Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakazany owoc - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 września 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zakazany owoc - ebook

Historia grzechu w dusznej scenerii Nowego Orleanu: zakazane namiętności, grzech pierworodny i odkupienie. Losy trzech kobiet...

Lily Pierron: właścicielka legendarnego domu schadzek w Nowym Orleanie. Gotowa zapłacić każdą cenę za szczęśliwą przyszłość swej córki, przyszłość wolną od niechlubnego dziedzictwa kobiet z rodu Pierron.

Hope Pierron St. Germaine: wyrzekła się matki i zerwała z nią wszelkie więzy. Za dnia wytworna i pobożna małżonka bogatego właściciela hotelu i troskliwa matka Glorii, w nocy oddaje się wyuzdanym namiętnościom, ociera o świat przestępczy.

Gloria St. Germaine: nieświadoma mrocznych rodzinnych tajemnic ponosi konsekwencje zła i występku, o których istnieniu nie ma pojęcia. Uparta i lekkomyślna, znajduje swoją zakazaną miłość - mężczyznę w przedziwny sposób związanego z losami jej rodziny. Nie wie, że matka zrobi wszystko, by zniszczyć tę miłość.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-238-9668-5
Rozmiar pliku: 965 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Vacherie, Luizjana, 1959

Hope Pierron siedziała przy oknie swojej sypialni na drugim piętrze i spoglądała na leniwy nurt Missisipi. Uśmiechnęła się do siebie. Podniecona i zdenerwowana, panowała w pełni nad swoimi odczuciami. Całe życie czekała na ten dzień. Kiedy wreszcie nadszedł, nie mogła sobie pozwolić na najmniejszy błąd, wiedziała, że musi zachować zimną krew.

Przycisnęła dłoń do rozgrzanej słońcem szyby. Miała ochotę wypchnąć ją, wydostać się, uciec precz, ku wolności. Ile razy w ciągu czternastu lat zamknięcia w tym domu z czerwonej cegły ogarniało ją podobne pragnienie? Przemienić się w ptaka, rozwinąć skrzydła, odlecieć.

Od dzisiaj nie będzie musiała tęsknić za skrzydłami. Dzisiejszy dzień przyniesie jej wolność. Wolność i wyzwolenie od stygmatu grzechu. Od matki i ludzi, którzy ją otaczali.

Dzisiaj urodzi się na nowo.

Przymknęła powieki. Myślała o przyszłości, ale przed oczami przesuwały się obrazy z przeszłości, z lat spędzonych w znienawidzonym domu z czerwonej cegły. Zbudowany w 1917 roku Pierron House przy River Road był jednym z przejawów kultury południowej Luizjany. Jej babka Camellia, pierwsza madame Pierron, przeniosła się tutaj z córką i dziewczętami na krótko po likwidacji Storyville, dawnej nowoorleańskiej dzielnicy uciech.

O dziwo, nikt nie protestował, nikt się nie obruszał, nawet wtedy gdy w domu zaczęli pojawiać się mężczyźni. Po prostu akceptowano istnienie przybytku, tak jak akceptowano sierpniowe upały i moskity – z pełną rezygnacji niechęcią i uprzejmym lekceważeniem.

Tego zresztą można było się spodziewać w Luizjanie, gdzie jedzenie, picie i inne potrzeby ciała stanowiły element tego samego powszedniego obrządku, co msza i spowiedź. Luizjańczycy przyjmowali brzemię pokutne z taką samą joie de vivre, z jaką odnosili się do rozmaitych przyjemności życia, jedno i drugie pojmowali w bardzo specyficzny, sobie tylko właściwy sposób. Pierron House był dla nich zarówno symbolem pokuty, jak i rozkoszy.

Sam budynek, klasycystyczna bryła z dwudziestoma ośmioma doryckimi kolumnami od frontu i biegnącymi wokół elewacji galeriami, był zadziwiającym dziełem architektury. Kiedy oświetlało go popołudniowe słońce, jaśniał, jak na ironię, dziewiczą bielą, zdawał się otoczony aureolą świętości. Gdy słońce zachodziło, blask aureoli znikał i złudzenie świętości pryskało. Dom ożywał muzyką Jelly Roll Mortona, Tony Jacksona i im podobnych, po pokojach niósł się śmiech mężczyzn, którzy pojawiali się tutaj, by kupić zakazany owoc, i kobiet, które oferowały go na sprzedaż.

Co wieczór, przez całe swoje życie, Hope musiała słuchać tych śmiechów, co wieczór, z przygnębiającą regularnością, obserwowała, jak dziewczęta pracujące u jej matki prowadzą swoich gości na górę po krętych schodach. Wyłożone miękkim czerwonym chodnikiem stopnie wiodły do sześciu przestronnych sypialni na piętrze, gdzie pyszniły się jedwabie, brokaty i gdzie stały szerokie, wygodne łoża.

Łoża tak pomyślane, by mężczyzna czuł się tutaj jak król – albo jak bóg, jeśli noc należała do udanych.

Od kiedy sięgała pamięcią, wiedziała, co dzieje się w sypialniach. Tak jak miała świadomość, kim i czym jest – córką dziwki, naznaczonym grzechem dzieckiem przypadku.

Ukryta w ciemnych zakamarkach, podglądała z mieszaniną zgrozy i fascynacji, co robią mężczyzna i kobieta, kiedy zamykają się w sypialni. Bywało, że zaciskała wówczas mocno uda, a oddech stawał się przyspieszony.

Po takich tajemnych, mrocznych seansach ogarniały ją wyrzuty sumienia i szukała dla siebie kary. Wiedziała, że dopuściła się czegoś występnego, grzesznego. O grzechach dowiadywała się podczas mszy i na lekcjach katechizmu. Wysłuchiwała chrześcijańskich nauk samotnie; żadne dziecko nie odważyło się do niej zbliżyć. Poza murami kościoła, w salonach Pierron House, grzeszne zachowania były wszak aprobowane, nawet pochwalane, szczególnie przez mężczyzn, którzy śmiali się nocą, a w dzień odwracali wzrok.

Skrzypnęły schody prowadzące do jej sypialni. Hope odwróciła głowę od okna, utkwiła wzrok w drzwiach. W chwilę później w progu stanęła jej matka.

Lily Pierron była absolutną pięknością, jak wszystkie kobiety z jej rodziny. Jej twarz i figura zdawały się nie poddawać upływowi czasu, miała te same kruczoczarne, lśniące włosy, które Hope pamiętała jeszcze z dzieciństwa. Dziewczęta szeptały za jej plecami, że Lily ma pakt z diabłem. Że wszystkie Pierron podpisały cyrograf.

Wszystkie z wyjątkiem Hope. Nie była ani w połowie tak piękna, jak matka – włosy miała ciemnobrązowe, nie czarne jak Lily, błękitne oczy pozbawione były tej intensywności, co u matki.

Tak, nie była tak piękna, bo nie ciążył nad nią mroczny Cień.

– Cześć, mamo – szepnęła ze smutnym, łagodnym uśmiechem na ustach.

Lily odwzajemniła uśmiech i weszła do pokoju.

– Wydajesz się taka dorosła. Ledwie cię poznałam.

Hope poczuła, że serce zaczyna jej bić gwałtowniej.

– To tylko ja.

Matka pokręciła głową ze śmiechem.

– Wiem, kochanie, ale mnie się wydaje, że jeszcze wczoraj byłaś małym dzieckiem.

A mnie się wydaje, że spędziłam w tym domu całą wieczność.

– I ja mam takie wrażenie, mamo.

Lily podeszła do łóżka, na którym leżała otwarta walizka. Z trudem panowała nad sobą. Chyba nawet nie zauważyła, że oczy córki są zupełnie suche, że nie drży jej głos, nie trzęsą się dłonie. Hope zastanawiała się, co też powiedziałaby matka, jak by zareagowała, gdyby się dowiedziała, że jedynaczka zamierza odejść na zawsze i nigdy jej już więcej nie widzieć.

– To ostatnia? – zapytała Lily. – Samochód powinien przyjechać lada moment.

– Ostatnia. Resztę zniosłam już do holu.

Lily umieściła jeszcze kilka drobiazgów w walizce i zamknęła wieko. Podniosła załzawione oczy na córkę.

– Wszystko gotowe do... drogi – słowa uwięzły jej w gardle.

Hope z ociąganiem podeszła do matki. Ujęła dłonie Lily i podniosła je do policzka.

– Wszystko będzie dobrze, Memphis nie jest tak daleko.

– Wiem, tylko że... – matka wciągnęła powietrze. – Nie wiem, jak dam sobie radę bez ciebie. Jesteś najwspanialszą... czymś najlepszym, co dostałam od życia. Będzie mi ciebie bardzo brakowało.

Hope objęła matkę, uśmiechnęła się z przymusem, po czym ukryła twarz na ramieniu Lily.

– Mnie też będzie ciebie brakowało. Bardzo. Może nie powinnam jechać. Może powinnam zostać, pomóc ci...

– Wykluczone! – Lily ujęła twarz córki w dłonie. – Nie możesz skończyć jak ja. Nigdy na to nie pozwolę, słyszysz? Masz szansę, żeby wydostać się stąd. Uciec. Zawsze tego chciałam. Dlatego dałam ci na imię Hope – Nadzieja. Zawsze byłaś moją nadzieją na lepszą przyszłość. Nie możesz tutaj zostać.

Tym razem Hope nie musiała przymuszać się do uśmiechu.

– Będziesz ze mnie dumna, mamo. Przekonasz się.

– Wiem, kochanie. – Lily opuściła ręce. – W St. Mary’s czekają na ciebie. Pamiętaj, przyjeżdżasz z Meridian w stanie Missisipi, jesteś córką zamożnych ludzi.

– Rodzice wyjechali za granicę – dopowiedziała Hope i nerwowo splotła palce. Po raz pierwszy zdradziła się ze swoim zdenerwowaniem. – Co będzie, jeśli prawda wyjdzie na jaw? Może się okazać, że w mojej klasie będzie jakaś dziewczyna z Meridian, a wtedy...

– Nikt nie dojdzie prawdy. Mój przyjaciel wszystko sprawdził, wszystkiego dopatrzył. W szkole nie ma ani jednej uczennicy z Missisipi. Nawet dyrektorka wie tyle tylko, że do St. Mary’s przyjeżdża Hope Penelope Perkins. Nikt nie będzie kwestionował twojej wersji. Lepiej już?

Hope przez chwilę wpatrywała się w twarz matki, po czym skinęła głową. „Przyjacielem”, o którym wspomniała Lily, był nikt inny tylko sam gubernator Tennessee. Znała go od lat, znała też jego rozmaite ciemne sprawki. Mroczne tajemnice, które miała zabrać ze sobą do grobu. Za tego rodzaju lojalność trzeba niekiedy płacić – najlepiej przysługami.

W lepkiej popołudniowej ciszy rozległ się dźwięk klaksonu. Hope ze ściśniętym sercem podbiegła do okna. Na podjeździe stał mikrobus kursujący na lotnisko. Tom, domowa złota rączka, i kierowca pakowali już walizki do bagażnika.

Lily stanęła za córką.

– Mój Boże, już czas. – Położyła dłonie na ramionach Hope, przytuliła policzek do jej włosów.

Hope ogarnęła radość, jakiej dotąd nie znała. Była prawie wolna. Jeszcze kilka minut i nigdy więcej nie zobaczy już ani matki, ani tego znienawidzonego domu. Musiała się hamować, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem.

Matka westchnęła, opuściła ręce, cofnęła się o krok.

– Pora iść.

– Tak, mamo. – Hope wzięła walizkę i ruszyła w stronę schodów, Lily za nią. W holu zebrały się dziewczęta. Każda chciała uściskać i ucałować Hope. Jedna przez drugą życzyły jej szczęścia, przypominały, żeby pisała.

Najmłodsza – niewiele starsza od Hope – podała jej jabłko: błyszczące, czerwone, dojrzałe.

– Na wypadek gdybyś zgłodniała – powiedziała cicho, ze łzami w oczach.

Wzięła owoc, choć palił dłoń niczym żrący kwas. Miała ochotę odrzucić go precz i uciec. Powstrzymała się, podniosła wzrok, spojrzała z uśmiechem w oczy dziewczyny.

– Dziękuję, Georgie. Jesteś kochana, że o mnie pomyślałaś.

Wyszła na zewnątrz, matka szła obok. Znad rzeki czuć było ciepły, leniwy powiew wiatru. Owiewał Hope, otulał, a odpływając, zabierał ze sobą odór domu, odór przeszłości. Jej przeszłości.

Matka wzięła ją w ramiona i mocno uścisnęła.

– Moja kochana, maleńka. Tak bardzo mi będzie ciebie brakowało...

Hope miała nieodpartą ochotę wyrwać się z objęć matki, pobiec do czekającego auta. Przemagając się, pozwoliła matce na ostatni pocałunek. W duchu przysięgała sobie, że już nigdy więcej nie poczuje na skórze jej brudnego dotyku.

Dotknięcie grzechu.

Kierowca chrząknął. Dzięki Bogu, pomyślała Hope i uwolniła się z ramion Lily.

– Muszę już jechać, mamo.

– Wiem. Zadzwoń zaraz, jak tylko dotrzesz na miejsce. – Lily z trudem powstrzymywała łzy.

– Zadzwonię. Przyrzekam – skłamała Hope.

Ruszyła w kierunku samochodu, licząc kroki. Z każdym następnym czuła, że zostawia za sobą kolejny fragment przeszłości. Rzeczy minione odpadały płatami, niczym kawałki zbutwiałej materii ze starego, cuchnącego odzienia.

Kierowca otworzył drzwiczki. Zatrzymała się na moment i spojrzała przez ramię na Dom, na matkę stojącą w cieniu, na dziewczęta zbite w progu w ciasną gromadkę. Uśmiechnęła się z satysfakcją.

Dzisiaj narodziła się na nowo, jako Hope Penelope Perkins.

Uwolniła się od Cienia.

Jabłko wysunęło się jej z dłoni. Pozwoliła mu upaść i wsiadła do samochodu.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nowy Orlean, Luizjana, 1967

Powietrze wypełniał obezwładniający, słodki zapach kwiatów. Zmieszany ze szpitalnymi woniami oddziału położniczego stawał się nie do zniesienia, ale bukiety napływały nieustannie – kolejne świadectwa radości z powodu narodzin pierwszego dziecka Philipa St.Germaine III.

Radości w pełni zrozumiałej, jako że noworodek miał być dziedzicem rodzinnej fortuny, kontynuatorem rodowych tradycji i rodowego nazwiska. Przyszłym właścicielem luksusowego, szacownego hotelu wybudowanego w 1908 roku przez pierwszego Philipa St.Germaine.

Tak, urodziło się dziecko, przed którym świat miał stać otworem.

Hope spojrzała na oseska leżącego w koszyku obok jej łóżka. Ogarniała ją rozpacz i rozczarowanie, tak gorzkie, że nie umiała sobie poradzić z własnymi uczuciami. Przez ostatnie miesiące modliła się o chłopca. Odmawiała różaniec, odprawiała pokuty, składała śluby. Była tak pewna, iż jej prośby zostaną wysłuchane, że nie zastanawiała się nawet nad imieniem dla dziewczynki.

Prośby nie zostały wysłuchane. Zamiast błogosławieństwa spadło na nią przekleństwo.

Urodziła córeczkę, nie synka. Jak jej matka i babka, jak wszystkie kobiety w rodzinie Pierron, od wielu, wielu pokoleń.

Hope wciągnęła głęboko powietrze, w gardle wzbierał bolesny ucisk. Doścignęła ją w końcu rodzinna spuścizna. A już gotowa była uwierzyć, że udało się jej umknąć, że wyzwoliła się z zaklętego kręgu. Przez osiem lat, które minęły od chwili, gdy opuściła dom na River Road, udało się jej zrealizować wszystkie plany. Uwolniła się od matki i od stygmatu dziwkarskiego bękarta, wyszła za mąż za Philipa St.Germaine III, bogatego człowieka z tak zwanej dobrej rodziny, i była teraz jedną z pierwszych dam Nowego Orleanu.

Zostawiła przeszłość za sobą, lecz nie mogła od niej uciec. Dzisiaj okazało się, że dosięgła ją klątwa ciążąca nad jej nazwiskiem.

Jej maleńka córeczka była piękna: jasna skóra, bystre błękitne oczy, aksamitne ciemne włosy. Jak wszystkie Pierron powinna umieć w przyszłości zdobywać mężczyzn podbojem i zniewalać ich. I ona będzie nosić w sobie mroczny Cień. Cień, który miał oznaczać grzeszne życie i wiekuiste potępienie.

Hope wzdrygnęła się. Czyż sama nie odczuwała obecności Cienia? Walczyła z nim, usiłowała trzymać go na uwięzi, a jednak bywały chwile, kiedy brał górę, dominował nad jej wyborami, kierował decyzjami.

Do pokoju wszedł Philip z błogim uśmiechem na twarzy i ogromnym naręczem róż.

– Kochanie, ona jest piękna. Wspaniała. – Nachylił się i pocałował Hope w czoło, ostrożnie, by nie obudzić śpiącej córeczki. – Jestem z ciebie bardzo dumny.

Hope odwróciła twarz w obawie, by nie wyczytał z jej rysów, co czuje, by nie odgadł, jak bardzo jest zrozpaczona.

Philip przysiadł na krawędzi łóżka.

– Co się z tobą dzieje, kochanie? – zapytał z troską w głosie. – Wiem, że chciałaś dać mi syna, ale to nie ma żadnego znaczenia. Nasza mała jest najcudowniejszym dzieckiem pod słońcem.

Po policzku Hope spłynęła jedna, samotna łza, której nie zdołała powstrzymać.

– Nie płacz, skarbie. – Przygarnął ją do piersi. – To naprawdę żaden powód do rozpaczy, uwierz mi. Poza tym będziemy jeszcze mieli dzieci. Całe mnóstwo.

Nie mogła tego słuchać. Philip nie wiedział o czymś, o czym ona wiedziała aż za dobrze: nie mieli mieć już więcej dzieci. Jak wszystkie kobiety w jej rodzinie, skazana na poronienia, nie donosi już żadnej następnej ciąży. Między innymi na tym też polegała klątwa: Pierron rodziły od pokoleń tylko jedno dziecko i zawsze była to córka. Córka, która przejmowała Dom i grzeszną spuściznę.

Hope zacisnęła palce na miękkim materiale mężowskiej marynarki. Tak bardzo pragnęła podzielić się z nim bolesnymi myślami, ale wiedziała, że byłby wstrząśnięty, dowiadując się prawdy o swojej uwielbianej żonie. I swojej ślicznej córeczce.

Nigdy nie może się dowiedzieć. Przełknęła z trudem ślinę i wtuliła twarz w ramię Philipa, wdychając zapach deszczu, który przylgnął do jego ubrania, o wiele bardziej znośny niż duszne powietrze w pokoju.

Nikt nigdy nie może się dowiedzieć.

– Tak żałuję, że moi rodzice nie dożyli tej chwili i nie mogą zobaczyć małej – szepnęła z wystudiowaną boleścią w głosie. – Nie mogę... nie mogę się z tym pogodzić.

– Wiem, kochanie. – Tulił ją jeszcze przez chwilę w ramionach, po czym odsunął się nieco i spojrzał jej w oczy z nieznacznym uśmiechem. – Mam coś dla ciebie. – Wyjął z kieszeni marynarki niewielkie pudełko obciągnięte delikatnie wyprawioną granatową skórką. Na wieczku widniał znak najlepszego jubilera w Nowym Orleanie. Hope otworzyła puzderko drżącymi dłońmi. Wewnątrz, na białym aksamicie, połyskiwał naszyjnik z pereł.

– Och, Philipie. – Wyjęła naszyjnik i przytuliła do policzka. Poczuła miły chłód klejnotów na skórze – Są wspaniałe.

Philip spojrzał na małą, która zaczęła się wiercić w wymoszczonym kocykiem koszyku.

– Pewnego dnia będą jej. Pomyślałem, że to odpowiedni prezent.

Cała radość Hope prysła w jednej chwili. Włożyła naszyjnik z powrotem do pudełka. Jej mąż już uwielbia córkę, pomyślała z rezygnacją. Już padł na niego urok idący z Cienia, a ten głupiec niczego się nie domyśla.

– Nasza mała wywołała sensację w szpitalu. Zbiegły się pielęgniarki ze wszystkich pięter, żeby ją podziwiać. Trzeba ci było widzieć, jak się tłoczyły jedna przez drugą przy oknie sali noworodków. – Położył dłoń na dłoni żony, uścisnął ją. – Boże, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Dziecko poruszyło się znowu, zakwiliło i zaczęło płakać. Hope zesztywniała na myśl, że powinna przystawić teraz córeczkę do piersi. Mała coraz głośniej domagała się jedzenia, już zanosiła się płaczem.

Philip stropił się, nie bardzo wiedząc, jak się zachować i co myśleć. Nie rozumiał reakcji żony.

– Hope, kochanie... ona jest głodna. Trzeba ją nakarmić.

Pokręciła głową i wcisnęła się głębiej w poduszki. Twarz małej poczerwieniała, nabrzmiały złością płacz wzmagał się z każdą chwilą. Wykrzywiona buzia stała się raptem brzydka i przerażająca, niczym twarz ze złych snów.

Cień. Mroczny Cień miał już to dziecko w swoim władaniu.

Philip mocniej zacisnął palce na dłoni żony.

– Skarbie... ona cię potrzebuje. Musisz ją nakarmić.

Kiedy Hope ani drgnęła, wziął dziecko na ręce i zaczął nieporadnie kołysać, ale mała nadal płakała w głos, darła się na całe gardło. Podał córeczkę żonie.

– Musisz.

Hope potoczyła błędnym wzrokiem po pokoju, szukając drogi ucieczki. Z każdego kąta wyzierał Cień, wszystko przypominało jej, jaka była głupia, jak nierozumna.

Nie uwolniła się od spuścizny domu Pierron. Nigdy się nie uwolni.

To potrzask, pomyślała z rozpaczą. Nie ma nadziei. Tkwiła w potrzasku. Tak jak przed laty.

– Nie mogę. – W jej głosie wzbierała histeria. – Nie chcę.

– Kochanie...

Do pokoju weszła pielęgniarka.

– Co się stało, pani St.Germaine?

– Nie chce jej nakarmić – powiedział Philip, szukając wsparcia u siostry. – Nie chce jej wziąć na ręce. Nie wiem, co robić.

– Pani St.Germaine... – Głos pielęgniarki brzmiał sucho, rozkazująco. – Córka jest głodna. Musi ją pani nakarmić. Przestanie płakać, kiedy...

– Nie! – Hope podciągnęła kołdrę pod brodę i wpiła w nią palce tak mocno, że zaczęły drętwieć. Drżała na całym ciele w ataku niezrozumiałej paniki. – Nie mogę. – Spojrzała na męża, po policzkach popłynęły jej łzy. – Proszę, Philipie, nie zmuszaj mnie. Nie mogę. Nie jestem w stanie. Nie nakarmię jej.

Patrzył na nią, jakby nagle wyrosły jej rogi.

– Hope? Co się z tobą dzieje? To nasze dziecko, kochanie. Ona cię potrzebuje.

– Nic nie rozumiesz... ty nie... – ostatnie słowa uwięzły jej w gardle. Ukryła twarz w poduszce i zaczęła szlochać. – Idź stąd. Zostaw mnie samą... proszę.ROZDZIAŁ DRUGI

Philip August St.Germaine wiódł życie pozbawione trosk, tak bardzo wolne od wszelkich kłopotów, że aż godne pozazdroszczenia. Pochodził z dobrej rodziny, otaczał się dobrymi przedmiotami, był zdrowy, wysportowany, przystojny. Wykształcenie zdobywał bez najmniejszego wysiłku, co po części zawdzięczał wrodzonej inteligencji, po części zaś urokowi osobistemu, który nabywa się przez wychowanie.

Prawdę powiedziawszy, Philip nigdy na nic nie musiał pracować. Dobre oceny, powodzenie u dziewcząt, wygodny byt, wszystko przychodziło mu niejako samo, w sposób niewymuszony. Wszystko otrzymywał na srebrnej tacy, podane z uśmiechem. Tak, bez wstrząsów i dramatycznych zmagań z losem, mijał Philipowi rok za rokiem.

Ani trochę nie była naszemu bohaterowi nieznośną owa lekkość bytu, nie przeszkadzało mu, iż nie nadaje kształtu swojej egzystencji i żadnych po temu nie musi podejmować wysiłków. Przeciwnie, co mu życie przyniosło, przyjmował z łaskawą wdzięcznością jako sobie należną daninę od losu. Potrafił się użalić nad nieszczęśnikami, co skazani są nieść na swoich barkach nieznośne brzemię biedy i wszelkich utrapień, nigdy też nie skąpił – bo szczodrą miał rękę – ofiary na Kościół, którą traktował jako dziękczynienie za dotychczasową pomyślność i swego rodzaju ubezpieczenie na przyszłość.

Szczerze musimy powiedzieć, że jeszcze trzydzieści sześć godzin wcześniej, Philip August St.Germaine III trwał w dufnym, acz usprawiedliwionym przekonaniu, że nie może go spotkać nic szpetnego, żaden cień zasnuć pogodnego horyzontu życia.

Teraz, stojąc przy oknie sali noworodków i obserwując, jak jakaś obca kobieta karmi jego śliczną córeczkę, odczuwał całą śmieszność swego zadufania. Jego sielski świat nagle się rozpadł.

Ostatnie półtora dnia było niczym senny koszmar, z którego nie mógł się obudzić. Jego uwielbiana żona, zawsze łagodna i pełna spokoju, zmieniła się w kogoś obcego, kogo nie poznawał, kto napawał go lękiem.

Podniósł rękę do skroni ociężałym ze zmęczenia ruchem. Nie chodziło nawet o to, że lżyła go najgorszymi słowy, o jakich znajomość nigdy by jej nie posądzał. Także nie o to, że wykrzyczała mu w twarz, jak go nienawidzi, kiedy dopominał się, by wybrali imię dla małej.

Nie. Najgorsze w tym wszystkim było jej spojrzenie – spojrzenie osoby owładniętej przez siły, których nie pojmował i które napawały go lękiem. Kiedy patrzyła na niego w ten sposób, czuł, że dotychczasowe życie skończyło się bezpowrotnie.

Philip włożył ręce do kieszeni i przyglądał się swojej córeczce, łapczywie pijącej mleko z butelki. Już teraz była uderzająco podobna do matki. Nie rozumiał, dlaczego dziecko napawało Hope takim przerażeniem, dlaczego tak strasznie się wzbraniała przed wzięciem go na ramiona. Przetarł piekące z niewyspania oczy. Co takiego widziała w małej, czego on nie mógł dostrzec?

Gdyby tylko potrafił zrozumieć reakcje swojej żony, gdyby mógł czytać w jej myślach, może zdołałby jej pomóc. Może wówczas jego świat wróciłby do normy.

Zachowanie Hope było dla niego całkowitym zaskoczeniem. Tak bardzo czekała na dziecko. Ciążę zniosła wyjątkowo dobrze. Nie męczyły jej poranne nudności, nie odczuwała nagłych zmian nastrojów. Wiele rozmawiali o dziecku, układali plany na przyszłość. Poza niezachwianym przekonaniem, że urodzi chłopca, traktowała swoje macierzyństwo zupełnie normalnie.

A teraz to... Philip wstrząsnął się. Co zrobi, jeśli ją straci? Co pocznie, jeśli się okaże, że kobieta, którą dotąd kochał ślepą, bezrozumną miłością, przeistoczy się w kogoś obcego i niepojętego? Jak sobie poradzi w nowej sytuacji?

Salowa skończyła właśnie karmić małą i położyła ją do łóżeczka, ale Philip już tego nie widział. Zatopiony we wspomnieniach przywoływał pierwsze dni znajomości z Hope. Przyjechał do Memphis w interesach i zobaczył ją po raz pierwszy u wspólnych przyjaciół. Zaśmiała się, przechylając lekko głowę, a wtedy włosy opadły jej miękko na policzek. Miał ochotę dotknąć ich, podnieść do warg jedwabisty kosmyk. Sam dźwięk jej głosu wprawiał go w podniecenie.

Odwróciła się i spojrzała na niego. Miał wrażenie, że nieznajoma odgaduje bez trudu jego myśli i że sprawiają jej one przyjemność. W tym samym momencie zakochał się w niej jak wariat. Historia prosta i skomplikowana zarazem.

Nie rozstawali się ze sobą przez cały jego pobyt w Memphis. Opowiedział jej o sobie wszystko, ona też mu się zwierzała. Głęboko poruszyła go historia tragicznej śmierci rodziców Hope w czasie podróży do Włoch, współczuciem przejął fakt, że w wieku siedemnastu lat została zupełnie sama na świecie.

Było w niej coś, co sprawiało, że czuł się silny i ważny. Pragnął osłaniać ją przed całym światem, chronić przed kłopotami i problemami, wprowadzić w bezpieczny krąg, w którym toczyło się jego życie.

Gdyby był mniej przezorny, nie tak rozważny, oświadczyłby się z miejsca, już w czasie pierwszego spotkania. Tymczasem czekał sześć długich, rozpaczliwie długich tygodni.

Rodzina i przyjaciele uważali, że oszalał. Zmienili zdanie, kiedy poznali Hope. I oni ulegli jej nieodpartemu czarowi. Nawet zwykle krytyczni i wymagający wobec ludzi rodzice Philipa uznali, że nie mógł lepiej wybrać.

Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Gdyby nawet mieli zastrzeżenia, i tak zignorowałby ich zdanie i postawił na swoim. Za każdą cenę.

Noc poślubna była dla niego niezapomnianym, niepowtarzalnym przeżyciem. Kochali się wtedy bez żadnych zahamowań, śmiałość Hope zaskakiwała go, uderzała do głowy i oszałamiała, a przy tym była w niej jakaś niepojęta niewinność.

Czasami miał wrażenie, że jego życie toczy się od jednej miłosnej nocy do następnej, a dni są tylko koniecznymi pomostami pomiędzy nimi. Żadna kobieta przed Hope nie weszła aż tak głęboko w jego życie.

– Tu pan jest. – Głos lekarza wyrwał Philipa z zamyślenia. Harland LeBlanc odebrał w swoim życiu kilkanaścioro St.Germaine’ów i chociaż miał już sześćdziesiąt lat, nadal był uważany za najlepszego położnika w Nowym Orleanie. Przy całej trudnej sytuacji pewną pociechę stanowił fakt, że Hope jest w dobrych rękach.

– Masz piękną córeczkę, Philipie. Chyba nigdy jeszcze nie widziałem tak ślicznego dziecka.

Philip spojrzał na LeBlanca, potem na salę.

– Pomimo to Hope nie może jej znieść. Dotąd nie wzięła jej na ręce. Nie chce nawet rozmawiać o imieniu dla małej.

– Wiem, że to trudne... ale...

– Trudne? – W głosie Philipa zabrzmiała nuta sarkazmu. – Nie wiesz, bo i skąd, nie było cię przy tym, kiedy zaczęła mnie przeklinać. Rzucała obelgi, krzyczała, że mnie nienawidzi. A wszystko dlatego, że chciałem wybrać imię dla naszej córki. Jak ona na mnie wtedy patrzyła... to jej lodowate spojrzenie. Nigdy nie przypuszczałem, że ujrzę Hope właśnie taką.

Doktor położył dłoń na ramieniu Philipa przyjacielskim gestem.

– Wierz mi, naprawdę rozumiem, jak musisz się teraz czuć. Wiele razy spotkałem się z podobnymi reakcjami. To minie. Wszystko będzie dobrze, Philipie.

– Taki jesteś tego pewien? – Philip przeciągnął dłonią po czole. – A jeśli nie minie? Nie chcę jej stracić, nie zniósłbym tego. Jest dla mnie wszystkim. Jest... – Nagle zrobiło mu się głupio, że zwierza się LeBlancowi ze swoich intymnych spraw. – Odwrócił wzrok, ale mówił dalej: – Kocham swoją żonę, Harlandzie. Czasami wydaje mi się, że aż za bardzo.

– To, co teraz przeżywa Hope, zdarza się częściej, niż myślisz. Mnóstwo kobiet dopada depresja poporodowa, czasami tak ciężka, że kończy się odrzuceniem dziecka, rozbiciem rodziny. Albo jeszcze gorzej.

Philip spojrzał uważnie na LeBlanca.

– Jeszcze gorzej?

– Owszem. Brzmi to strasznie, wiem, ale matka w depresji potrafi nawet zabić swoje dziecko.

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że Hope mogłaby... zabić naszą córeczkę.

– Oczywiście, że nie – zapewnił Harland pospiesznie. – Myślę jednak, że powinna u nas zostać jeszcze kilka dni. Musimy ją poobserwować. Upewnić się.

Upewnić się? Dobry Boże, o czym?

Philip dopiero teraz naprawdę się przeraził. Harland, uznawany za jednego z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie, doświadczony lekarz, który stykał się w swojej praktyce z różnymi przypadkami, musiał być poważnie zaniepokojony stanem Hope, skoro wspomniał o obserwacji.

Coś podejrzewał, czegoś się obawiał, ale nie znał przecież Hope tak dobrze, jak jej mąż. Philip był przekonany, że niepotrzebna jest żadna obserwacja. Wystarczy, by Hope wróciła do domu, do normalnego trybu życia, żeby znowu znalazła się w otoczeniu swoich bliskich.

– Naprawdę uważasz, że to konieczne, Harlandzie? Moim zdaniem Hope powinna jak najszybciej wyjść ze szpitala. W domu szybko odzyska dawną formę. Jestem tego pewien.

– A jeśli nie? Przyczyną depresji są gwałtowne zaburzenia hormonalne. Hope nie panuje nad swoimi reakcjami. One nie wynikają z jej złej woli. – Doktor pokręcił głową. – Boję się, że jeśli za wcześnie wypiszę ją ze szpitala, to stanie się coś naprawdę złego. Nie chcę brać na siebie takiego ryzyka. – Spojrzał na Philipa. – A ty, weźmiesz na siebie taką odpowiedzialność?

Coś naprawdę złego? Philip z trudem przełknął ślinę.

– Nie, oczywiście, że nie.

– Sam widzisz. Twoja żona bardzo cię teraz potrzebuje. Powiadasz, że ją kochasz. Masz okazję dowieść swojej miłości.

Tak, powinien zapomnieć o swoich egoistycznych lękach, o własnym rozczarowaniu. Jest potrzebny Hope. Ich córeczce. Musi być silny.

– Co mogę zrobić? Powiedz mi, Harlandzie.

– Po prostu bądź przy niej. Okaż jej wyrozumiałość... serdeczność. Wiem, że to trudne, ale tłumaczę ci, że Hope nie panuje nad swoimi emocjami. Jest w tej chwili tak samo przerażona, jak ty. Może nawet bardziej. Potrzebuje czasu. Potrzebuje dużo cierpliwości i miłości.

Philip spojrzał na śpiącą córeczkę. Zdawała się tak bezbronna, krucha, że serce mu się ścisnęło. Mała powinna być z matką, w domu.

– A jeśli miłość nie wystarczy? Co wtedy, Harlandzie?

Lekarz milczał przez chwilę, wreszcie westchnął.

– Musi wystarczyć, mój drogi. Nie ma innego lekarstwa.ROZDZIAŁ TRZECI

Hope obudziła się przerażona. Z trudem chwytając powietrze, rozejrzała się po tonącym w półmroku pokoju, jakby oczekiwała, że zobaczy wnętrze sypialni na drugim piętrze Pierron House.

Odetchnęła z ulgą. Nie. Jest w szpitalu w Nowym Orleanie. Z dala od domu przy River Road. Dom należy do przeszłości. Do przeszłości kogoś innego. Ona nazywa się przecież St.Germaine.

Wciągnęła głęboko powietrze. Powoli otrząsała się z sennego koszmaru. Śniło się jej, że jest znowu w Domu i skulona w ciemnym kącie podgląda kochającą się parę. I że kobieta w łóżku to jej córka. Lecz kiedy mała dziwka obejrzała się przez ramię, jakby czuła, że ktoś ją obserwuje, Hope ujrzała własną twarz.

Zacisnęła kurczowo palce na kołdrze, usiłując uwolnić się od sennej mary. W pełni zdawała sobie sprawę, co się z nią dzieje, wiedziała, dlaczego każdej nocy nękają ją koszmary z przeszłości.

Dopadł ją Cień, od którego, jak myślała, dawno się uwolniła. Drwił z niej. Pewny swej wygranej, zapraszał, by się z nim zmierzyła.

Nie! Hope podniosła drżące ręce do twarzy. Nie może dopuścić, by Cień zwyciężył. Zbyt wiele wysiłku kosztowało ją, by osiągnąć punkt, w którym się znalazła, by teraz miała skapitulować.

Objęła mocno kolana ramionami i zaczęła się kołysać. Czuła kompletny zamęt w głowie. U kogo szukać pomocy? Komu mogłaby zaufać? Philip powoli tracił cierpliwość. Rodzina i przyjaciele zachowywali się dziwnie: pełni dystansu, podejrzliwi. Widziała w ich oczach zdziwienie i dezaprobatę. Jeszcze trochę i ktoś w końcu dojdzie prawdy o jej przeszłości. Jeszcze trochę, a fikcja, którą stworzyła, pryśnie z hukiem.

Musi zaakceptować swoje dziecko. Musi zachowywać się jak czuła, kochająca matka. Jakby nie dostrzegała zła drzemiącego w jej córce, jakby nie widziała, że dorodny owoc zżera robak.

Po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Jak ma wziąć małą na ręce, nie okazując wstrętu? Czy będzie w stanie ukrywać rozpacz, udawać miłość? Nie. Wiedziała, że nie potrafi udawać, że to ponad jej siły.

Odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka. Podeszła boso do uchylonych drzwi, wyjrzała ostrożnie na pusty szpitalny korytarz. Z sąsiedniej sali dochodził kobiecy płacz i ciche szepty pocieszenia.

To pani Vincent, której dziecko umarło zaraz po porodzie. Hope usłyszała o nieszczęściu tego dnia po południu od Philipa. Przekazał żonie smutną wiadomość, jakby chciał jej powiedzieć: powinnaś się cieszyć, że nasza córeczka jest silna i zdrowa. Tymczasem ją ogarnęła zazdrość, poczuła, że wolałaby być na miejscu pani Vincent. Śmierć małej rozwiązałaby wszystkie jej problemy.

Ale Pierron rodziły silne córki. Cień dawał im moc. Nigdy nie umierały.

Muszę uciekać, pomyślała gorączkowo. Muszę się wydostać z tego przeklętego szpitala, zaczerpnąć świeżego powietrza. Muszę uciec od czujnych spojrzeń, od nieznośnego współczucia, od czuwających nad nią lekarzy i pielęgniarek. Muszę znaleźć kogoś, kto by zrozumiał i potrafił pomóc.

Kościół. Tam znajdzie wsparcie. Zwróci się do księdza. On powinien zrozumieć.

Przy konfesjonale będzie bezpieczna. Zawierzy swoje problemy tajemnicy spowiedzi.

Nie zastanawiając się dłużej, podeszła po omacku do szafy, wyjęła ubranie. Przez całe życie znajdowała pociechę w Kościele, był jej wsparciem i opoką w najtrudniejszych chwilach. Tak będzie i teraz. Ksiądz na pewno jej powie, co powinna robić.

A jeśli tym razem ksiądz nie będzie w stanie pomóc? Co wtedy pocznie, gdzie pójdzie?

Była tak przerażona, że nie mogła oddychać, myśleć, działać. Musi się opanować, nie może się rozsypać. Nie może pozwolić, by dosięgnął ją Cień.

Wzięła głęboki oddech, podeszła do telefonu, wezwała taksówkę, po czym wzięła torebkę i na palcach podeszła do drzwi. Miała szczęście – w dyżurce pielęgniarek nadal nie było nikogo. Uśmiechnęła się do siebie, wymknęła na korytarz i szybko przeszła do windy. Oby Philip jak najdłużej nie wiedział, że opuściła samowolnie szpital. Próbowałby ją zatrzymać. Podobnie jak lekarze. Nikt nie rozumiał, co się z nią dzieje.

Zjechawszy na parter, skierowała się w stronę podwójnych szklanych drzwi. Stojący przy wyjściu ochroniarz zajęty był rozmową z recepcjonistką. Obydwoje zerknęli obojętnie na Hope i wrócili do błahej konwersacji.

Po chwili stała już na podjeździe szpitala. Wilgotne nocne powietrze otoczyło ją niby ciepły kokon. Odetchnęła głęboko, szczęśliwa, że wreszcie wydostała się na wolność.

Zanurzyła się w mrok. Mokry chodnik połyskiwał srebrzystą poświatą księżyca, z liści drzew na twarz Hope spływały ostatnie krople deszczu.

Ulicą przejechał tramwaj, jakiś przechodzień krzyknął coś do kierowcy mijającego go samochodu. Po gałęzi dębu przemknęła zabłąkana wiewiórka, szukająca miejsca na nocleg.

Przy krawężniku zatrzymała się taksówka.

– Do Katedry św. Ludwika – rzuciła Hope, wsiadając do środka. Wierni, którzy chcieli ustrzec się grzechów i wyznać już popełnione, do późna w noc mogli się spowiadać w świątyni na Jackson Square, najstarszym, budzącym prawdziwą bojaźń bożą przybytku wiary w Nowym Orleanie, znajdującym się, jak na ironię, w samym centrum dzielnicy burdeli i nocnych klubów.

Hope zacisnęła kurczowo dłonie. Wnętrze taksówki cuchnęło papierosami i pleśnią. Mrukliwy kierowca nie próbował, na szczęście, wdawać się w konwersację, więc w milczeniu przyglądała się imponującym rezydencjom Górnego Miasta. Minęli śródmieście, wjechali do Vieux Carre, starej dzielnicy francuskiej, i po chwili byli już pod katedrą.

Tu poprosiła, by kierowca na nią zaczekał, wysiadła i spojrzała w rozgwieżdżone niebo, na potężne wieże świątyni. Dwa razy dźwigana z gruzów, surowa, majestatyczna budowla stanowiła uderzający kontrast z lekką, kapryśną architekturą otaczających ją domów. Dla Hope była zawsze symbolem wsparcia, a jej surowość równoważyła beztroskę zamieszkujących niegdyś Vieux Carre Kreoli.

Stukając obcasami o bruk, ruszyła w kierunku portalu. Znad przepływającej nieopodal Missisipi doszedł ją pojedynczy odgłos syreny jakiegoś statku, z Bourbon Street niosły się dźwięki dixielandu i sprośne śmiechy.

Kiedy weszła do katedry, otoczyła ją cisza. Cisza, która napawała otuchą i przynosiła ukojenie. Z Hope opadł histeryczny niepokój ostatnich dni. Tutaj Cień nie miał do niej dostępu. Tutaj, w kościele, powinna znaleźć odpowiedź na swoje problemy.

Zanurzyła palce w święconej wodzie, przeżegnała się i ruszyła w stronę konfesjonałów pomieszczonych w pobliżu prezbiterium.

Przyklęknęła przy pierwszym, zaciągnęła za sobą szczelnie kotarę, pochyliła głowę ku kratce, za którą niewyraźnie majaczyła twarz kapłana.

– Przebacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłam. Ostatni raz u spowiedzi byłam dwa tygodnie temu...

– Jakie grzechy popełniłaś, moje dziecko?

Hope nerwowo splotła palce. Serce biło jej tak mocno, że z trudem mogła oddychać.

– Ja... nie przyszłam, żeby się wyspowiadać. Potrzebuję rady. Ja... – słowa uwięzły jej w gardle, na powrót ogarnęła ją mroczna rozpacz i lęk. – Nie mam do kogo się zwrócić. Jeśli ksiądz mi nie pomoże, nie wiem, co się ze mną stanie. Będę zgubiona. – Ukryła twarz w dłoniach i rozszlochała się. – Proszę, niech mi ksiądz pomoże.

– Uspokój się, moje dziecko. Oczywiście, że ci pomogę. Opowiedz mi, co cię trapi.

– Kobiety z mojej rodziny to złe istoty, grzesznice. Sprzedają swoje ciała. Tak było zawsze, od pokoleń. Jakaś klątwa ciąży nad nami. – Otarła łzy z policzków. – Ja się ustrzegłam, ale boję się o duszę swojej maleńkiej córeczki. Widzę, że i nad nią zaciążył ten sam Cień, co nad moją matką, babką... Bardzo się lękam, ojcze.

Ksiądz milczał przez chwilę, po czym przemówił spokojnym, mocnym głosem:

– Nad wszystkimi nami ciąży cień ciemności, moje dziecko. Ewa ofiarowała Adamowi jabłko, a on je przyjął, i od tamtej chwili żyjemy w grzechu. Każdy z nas jest nieczysty, ale Bóg zesłał nam swego Syna – Odkupiciela naszych win. Chrystus jest obietnicą zbawienia.

Ksiądz poruszył się, zaszeleściła alba, zadzwoniły paciorki różańca.

– Musisz pomóc swojej córce, pokazać jej drogę, nauczyć ją, jak zwyciężać Szatana.

– Jak, ojcze? – Hope nachyliła bliżej głowę. – Jak mam jej pomóc?

– Jesteś jej matką. Możesz uczynić z niej kobietę o silnym charakterze. Tylko ty jesteś w stanie tego dokonać. Pokaż jej, jak żyć, naucz odróżniać dobro od zła, to, co święte, od tego, co zbrukane. Bóg zesłał ci dziecko, żeby wypróbować moc twojej wiary. To dziecko może stać się twoją chlubą albo twoją klęską...

Serce Hope zabiło mocniej. Nagle zobaczyła przed sobą jasny, wyraźnie naznaczony cel. To nie Bóg wystawiał ją na próbę, lecz Ciemność.

Zacisnęła dłonie tak mocno, że paznokcie wbiły się w ciało. Niech ją jej mroczny Cień wodzi na pokuszenie, niech drwi z niej i szydzi. Ona nie ulegnie, nie odda mu córki. Wypleni ziarno zła ze swojego dziecka, jak wypleniła je z własnej duszy.

To dziecko może być jej chlubą albo jej klęską.

Chlubą, pomyślała. Dziecko będzie jej Glorią.ROZDZIAŁ SZÓSTY

Minął sklep z neonowym zegarem w witrynie. Blask jarzeniówek kładł się na chodniku upiornym żółtawozielonym światłem. Już po czwartej. Rany, matka naprawdę go zabije.

Nie próbował przemykać zaułkami, lecz wybrał najprostszą, najkrótszą drogę do domu. Szedł szybko, chwilami biegł. Zwykle ludne ulice, o tej porze świeciły pustkami.

Cały czas zastanawiał się, jak udobruchać matkę, jak ją przekonać, żeby Tina zatrzymała się u nich przynajmniej na kilka dni. Bał się, że rozwścieczona jego eskapadą, Lucia nie będzie chciała go słuchać.

Przed oczami widział twarz dziewczyny, słyszał jej błagania, żeby nie zostawiał jej samej. Nerwowo zaciskał i rozkurczał palce. Powinien był zabrać ją ze sobą do domu, prośbą i groźbą zmusić matkę, by dała jej schronienie. Lucia Santos miała miękkie serce. Wystarczyłoby jedno spojrzenie w przerażone oczy Tiny, a na pewno by uległa.

Zwolnił. Chciał wracać do starej szkoły, ale rozmyślił się po chwili. Prawie świtało. Tina powinna być bezpieczna w swojej kryjówce. Spróbuje najpierw ułagodzić matkę i rano pójdzie po dziewczynę.

Skręcił z Dauphine Street w jakiś zaułek i po chwili był na Ursuline, dwie przecznice od domu. Dostrzegł w oddali trzy wozy policyjne i karetkę. Stały w pobliżu ich kamienicy.

Zwolnił, zmrużył oczy. Nie w pobliżu, tylko dokładnie pod ich kamienicą. Pod jego domem.

Rzucił się biegiem w tamtą stronę.

Policja ogrodziła teren taśmą. Pomimo wczesnej godziny wokół zebrał się wianuszek gapiów. Dostrzegł wśród nich sąsiadkę z parteru.

– Co się stało? – zagadnął, z trudem chwytając powietrze.

– Nie wiem. – Starsza pani zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. – Ktoś nie żyje. Chyba morderstwo.

– Kto? – Santos czuł, jak wzbiera w nim panika. Serce zaczęło bić niespokojnie.

Sąsiadka wzruszyła ramionami i zapaliła papierosa.

– Nie mam pojęcia. Może nikt.

Widząc, że niczego się nie dowie, zaczął rozglądać się za matką. Liczył, że dojrzy ją pomiędzy gapiami, ale nie – nigdzie nie mógł jej dostrzec.

To jeszcze nic nie znaczy, powtarzał sobie, walcząc z ogarniającym go przerażeniem. Nie wszyscy wylegli na ulicę. Być może matka przyjmuje jednego ze swoich „przyjaciół”, może wyszła z domu szukać syna. A może przerażona, że nie wrócił na noc, zawiadomiła policję.

Ale po co w takim razie karetka?

Santos pokręcił głową, jakby chciał otrząsnąć się z koszmaru. Jeszcze chwila, a zwymiotuje. Musi zobaczyć matkę, upewnić się, że nic się jej nie stało. Zaczął się przeciskać pomiędzy gapia

mi, przeszedł pod taśmą policyjną i ruszył w kierunku wejścia do budynku.

– Hej, mały!

Odwrócił się. W jego kierunku szedł jeden z policjantów.

– Zdaje się, że kogoś zamordowali – szepnęła jakaś kobieta.

– Do ciebie mówię. – Policjant położył dłoń na kaburze pistoletu. – Dokąd to?

– Chcę wejść. – Santos ledwie mógł mówić. – Mieszkam tutaj.

– Naprawdę?

– Tak – przytaknął, wycierając spocone dłonie o spodnie. – Matka na mnie czeka. Spóźniłem się... musi być bardzo niespokojna.

Zbliżył się drugi policjant. Miał młodą, dziecięcą twarz, łagodne błękitne oczy; aż dziw, że taki dzieciak nosił już odznakę i broń.

– Nazywasz się jakoś? – spytał starszy z gliniarzy.

– Victor Santos.

Policjanci wymienili spojrzenia.

– Santos?

Skinął głową, czując, że żołądek podchodzi mu do gardła.

– Gdzie byłeś dzisiaj w nocy, Victorze?

– Z kumplami... wyszedłem, kiedy matka poszła do pracy. Obiecałem jej, że będę siedział w domu, ale... – wziął głęboki oddech, miał wrażenie, że świat wali mu się na głowę. – Zlitujcie się, ona tam pewnie umiera ze strachu.

– Masz przy sobie jakiś dokument?

– Nie, ale moja mama może...

– Ile masz lat, Victorze?

– Piętnaście. – Znowu przypomniały mu się ostrzeżenia matki, jej strach przed opieką społeczną. Zaczął drżeć. – To nie jej wina, tylko moja. Ona jest naprawdę dobrą matką, dba o mnie. – Spojrzał błagalnie na młodszego policjanta, tego o łagodnej, dziecięcej twarzy. – Urwałem się z domu wieczorem. Matka ukręci mi łeb, kiedy mnie zobaczy. Proszę, nie zawiadamiajcie opieki społecznej.

Policjanci ponownie wymienili spojrzenia.

– Uspokój się, Victorze – odezwał się młodszy policjant niepewnym głosem. – Wszystko będzie dobrze.

– Co to znaczy? – Santos spoglądał to na jednego, to na drugiego z funkcjonariuszy, coraz bardziej przerażony. – Co się stało? – Szarpnął policjanta za rękaw. – Dlaczego przyjechaliście?

Policjant uwolnił rękę, objął Santosa ramieniem i poprowadził do jednego z radiowozów.

– Usiądź, Victorze – zaczął łagodnym, uspokajającym tonem. – Zaraz sprowadzę tu kogoś, kto z tobą porozmawia.

– Ale moja matka...

– Nie martw się tym teraz. – Policjant otworzył drzwiczki. – Posiedź tutaj chwilę, a ja zaraz zawołam kolegę.

– Nie! – Santos wyrwał się i ruszył w stronę wejścia do budynku. – Idę do domu. Muszę zobaczyć się z matką.

– Obawiam się, że to niemożliwe. – Młody oficer położył mu rękę na ramieniu. W jego głosie nie było już wcześniejszej, łagodnej nuty. Nagle wydał się znacznie dojrzalszy, zniknęła gdzieś zabawna dzieciuchowatość. – Masz tutaj czekać, rozumiesz?

Santos wpatrywał się ze zgrozą w twarz policjanta. Matka. Gdzie jest jego matka?

Tymczasem tłum nagle się ożywił, rozległy się podniecone szepty. Cierpliwość gapiów została wreszcie nagrodzona. Za chwilę będą świadkami sensacji. Santos skulił się, jakby ktoś smagnął go biczem.

Odwrócił się gwałtownie w stronę wejścia do budynku, skąd wynurzyło się kilku policjantów i pielęgniarze z zakrytym ciałem na noszach.

Ktoś umarł.

Został zamordowany.

Wyrwał się policjantowi i podbiegł do pielęgniarzy z noszami. Zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, zerwał prześcieradło.

Kilku funkcjonariuszy odciągnęło go natychmiast od ciała. Za późno. Zdążył zobaczyć krew i twarz ofiary, wykrzywioną w śmiertelnym grymasie.

Twarz jego matki.

Ciszę nocy rozdarł przeraźliwy krzyk.

Matka nie żyje. Ktoś ją zamordował.

Santos zgiął się wpół i zwymiotował na lśniące buty policjanta o dziecięcej twarzy.ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gloria obudziła się nagle. Nie otworzyła oczu, ale wiedziała, że obok jej łóżka stoi matka i przygląda się jej w milczeniu. Czuła jej obecność, jej przenikliwe, palące niczym piętno spojrzenie.

Mijały sekundy, minuty, Gloria nie podnosiła powiek, bo nie chciała, by matka zorientowała się, że nie śpi. Nie chciała też oglądać twarzy Hope. Znała tę minę, to spojrzenie, broniła się przed nimi.

Poczuła, że oblewa ją zimny pot, serce tłukło się w jej piersi jak oszalałe. Czas jakby się zatrzymał i myślała teraz tylko o jednym: żeby matka wyszła jak najszybciej z pokoju i zostawiła ją samą.

Ale matka wcale nie spieszyła się do wyjścia. Przeciwnie, podeszła jeszcze bliżej. Gloria słyszała ciche szuranie kapci, kolana matki dotknęły materaca. Hope nachyliła się nad jej głową.

Śmiertelnie wystraszona, Gloria poczuła suchość w ustach. A jeśli to nie mama? Może to ktoś obcy, jakiś potwór?

Może sam diabeł?

Zdusiła narastający w gardle krzyk. Oczami wyobraźni widziała kosmatą bestię, która zakradła się do domu, żeby zabrać jej duszę.

Zacisnęła kurczowo palce na prześcieradle. Nie miała siły dłużej walczyć z przerażającymi obrazami, które podsuwała jej wyobraźnia. Trudno, niech się dzieje, co chce.

Powoli otworzyła oczy.

I natychmiast pożałowała swojej decyzji.

Obok łóżka rzeczywiście stała matka i przyglądała się jej ze wstrętnym grymasem na twarzy. Gloria skuliła się pod jej spojrzeniem, przeszedł ją dreszcz, łzy napłynęły do oczu. Hope patrzyła na córkę, jakby miała przed sobą potwora, którego mała bała się jeszcze przed chwilą. Jakby to ona, Gloria, była diabłem.

Dlaczego, mamo? – miała ochotę krzyknąć. Co we mnie jest takiego wstrętnego, że patrzysz na mnie w ten sposób?

W chwilę później, wciąż bez słowa, nie mrugnąwszy nawet okiem, matka odwróciła się i wyszła. Trzasnęły drzwi i Gloria została sama, pogrążona w ciemnościach.

Po policzkach popłynęły gorzkie łzy. Zwinęła się w kłębek, wtuliła buzię w poduszkę, by nie rozszlochać się w głos. Długo nie mogła się uspokoić, a kiedy nie miała już siły płakać, odwróciła się z ciężkim westchnieniem i przytuliła do policzka swojego pluszowego misia. Objęła go mocno, wspominając, jak to pierwszy raz obudziła się w nocy i zobaczyła stojącą przy łóżku matkę – spoglądała na nią tak jak dzisiaj, z nienawiścią w oczach, z twarzą wykrzywioną obrzydzeniem. Była wtedy tak mała, że nie zapamiętała, co dokładnie czuła tamtej nocy.

Jedno tylko utkwiło jej w pamięci: strach i poczucie samotności, strasznej samotności brzydkiego, niechcianego dziecka.

Dzisiaj czuła się podobnie.

Przygarnęła mocniej misia. Dlaczego mama patrzy na nią w ten sposób? Dlaczego jej twarz zmienia się wtedy nie do poznania? Dlaczego jest taka odpychająca i straszna?

Dlaczego mama jej nie kocha?

Zawsze to samo, pomyślała, i łzy znowu zaczęły spływać po policzkach.

Przynajmniej tata ją kocha.

Czepiała się kurczowo tej prawdy, chociaż jakiś zły, drwiący głos szeptał jej, że ojciec bardziej kocha matkę niż ją. To nieważne, przekonywała samą siebie, wracając myślami do wieczoru spędzonego w hotelu, do wspólnej kolacji w Sali Renesansowej, do jego słów na temat rodzinnego dziedzictwa.

Powtarzała sobie kojące, niosące ulgę słowa ojca. Dzięki nim nie czuła się tak strasznie osamotniona, tak przerażona. Była przecież dzieckiem swoich rodziców, należała do rodziny prowadzącej od pokoleń St.Charles. Tego nikt nie mógł jej zabrać. Ani złe spojrzenia matki, ani mroczny strach.

Nie, nie była samotna. Miała rodzinę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: