Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W zaklętem zamczysku. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W zaklętem zamczysku. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 339 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZA­JAZD.

I.

ŚMIERĆ TU­RO­BOJ­SKIM!

W sy­pial­nej izbie sta­ro­sty ko­ry­sty­szow­skie­go na ła­zuń­skim zam­ku pło­nął na ko­mi­nie suty ogień, do któ­re­go przy­su­nię­to łoże, by cho­ry ko­rzy­stać mógł z cie­pła w tej ogrom­nej izbie, peł­nej wil­go­ci. Noc była jesz­cze, choć dru­gie kury daw­no już oznaj­mi­ły zbli­ża­ją­cy się po­ra­nek. W zam­ku jed­nak czu­wa­no. Sta­ry bur­gra­bia Ci­szew­ski, rów­no­la­tek sta­ro­sty, bez­gra­nic nie panu swe­mu od­da­ny, był za­ra­zem ko­men­dan­tem za­ło­gi i, od­parł­szy za­mach Szcze­pan­ka na Tu­ro­boj­skie­go, go­to­wał się na nowy na­pad. Po­dwo­ił więc stra­że, wy­słał kon­nych, by cza­to­wa­li na go­ściń­cach i wra­ca­li z wie­ścią, do­strze­gł­szy coś po­dej­rza­ne­go, sam zaś po­sta­no­wił czu­wać przez całą noc, na­przód ze wzglę­du na zdro­wie sta­ro­sty, któ­re­go stan zda­wał się groź­ny, po­wtó­re zaś i dla­te­go tak­że, że nie miał na kogo spu­ścić się wśród za­ło­gi. Po­moc­nik jego, przez młod­sze­go Tu­ro­boj­skie­go na­ra­jo­ny, od­da­ny mu był du­szą i cia­łem, a i resz­ta za­ło­gi – sta­ry słu­ga sta­ro­ściń­ski wie­dział o tem bar­dzo do­brze – oglą­da­ła się ra­czej za wscho­dzą­cem słoń­cem, niż za­tem, co do­ga­sa­ło w ci­szy na­roż­nej sy­pial­nej kom­na­ty.

Cho­ry le­żał bez ru­chu na wy­so­ko spię­trzo­nych po dusz­kach wez­gło­wia, oczy miał przy­mknię­te, a żół­ta twarz zmarszcz­ka­mi okry­ta, nad mia­rę wy­chu­dzo­na i za­wię­dła, zda­wa­ła się ra­czej twa­rzą tru­pią, niż ob­li­czem ży­ją­ce­go jesz­cze czło­wie­ka. Przy ko­mi­nie drze­mał, przy­kuc­nąw­szy na po­sadz­ce, ko­za­czek, ma­ją­cy obo­wią­zek ogień pod­sy­cać, co też czy­nił, bu­dząc się co pe­wien czas i me­cha­nicz­nym, sen­nym ru­chem do­rzu­ca­jąc kil­ka dre­wek do wiel­kiej, pło­ną­cej cze­lu­ści. U wez­gło­wia sie­dział w po­rę­czo­wem krze­śle oj­ciec Sym­for­jan, prze­su­wa­jąc w pal­cach ziar­na ró­żań­ca. W głę­bi, ple­ca­mi opar­ty o drzwi, stał sta­ry Ci­szew­ski, pa­trząc po­sęp­nem, oso­wia­łem okiem na zmar­twia­łą po­stać sta­ro­sty i za­ci­ska­jąc kur­czo­wo dło­nie, jak­by chciał nie­mi za­gro­zić ja­kie­muś nie­wi­dzial­ne­mu nie­przy­ja­cie­lo­wi. Na­prze­ciw, przez uchy­lo­ne drzwi al­kie­rza, wi­dać było nie­ru­cho­mą po­stać le­żą­cej Ha­nu­si, któ­rą na czas mu­sia­ło zmóc znu­że­nie.

W izbie pa­no­wa­ło mil­cze­nie, prze­ry­wa­ne jeno szep­tem mo­dli­twy ojca Sym­for­ja­na i głu­chem rzę­że­niem, wy­do­by­wa­ją­cem się z pier­si cho­re­go.

– Czy śpi? – spy­tał ci­cho bur­gra­bia.

– Nie! – od­parł rów­nież szep­tem ber­nar­dyn. – Jest to chwi­lo­we obez­wład­nie­nie wsku­tek bra­ku sił, ale Szmul mó­wił i ja z wła­sne­go do­świad­cze­nia są­dzę, że jesz­cze przyj­dzie do sie­bie na czas ja­kiś, może ju­tro, może za parę dni, albo ty­go­dni.

– A po­tem?

Ber­nar­dyn ra­mio­na­mi ru­szył.

– Po­tem bę­dzie, co Bóg da. We­dle ob­li­czeń ludz­kie­go ro­zu­mu – śmierć i sąd.

Sta­ry słu­ga wes­tchnął głu­cho.

– Pięć­dzie­siąt lat jemu słu­żę! Od ma­łe­gom tu na­stał.

– Sko­ro tak – za­uwa­żył z od­cie­niem su­ro­wo­ści ksiądz – mó­dl­że się te­raz go­rą­co za tę grzesz­ną du­szę, któ­rą Chry­stus wnet za­wo­ła, a i za sie­bie też, bo siła złe­go mu­sia­ły w ta­kiej służ­bie oczy two­je wi­dzieć, a ręce do­ko­nać.

Ci­szew­ski gło­wą po­ki­wał, a po­tem oczy wdał utkwił w za­du­mie.

– Hej, wi­dzia­ły te sta­re oczy, wi­dzia­ły – mruk­nął ci­cho, jak­by sam do sie­bie. – I pew­nie, że złe­go wię­cej, niż do­bre­go. Wia­do­mo, jak to na pań­skim dwo­rze! I gwał­tów wsze­la­kich, i pła­czu po­hań­bio­nych dzie­wek, i wy­rze­ka­nia chło­pów a są­sia­dów, i mę­żo­bój­stwa, i z dy­mem pusz­cza­nia… Wszyst­ko bywa! A co pan, to i słu­ga. I choć­by, na ten przy­kład, z Mi­śnia­kow­ski­mi… Kto­by prze­czył? Ale czyż to tu jeno dzia­ły się ta­kie rze­czy? Czem­że to pan sta­ro­sta gor­szy od tych, co na nie­go na­sta­ją? A Mi­śnia­kow­cy – nie bro­iliż, nie uci­ska­li go­rzej, za jed­ne­go tyl­ko wiel­kie­go Hre­ho­ra, niż sta­ro­sta przez cały swój ży­wot? Nie mó­wię o panu Szcze­pa­nie, bo w tym dja­beł sie­dzi, ale moje sta­re pa­ni­sko, cóż on ta­kie­go bro­ił, cze­go nie bro­ili inni? Win­ny on, wiem, ale czy nie­ma win­niej­szych? Kto z nas bez winy? Ten, kto nie ma mocy! Ot i ta szlach­ta, co sły­szę, na Ła­zuń się zbie­ra, jak o tem je­go­mość wię­cej pew­nie wiesz ode mnie, cze­muż to ona na pana ko­ry­sty­szow­skie­go tak gniew­na? Czy dla­te­go, że pan ko­ry­sty­szow­ski prze­ciw pra­wu czy­ni? Jako żywo! Jej złość, bo nie może tak do­ka­zy­wać, jak pan ko­ry­sty­szow­ski do­ka­zy­wał daw­niej i jak do­ka­zu­je te­raz jego bra­ta­nek. Oj, gdy­by jeno mo­gła, do­ka­zy­wa­łaż­by, do­ka­zy­wa­ła! A choć tyle nie mogą, na­tę­ża­ją się nie­bo­żąt­ka, ile po­tra­fią: nie mogą głów ści­nać, to sza­blą je sie­ką: nie mogą bra­ci szlach­ty gnę­bić, to gnę­bią i ba­to­żą chło­pa, żyda, cy­ga­na, cho­dacz­ko­we­go szla­chet­kę, jak się zda­rzy i uda, a na więk­szych idą spo­łem. Cze­go nie do­ko­na szlach­cic w po­je­dyn­kę, tego do­ko­na za­jazd. I wte­dy nie­ma opre­sji, gdy wy­bio­rą się w stu na jed­ne­go, ale gdy pana bra­ta kto tknie, oho, wte­dy gwałt idzie na całe wo­je­wódz­two! Wol­ność szla­chec­ka po­de­pta­na, in­iu­ria nie­win­nym się dzie­je! A każ­dy z tych nie­win­nie uci­śnio­nych uci­ska mniej­szych od sie­bie i mnie­ma, że to jego pra­wo, na któ­rem ład i byt Rze­czy­po­spo­li­tej opar­ty.

Oj­ciec Sym­for­jan wpa­trzył się w sta­re­go i gło­wą smut­no po­ki­wał.

– Gorz­kie sło­wa wa­ści, ale praw­dzi­we – przy­znał.– Mało sto razy toż szlach­cie mó­wi­łem, któ­ra istot­nie po­dob­ne ma sen­ty­men­ty i de­fek­ty, ja­keś to ar­cy­roz­trop­nie wy­wiódł. I o pa­nów nie będę się spie­rał, choć co­praw­da, nie­każ­dy dwór do ła­zuń­skie­go po­dob­ny i nie­każ­dy dwór ma tyle łez i krwi na su­mie­niu, co ten. Ale Bóg o tem niech są­dzi. To jeno pew­na, że cri­men, choć­by przez wie­lu po­peł­nia­ny, nie prze­sta­je być ob­ra­zą Bożą, za któ­rą cze­ka sąd i kara.

Ci­szew­ski gło­wę spu­ścił i mil­czał przez chwi­lę.

– Jać nie ne­gu­ję i sam w grze­chach się ka­jam i wiem, żem na po­tę­pie­nie za­słu­żył. Ale i to wiem, że on żył nie sa­mym jeno grze­chem i że, gdy­by mu inni nie da­wa­li po­wo­dów, nie by­ło­by i po­ło­wy tych prze­wi­nień, któ­re mu te­raz ob­cią­ża­ją du­szę. Do­bra czy­nił on też nie­ma­ło i ser­ce miał do­bre, jeno trze­ba mu było w porę szczę­śli­wą utra­fić. Praw­da, że kie­dy bies go opę­tał, wte­dy nikt mu nie po­ra­dził, nikt go i nie po­wstrzy­mał.

– Kogo bies opę­tał, temu czło­wiek nie po­mo­że, chy­ba Bóg! – mruk­nął wię­cej do sie­bie, niż do bur­gra­bie­go ber­nar­dyn.

– Ale Mes na czas tyl­ko na nie­go na­cho­dził, a gdy precz szedł, z pana inny ro­bił się czło­wiek. Nie sie­dzie­li­by przy nim lu­dzie przez cały swój wiek, ot, jako i ja, gdy­by nie był taki, bo któż­by wy­trzy­mał z za­wsze wście­kłym czło­wie­kiem? I gdy­by pan Szcze­pan zo­stał był na tej Si­czy, z któ­rej na zgu­bę pań­ską i utra­pie­nie ludz­kie wró­cił, by­ło­by na in­szy ko­niec przy­szło panu sta­ro­ście. I zgo­ła in­szym stał się on czło­wie­kiem na sta­rość, niź­li był w let­nich upa­łach ży­cia. Bo i to wiedz je­go­mość, że ostat­nie­mi laty wi­dy­wa­łem go nie­raz bi­ją­ce­go się w pier­si i sta­ra­ją­ce­go się krzyw­dy wy­rzą­dzo­ne w gnie­wie na­pra­wić. A je­śli dla wro­gów by­wał nie­mi­ło­sier­ny, a w za­pal­czy­wo­ści nie znał po­miar­ko­wa­nia, by i o naj­bliż­szych szło, poza tem nie było lep­sze­go pana, czul­sze­go mał­żon­ka. A gdy­by zeń był na­praw­dę taki wil­ko­łak… za ja­kie­go okrzy­cza­ło go są­siedz­two, skąd­że wy­ho­do­wał­by się przy nim ów cud­ny kwia­tu­szek, któ­rym Bóg po­cie­szył jego sta­rość?

– Kwia­tu­szek, któ­rym on ob­da­ro­wał Szcze­pan­ka – mruk­nął z ci­chym wy­rzu­tem ksiądz.

– Bóg na czas go jesz­cze oświe­cił i nie do­pu­ścił do za­gu­by tego nie­bo­żąt­ka! – od­parł Ci­szew­ski, oczy wzno­sząc w górę.

Bur­gra­bia oczy wbił w zie­mię, nic nie od­po­wia­da­jąc, i przez kil­ka pa­cie­rzy trwa­ło mil­cze­nie. Prze­rwał je na­gły roz­ruch w dal­szych izbach, bie­ga­nie, okrzy­ki, wresz­cie od­głos wy­strza­łów. Za­mek, ci­chy przed chwi­lą, za­wrzał na­gle ży­ciem.

Ci­szew­ski na­słu­chi­wał, przy­ło­żyw­szy dłoń za­krzy­wio­ną do ucha, bo słuch mu z wie­ku stę­piał, po­tem po­rwał się ku drzwiom i za gło­wę się schwy­cił.

– Szcze­pa­nek! – wrza­snął roz­pacz­li­wie. – A ja tu, a na mu­rze ko­men­dę ma ten pies Gon­dek, za­prze­da­ny Szcze­pan­ko­wi!

I pę­dem wy­biegł z sy­pial­nej izby.

Tym­cza­sem huk musz­kie­tów za­głu­szył dzia­ła i ci­cha przed chwi­lą noc na­peł­ni­ła się strasz­li­wym ich ry­kiem.

Ber­nar­dyn pod­niósł wy­bla­dłą twarz i wpa­trzył się w czar­ny otwór roz­war­tych drzwi.

– Z nami krzyż Pań­ski i Naj­święt­sza. Pa­nien­ka! – szep­nął. – To nie Szcze­pa­nek! To nasi!

I, zwra­ca­jąc oczy na dziew­czę, uśpio­ne w al­kie­rzy­ku, do­dał z tkli­wym wy­ra­zem, któ­ry dziw­nie od­bi­jał od jego su­ro­wej, asce­tycz­nej twa­rzy.

– Aza­li to dla cie­bie na szczę­ście i ra­dość kwia­tusz­ka miły, czy­li ra­czej, cze­go Boże chroń, na gor­szą jesz­cze tro­skę a nie­do­lę?

Huk dział wzma­gał się tym­cza­sem, a pal­ba musz­kie­to­to­wa nie usta­wa­ła. Za­ło­ga, wbrew oba­wom bur­gra­bie­go, sta­wi­ła wi­docz­nie męż­ny opór na­past­ni­kom i wal­ka mu­sia­ła być krwa­wa. Za­kon­nik wa­hał się, co ma uczy­nić. Na od­głos strza­łów pod­biegł ku drzwiom otwar­tym, jak­by chcąc wy­paść po­mię­dzy wal­czą­cych, za­trzy­mał się jed­nak u pro­gu i obej­rzał na dziew­czy­nę, któ­ra mimo strasz­ne­go zgieł­ku, spa­ła wciąż, zmo­żo­na znu­że­niem.

– Nie mogę! – szep­nął. – Tam­tych, co giną, niech Bóg wspo­ma­ga i niech im bę­dzie mi­ło­sier­ny w ostat­niej go­dzi­nie. A tej nie go­dzi mi się opusz­czać, sko­ro suk­nia moja sama jed­na dla niej może być ochro­ną przed ro­zuz­da­niem zwy­cię­stwa.

Wy­szedł jed­nak na kruż­ga­nek, oka­la­ją­cy głów­ny dzie­dzi­niec zam­ku, i pró­bo­wał prze­bić okiem gę­stą mgłę noc­ną, szu­ka­jąc wal­czą­cych, ale wal­ka to­czy­ła się wi­docz­nie na ze­wnętrz­nych wa­łach, bo dzie­dzi­niec był pu­sty. Ber­nar­dyn pod­niósł obie ręce w górę i trwał w ci­chej mo­dli­twie, póki wrza­ła bi­twa i z wa­łów do­cho­dził huk ar­mat­nich wy­strza­łów. Zwol­na jed­nak zgiełk się uci­szał, strza­ły usta­ły i z ze­wnętrz­nych dzie­dziń­ców sły­chać już było tyl­ko ludz­kie wrza­ski, śmie­chy i okrzy­ki.

Oj­ciec Sym­for­jan po­ru­szył parę razy gło­wą, jak­by chciał po­wie­dzieć: „Cze­ka­łem na to!” i cof­nął się na próg sy­pial­nej izby, za­sła­nia­jąc wstęp do niej ca­łem cia­łem.

Stał w tej po­zy­cji dość dłu­go, wciąż na­słu­chu­jąc, ale nikt nie nad­cho­dził. Wi­docz­nie zwy­cięz­cy za­ję­ci byli gra­bie­żą i uczto­wa­niem, a służ­ba zam­ko­wa roz­biec się mu­sia­ła w po­pło­chu i na­wet ze słu­żeb­nych nie­wiast żad­na nie nad­bie­gła do Ha­nu­si, oprócz sta­rej niań­ki, to­wa­rzysz­ki Ha­nu­si­ne­go ja­sy­ru i po­wrot­nej po­dró­ży pod osło­ną pana Ka­zi­mie­rza. Te­raz do­pie­ro dzie­wecz­ka obu­dzi­ła się i, prze­ra­żo­na wrza­wą, rzu­ci­ła się w ob­ję­cia To­do­ski, jak­by w nich była pew­na osto­ja prze­ciw wszel­kie­mu nie­bez­pie­czeń­stwu. To­do­ska okry­ła ją swo­im czer­wo­nym far­tu­chem i za­sta­wi­ła sobą w naj­ciem­niej­szym ką­cie al­kie­rza.

Ksiądz pa­trzył na obie ko­bie­ty, roz­sza­la­łe trwo­gą, i gło­wą ki­wał, uśmie­cha­jąc się smut­no. Wi­dział on wie­le, wie­dział, jak bywa na za­jaz­dach i jak lu­dzie do­brzy i spo­koj­ni w zwy­czaj­nem ży­ciu, prze­mie­nia­ją się w be­stje dzi­kie, krwi i gwał­tu chci­we, gdy mózg za­lał tru­nek, a noz­drza upi­ły się wo­nią krwi i pro­chu. Sil­niej jeno roz­parł się w pro­gu, jed­ną ręką uchwy­cił się za uszak od drzwi, dru­gą ukrył w za­na­drzu, i zda­wał się ją ci­snąć, jak­by w niej coś trzy­mał. Wciąż też da­lej pa­trzył w otwar­tą cze­luść drzwi, wio­dą­cych na kruż­ga­nek, i na­słu­chi­wał gło­sów, do­cho­dzą­cych z ze­wnątrz.

Te­raz nie cze­kał już dłu­go. Ha­łas na­gle wzmógł się. Zda­wa­ło się, jak­by otwie­ra­no z ło­sko­tem jed­ne za dru­gie­mi ja­kieś od­da­lo­ne drzwi, przez ciem­ne okna izb… wy­cho­dzą­cych na kruż­ga­nek, za­świe­ci­ły licz­ne ru­cho­me świa­teł­ka, niby świę­to­jań­skie ro­bacz­ki, iskrząc się na le­śnej gę­stwie o pół­noc­nej go­dzi­nie; sły­chać było wy­raź­nie gło­śne, na­tar­czy­we py­ta­nia, zbli­ża­ją­ce się co – raz to bar­dziej. Wresz­cie na za­gię­ciu kruż­gan­ku uka­za­ły się czer­wo­ne ognie smol­nych po­chod­ni, oświe­ca­jąc tłum lu­dzi. Tłum ten nad­bie­gał z dzi­kim wrza­skiem, bły­ska­jąc w świe­tle nagą sta­lą do­by­tych pa­ła­szy. Z ogól­ne­go ryku po­je­dyń­cze soł­wa tyl­ko moż­na było ro­ze­znać.

– Śmierć sta­ro­ście!

– Gdzie pan?

– Gdzie sta­ro­sta?

– Da­waj go tu!

– Bi­go­so­wać go!

– Na dzwo­na po­ciąć!

– Jak szczu­kę!

Była to szlach­ta, zmie­sza­na z cze­la­dzią, pi­ja­na do nie­przy­tom­no­ści, z oczy­ma za­szłe­mi krwią i pło­ną­ce­mi jak ża­gwie, z pia­ną roz­pa­sa­nej wście­kło­ści na ustach. Już mia­ła zde­rzyć się z ha­bi­tem, za­gra­dza­ją­cym jej dro­gę i by­ła­by, zwa­liw­szy prze­szko­dę, prze­szła po niej, jako prze­cho­dzi gór­ski po­tok, wez­bra­ny na wio­snę, nad sto­ją­cym mu na za­wa­dzie krzem dzi­kiej je­dli­ny, ale w tej chwi­li za­kon­nik pod­niósł dłoń, trzy­ma­ną w za­na­drzu i za­sło­nił sie­bie i wej­ście do kom­na­ty krzy­żem.

Tłum cof­nął się, ko­ły­sząc, jak od­bi­ta od ska­ły fala, za­hu­czał jed­nak groź­nie.

– Z dro­gi, po­pie!

– Tu i świę­ty Boże nie po­mo­że!

– Wstyd ci, po­świę­co­ną su­kien­ką ło­trów za­sła­niać!

– Na nic ochro­na! Choć­by go i sam Oj­ciec świę­ty za­sła­niał, zgi­nie ten kat szlach­ty!

– Śmierć Tu­ro­boj­skie­mu!

– I jego po­plecz­ni­kom!

– Kto ło­trom al­jant, sam taki!

Wzbu­rze­nie ro­sło. Tłum, po­wstrzy­ma­ny na chwi­lę w swym roz­pę­dzie, na­pie­rał te­raz z nową mocą, i tyl­ko nie­zwy­kła siła, jaką mi­nio wie­ku oka­zy­wał za­kon­nik, po­zwa­la­ła mu opie­rać się i od­py­chać na­cisk na­past­ni­ków.

Wtem z dal­szych sze­re­gów za­brzmia­ły nowe okrzy­ki:

– Wszak­że to ten sam zdraj­ca, co nas od na­jaz­du na za­mek od­wo­dził?

– I chciał z nas al­jan­tów sta­ro­ściń­skich uczy­nić!

– I na przy­wi­le­je sta­nu szla­chec­kie­go nie­czy­stą gębą bluź­nił!

– I zło­tej wol­no­ści przy­gar­niał!

– Precz z nim!

– Na nie­go!

Tłum ze zdwo­jo­nym im­pe­tem ru­nął na­przód, uno­sząc po dro­dze wy­nio­słą po­stać ber­nar­dy­na i za­le­wa­jąc izbę sy­pial­ną mo­rzem głów i mi­go­tli­wym bla­skiem set­ki sza­bel. Po­nad ohyd­ny wrzask pi­ja­nej, krwi spra­gnio­nej tłusz­czy pod­nio­sły się dwa okrzy­ki. Oj­ciec Sym­for­jan, rzu­co­ny o prze­ciw­le­głą ścia­nę, wy­rwał się z że­la­znej ob­rę­czy gnio­tą­cych go ra­mion i wo­łał roz­pacz­li­wie:

– Na rany Chry­stu­so­we! Usza­nuj­cie ko­na­nie tego star­ca! Usza­nuj­cie dziew­kę, umi­ło­wa­ną przez Mi­śnia­kow­skie­go!

Ha­nu­sia zaś wy­dar­ła się z ob­jęć To­do­ski, dar­mo pró­bu­ją­cej po­wstrzy­mać ją i za­sło­nić, przy­sko­czy­ła do łoża umie­ra­ją­ce­go i rzu­ci­ła się na ojca, przy­kry­wa­jąc go wła­snem cia­łem.

– Nie dam! Nie dam! – krzy­cza­ła do­no­śnie swym srebr­nym, na­po­ły dzie­cię­cym jesz­cze gło­sem. – Mnie za­bij­cie! Jego nie śmiej­cie ru­szać!

Oba gło­sy sły­sze­li wszy­scy. W mniej pi­ja­nych zna­la­zły one od­dźwięk i wzbu­dzi­ły li­tość, ale ta­kich było nie­wie­lu. Ogół był nie­przy­tom­ny a roz­be­stwio­ny. Na bła­gal­ne proś­by sta­re­go za­kon­ni­ka, jak i na roz­pacz­ne wo­ła­nie Ha­nu­si od­po­wie­dzia­no śmie­chem i urą­ga­niem.

– Ona nie­tyl­ko przez Mi­śnia­kow­skie­go bę­dzie umi­ło­wa­na! – krzyk­nął je­den z młod­szych. – My ją wszy­scy umi­łu­je­my!

– Po­cie­szy­my ją po stra­cie ro­dzi­ca!

– Kark mu wprzó­dy utrą­ciw­szy na­le­ży­cie!

– Tak, tak! Na­przód on, po­tem ona!

Nad dziew­czy­ną, obej­mu­ją­cą bez­wład­ne cia­ło star­ca, po­chy­li­ło się kil­ka­na­ście czer­wo­nych twa­rzy, za­la­nych po­tem i dy­mią­cych wi­nem. Kil­ka­na­ście rąk chwy­ci­ło ją, gdzie któ­ra po­pa­dła, za szat­ki, za ra­mio­na, za wło­sy, od­cią­ga­jąc prze­mo­cą od łoża.

Od wej­ścia jed­nak dały się sły­szeć okrzy­ki, pró­bu­ją­ce po­wstrzy­mać swa­wol­ni­ków.

– Cze­kaj­cie! Nie bij­cie!

– Ży­wym bierz­cie!

– Niech star­szy­zna sta­no­wi!

– Dość krwi, a mali pły­nąć, to z ogól­ne­go kon­sen­su!

Nad wszyst­kie­mi jed­nak gó­ro­wał trwo­gą na­brzmia­ły głos De­rę­gie­wi­cza:

– Sza­nuj­cie dziew­kę! Na Boga, mo­ści pa­no­wie, nie daj­cie dziew­ce krzyw­dy uczy­nić! Toć Mi­śnia­kow­skie­go spon­sa!

Wtó­ro­wał De­rę­gie­wi­czo­wi całą po­tę­gą tu­bal­ne­go gło­su Har­ko­siej, a z kruż­gan­ka do­la­ty­wał prze­raź­li­wym fal­se­tem krzyk Ja­ro­siń­skie­go, któ­ry dar­mo usi­ło­wał prze­do­stać się w ści­sku na­przód, od­py­cha­ny i po­nie­wie­ra­ny z po­wo­du nik­czem­nej swej na­tu­ry przez tę samą ha­ła­strę, któ­ra nie­wie­le go­dzin wstecz z ta­kim za­pa­łem ob­wo­ły­wa­ła go wo­dzem. Nic jed­nak nie skut­ko­wa­ło, bo szlach­ta nie słu­cha­ła ni­ko­go, a naj­mniej wy­bra­ne­go przy­wód­cy. Ojca Sym­for­ja­na ol­brzy­mi ja­kiś haj­duk chwy­cił za gar­dziel i, zgiąw­szy we dwo­je, nie­przy­tom­ne­go we­pchnął w kąt za ko­mi­nem i tam go hoj­nie kop­nię­ciem buta i sztur­chań­ca­mi po­tęż­nej pię­ści czę­sto­wał, zgo­ła nie trosz­cząc się o im­mu­ni­ta­tem du­chow­ne­go sta­nu. De­rę­gie­wi­cza i Har­ko­sie­ja za drzwi wy­pchnię­to, gdzie wpa­dli na próż­no sza­mo­cą­ce­go się Ja­ro­siń­skie­go. Nad osi­wia­łą gło­wą, bez ru­chu spo­czy­wa­ją­cą na wez­gło­wiach, pod­nio­sły się, świsz­cząc i za­wa­dza­jąc jed­na o dru­gą, mno­gie sza­ble. A dziew­czy­nę cią­gnął każ­dy w swo­ją stro­nę, mio­ta­jąc naj­bez­ec­niej­sze prze­kleń­stwa, kil­ku pi­ja­nych hul­ta­jów, rwąc jej dłu­gie, splą­ta­ne te­raz i zmierz­wio­ne wło­sy, wy­cią­ga­jąc ze sta­wów ręce, rzu­ca­jąc ca­łem cia­łem o zie­mię i znów uno­sząc w po­wie­trzu. Sta­ra To­do­ska sza­mo­ta­ła się po­mię­dzy wal­czą­cy­mi, pró­bu­jąc wy­drzeć im swo­ją pa­nien­kę, ką­sa­jąc te dra­pież­ne dło­nie, co szar­pa­ły nie­szczę­sne dziew­czę tak nie­li­to­ści­wie, a go­to­wa­ły jej gor­sze jesz­cze męki i nad wszel­ką mękę strasz­liw­szą hań­bę.

W tej chwi­li jed­nak sta­ło się coś nie­spo­dzie­wa­ne­go. Tłum w kruż­gan­ku za­ko­ły­sał się i roz­darł, zo­sta­wia­jąc w środ­ku wol­ną uli­cę. Uli­cą tą biegł w naj­więk­szym roz­pę­dzie, roz­py­cha­jąc głow­nią mie­cza sto­ją­cych mu na dro­dze, sie­kąc bez li­to­ści ostrzem po łbach tych, co mu pró­bo­wa­li się opie­rać, mąż po­tęż­ne­go wzro­stu i nad­ludz­kiej nie­mal siły, sko­ro po­tra­fił za­pa­no­wać nad całą tą zgra­ją, zmu­sza­jąc wszyst­kich do po­słu­chu i na­peł­nia­jąc prze­ra­że­niem. Mąż ten od­kry­tą miał gło­wę i włos zwi­chrzo­ny, odzież star­ga­ną i py­łem okry­tą, jak­by dłu­gą, nad mia­rę szyb­ką od­był dro­gę, oczy mu go­rza­ły, a na wy­bla­dłem ob­li­czu ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie i roz­pacz. Znu­żo­ny być mu­siał śmier­tel­nie, bo do pier­si zdy­sza­nych i rzę­żą­cych z tru­dem le­d­wo mógł za­czerp­nąć od­de­chu i głos mu le­d­wo wy­do­by­wał się z gar­dzie­li ochry­pły i głu­chy, ja­ko­by z głę­bo­kiej, pod­ziem­nej ot­chła­ni; wo­łał jed­nak wciąż, od­kąd wbiegł na kruż­ga­nek, tak, iż roz­le­ga­ło się po ca­łym zam­ku:

– Wara od pan­ny! Śmierć temu, kto jej do­tknie! W tłu­mie roz­le­gły się prze­ra­żo­ne okrzy­ki.

– Ra­tuj się, kto żyw! To opę­ta­niec.

– Czart! Czart! – wo­ła­li dru­dzy.

– Mi­śnia­kow­ski! To Mi­śnia­kow­ski! – krzy­cze­li ze zdu­mie­niem inni.

W isto­cie on to był, ale zmie­nio­ny cał­kiem. Na­wet wów­czas, gdy Ha­nu­się ze­mdlo­ną uno­sił zpo­śród sta­da roz­żar­tych po­go­nią wil­ków, nie było w nim tak bez­mier­ne­go stra­chu i gnie­wu. Te­raz biegł jak­by w za­pa­mię­ta­niu, kro­ki swe krwią zna­cząc, aż sta­nął we drzwiach sta­ro­ściń­skiej sy­pial­ni i przez roz­dzie­ra­ją­cą się przed nim ludz­ką falą uj­rzał strasz­ną sce­nę przy łożu Tu­ro­boj­skie­go.

– Stój! – ryk­nął nie­ludz­kim gło­sem.

Sza­ble za­wi­sły w po­wie­trzu nie­ru­cho­me, a z rąk na­past­ni­ków wy­śli­zgnę­ło się bez­wład­ne cia­ło dziew­czy­ny i opa­dło cięż­ko na zie­mię. Ci, co ją so­bie wy­dzie­ra­li, nie ru­szy­li się z miej­sca, osłu­pie­ni, z oczy­ma wle­pio­ne­mi w strasz­li­we­go męża, któ­ry zbli­żał się do nich z pod­nie­sio­nym mie­czem. On zaś szedł do nich wol­niej, szym już kro­kiem, prze­szy­wa­jąc ich sta­lo­wą źre­ni­cą, szedł, jako idzie prze­zna­cze­nie. Sta­nął wresz­cie i miecz pod­niósł nad ich gło­wa­mi, a, oni, jak urze­cze­ni, nie po­ru­sza­li się, ani pró­bo­wa­li schro­nić przed nim. Wte­dy miecz opu­ścił do po­ło­wy i krzyk­nął wiel­kim gło­sem, żeby się bro­ni­li. Oni jak­by me­cha­nicz­nym ru­chem sza­ble pod­nie­śli po­nad gło­wa­mi, za­sła­nia­jąc je, ale bły­ska­wi­ca nie roz­świe­tli tak szyb­ko czar­ne­go płasz­cza nocy zło­ci­stym zyg­za­kiem, jako on mdłe one za­po­ry jed­nym ko­li­stym ru­chem sza­bli od­trą­cił, a po­tem wznió­sł­szy oręż wy­żej, dał parę strasz­nych cio­sów, po któ­rych obok Ha­nu­si­ne­go inne cięż­kie cia­ła opu­ści­ły się na dół. Po­tem cia­ło dziew­czy­ny pod­niósł i ostroż­nie zło­żył w po­rę­czo­wem krze­śle sta­ro­sty, przy któ­rem, pod­trzy­mu­jąc omdla­łą, przy­klę­kła sta­ra pia­stun­ka. Wte­dy zwró­cił się ku łożu, przy któ­rem, jak psy na uwię­zi, sta­li wciąż na­past­ni­cy, trzy­ma­jąc sza­ble pod­nie­sio­ne, ale nie opusz­cza­jąc ich dla śmier­tel­ne­go cio­su.

– Sza­ble do po­chew! – roz­ka­zał krót­ko. – I wszy­scy ich­mo­ścio­wie precz stąd! Ten czło­wiek do mnie na­le­ży! Wara go tknąć!

Nikt nie za­pro­te­sto­wał. Szlach­ta, opu­ściw­szy gło­wy i po­cho­waw­szy oręż, roz­pły­nę­ła się zwol­na i ci­cho, dą­żąc ku dol­nym kom­na­tom, w któ­rych spo­dzie­wa­ła się zna­leźć łup nowy. W izbie zo­sta­ło kil­ku po­waż­niej­szych i bliż­szych pana Ka­zi­mie­rza. On przedew­szyst­kiem za­jął się ze­mdlo­ną pa­nien­ką, któ­rą To­do­ska dar­mo pró­bo­wa­ła otrzeź­wić, trzy­ma­jąc w ob­ję­ciach i okry­wa­jąc piesz­czo­ta­mi i łza­mi. Rot­mistrz huk­nął na służ­bę zam­ko­wą, i jak­by na cza­ro­dziej­skie za­klę­cie wy­rósł gdzieś z pod zie­mi cy­ru­lik Szmul, a wraz z nim z ja­kiejś kry­jów­ki po­ja­wi­ły się dwie dziew­ki gar­de­ro­bia­ne. Pa­nien­kę uło­żo­no na po­dusz­kach, po­czę­to roz­cie­rać i wodą opry­ski­wać, aż od­zy­ska­ła przy­tom­ność i ze sła­bym okrzy­kiem wy­cią­gnę­ła dło­nie do po­chy­lo­ne­go nad nią ry­ce­rza.

– Pan Ka­zi­mierz! – szep­nę­ła, a uśmiech ra­do­sny opro­mie­nił jej wy­bla­dłą twa­rzycz­kę. – To pan mnie wy­darł tym nie­do­brym lu­dziom, praw­da?

– Bóg cię oca­lił, dziec­ko dro­gie! – od­parł z po­boż­nem prze­ko­na­niem rot­mistrz.

– To pan i ta­tu­sio­wi nie da zro­bić krzyw­dy? Nie da pan, praw­da?

– Włos mu z gło­wy nie spad­nie, pó­kim tu żyw! – za­pew­nił ry­cerz.

– Bóg­że ci za­płać!

I, mó­wiąc te sło­wa, po­chy­li­ła ku nie­mu zło­tą głów­kę i za­nim mógł jej prze­szko­dzić, przy­tknę­ła usta do jego dło­ni.

– Daj­że wać­pan­na po­kój! Co czy­nisz? – ofuk­nął ją skon­fun­do­wa­ny Mi­śnia­kow­ski.

Ale i ona za­wsty­dzi­ła się po­stęp­ku, na któ­re tyle oczu ob­cych pa­trza­ło, wnet pod­nio­sła się z po­sła­nia i, ob­jaw szy za szy­ję pia­stun­kę, zwró­ci­ła się ku drzwiom.

– To już pój­dę, – szep­nę­ła z za­kło­po­ta­niem. – A ta­tu­sia wać­pa­nu osta­wiam i nie będę o nie­go nic się trwo­żyć, nic a nic! Bo wać­pan go obro­nisz!

Ry­cerz jej nie wstrzy­my­wał, po­le­ciw­szy jeno To­do­sce, by wszyst­kie wej­ścia do pa­nień­skiej kom­na­ty za­war­ła do­brze i moc­no za­bez­pie­czy­ła, krom tego jed­ne­go, któ­re wio­dło do sy­pial­ni sta­ro­sty, po­tem zaś za­jął się ra­to­wa­niem ber­nar­dy­na, któ­ry le­żał w ką­cie bez czu­cia i mimo krzą­ta­nia się koło nie­go po­zo­sta­łej w izbie szlach­ty, nie po­wra­cał do sie­bie. I tym ra­zem jed­nak in­ter­wen­cja Szmu­la oka­za­ła się sku­tecz­ną na­wet bez pusz­cza­nia krwi, do cze­go Żyd miał wpraw­dzie wiel­ką ocho­tę, ale dla bra­ku cza­su i na­rzę­dzi mu­siał to odło­żyć i sta­re­go księ­dza otrzeź­wiać, jak pa­nien­kę, roz­cie­ra­niem i wodą. Gdy mnich już zu­peł­nie przy­szedł do sie­bie, przy­ja­cie­le zwró­ci­li się do pana Ka­zi­mie­rza i jęli go je­den po dru­gim brać w ra­mio­na.

– Z nie­ba nam spa­dłeś! – wo­łał De­rę­gie­wicz. – Strach po­my­śleć, coby się sta­ło, gdy­byś spóź­nił się o nie­wie­le pa­cie­rzy. Toż dzie­wecz­ki o mało na ka­wał­ki nie po­rwa­li, cią­gnąc ją każ­dy ku so­bie, a sta­re­go by­li­by za­rą­ba­li ko­na­ją­ce­go, na wiecz­ną hań­bę nam wszyst­kim!

– Bóg ła­skaw – wes­tchnął mło­dy ry­cerz – i póki ży­wo­ta, póty mo­jej wdzięcz­no­ści i mo­dli­twy.

– Skąd­żeś się wziął jed­nak? – za­gad­nął pan Har­ko­siej. – Boć to wiem wpraw­dzie, że Wa­lek do cie­bie śpie­szył, nie nie mógł prze­cież w tak krót­kim cza­sie na­wet do­je­chać do Ho­ro­dysz­cza, tem­ci bar­dziej spro­wa­dzić cię tu­taj.

– Nie Wa­lek mnie też tu spro­wa­dził, choć na­po­tka­łem go tam, gdzie było za­po­wie­dzia­no, że bę­dzie i gdzie mi obec­ność jego znacz­ną od­da­ła usłu­gę, bo bez nie­go nie był­bym w czas tra­fił do tej izby w tem ogrom­nem za­mczy­sku.

– Któż cie­bie więc uprze­dził? Czy może bez uprze­dze­nia przy­by­łeś?

– Prze­czu­cie złe mia­łem, ale pew­nie­bym ostał się w domu po­mi­mo tego, bom nie chciał w spra­wie tej rąk ma­czać, ale ostrze­że­nie otrzy­ma­łem.

– Od ko­góż, na Boga?!

Rot­mistrz po­pa­trzył przez chwi­lę na py­ta­ją­ce­go De­rę­gie­wi­cza, nic nie od­po­wia­da­jąc.

– Kto ostrzegł, to ostrzegł – od­rzekł wresz­cie wy­mi­ja­ją­co. – Nie czas te­raz o tem ga­dać. Może kie­dyś… Ale sa­tis! Po­wiedz­cież wy mi te­raz, ja­ke­ście to mo­gli do­pu­ścić do tego, co się sta­ło? Bo że na za­jaz­dach nie oby­wa się bez roz­gar­dja­szu i war­chol­stwa, o tem wszy­scy wie­my, ale tego, co tu się sta­ło, nie ocze­ki­wa­łem. Wa­lek mó­wił mi po dro­dze, że wasz­mość, pa­nie Bła­że­ju, ob­ra­ny by­łeś przez szlach­tę na wo­dza?

– At, za moje cięż­kie grze­chy! – od­parł, ocią­ga­jąc się i z bar­dzo rzad­ką miną Ja­ro­siń­ski – Co praw­da, wo­lał­bym ko­zac­twu, ba na­wet i świ­niom być ata­ma­nem, niż ta­kim opcjom i swa­wol­ni­kom, któ­rzy od pierw­szej chwi­li ni ko­men­dy, ni per­swa­zji nie chcie­li słu­chać.

i tyl­ko każ­dy w po­je­dyn­kę le­ciał łup brać, nisz­cząc, cze­go nie mógł zra­bo­wać, i wszel­ką roz­pu­stę pło­dząc. So­do­ma, mó­wię, So­do­ma i nic wię­cej!

– So­do­ma to była, con­ce­do, ale któż to So­do­mie tej wi­nien, je­śli nie wasz­mość? – prze­rwał jego żale Har­ko­siej, któ­ry, choć wiel­ce do­bro­dusz­ny z na­tu­ry, nie­łac­no w za­wzię­to­ści fol­go­wał, gdy mu coś raz do­pie­kło do ży­we­go. – Któż to szlach­tę zba­ła­mu­cił i na­rzu­cił się jej na wo­dza?

– Brze­chwa wsz­czął tu­mult, nie ja! – tłu­ma­czył się mały szlach­cic, któ­re­mu ja­koś za­bra­kło ar­gu­men­tów, choć nie­mi za­zwy­czaj sy­pał, jak z rę­ka­wa.

– Brze­chwa wsz­czął tu­mult, ale Brze­chwa nie był­by ni­cze­go do­ko­nał, bo to zwy­kły krzy­kacz i swa­wol­nik, z któ­rym da­li­by­śmy rady – ode­zwał się De­rę­gie­wicz. – Wać­pan co in­ne­go! Brze­chwa jeno krzy­czał, a wać­pan pe­ro­ro­wa­łeś, jako Cy­ce­ro!

– Na gębę to on ry­cerz, – szko­da jeno, że gębą woj­ska nie pro­wa­dzić! – mruk­nął ktoś ze szlach­ty.

– Gęba wy­pa­rzo­na nie lubi z ro­zu­mem ko­mi­ty­wy trzy­mać – do­rzu­cił zgryź­li­wie Har­ko­siej.

Ja­ro­siń­ski na­sro­żył się i chciał już coś od­burk­nąć o po­boż­nem cie­lę­ciu, któ­re­mu wy­ro­sły rogi, nie mógł jed­nak ja­koś kon­cep­tu wy­krztu­sić przez ści­śnię­te gar­dło, wo­lał tedy udać, że nie sły­szy, zwłasz­cza, że pan Bar­tło­miej, czło­wiek do­bre­go ser­ca i ma­łej za­wzię­to­ści, po­śpie­szył mu na po­moc, upo­mi­na­jąc, by za­prze­stać próż­nych re­kry­mi­na­cyj i po­dać so­bie dło­nie do współ­nej ro­bo­ty. A ro­bo­ty było wie­le, bo za­mek był wpraw­dzie w ręku szlach­ty, ale szlach­ta była pi­ja­na i do Bóg wie ja­kich eks­ce­sów skłon­na, a z dol­ne­go dzie­dziń­ca i kruż­gan­ków do­cho­dzi­ły nie­ludz­kie ryki… do­wo­dzą­ce do­brej my­śli pa­nów bra­ci.I.

SŁU­GA GOD­NY PANA.

Tu­ro­boj­scy mie­li losy dość po­dob­ne do tych, któ­re w zmien­nej ich ko­lei prze­by­wał ród Mi­śnia­kow­skich, acz w ostat­nich po­ko­le­niach da­le­ko po­myśl­niej­sze. W koń­cu XV w. byli to moż­ni wła­dy­ko­wie o sze­ro­ko roz­rzu­co­nych wło­ściach, a moc ich i bo­gac­twa ro­sły, do­pó­ki nie­szczę­sna woj­na z ho­ro­dy­ski­mi pa­na­mi nie zmo­gła ich i za strasz­ne­go wo­je­wo­dy Hre­ho­ra nie przy­pro­wa­dzi­ła do że­bra­cze­go kija. Na­to­miast póź­niej znów uśmiech­nę­ła się do nich for­tu­na, od­wra­ca­jąc ob­li­cze swe od ich prze­ciw­ni­ka, ale z mi­nio­nych prze­wro­tów i nie­po­wo­dzeń po­zo­sta­ło na ła­zuń­skich pa­nach zna­mię nie­sta­ło­ści ich lo­sów, i zna­mię to od­bi­ło się i na zam­ku Ła­zuń­skim.

Głów­ne­mu kor­pu­so­wi zam­ko­we­mu nie bra­kło jed­nak oka­za­ło­ści i po­wa­gi. Bu­do­wał go za cza­sów mą­drej kró­lo­wej Bony ja­kiś do­mo­ro­sły ar­chi­tekt, nie na­zbyt wpraw­dzie wpra­wie, ale oczy­wi­ście wło­ską modą; że mu jed­nak wi­docz­nie do­bo­ro­we­go ma­ter­ja­łu i ro­bo­czych rąk nie bra­kło, bu­do­wa nie ustę­po­wa­ła naj­po­waż­niej­szym zam­kom oko­licz­nym. Były więc ogrom­ne kwa­dra­to­we dzie­dziń­ce i ko­lum­ny joń­skie­go sty­lu, i odrzwia zdob­ne buj­na, choć nie­co nie­zgrab­ną ro­ślin­ną or­na­men­ta­cją, i at­ty­ka nad fron­to­nem w ob­ra­mie­niu mno­gich za­krę­tów i fi­gla­sów. Na wspa­nia­ły kruż­ga­nek wio­dły z głów­ne­go dzie­dziń­ca scho­dy ka­mien­ne, sze­ro­kie i praw­dzi­wie pań­skie.

Ale wnę­trze przed­sta­wia­ło się mniej ko­rzyst­nie. Pa­no­wa­ły tu za­duch i ciem­ność, pleśń okry­wa­ła mury… wil­goć są­czy­ła się z nich kro­pla­mi na omszo­ną po­sadz­kę. Przez sze­reg łat pod­sta­ro­ścio­wie Mi­śnia­kow­skich uży­wa­li sal zam­ko­wych jako śpi­chrzy i skła­dów ru­pie­ci, po­tem daw­ni wła­ści­cie­le, po­wró­ciw­szy, przez dłu­gie lata mu­sie­li my­śleć wy­łącz­nie o obro­nie zam­ku przed na­jaz­da­mi swych ad­wer­sa­rzy, nie ma­jąc ani cza­su, ani środ­ków na jego re­stau­ra­cję. Wresz­cie sta­ro­sta ko­ry­sty­szow­ski, jesz­cze jako stol­nik, po­ła­tał nie­co szczer­by, po­zo­sta­wio­ne przez czas i nie­po­myśl­ne kon­junk­tu­ry, ale jako mąż su­ro­wy i wo­jen­ny, a do zbyt­ku nie­na­wy­kły, trosz­czył się jeno o trwa­łość mu­rów, a nie o pięk­no lub wy­go­dę. Mimo re­stau­ra­cji, gmach po­zo­stał taką ru­de­rą, że po wy­pę­dze­niu Mi­śnia­kow­skich z Ho­ro­dysz­cza, po­śpie­szy­li prze­nieść się do ta­mecz­ne­go zam­ku, choć już pod­ów­czas wiel­ce opusz­czo­ne­go, nie­tyl­ko trzej mło­dzi Tu­ro­boj­scy, re­zy­du­ją­cy do­tąd w drew­nia­nych dwo­rach z okrą­gla­ków za dę­bo­wym czę­sto­ko­łem, ale i pan stol­nik, i je­że­li póź­niej wró­cił do Ła­zu­nia, to dla­te­go, że go stam­tąd wy­gna­ły, po­dług jed­nych nuda i tę­sk­no­ta po zgo­nie to­wa­rzysz­ki ży­wo­ta, po­dług dru­gich wła­da­ją­ce zam­kiem du­chy i bie­sy.

W na­roż­ni­ku, prze­ciw­le­głym sy­pial­nej kom­na­cie sta­ro­sty, po ob­szer­nej, ośmio­kąt­nej izbie prze­cha­dzał się wiel­kie­mi kro­ka­mi Szcze­pan Tu­ro­boj­ski. Wzbu­rzo­ny był i bla­dy, a zęby miał tak za­ci­śnię­te, że war­gi mu prze­krzy­wi­ły się kon­wul­syj­nie, na­da­jąc i bez tego już brzyd­kiej twa­rzy ja­kiś wprost sza­tań­ski wy­raz. Pięść miał też ści­śnię­tą i, cho­dząc, pod­no­sił ją w górę od cza­su do cza­su, jak­by nią chciał wy­gra­żać ja­kie­muś nie­wi­dzial­ne­mu wro­go­wi. W ma­łych, zło­śli­wych oczach pło­nął mu gniew, ha­mo­wa­ny wy­sił­kiem woli.

Przed drzwia­mi wy­pro­sto­wa­ny po woj­sko­we­mu stał nie­daw­no jesz­cze za­stęp­ca Ci­szew­skie­go, obec­nie ko­men­dant za­ło­gi, bur­gra­bia i to­tum­fac­ki mło­de­go Tu­ro­boj­skie­go, Gon­dek.

Był to chło­pak wiej­ski, z cho­dacz­ko­wej szlach­ty, wzię­ty do koni dwor­skich w Ła­zu­niu, po­tem po­ży­czo­ny na czas do Pe­re­hiń­ska… gdzie tak umiał stać się po­ży­tecz­nym i nie­zbęd­nym Szcze­pan­ko­wi, że zjed­nał so­bie szyb­ko jego ła­skę i nie­ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie, a po­ste pu­jąc co­raz wy­żej z szcze­bla na szcze­bel, do­stał się na dru­gą god­ność w zam­ku Ła­zuń­skim. Na­rzu­cił go na to sta­no­wi­sko stry­jo­wi pan Szcze­pan, choć sta­ry zży­mał się, a służ­ba sar­ka­ła moc­no na bru­ta­la, któ­ry trzy­mał ją że­la­zną reką i pla­gi sy­pał co­dzień set­ka­mi. Naj­bar­dziej krzy­wił się na swe­go po­moc­ni­ka Ci­szew­ski i był­by go może cią­głe­mi za­bie­ga­mi i kno­wa­nia­mi wy­sa­dził z sio­dła, gdy­by nie wzma­ga­ją­ce się nie­do­łę­stwo sta­ro­sty, któ­ry nie umiał już opie­rać się sil­niej­szej woli bra – tan­ka, choć cza­sa­mi wy­bu­chał prze­ciw nie­mu resz­tą strasz­li­we­go nie­gdyś gnie­wu.

Ale te­raz sta­ro­sta, po­zba­wio­ny wła­dzy i czu­cia, cze­kał na zbli­ża­ją­cą się śmierć, a Ci­szew­ski, cięż­ko ran­ny przy zdo­by­wa­niu zam­ku przez szlach­tę, li­zał się w swej iz­deb­ce na służ­bo­wem skrzy­dle, Gon­dek zaś rzą­dził zam­kiem, nad któ­rym pa­no­wał Szcze­pan.

Był to chłop mło­dy jesz­cze, ogrom­ne­go wzro­stu, i niedź­wie­dziej siły, ob­ro­sły twar­dym, ru­da­wym wło­sem, o twa­rzy po­spo­li­tej i zu­chwa­łej, któ­rej prze­bie­głe­go wy­ra­zu do­da­wa­ły prze­ni­kli­we, bo­kiem nie­co pa­trzą­ce oczy. Ale na zu­chwa­łej twa­rzy ol­brzy­ma ma­lo­wał się te­raz nie­po­kój i oczy jego śle­dzi­ły ukrad­kiem ru­chy i spoj­rze­nia pana, krę­cą­ce­go się po izbie jak ty­grys po klat­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: