Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zakwefiony prorok Korazanu - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakwefiony prorok Korazanu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 237 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KRÓT­KI RYS ŻY­CIA AU­TO­RA

TEGO PO­EMA­TU

MO­GĄ­CY PO­SŁU­ŻYĆ ZA PRZED­MO­WĘ DO MO­JE­GO TŁÓ­MA­CZE­NIA.

(Z wi­do­kiem jego miesz­ka­nia.)

TO­MASZ MO­ORE (czy­taj Mor), prze­zwa­ny Ana­kre­on­tem An­giel­skim, nie dla tego tyl­ko że im prze­tłó­ma­czył pra­ce Te­jań­skie­go ry­mo­twór­cy, ale ra­czej s po­wo­du we­so­łe­go swo­je­go i to­wa­rzy­skie­go tem­pe­ra­men­tu, któ­rym się on w po­ży­ciu z ludź­mi zwy­kle od­zna­czał, a co się i w jego utwo­rach prze­bi­ja; uro­dził się w Du­bli­nie d. 28 Maja 1780. – W trzy­na­stym roku wie­ku swo­je­go, za­czął on już pi­sać do pism Pe­rio­dycz­nych, a mię­dzy in­ne­mi do tak zwa­ne­go Du­bliń­skie­go

Ty­go­dni­ka; An­to­lo­gia; w czter­na­stym na­pi­sał so­net do swo­je­go Na­uczy­cie­la Pana Sa­mu­ela

Wajt (Why­te), któ­ry go w tem­że pi­śmie dru­kiem ogło­sił. – Oprócz wiesz­cze­go ta­len­tu, miał nad­zwy­czaj­ną zdat­ność do mu­zy­ki, a nie­raz i po ama­tor­skich Te­atrach s przy­jem­no­ścią i ta­len­tem gry­wał sztu­ki, w czem, jak on sam po­wia­da, Oj­ciec jego nie­zmier­ne miał upodo­ba­nie. Ro­dzi­ce jego byli Rzym­sko – ka­to­lic­kie­go wy­zna­nia, któ­re w Ir­lan­dii i do dziś dnia prze­wa­ża, a wów­czas nie­sły­cha­nie było od An­gli­ków prze­śla­do­wa­nym; tak że im na­wet nie­wol­no było dzie­ci do szkół pu­blicz­nych po­sy­łać. – Lecz kie­dy w roku 1793 Par­la­ment do­zwo­lił im cho­dzić do Wszech­nic, mło­de­go Mora od­da­no za­raz do ko­le­gium, gdzie się on w krót­ce swo­ją bie­gło­ścią w Ła­ci­nie i Gre­czyź­nie od­zna­czył.

W roku 1799, ma­jąc już łat dzie­więt­na­ście. Mor przy­był z Ir­lan­dii do Lon­dy­nu i za­jął się wy­da­niem swo­je­go tłó­ma­cze­nia Ana­kre­on­ta, za po­mo­cą przed­pła­ci­cie­li.– Tłó­ma­cze­nie to wy­szło w 1800 i ofia­ro­wa­ne zo­sta­ło Księ­ciu na­stęp­cy tro­nu, za co Mor zo­stał jego na­dwor­nym Sa­ty­ry­kiem, a po­źniej oskar­żo­no go o nie­wdzięcz­ność ku temu Księ­ciu – ale Mor wy­raź­nie oświad­cza: że, ca­łem do­bro­dziej­stwem za któ­re każą mu być wdzięcz­nym, były dwa obia­dy któ­re zjadł u Księ­cia i za­pro­sze­nie go na ob­chód 1811 roku z oka­zii zo­sta­nia Re­jen­tem pań­stwa.

W trak­cie kie­dy nasz wieszcz wy­da­wał swo­je dru­gie dzie­ło, nie­co za­ro­zwię­złe, pod ty­tu­łem: Pe­ace po­etycz­ne nie­bosz­czy­ka To­ma­sza Lit­tle (Tlie Po­eti­cal Works of the late Tho­mas Lit­tle), któ­re wy­szło na świat w 1802, z go­dłem Ho­ra­ciu­sza: „Lu­sis­se pu­det” – przy­ja­ciel jego. Hra­bia Mo­ira, któ­ry go i wprzó­dy do dwo­ru wśru­bo­wał, wy­ro­bił mu w tym­że roku rzą­do­wą po­sa­dę w Ber­mu­dzie, do­kąd nasz pi­sarz był wy­je­chał, ale wkrót­ce sprzy­krzyw­szy so­bie po­byt na­tem wy­gna­niu, zle­cił swój obo­wią­zek płat­ne­mu od sie­bie za­stęp­cy, a sam się udał do Sta­nów-Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki, któ­rych usta­wy spo­łecz­ne tyle w nim od­daw­na już wzbu­dza­ły po­dzi­wie­nia.

"W roku 1806; wy­dał on dwa tomy swo­ich Od i Li­stów, któ­re gdy Pan Jef­frey, za­ostro w Edim­bur­skim Prze­glą­dzie skry­ty­ko­wał:–Mor wy­zwał go na po­je­dy­nek, i ten ja­koś szczę­śli­wie się za­koń­czył po­wzię­ciem ści­słej po­mię­dzy dwo­ma prze­ciw­ni­ka­mi przy­jaź­ni. Sko­ro się jed­nak ro­ze­szła po­gło­ska: że. Mor i Jef­frey strze­la­li się pu-ste­mi ła­dun­ka­mi–a Baj­ron unie­śmier­tel­nił tę ba­jecz­kę w swo­jem pi­śmie: "An­giel­scy wiesz­cze i Szkoc­cy Żur­na­li­ści,"–(En­glish Bards and Scotch Re­vie­wers): Mor i Baj­ro­na wy­zwał na pi­sto­le­ty, ale po­je­dy­nek i tą razą, jak wprzó­dy, skoń­czył się tyl­ko: na za­przy­się­że­niu so­bie do­zgon­nej po­mię­dzy tymi dwo­ma naj­szczyt­niej­szy-nii Ry­mo­twór­ca­mi przy­jaź­ni.

Na­stęp­ne dzie­ło Mora było: Ope­ra M. P. czy­li Błę­kit­na poń­czo­cha, w 1811r., a któ­re zu­peł­nie mu się nie uda­ło, i dla tego zo­sta­ło na­wet wy­pusz­czo­nem z ogól­ne­go zbio­ru pism jego.– tym­że roku po­jął on w mał­żeń­stwo Pan­nę Elż­bie­tę Dyke, s kto­rą był naj­szczę­śliw­szym, – Lor­do­wie Lans­dow­ne i Hol­land chęt­nie go wszę­dzie po­mię­dzy ary­sto­kra­ci­ją wpro­wa­dza­li, gdzie jego wła­sne ta­len­ta na­tych­miast mu przy­chyl­ność i przy­jaźń zjed­ny­wać umia­ły.– Oprócz pi­sar­skie­go, wieszcz nasz po­sia­dał tak­że, ja­ke­śmy to juź wy­żej po­wie­dzie­li, nie­po­spo­li­ty dar mu­zy­kal­ny, a s tym ostat­nim, w dzi­siej­szym skła­dzie to­wa­rzystw mod­nych, czło­wiek za­wsze i wszę­dzie jest nie­rów­nie po­żą­dań­szym w sa­lo­nach. – Krót­ko mó­wiąc, Mor, w ca­łym Lon­dy­nie, był du­szą uczt wszyst­kich, i za­baw, i roz­mów; a gdzie go nie było, tam za­wsze cze­goś bra­kło. – Dwaj bra­cia

Shol­to i Reu­ben Per­cy, Be­ne­dyk­ty­ni, któ­rzy wy­da­li tu kil­ka­dzie­siąt to­mów roz­ma­itych dow­cip­nych aneg­dot, mó­wiąc w to­mie XIII o Mo­rze, taką mię­dzy in­ne­mi przy­ta­cza­ją o nim po­wiast­kę:

„No in­di­vi­du­al pre­si­des with more gra­ce at the co­nvi­vial bo­ard; nor is the­re one who­se ab­sen­ce is more lia­ble to be re­gret­ted by his friends. Be­ing on one oc­ca­sion pre­ven­ted from at­ten­ding a ba­nqu­et whe­re he was an expec­ted gu­est, and whe­re, in con­se­qu­en­ce, eve­ry thing se­emed (to use a fa­mi­liar phra­se) out of sorts, a gen­tle­man, in the fe­mur of his di­sap­po­int­ment, exc­la­imed:–„Give us but one Ana­cre­on more, ye gods, wha­te­ver else you deny us!”–(–„Nikt mi­lej nad nie­go nie prze­wod­ni­czy przy spro­szo­nym sto­le; ni­czy­jej też nie­obec­no­ści nig­dy wię­cej nie ża­łu­ją przy­ja­cie­le.– Raz kie­dy on nie mogł przyjść na ucztę gdzie go wszy­scy ocze­ki­wa­li, a stąd w naj więk­szej byli cier­pię­tli­wo­ści, któś z przy­tom­nych nie mo­gąc już dłu­żej wy­trzy­mać, za­wo­łał z nie­cier­pli­wio­ny:–„o! Bo­go­wie! od­mów­cie nam co chce­cie, ale daj­cie nam tyl­ko jed­ne­go Ana­kre­on­ta jesz­cze.” Był-to dość zręcz­ny z jego stro­ny ka­lam­bur – wy­raz al­bo­wiem MORE, zna­czy wię­cej, aże się tak samo wy­ma­wia jak i na­zwi­sko na­sze­go wiesz­cza (Mo­ore) lubo się in­a­czej pi­sze – każ­dy sły­sząc jego sło­wa; „give us one Ana­cre­on more!”

– zro­zu­miał ła­two że rzecz szła tyl­ko o jed­ne­go Mora, (jak gdy­by mó­wio­no: "0NE Ana­cre­on Mo­ore"), gdyż jego wszę­dzie na­zy­wa­no Ana­kre­on­tem. Przy­to­czy­łem tę aneg­dot­kę dla tego: aże­by tem ła­twiej prze­ko­nać czy­tel­ni­ków mo­ich, że na­zwi­sko na­sze­go wiesz­cza po­win­no się czy­tać Mor a nie MuR, jak go nie­któ­rzy cu­dzo­ziem­cy prze­zwa­li, a to dla tego: że im się zda­wa­ło że dwa 00 an­giel­skie za­wsze się czy­ta jak u, co wła­śnie nie jest re­gu­łą ogól­ną|.

W roku 1813, wieszcz nasz prze­niósł się zu­peł­nie na miesz­ka­nie na wieś, i tam w ma­łej od­osob­nio­nej chat­ce, May­field Cot­ta­ge zwa­nej, nie­da­le­ko Ash­bo­ur­ne, w Der­by­shi­re, roz­po­czął swo­ją pa­trio­tycz­ną i szla­chet­ną pra­cę do­bie­ra­jąc nowe sło­wa do na­ro­do­wej na­gędź­by Ir-land­skiej, a tym spo­so­bem stwo­rzył naj­zna­ko­mit­szy na ca­łej kuli ziem­skiej płód Li­rycz­ny, pod ty­tu­łem: Me­lo­dye Ir­land­skie (Irish Me­lo­dies.)– W Ash­bo­ur­ne, na­pi­sał swo­je: Prze­ję­te Li­sty i Śpie­wy świę­te; a oraz za­czął swój Ro­mans Wschod­ni zwa­ny; Lal­la-Ruk, któ­re­go część da­li­śmy juź na­szym czy­tel­ni­kom po­znać w prze­kła­dzie ma­łe­go po­ema­tu, umiesz­czo­ne­go w pierw­szym zwią­zie ni­niej­szej na­szej pra­cy; a dziś tu po­da­je­my dru­gi, nie­rów­nie dłuż­szy, nim czas i Nie­ba do­zwo­lą nam prze­ło­żyć wszyst­ko na pol­skie i wy­stą­pić s ca­łym tym ro­man­sem; ja­ke­śmy to w przed­mo­wie do po­ema­tu Raj i Pery oświad­czy­li i druk już ta­ko­we­go roz­po­czę­li.

Kil­ku przy­ja­ciół na­szych ra­dzi­ło nam ogło­sić na to pre­nu­me­ra­tę, w celu za­ku­pie­nia po­trzeb­nych ry­cin, ale my, nie bar­dzo do tego skwa­pli­wi, zo­sta­wia­my to zu­peł­nie do­brym chę­ciom pu­blicz­no­ści; tem bar­dziej że cena ozdob­ne­go tomu nie może być mniej­szą nad 40 Zło­tych, a w Pol­sce nie lada oby­wa­tel wyda ła­two parę du­ka­tów na książ­kę. – Każ­de­go jed­nak chcą­ce­go być umiesz­czo­nym na li­ście przed­pła­ci­cie­li, naj­chęt­niej do już za­czę­te­go re­je­stru wcią­gnie­my. – A te­raz do­koń­czym tyl­ko rys ży­cia na­sze­go Po­ety, ży­cząc wszyst­kim pi­sa­rzom na­szym tak hoj­ne­go wy­nad­gro­dze­nia za ich pra­ce, ja­kie spo­tka­ło Mora za ten jego Ro­mans. – Pan Per­ry, przy­ja­ciel au­to­ra, sprze­dał w imie­niu jego ten utwór na wła­sność wy­daw­cy Long­ma­no­wi, któ­ry i dziś jest jego wła­ści­cie­lem, za sum­mę 3,000 fun­tów szter­lin­gów, a ra­czej gwi­nei (126,000 ZŁ pol­skicch.) – Pu­blicz­ność przy­ję­ła tę pra­cę z uwiel­bie­niem. – Ci co kie­dyś po­dró­żo­wa­li na Wscho­dzie, i wszy­scy ucze­ni ta­mecz­ni, od­da­li świa­dec­two do­kład­no­ści jego opi­sów. Prze­tłu­ma­czo­ne na ję­zyk Per­ski, po­ema to sta­ło się ulu­bio­nem pi­smem i dla sa­mycb­że miesz­kań­ców ca­łe­go Wscho­du. –

Po­czem, zwie­dziw­szy Pa­ryż, za­le­d­wo Mor prze­niósł się był na miesz­ka­nie w są­siedz­two swo­je­go przy­ja­cie­la i opie­ku­na Lor­da Lans­dow­ne, do Slo­per­ton Cot­ta­ge, przy Bo­wo­od; kie­dy go do­szła smut­na wia­do­mość, że jego peł­no­moc­nik i za­stęp­ca w Ber­mu­dzie, za­dłu­żył go tara na

8,000 fun­tów-szter­lin­gów, czy­li 240,000 Zł… pol­skich; któ­rą-to sumę ka­za­no mu na­tych­miast za­pła­cić, je­że­li chce unik­nąć kosz­tów i pro­ce­su, – Była to wła­śnie dla na­sze­go wiesz­cza naj­uro­czyst­sza może chwi­la w jego ży­ciu; do­znał on od wie­lu w tym swo­im nie­spo­dzia­nym kło­po­cie praw­dzi­wej przy­jaź­ni – każ­dy z nich śpie­szył przy­słu­żyć mu się pie­nięż­nem wspar­ciem, ale on ufny w po­tę­gę swo­je­go je­niu­szu, pió­ru tyl­ko wła­sne­mu chciał być obó­wią­za­nym i wła­snym za swo­je pra­ce do­cho­dom, – Żeby jed­nak, tym­cza­sem, być zu­peł­nie wol­nym od prze­śla­dów­ców – ura­dzo­no mu: opu­ścić An­glią, i Mor udał się z Lor­dem Ja­nem Rus­sell do Pa­ry­ża, a stam­tąd s Pa­nem Sim­plon do Włoch, gdzie od­wie­dził swo­je­go przy­ja­cie­la Baj­ro­na, miesz­ka­ją­ce­go na­ów­czas w We­ne­cii, –

Wró­ciw­szy s tej po­dró­ży. Mor osiadł był w Pa­ry­żu i tam zo­sta­wał aż do roku 1822, nim jego wy­daw­cy, bra­cia Long­ma­nó­wie, nie do­nie­śli mu, że już się w jego imie­niu sta­nów­czo i osta­tecz­nie z jego Kre­dy­to­ra­mi uło­ży­li – i że on swo­bod­nie i bez­piecz­nie może pów­ró­cić do An­glii. – W Pa­ry­żu na­pi­sał on kil­ka dzieł no – wych, a mię­dzy in­ne­mi ostat­nie swo­je dzie­ło po­etycz­ne pod ty­tu­łem: Mi­zgi Anio­łów (the Lo­ves of the An­gels) któ­re­go sam ty­tuł już, nie wspo­mi­na­jąc in­nych jego za­let, na­da­je mi sil­ną chęt­kę prze­ło­że­nia go na Pol­skie, cze­go przy po­mo­cy Naj­wyż­sze­go może też kie­dyś i do­ko­nam.

Od­tąd Mor, od­da­ny cał­kiem pro­zie, jak Skot i So­uthey, do­wiódł nie­za­wod­nie, co wpraw­ne pió­ro może nie­krę­po­wa­ne mia­rą ani ry­ma­mi, w swo­ich Pa­mięt­ni­kach Ka­pi­ta­na Rok, i w Po­dró­żach Ir­land­skie­go Je­go­mo­ści po­szu­ku­ją­ce­go Re­li­gii. – Sła­wa jed­nak jego, jako pro­za­ika, uro­sła do­pie­ro z na­pi­sa­niem Ży­cia SZE­RY­DA­NA, któ­re on wy­dał w 1825 roku.– Po­czem na­pi­sał Epi­ku­rej­czy­ka i Ży­cie Lor­da Baj­ro­na; za to ostat­nie, skła­da­ją­ce się z dwóch to­mów, wy­daw­ca Mur­ray dał mu 2,000 Gwi­nei.

W roku 1835. rząd na przed­sta­wie­nie Mi­ni­strow, (Wchi­gów), przy­znał mu do­ży­wo­cie rocz­nej pen­sii 300 fun­tów-szter­lin­gów; i od­tąd pu – do­bno nic już nasz au­tor nie pi­sał, – Pod sta­rość utra­cił pa­mięć i zu­peł­nie zdzie­ci­niał. – Umarł już za mo­ich tu cza­sów, bo w roku 1852, w tym wła­śnie za­kre­sie kie­dy wy­cho­dzi­ło moje tłu­ma­cze­nie Po­ema­tu Raj i Pery, – Po jego śmier­ci, Lord Rus­sell, przy­ja­ciel i wy­ko­naw­ca te­sta­men­tu nie­bosz­czy­ka, wy­dał w kil­ku to­mach jego pa­mięt­ni­ki i Li­sty, czy­li Ko­re­spon­den­cye;

a ciż sami Long­ma­no­wie, co wprzó­dy mu 3.000 gwi­nei za Lal­lę-Ruk dali, na­by­li i tę ostat­nią pra­cę za row­nież ba­jecz­ną sum­mę, któ­rą się zo­bo­wią­za­li Lor­do­wi Rus­sell wy­pła­cić i wy­pła­cą–

W bied­nej Pol­sce na­szej, toby się do cu­dów świa­ta po­li­czyć dało, a tu tak ot jest zwy­czaj­ne, że na­wet naj­mniej­szej na się nie zwra­ca uwa­gi.

W chwi­li, kie­dy się te pa­mięt­ni­ki już wy­da­wać za­czy­na­ły, Li­te­rat nasz Puł­kow­nik Szyr­ma, umie­ścił był w Dzien­ni­ku De­von­port­skim ar­ty­kuł, w któ­rym do­wo­dził że Mor był wiel­kim wiel­bi­cie­lem Po­la­ków, że na­wet na­le­żał do To­wa­rzy­stwa Li­te­rac­kie­go Przy­ja­ciół Pol­ski, gdzie daw­niej Puł­kow­nik Szyr­ma był Se­kre­ta­rzem; i że za­wsze przed tym­że Puł­kow­ni­kiem wy­nu­rzał tam chęć oglą­da­nia prac swo­ich prze­ło­żo­nych na pol­skie, coby mu wiel­ką spra­wi­ło przy­jem­ność. – Przy tej zręcz­no­ści Puł­kow­nik wspo­mniał też był i o moim prze­kła­dzie, jako też o tłó­ma­cze­niu Sta­ni­sła­wa Ko­zmia­na.

Nie­mia­łem jesz­cze do­tąd cza­su, ani zręcz­no­ści, czy­tać tych świe­żo-wy­da­nych Pa­mięt­ni­ków, gdzie nie­za­wod­nie mnó­stwo być musi nie­zna­nych nam jesz­cze szcze­gó­łów z ży­cia na­sze­go wiesz­cza; a więc s pew­no­ścią po­wie­dzieć nie mogę, czy tam Lord Rus­sell wspo­mi­na co, czy też nie, o pol­skich prze­kła­dach Ro­man­su Lal­li-Ruk, – To tyl­ko wiem do­brze, że w War­sza­wie było to już daw­niej od­da­ne pro­zą pol­ską przez Wan­dę Ma­łec­ką, a i Ody­niec po­dob­no coś wier­szem z Mora prze­kła­dał, –

Pi­sa­łem w Tot­ten­ham. 1854 r.

I.

W Per­s­sii, w tak na­zwa­nej tam Słoń­ca-Kra­inie,
Gdzie przed jego za­bły­skiem noc naj­wcze­śniej gi­nie,
I gdzie, jego pro­mie­ni naj­piesz­czeń­szych dzie­ci,
Tłum kwiat­kow, i owo­cow, w tylu stru­gach świe­ci;
A gdzie, nad wszyst­kie stru­gi hoj­niej uro­dzi­wa,
Mur­ga, Meru 2 pa­ła­ce i gaje ob­my­wa;–
Siadł na tro­nie, na któ­ry wier­nych mi­lio­ny
Śle­po go po­dźwi­gnę­ły, ich wódz ulu­bio­ny.
Wiel­ki sam Mo­kan Pro­rok. – Nad jego ob­li­cze,
Zwi­sło sre­brzy­ste we­lum ja­kieś ta­jem­ni­cze,

ZA­KWE­FIO­NY PRO­ROK KO­RA­ZA­NU, po­emat.

Któ­rem póty przy­sła­niać ma swój wzrok uro­czy,
Aż po­zna że go zmo­gą znieść śmier­tel­ne oczy,
Mniej al­bo­wiem lśnią­ce­mi te pro­mie­nie były,
Co Mus­sy w owczas, mo­wią, spoj­rze­nie zdo­bi­ły
Gdy s Sy­nai scho­dzi­ła star­ca drżą­ca noga,
A cały ja­śniał swe­go przy­tom­no­ścią Boga!

Z obu stron stoi but­nie stra­ia zna­mie­ni­ta,
Wia­ra w ser­cu, a w ręku broń s po­chew do­by­ta;
Dziel­na mło­dzież, co wie­rzy i do­wieśdź go­to­wa:
Że, miecz wia­rę wy­mow­niej wspi­ćra niź­li sło­wa;
A ta­każ ich gor­li­wość, że żad­ne­go nie­ma:
Coby na roz­kaz Wo­dza, z zwar­te­mi oczy­ma,
Naj­chęt­niej­by zań swo­jej pier­si nie nad­sta­wił,
I ko­na­jąc, roz­ka­zom tym nie bło­go­sła­wił!
Na wzgar­dę Ka­li­fo­wym bar­wom czar­nej nocy,
Ich strój i heł­my bia­łe jak śnie­gi Pół­no­cy;
Bro­nie zaś roz­ma­ite;–jed­ni mają s trzci­ny:
Lek­kie, dłu­gie dzi­ry­dy Ki­taj­skiej kra­iny;
Inni łuki z ba­wo­lich ro­gów,– do koł­cza­nu,
Strza­ły z zdziebł co gdzieś kwi­tły po rze­kach Ira­nu.
Ci znow inni, na woj­ny bój wię­cej za­żar­ty,
Dźwi­ga wiel­kie ma­czu­gi, cięż­kie ha­le­bar­ty;.

A wszy­scy, sko­ro słoń­ca pro­mień na nie zle­ci,
I na heł­mach im mlecz­ne kity ich oświe­ci:
Błysz­czą jak gaj s czy­na­rów, na któ­re­go gło­wy.
Czu­ba­te, zima śron swój syp­nę­ła pu­cho­wy.

Znad por­fi­rów, na ja­kich wsparł się za­wie­szo­ny
Zło­ty Ha­re­mu su­fit, rzeź­ba­mi upstrzo­ny;
Spod je­dwab­nych fi­ra­nek, jak z za chmur je­sie­ni,
Nie­spo­dzie­wa­ny wią­zek ja­skra­wych pro­mie­ni:
Tam, owdzie, bły­sną, oczy dzie­wi­cze s kruż­gan­ku,
I przy­świe­cą tej pom­pie jak gwiaz­dy w po­ran­ku.
Bluź­nił­by ten, coby chciał wmo­wić nam, że trze­ba
Wie­rzyc że tam Anio­łów zgro­ma­dzi­ły Nie­ba;
Albo też, że mi­ło­ści wła­dza, tak sze­ro­ka,
Może tam w swo­je pęta wi­kle i Pro­ro­ka?
Nie! to tyl­ko mno­żą­ce ro­dzaj ludz­ki córy,
Do Ede­nu ogro­dów wy­pi­sa­ne z góry;
(A tak pięk­ne i miłe, że gdy Raj osię­dą:
Też same oczy, usta, i w Raju mieć będą,)
Co dla tego je­dy­nie żyć mają z Nie­bia­ny,
By tam każ­dy w ro­sko­sze opły­wał wy­bra­ny.
Jak­że dziel­nie nasz Pro­rok za­rzą­dził tą rze­czą!

Wszyst­kie rasy co tyl­ko są pod słoń­ca pie­czą,

Od tych co przed źró­dła­mi Brah­my przy­klę­ka­ją,
Do nimf co po Je­me­nu pa­gór­kach miesz­ka­ją;
Od sar­nich źre­nic, w Per­skiem co to błysz­cza oku,
Do wąz­kie­go Chin na-wpół-przy­mknio­ne­go wzro­ku:
Gru­zi­nek buj­na świe­żość, Azab­ki ocho­cze,
I pięk­nych wysp Za­cho­du zło­ta­we war­ko­cze.
Wszyst­ko się tam zna­la­zło;–każ­dy kraj w za­da­tek,
K' utwo­rze­niu tej bo­skiej szkół­ki, dał swój kwia­tek! –

Lecz skąd ta pom­pa dzi­siaj? skąd te zbroj­ne szy­ki?
Ja­kiż Dy­wa­nu try­umf wy­wo­łał okrzy­ki?
Sku­pił tu­taj ten na­tłók róż­no-za­wo­jo­wy,
I przed kwe­fem Pro­ro­ka po­chy­lił ich gło­wy;
Jak tu­li­pa­now zwo­je, róż­ne bar­wą, kształ­tem:
Gną się gdy wiatr z Za­cho­du za­we­stch­nie ry­czał­tem?!
Ta­jem­ni­czyż-to ob­rzęd na wia­ry po­par­cie,
Uzna­nież-to krwi pra­wej i bo­skiej otwar­cie,
Czy zmał­pie­nie władz Boga, w swej wła­snej oso­bie,
Za­my­ślił dum­ny Pro­rok ob­cho­dzić w tej do­bie?
o! nie! inne dziś świę­to, choć nie mniej­szej dumy,–
Wi­dzisz tego mło­dzień­ca, co prze­dzie­ra tłu­my?…
Srebr­ny łuk w jego ręku, pas zło­to wy­szy­wa,
Bu­char­ska s fu­trem czap­ka gło­wę mu przy­kry­wa.

A tak pysz­ny po­sta­cią, a tak pięk­ny z oczu:
Jak dzi­ka woj­ny gwiaz­da na nie­bios prze­zro­czu;
To mło­dy pro­ze­li­ta, – wy­ścigł wszyst­kie hor­dy:
Mniej gor­li­we ich ser­ca! mniej wpraw­ne ich kor­dy;–
Przy­cho­dzi pe­łen ra­zem i męz­twa i wia­ry,
Uczcić Wo­dza-Pro­ro­ka, i wejść pod sztan­da­ry.

Choć mało lat on li­czy, jed­nak na Za­cho­dzie,
Któż-to nie wić o chlub­nym Azy­ma za­wo­dzie? –
Nim męz­kość przy­czer­ni­ła jego lica pu­chy.
Zwy­cię­żo­ny na bo­jach, uję­ty w łań­cu­chy,
Za Olim­pu gó­ra­mi u Gre­kow wię­zio­ny.
Dłu­go, dłu­go on cier­piał nim wró­cił w swe stro­ny;–
A ktuż­by mógł, choć w wię­zach, dep­tać świę­te bło­nie
Sław­nej Gre­ków oj­czy­zny, a nie czuć w swem ło­nie:
Jak duch tam źar­ko ro­śnie? któż, s ser­cem i okiem,
Mógł być gdzie była wol­ność, iść jej stóp utło­kiem:
A nie wi­dzieć, nie uznać, wśród do­wo­dow mnó­stwa.
Jej nie­za­prze­czo­ne­go, ko­niecz­ne­go Bó­stwa,
Nie czuć w po­wie­trzu tchnie­nia, co szep­ce do ucha;
„Schyl ko­la­no! tu była sie­dzi­ba jej du­cha?!…”
Nie jemu to za­rzu­cim,– wiel­kie jego ser­ce,
Nie mo­gło nic świę­te­go ste­rać w po­nie­wier­ce;

Był bo­wiem z nie­go ry­cerz za­pa­lo­ny, mło­dy;

Sko­ro więc wró­cił w dro­gie oj­czy­ste za­gro­dy;

Dłu­go śnił o tych pla­nach co mło­dzi mie­wa­ją;

Któ­re­mi lu­dzi lep­sząc, z Bogi je row­na­ją;

Myl­ne pla­ny, nie­ste­ty! Wi­do­kre­su cuda:

Nie­bo z zie­mią się łą­czy, wi­dzisz,– a to?–złu­da!

A jak fy­iko za­sły­szał że gdzieś męż­ne ra­mie

Pod­nie­sio­no w obro­nie lu­dow, uj­rzał zna­mie

Roz­wi­nię­te na zbroj­nycch Mo­ka­na sił cze­le,

Z na­pi­sem: Wol­ność Świa­tu,"–już nie my­ślał wie­le;

Od razu tego ha­sła, co ser­ca po­ru­sza,

I ręka usłuc­cha­ła,i ro­zum, i du­sza;

Pod wia­ry-bo sztan­da­rem i klin­ga bu­ła­ta,

Ma dwa ostrza: dla tego i przy­szłe­go świa­ta!

Nig­dy też wię­cej wie­rze nikt nie ufał śle­po;

Nikt po­kor­niej nie ukląkł przed tą srebr­ną kre­pą,

Co twarz Pro­ro­ka kry­ła – unie­sie­niec wie­rzył,

Ze Bóg, by swo­ją wolę na zie­mi roz­sze­rzył,

Skar­cił zbrod­nie i ucisk, a wy­wyż­szył cno­tę.

Przy­sła­niał nią anio­ła, prze­czy­stą isto­tę:

Co świat z wię­zow wy­ba­wić, prze­isto­czyć cały,

I wró­cić go ma zno­wu do uprzed­niej chwa­ły!

Sko­ro więc Azym ukląkł, cały tłum ten spstrzo­ny
Ze wszech ziem po­ścią­ga­ny, kląkł i bil po­kło­ny,
A gło­śny okrzyk: "AŁŁA!" obie­gi wszyst­kie stro­ny;

Gdy tym­cza­sem w po­wie­trzu, pod po­zło­tą, słoń­ca,
Po­nad gło­wą Pro­ro­ka, chwia­ło się bez koń­ca
Ty­sią­ce bia­łych zna­mion, jak skrzy­dła tych pta­kow,
Co So­li­ma­na chło­dzą, wśród po­wietrz­nych śla­kow,
I Mo­kan tak się ozwał: – "Obcy nam mło­dzień­cze,
Słu­chaj pil­nie coc po­wiem, nim hełm twój uwień­czę;
Choć w no­wej po­chwie te­raz two­ja du­sza miesz­ka.
Nie zni­kła z oczu mo­ich jej pło­mien­na ścież­ka,
Wi­dzę ja to: jak, kie­dy, i przez ja­kie zmia­ny,
A przez jej prze­mien­ne­go bytu wszyst­kie sta­ny,
Jak w ognio­wej za­ba­wie, co w nią gra­ją dzie­ci,
Za­ze­gnię­ty siar­ni­czek z rąk do rąk im leci, –
Tak z ramy w nową ramę, od wie­kow tak wie­lu,
Du­sza twa prze­cho­dzi­ła, nim do­szła do celu!

Nie sądź znów, że to tyl­ko Du­chy po­spo­li­te.
Ciem­nym ogniem ogrza­ne, pod zie­mią ukry­te.

Tę dro­gę od­by­wa­ją; – i mię­dzy Bo­skie­mi,
Są isto­ty co nie­raz błysz­czą tu na zie­mi.
Ta­kim był ro­dzaj du­cha co w Ada­mie miesz­kał;
Nie­ba przed nim uklę­kły, choć dum­niś omiesz­kał:
Taki Duch wy­ro­bio­ny ja­śniał w Mus­sy oku;
Nie­raz się znow ob­ja­wiał nie w jed­nym Pro­ro­ku;
W Is­sie się nam uka­zał, w Ma­ho­me­cie pło­nął;
Póź­niej pły­nął jak rze­ka, jak wiatr da­lej wio­nął,
Jak wez­bra­ny wo­do­spad, nie­zna­ją­cy tamy,
Leci s prze­pa­ści w prze­paść, że zła­mow na zła­my,
Aż znaj­dzie mil­szą stre­fę, gdzie czyst­szy wi­docz­nie,
W jed­no ja­sne je­zio­ro zle­je się i spo­cznie.
Otoż ten Duch, co tak się od mę­tow od­dzie­lił, tstał się Wiel­kim, Świę­tym, we mnie się ze­strze­lił!…"
Zno­wu, przez wszyst­kie hor­dy s koń­cem ta­kiej mowy,
Ty­sią­ce gło­sów wrza­sło, a po­wy­żej gło­wy:
Pry­snę­ły mie­cze w Nie­bo; w roz­war­te zna­mio­na
Dmuch­nął swa­wo­lą wie­trzyk, a tam gdzie za­sło­na
Lek­kich Per­skich ko­bier­cow Ha­rem na-wpół kry­je,
Sto szarf na­szy­tych zło­tem wy­cią­gnę­ło szy­je,
Sto rąk je ko­ły­sa­ło, na ich sztucz­nym wie­trze.
Naj­słod­sze Wscho­du wo­nie wzle­cia­ły w po­wie­trze;

Tez same, co miesz­kan­ki Nie­bie­skie­go Księ­stwa,
Hu­ry­ski, sie­ją, w po­lach tam bło­go­sła­wień­stwa.
Piesz­cząc w swo­ich ga­ikach dziel­nych sy­now męz­twa.

Wódz da­lej:–„Wiel­kie praw­dy! lecz trza nam wy­wcza­sów,
Święt­sze­go przy­natch­nie­nia, spo­koj­niej­szych cza­sów,
Niż zie­mia nam dziś daje; – ostrze na­szej sta­li,
Musi dłu­go pra­co­wać, nim cie­mięż­ców zwa­li,
Skru­szy Ludz­ko­ści wię­zy, po­nisz­czy wię­zie­nia,
A Praw­da na świat przy­śle swe Po­ko­ju tchnie­nia!….
Lecz wten­czas, bo­scy męże, wten­czas kie­dy runą
Prze­dzia­ły państw i tro­ny, przed mych zna­mion łuną;
Gdy u na­szych stóp zło­żą: i ów wy­zwo­lo­ny,
Skru­szo­ne swe kaj­da­ny, i ty­ran ko­ro­ny,
Ksiądz swe księ­gi, zwy­cięz­ca swe lau­ro­we wień­ce,
Wo­wczas-to, tyl­ko wo­wczas, dziel­ni me ra­ło­dzień­cet
Praw­da dmuch­nie po­de­chem szczę­śliw­sze­go ży­cia,
Co zmie­cie z zie­mi wszyst­kie czar­ne nad­uży­cia; –
Wten­czas, rzą­dy Ro­zu­mu za­czną się na zie­mi,
Isto­ty od­młod­nie­ją, sta­ną się lep­sze­mi,
Czło­wiek bły­śnie jak gwiaz­da, w no­wej świa­ta wio­śnie,
Bę­dzie prze­czy­sty, świę­ty! – aż mi ser­ce ro­śnie!

VVten­czas-to, i wasz Pro­rok, na znak Bo­skiej ia­ski,
Zrzu­ci z brwi tę za­sło­nę, co skry­wa jój bla­ski,
A roz­we­se­lo­na zie­mia, od koń­ca do koń­ca,
Nie bę­dzie za­zdro­ści­ła już pro­mie­niom słoń­ca!

Co do was, Wo­jow­ni­ku, wi­tam cię! –masz jesz­cze
Wie­lu rze­czy się uczyć, nim cię tu po­miesz­czę,
Nim me pió­ra ci zwi­sną po­nad brwia­mi obu; –
Lecz po­mnij, kto raz moim, moim jest do gro­bu!"

Na­tem się ob­rzęd skoń­czył, – tłum się po­roz­cho­dził-
Choć dłu­go im ten, dłu­go, dźwięk po my­ślach bro­dził.
Co, jak gdy­by głos AŁŁY, pro­sto w ser­ca go­dził!

Mło­dzież za­do­wo­lo­na że bły­sły jej kity,
Ze wi­dzia­ła tron świet­ny, dziew­cząt wzrok wpół-skry­ty;
A sta­rzy wo­jow­ni­cy, za­si­wia­li w boju,
Gwa­rzą o przy­szłych rzą­dach Praw­dy i Po­ko­ju;
Rze­sza zaś bia­ło­gło­wa od­da­ła­by oczy,
Gdy­by, choć raz, brwi owej uj­rzeć blask uro­czył

Była tam wszak­że jed­na, w tem gro­nie wy­bra­nek.
Co się za­ru­mie­ni­ła precz w cie­niu fi­ra­nek;
Jed­na, dla któ­rej cała dnia tego wy­sta­wa.
Była jak szty­let w ser­cu, jak w ło­nie śmierć krwa­wa; –
Wi­dzia­ły­ście jej prze­strach, sio­strzy­ce zdu­mio­ne,
Jej żal, roz­pacz, od­kie­dy spój­rza­ła w tę stro­nę,
Gdzie owe­go mło­dzień­ca po­stać jej tak zna­na,
Tuz przed tro­nem Pro­ro­ka pa­dła na ko­la­na.

O! Ze­li­ko! gdzież cza­sy, gdy jego spoj­rze­nia,
Tak słod­kie ser­cu twe­mu przy­czy­nia­ły drże­nia?
Gdy wi­dzieć go lub sły­szeć, w jego at­mos­fe­rze
Żyć i umrzeć, twe co­dzień szu­ka­ły pa­cie­rze!
Gdy wko­ło nie­go wi­siał ten czar nie­po­ję­ty,
Co prze­mie­niał czyn jego każ­dy, w wiel­ki, świę­ty.
Dni szczę­śli­we! w któ­rych on gdy tknął je znie­nac­ka.
Uświę­cał wszyst­kie two­je gry, kwiat­ki i cac­ka;
Tyś go póty śle­dzi­ła by­strym wzro­kiem swo­im.
Aż wzrok i ruch ko­chan­ka do­row­na­łaś two­im,–
Głos jego s twym się zże­nił; wy­raz twe­go lica.
Tym sa­mym bły­snął wdzię­kiem, któ­rym on za­chwy­ca;
Dwa­kroć wdzięcz­niej, jak w echu, któ­re gdy od­strze­li
Na­gędź­bę, ta, zwtó­rzo­na, w dwój­sób nas we­se­li!

Te­raz zaś on przy­cho­dzi świet­niej­szy niż kie­dy, –
Nie­ste­ty! już nie dla Cię; – On dziś wśród twej bie­dy.
Jak wid­mo s poza świa­ta, któ­re nie­raz pło­szy
Du­szę prze­stęp­ną sna­mi stra­co­nej ro­sko­szy;
Co ot! juz za­po­mnia­ne, zno­wu tu się krę­ci:
By drę­czyć nie­ustan­nie wzrok two­jej pa­mię­ci; –
Smut­ne sny! rzekł­byś to duch mło­dzień­cze­go wie­ku.
Mi­nio­ne­go: raz jesz­cze bu­dzi się w czło­wie­ku,
I iskrząc na­szej prze­szłej nie­win­no­ści zna­kiem,
Na nowo nas ob­wo­dzi ubie­głych lat śla­kiem:
Spo­kój nasz i na­dzie­je wy­śmie­wa­jąc sro­dze,
Wy­ty­ka ich pro­mie­nie po­tra­co­ne w dro­dze!

Nie­gdyś szczę­śli­wa para! – w Bo­ka­ry za­kąt­ku,
Któż nie­sły­szał tam o ich mi­ło­ści po­cząt­ku?
Uro­dze­ni wpo­bli­żu tej od­wiecz­nej rze­ki,
Co s Czar­nych-Gór swój by­stro to­cząc pęd da­le­ki,
Tuli do swe­go łona, mi­ja­jąc rów­ni­ny.
Wzbo­ga­co­ne stru­my­ki w Bu­char­skie ru­bi­ny,
I gdy głę­bie Ka­spij­skie część jej wód za­bio­rą,
Wpa­da wre­ście i wsią­ka gdzieś w Orle-Je­zio­ro; –
Kwiat­ki nad jej brze­ga­mi tam po­za­wie­sza­ne.
Nie tyle były hoże, nie tyle ru­mia­ne,

Nie tak mile w krzysz­ta­le jej gra­ły wśród ran­ka,
Jak wdzięk na­szej dzie­wi­cy, jak wzrok jej ko­chan­ka,
I ta ich pierw­sza mi­łość, i ten ich wiek mło­dy,
Tak wier­nie od­pędz­la­no we źwier­cie­dle wody!
Woj­na sny ich prze­rwa­ła – on w da­le­kie stro­ny,
Od jej ócz ulu­bio­nych od­biec był zmu­szo­ny:
By się złą­czyć s Per­skie­mi hu­fey, i wśród Tra­ków,
Za­mie­nić lubą ci­szę na zgiełk ich or­sza­ków.
Na twar­dy w polu na­miot, na mor­der­cze wrza­wy;
Za Ze­li­ki spoj­rze­nia, Grec­ki ogień krwa­wy,
W miej­scu mi­ło­snych piesz­czot, co tak poją du­szę,
Mieć tyl­ko Bi­zan­tyń­skie wię­zy i ka­tu­sze.

Ta, mie­siąc po mie­sią­cu, w wdo­wich łzach bez koń­ca,
Prze­ży­ła już let­nie­go dwa obie­gi słoń­ca –
Lecz mało nas i let­nie słoń­ce roz­we­se­la,
Gdy się go z ulu­bio­nym wca­le nie po­dzie­la!
Czas od cza­su zło­wro­gie bie­gły do niej wie­ści,
(Jak ow głos, co nad ło­żem śmier­tel­nej bo­le­ści,
W samą go­dzi­nę zgo­nu, gdy ko­na­lec drzy­mie,
Za­gro­bo­wym ję­zy­kiem woła go na imie;)
Aż w koń­cu i w jej du­szy syk­nę­ły, jak żmi­je,
Owe roz­pa­czy sło­wa: "Już Azvm nie żyje!" –

Cięż­koż bo­le­je ser­ce, gdy kogo los sro­gi,
Pierw­szy raz w ży­ciu, po­pchnie na sa­mot­ne dro­gi
Po tym sze­ro­kim świe­cie, ze­rwaw­szy nić całą,
Dla któ­rej żyć lu­bi­ło, lub się umrzeć bało; –
Głu­che, nie­me, jak lut­nia co nig­dy nie brzę­kła,
Od chwi­li kie­dy na nićj głow­na stru­na pę­kła!

Bied­ne dziew­cze! tak wiel­kim był jej żal w swym skut­ku:
Że, ro­zum na­wet do­znał był wpły­wu jej smut­ku;
A choć, od daw­na, zno­wu, sil­na jej przy­ro­da
Prze­zwy­cię­ży­ła bo­leść; wró­ci­ła uro­da,
I zdro­wie; jed­nak ro­zum, co się raz za­kłó­cił,
Nig­dy już do uprzed­niej dziel­no­ści nie wró­cił.
Go­rą­cy, żywy gięt­ki, jak za mło­du dany,
Za­wsze tam był, jak daw­niej, ale po­mie­sza­ny; –
Jak ta łódź zbi­ta s toru, co w błęd­nym wę­drun­ku:
Ma wszyst­kie gwiaz­dy w gó­rze, prócz gwiaz­dy kie­run­ku S
Choć więc znow na jej twa­rzy bły­sły śmie­chu bli­ki,
Fał­szy­wy to był uśmiech, ja­kiś dziw­ny, dzi­ki;
A kie­dy wzię­ła lut­nię, to głos jej piesz­czo­ny
Zra­dzał ra­zem unie­sień i roz­pa­czy tony,

Ja­kie wy­wo­dzi sło­wik, pła­cząc w swej ustro­ni,
Sko­ro go głos min­stre­la lub lut­nia prze­dzwo­ni,
Nim z żalu, nad tąż lut­nią, i du­szę uro­ni!

Kie­dy tak obłą­ka­nie i smut­ki jej ro­sły:
Za­sta­ły ją w Bo­ka­rze owe wia­ry po­sły:
Co od Chin na­po­cząw­szy, do Azii-mniej­szej,
Szu­ka­li w ca­łym Wsc­bo­dzie z dzie­wic naj­pięk­niej­szej,
Do skła­du dro­gi mlecz­nej, z ocz i z ust zło­żo­nej.
Od Pro­ro­ka do skle­pień raj­skich prze­zna­czo­nej!
A nie prę­dzej w liść su­chy ja­sna iskra wsię­ka,
Choć­by ją tam umyśl­nie ludz­ka tka­ła ręka.
Jak w nią wsię­kły tych dziw­nych za­pa­leń­cow ba­śnie,
I prze­ję­ły jej du­szę gby­by ogniem wła­śnie.
Być wy­bra­ną do Raju! cóż to za myśl bło­ga!?…
Tam, za­ślu­bić ja­kie­go z ulu­bień­cow Boga–
Lecz co mo­wię ja­kie­go? –je­den tyl­ko z lu­dzi,
Świę­te dla niej uczu­cia sta­le w ser­cu bu­dzi;
Je­den zo­sta­wił bli­znę tam na dłu­gie lata.
Je­den, któ­re­go pa­mięć na za­wsze się spla­ta
S każ­dem jej zwich­nionc­go ro­zu­mu ogni­wem,
I cią­gle tli pło­mie­niem mi­ło­ści praw­dzi­wem;

Któ­re­go ob­raz żywy, choć um jej roz­bi­ty.
Stoi po­śród oba­lisk ni­czem nie­zu­ży­ty!–

Opła­ka­na! trzaż było ta­kie­go wy­my­słu
By stłu­mić całą dziel­ność two­je­go umy­słu,
Uka­zać ci w ohyd­nem Ha­re­mu imie­niu,
Osa­dę do raj­skie­go prze­zna­czo­ną cie­niu;
Lub wmo­wić, że ow Pro­rok co tak roz­ognio­ny.
Usłał cię swą ofia­rą,– zszedł roz­pro­mie­nio­ny,
Pro­sto z Raju, aże­by tara też za­ho­do­wał
Du­sze czy­ste jak two­ja, któ­rą tu zruj­no­wał!

O! gdy­by ci ro­zu­mu nie za­mierz­chło słoń­ce,
Mia­ła­byś w dro­gich ry­sach pew­ne­go obroń­cę,

W tych ry­sach, co w twem ser­cu ko­cha­nie wy­ry­ło,
A któ­ry opie­kuń­czą amu­le­tu siłą:
Ła­twym­by twej mi­ło­ści do­cho­wał spo­so­bem
Tę czy­stość, któ­ra więd­nąc sta­je się jej gro­bem I
Ty, z za­pa­łem przyj­mu­jąc łu­dze­nia zwod­ni­cze.
Na gor­li­wość zmie­ni­łaś po­wa­by dzie­wi­cze;–

I zo­sta­łaś naj­pierw­szą z wy­bra­nek Pro­ro­ka,
Coć twe wdzię­ki i wia­ra zjed­na­ła głę­bo­ka.–
Umiał też-bo i Pro­rok, sza­łow twych nie­sy­ty.
Pod­nie­cać bez­u­stan­nie du­szy twej za­chwy­ty, w któ­rych cią­głym za­pa­le, co tak wdzię­ki bu­dzi,
Naj­pew­niej­sze miał cza­ry do łu­dze­nia lu­dzi;

Dzie­wi­czych po­nęt, bo­wiem, któż wła­dzę okry­śli?
Nie­mi snad­niej giął w jarz­mo i du­chy i my­śli;
A mniej do­strzeż­ne wię­zy czyi pie­kło wy­my­śli?–

Nie było bo­wiem gu­seł, o! nie było sztu­ki,–
Któ­rych­by ten wy­najdz­ca pie­kiel­nej na­uki
Nie użył na za­ję­cie cią­głe jej umy­słu.
Unie­sie­niem, to tro­ską tra­fia­jąc do zmy­słu –
Czar­ną tro­ską, przez kto­rą szał za­ja­dlej pło­nie;
Unie­sie­niem, co dłu­go kry­te w smut­ku ło­nie,
Lśni z tej głę­bi ma­nia­kow księ­ży­cem, a ły­ski
Te, wła­sne ich sza­leń­stwo, lub stan tego bliz­ki! –

Po pysz­nym więc ban­kie­cie, roz­ka­zał w oko­ło,
Śpie­wać Wiesz­czom, i za­grać mu­zy­ce we­so­ło
Piesz­cząc słod­ko jej umysł i ucho za­ra­zem
Przy­szłe­go ży­cia w Nie­bie po­nęt­nym ob­ra­zem;
Ma­lu­jąc jak tam bło­go, a jak co tu leży
Jej umo­wi za­ka­łą, tam wnet precz od­bie­ży;

Jak znów, zji­ściw­szy wię­cej niź­li mi­łość ma­rzy.

Lub kie­dy­kol­wiek śni­ła: wiecz­nie twarz do twa­rzy.

Usta do ust, dłoń w dło­ni, z wła­snym na­rze­czo­nym,

Azy­mem, hu­lać bę­dzie w Raju uma­jo­nym!–

I od tych scen uro­czych, peł­ną za­chwy­ce­nia.

Wiódł ją na­gle gdzieś w lo­chy mię­dzy śmier­ci tchnie­nia.

Gdzie noc, gady, wy­zie­wy obrzy­dli­wość nie­cą,
By jej wdzię­kom uka­zał: ile one świe­cą!

Tam, co stą­pił to nowe trą­cił zgni­łe kupy,
A wko­ło, rzę­dem na­stercz usta­wio­ne tru­py:

Zda­ły się jej pło­mie­nie wy­rzu­cać strasz­li­we,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: