­ki:

– Ser­ce, taka młoda dziew­czy­na, żeby tak starszą osobę bić, po­win­naś się spa­lić ze wsty­du.

Ciot­ka mówiła nam po­tem:

– Co to była za łajza z tego Lü Zęba, własną żonę tak lał, że le­d­wo łaziła, a jesz­cze śmiał mnie po­uczać!

Ale wte­dy po­wie­działa:

– Jaką starszą osobę? Chy­ba ra­czej wiedźmę, de­mo­na, co lu­dzi krzyw­dzi! Sam ją spy­taj, co zro­biła! – I wska­zując pal­cem pra­wej ręki głowę sta­ru­chy, krzyknęła: – Tyle osób przez cie­bie umarło, żebym tu miała strzelbę, to­bym cię na miej­scu utłukła!

Ciot­ka miała wówczas za­le­d­wie sie­dem­naście lat i niektórych lu­dzi te groźne słowa bar­dzo roz­ba­wiły.

Lü Ząb chciał nadal bro­nić Tian Gu­ihuy, ale se­kre­tarz Yuan Twarz rzekł:

– Dok­tor Wan ma rację, ta­kie wiedźmy, co bawią się ludz­kim życiem, muszą być su­ro­wo uka­ra­ne. Tian Gu­ihua, ty tu nie uda­waj nie­wi­niątka, la­nie to jesz­cze dla cie­bie za mało, do więzie­nia należałoby cię wsa­dzić! Od dzi­siaj każda ro­dzi­na, w której będzie poród, ma zwra­cać się o po­moc do dok­tor Wan! Tian Gu­ihua, jeśli jesz­cze raz zja­wisz się przy ja­kiejś rodzącej, to ci te psie łapy odrąbie­my!

Ciot­ka mówiła, że Yuan Twarz, choć nie­wy­kształcony, znał się na rze­czy, postępował spra­wie­dli­wie i do­bry był z nie­go par­tyj­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: