Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zamieć - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 sierpnia 2014
Ebook
28,90 zł
Audiobook
43,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,90

Zamieć - ebook

Oxenford Medical, niewielka szkocka firma farmaceutyczna założona przez znanego mikrobiologa Stanleya Oxenforda, prowadzi badania nad zabójczymi wirusami, poszukując skutecznych szczepionek. Od pozytywnego wyniku testu nowego leku antywirusowego zależy jej ekonomiczna przyszłość.

Toni Gallo, była policjantka odpowiedzialna w Oxenford za bezpieczeństwo, ma poważny problem: jeden z laborantów doprowadził do skażenia; niebezpieczny wirus wydostał się na zewnątrz i całej okolicy może grozić epidemia. Tymczasem nad firmą zbierają się kolejne czarne chmury - grupa zdecydowanych na wszystko napastników wdziera się do pilnie strzeżonego laboratorium i wykrada próbki najgroźniejszego z wirusów - Madoby - zdolnego zabić miliony ludzi. Kiedy gigantyczna zamieć śnieżna uniemożliwia im ucieczkę, szukają schronienia w położonej na odludziu, należącej do Stanleya posiadłości; terroryzują domowników. Odcięci od świata, Stanley i jego goście mogą liczyć tylko na siebie... i Toni, jedyną osobę, która domyśla się prawdy...

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-071-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Oxen­ford Me­di­cal, nie­wiel­ka szkoc­ka fir­ma far­ma­ceu­tycz­na założona przez zna­ne­go mi­kro­bio­lo­ga Stan­leya Oxen­forda, pro­wa­dzi ba­da­nia nad zabójczy­mi wi­ru­sa­mi, po­szu­kując sku­tecz­nych szcze­pio­nek. Od po­zy­tyw­ne­go wy­ni­ku te­sto­wa­nia no­we­go leku an­ty­wi­ru­so­we­go zależy jej eko­no­micz­na przyszłość. Toni Gal­lo, od­po­wie­dzial­na w Oxen­ford za ochronę, ma poważny pro­blem: nie­bez­piecz­ny wi­rus wy­do­stał się na zewnątrz i całej oko­li­cy gro­zi epi­de­mia. Tym­cza­sem gru­pa zde­cy­do­wa­nych na wszyst­ko na­past­ników wdzie­ra się do pil­nie strzeżone­go la­bo­ra­to­rium i wy­kra­da próbki groźnego wi­rusa. Kie­dy za­mieć śnieżna unie­możli­wia im ucieczkę, szu­kają schro­nie­nia w należącej do Stan­leya po­siadłości. Ter­ro­ry­zują do­mow­ników, za­mieniając święta Bożego Na­ro­dze­nia w piekło. Odcięci od świa­ta, Stan­ley i jego goście mogą li­czyć tyl­ko na sie­bie… i Toni, je­dyną osobę, która domyśla się praw­dy…KEN FOL­LETT

Świa­to­wej sławy bry­tyj­ski pi­sarz, uro­dzo­ny w Wa­lii w 1949 r. Po ukończe­niu stu­diów fi­lo­zo­ficz­nych na Uni­ver­si­ty Col­le­ge w Lon­dy­nie podjął pracę jako re­por­ter w małej ga­ze­cie. Pu­bli­ko­wał po­wieści sen­sa­cyj­ne pod pseu­do­ni­mem. Je­de­na­sta z ko­lei, Igła, wy­da­na w 1978 r., przy­niosła mu świa­tową sławę. Ko­lej­ne tytuły, m.in. Klucz do Re­be­ki, Trze­ci bliźniak, Zabójcza pamięć, Lot Ćmy, Za­mieć, Świat bez końca, Upa­dek gi­gantów, Zima świa­ta oraz naj­now­sza, Krawędź wiecz­ności, utrwa­liły jego po­zycję jako au­to­ra be­st­sel­lerów. Choć książki odwołujące się do wy­da­rzeń z okre­su II woj­ny świa­to­wej do­mi­nują w jego twórczości, au­tor nadal za swo­je naj­ważniej­sze dzieło uważa Fi­la­ry Zie­mi – sagę na­pi­saną pod wpływem za­in­te­re­so­wa­nia śre­dnio­wie­czem. Na pod­sta­wie po­wieści Fol­let­ta nakręcono fil­my oraz se­ria­le, m.in. Igłę, Lwy Pan­szi­ru, Klucz do Re­be­ki, Na skrzydłach orłów, Za­mieć, Trze­cie­go bliźnia­ka oraz Fi­la­ry Zie­mi.

www.ken-fol­lett.comTego au­to­ra

Po­wieści hi­sto­rycz­ne

UCIE­KI­NIER

NIE­BEZ­PIECZ­NA FOR­TU­NA

CZŁOWIEK Z SANKT PE­TERS­BUR­GA

Fi­la­ry Zie­mi

FI­LA­RY ZIE­MI

ŚWIAT BEZ KOŃCA

Stu­le­cie

UPA­DEK GI­GANTÓW

ZIMA ŚWIA­TA

KRAWĘDŹ WIECZ­NOŚCI

Thril­le­ry wo­jen­ne

IGŁA

KRYP­TO­NIM KAW­KI

LOT ĆMY

KLUCZ DO RE­BE­KI

NOC NAD OCE­ANEM

Thril­le­ry

MŁOT EDE­NU

ZABÓJCZA PAMIĘĆ

TRÓJKA

ZA­MIEĆ

SKAN­DAL Z MO­DI­GLIA­NIM

TRZE­CI BLIŹNIAK

LWY PAN­SZI­RU

PA­PIE­RO­WE PIE­NIĄDZE

Li­te­ra­tu­ra fak­tu

NA SKRZYDŁACH ORŁÓW01.00

Dwaj zmęcze­ni mężczyźni po­pa­try­wa­li na An­to­nię Gal­lo z niechęcią, jeśli nie wro­gością w oczach. Skończy­li już na dzi­siaj, chcą iść do domu, a ta ich prze­trzy­mu­je. A co gor­sza ma po temu uza­sad­nio­ne po­wo­dy.

Sie­dzie­li we trójkę w biu­rze działu kadr Oxen­ford Me­di­cal. An­to­nia, dla zna­jo­mych Toni, była dy­rek­to­rem tech­nicz­nym i od­po­wia­dała głównie za bez­pie­czeństwo. Oxen­ford, nie­wiel­ki zakład far­ma­ceu­tycz­ny – fir­ma bu­ti­ko­wa w żar­go­nie giełdo­wym – pro­wa­dził ba­da­nia nad zabójczy­mi wi­ru­sa­mi. Bez­pie­czeństwo sta­no­wiło tu więc sprawę życia i śmier­ci.

Toni prze­pro­wa­dziła właśnie wy­ryw­kową kon­trolę w la­bo­ra­to­riach i stwier­dziła brak dwóch da­wek eks­pe­ry­men­tal­ne­go leku. Spra­wa wyglądała poważnie: lek ten, śro­dek an­ty­wi­ru­so­wy, opra­co­wy­wa­no w najściślej­szej ta­jem­ni­cy i jego for­muła była bez­cen­na. Ktoś mógł go wy­kraść z za­mia­rem od­sprze­da­nia kon­ku­ren­cyj­nej fir­mie. Lecz inna, o wie­le bar­dziej nie­po­kojąca ewen­tu­al­ność spra­wiała, że na usia­nej pie­ga­mi twa­rzy Toni ma­lo­wał się nie­pokój, a pod jej zie­lo­ny­mi ocza­mi widać było ciem­ne kręgi. Otóż złodziej mógł wy­kraść lek do oso­bi­ste­go użytku. Gdy­by tak właśnie było, wnio­sek na­su­wał się tyl­ko je­den: ktoś zo­stał za­in­fe­ko­wa­ny jed­nym ze śmier­cio­nośnych wi­rusów wy­ko­rzy­sty­wa­nych w la­bo­ra­to­riach Oxen­ford.

La­bo­ra­to­ria te mieściły się w wiel­kim dzie­więtna­sto­wiecz­nym bu­dyn­ku wznie­sio­nym w Szko­cji przez ja­kie­goś wik­to­riańskie­go bo­ga­cza z prze­zna­cze­niem na wa­ka­cyjną re­zy­dencję. Z ra­cji podwójne­go ogro­dze­nia, dru­tu kol­cza­ste­go, umun­du­ro­wa­nych strażników i naj­no­wo­cześniej­sze­go sys­te­mu mo­ni­to­rin­gu bu­dy­nek na­zy­wa­no „Krem­lem”. Ale z tymi spi­cza­sty­mi łuka­mi okien, wieżą i rzędami gar­gulców pod oka­pem da­chu bar­dziej przy­po­mi­nał kościół.

Na biu­ro działu kadr wy­dzie­lo­no jedną z naj­bar­dziej oka­załych sy­pial­ni. Miała go­tyc­kie okna i ścia­ny obi­te tka­niną, ale za­miast rzeźbio­nych szaf na ubra­nia stały tam te­raz szaf­ki na akta, a miej­sce to­a­le­tek za­sta­wio­nych krysz­tałowy­mi fla­ko­ni­ka­mi i szczot­ka­mi o po­sre­brza­nych rączkach zajęły biur­ka z kom­pu­te­ra­mi i te­le­fo­na­mi.

Toni i dwaj to­wa­rzyszący jej mężczyźni sie­dzie­li przy te­le­fo­nach, ob­dzwa­niając wszyst­kie oso­by mające wstęp do BSL-4¹ – la­bo­ra­to­rium o za­gwa­ran­to­wa­nym czwar­tym, naj­wyższym po­zio­mie bio­bez­pie­czeństwa. W BSL-4 na­ukow­cy ubra­ni w her­me­tycz­ne, po­dob­ne do ska­fandrów ko­smicz­nych kom­bi­ne­zo­ny pra­co­wa­li na co dzień z wi­ru­sa­mi, na które nie wy­na­le­zio­no jak dotąd szcze­pion­ki ani an­ti­do­tum. Po­nie­waż było to naj­le­piej za­bez­pie­czo­ne po­miesz­cze­nie w bu­dyn­ku, tam właśnie prze­cho­wy­wa­no próbki eks­pe­ry­men­tal­ne­go leku.

Do BSL-4 nie każdemu wol­no było wejść. Upo­ważnie­ni mu­sie­li ukończyć szko­le­nie z za­kre­su postępo­wa­nia w wa­run­kach za­grożenia bio­lo­gicz­ne­go, do­ty­czyło to na­wet tech­ników, którzy prze­pro­wa­dza­li okre­so­we przeglądy filtrów po­wie­trza i kon­ser­wo­wa­li au­to­kla­wy. Toni również przeszła ta­kie szko­le­nie, żeby móc wcho­dzić do la­bo­ra­to­rium w ra­mach kon­tro­li bez­pie­czeństwa.

Z osiem­dzie­sięciu za­trud­nio­nych przez firmę pra­cow­ników, wstęp do BSL-4 miało tyl­ko dwu­dzie­stu sied­miu. Wie­lu z nich roz­je­chało się już jed­nak na bożona­ro­dze­nio­we urlo­py i cho­ciaż kra­dzież wy­kry­ta zo­stała w po­nie­działek wie­czo­rem, to zaczął się już wto­rek, a trójce pra­cow­ników ochro­ny nie udało się jesz­cze do­trzeć te­le­fo­nicz­nie do wszyst­kich.

Toni połączyła się z ośrod­kiem wy­po­czyn­ko­wym Le Club Be­ach na Bar­ba­do­sie i nie bez tru­du upro­siła zastępcę kie­row­ni­ka, żeby po­szu­kał na te­re­nie ośrod­ka młodej la­bo­rant­ki na­zwi­skiem Jen­ny Craw­ford.

Cze­kając, zerknęła na swo­je od­bi­cie w szy­bie. Na­wet do­brze wyglądała, zważyw­szy na tak późną porę. Cze­ko­la­do­wobrązowy ko­stium w de­li­kat­ne białe prążki nadal pre­zen­to­wał się schlud­nie, fry­zu­ra bez za­rzu­tu, twarz nie zdra­dzała zmęcze­nia. Jej oj­ciec był Hisz­pa­nem, ale jasną cerę, zie­lo­ne oczy i gęste ru­do­blond włosy odzie­dzi­czyła po mat­ce Szkot­ce. Wy­so­ka, za­dba­na. Całkiem nieźle, pomyślała, jak na trzy­dzie­stoośmio­latkę.

– Prze­cież tam u was chy­ba te­raz głucha noc! – W słuchaw­ce ode­zwał się wresz­cie głos Jen­ny.

– Stwier­dzi­liśmy pewną nie­zgod­ność między tym, co wpi­sa­no do książki roz­chodów BSL-czte­ry, a sta­nem fak­tycz­nym – wyjaśniła Toni.

– To się już zda­rzało – prychnęła lek­ce­ważąco Jen­ny. Była trochę wsta­wio­na. – I nikt jakoś nie robił z tego afe­ry.

– Bo ja tu jesz­cze wte­dy nie pra­co­wałam – po­wie­działa szorst­ko Toni. – Kie­dy ostat­nio wcho­dziłaś do BSL-czte­ry?

– Chy­ba w środę. Nie masz tego w kom­pu­te­rze?

Miała, ale chciała spraw­dzić, czy wer­sja Jen­ny po­kry­je się z za­pi­sem kom­pu­te­ro­wym.

– A kie­dy ostat­nio zaglądałaś do kryp­ty? – Kryptą na­zy­wa­no stojącą w BSL-4 lodówkę, za­my­kaną na elek­tro­nicz­ny za­mek szy­fro­wy.

– Nie pamiętam – głos Jen­ny sta­wał się co­raz bar­dziej cierp­ki – ale po­win­naś to mieć na wi­deo.

Drzwi kryp­ty otwie­rało się, wy­stu­kując na kla­wia­tu­rze do­ty­ko­wej kod zam­ka. Z chwilą wpro­wa­dze­nia kodu, włączała się au­to­ma­tycz­nie na­kie­ro­wa­na na kryptę ka­me­ra sys­te­mu bez­pie­czeństwa i pra­co­wała aż do po­now­ne­go za­trzaśnięcia drzwi.

– Przy­po­mi­nasz so­bie, kie­dy ostat­ni raz miałaś do czy­nie­nia z Ma­dobą-dwa? – Był to wi­rus, nad którym pra­co­wa­li ak­tu­al­nie na­ukow­cy z Oxen­ford.

– O ja­sna cho­le­ra, to jego się nie do­li­czy­liście?! – krzyknęła au­ten­tycz­nie wstrząśnięta Jen­ny.

– Nie, nie jego. Ale…

– Z wi­ru­sem jako ta­kim do czy­nie­nia nig­dy nie miałam. Pra­cuję głównie w la­bo­ra­to­rium ho­dow­li tka­nek.

To też zga­dzało się z in­for­ma­cja­mi, ja­kie po­sia­dała Toni.

– Czy w ciągu ostat­nich ty­go­dni nie rzu­ciło ci się cza­sem w oczy, że któryś z ko­legów za­cho­wu­je się dziw­nie, w sposób dla sie­bie nie­ty­po­wy?

– No nie, ty tobyś się, kurczę, nada­wała na ge­stapówę – ob­ru­szyła się Jen­ny.

– Niech ci będzie, czy za­uważyłaś…

– Nie, nie za­uważyłam.

– Jesz­cze tyl­ko jed­no py­ta­nie. Tem­pe­ra­turę masz w nor­mie?

– O kurczę pie­czo­ne, chcesz przez to po­wie­dzieć, że mogłam złapać Ma­dobę-dwa?

– Masz ka­tar albo gorączkę?

– Nie!

– No to możesz spać spo­koj­nie. Wy­je­chałaś z kra­ju je­de­naście dni temu. Gdy­by coś było nie tak, miałabyś już ob­ja­wy in­fek­cji gry­po­po­dob­nej. Dziękuję ci, Jen­ny. To praw­do­po­dob­nie jakiś błąd w książce roz­chodów BSL-czte­ry, ale mu­si­my dmu­chać na zim­ne.

– Ze­psułaś mi wieczór, jeśli chcesz wie­dzieć. – Jen­ny rozłączyła się.

– Przy­kro mi – mruknęła Toni do głuchej słuchaw­ki i odkładając ją, oznaj­miła: – Jen­ny Craw­ford spraw­dzo­na. Głupia kro­wa, ale czy­sta.

Buj­na siwa bro­da pod­cho­dziła dy­rek­to­ro­wi la­bo­ra­to­riów, Ho­war­do­wi McAl­pi­ne’owi, aż pod kości po­licz­ko­we, przez co skóra wokół jego oczu przy­wo­dziła na myśl różową ma­seczkę ba­lową. Miał opi­nię skru­pu­lan­ta, ale bez skłonności do pe­dan­ty­zmu, i Toni do­brze się z nim zwy­kle pra­co­wało. Te­raz jed­nak hu­mor wyraźnie mu nie do­pi­sy­wał. Od­chy­lił się na opar­cie krzesła i splótł dłonie na po­ty­li­cy.

– Ist­nie­je wiel­kie praw­do­po­do­bieństwo, że ma­te­riał, którego się nie do­li­czyłaś, zo­stał spożyt­ko­wa­ny w całko­wi­cie le­gal­nych ce­lach przez kogoś, kto po pro­stu za­po­mniał do­ko­nać sto­sow­nych wpisów do książki roz­chodów. – W jego głosie po­brzmie­wała iry­ta­cja; po­wta­rzał to już trze­ci raz.

– Obyś miał rację – mruknęła Toni bez prze­ko­na­nia. Wstała i po­deszła do okna. Z biu­ra działu kadr widać było do­budówkę, w której mieściło się la­bo­ra­to­rium BSL-4. Nowy bu­dy­nek z wy­so­ki­mi wąski­mi ko­mi­na­mi oraz wieżą ze­ga­rową nawiązywał sty­lem do resz­ty Krem­la i po­stron­ne­mu ob­ser­wa­to­ro­wi trud­no byłoby od­gadnąć, w której części kom­plek­su zlo­ka­li­zo­wa­ne jest taj­ne la­bo­ra­to­rium. Ale skle­pio­ne łuko­wo okna no­we­go bu­dyn­ku były ma­to­we, rzeźbio­nych dębo­wych drzwi nie dało się otwo­rzyć, a oto­cze­nie ob­ser­wo­wały ka­me­ry te­le­wi­zji prze­mysłowej, ukry­te w po­twor­nych łbach gar­gulców. Był to be­to­no­wy bun­kier ucha­rak­te­ry­zo­wa­ny na wik­to­riańską re­zy­dencję. Miał trzy kon­dy­gna­cje. Właściwe la­bo­ra­to­ria i ma­ga­zy­ny mieściły się na par­te­rze. Również na par­te­rze znaj­do­wało się izo­lo­wa­ne am­bu­la­to­rium z pełnym wy­po­sażeniem do pod­da­wa­nia kwa­ran­tan­nie i ota­cza­nia in­ten­sywną opieką me­dyczną osób, które za­ra­ziły się groźnym wi­ru­sem. Jak dotąd nie tra­fił tam żaden pa­cjent. Piętro zaj­mo­wała apa­ra­tu­ra kli­ma­ty­za­cyj­na. W piw­ni­cy skom­pli­ko­wa­na in­sta­la­cja uty­li­zo­wała wszel­kie od­pad­ki po­chodzące z bu­dyn­ku. Za wyjątkiem lu­dzi na zewnątrz nie miał pra­wa wy­do­stać się żaden żywy or­ga­nizm.

– Ten in­cy­dent wie­le nas na­uczył – po­wie­działa ugo­do­wo Toni. Ależ niezręczna sy­tu­acja, pomyślała. Obaj mężczyźni byli od niej star­si zarówno rangą, jak i wie­kiem, obaj prze­kro­czy­li już pięćdzie­siątkę. Nie mogła im roz­ka­zy­wać, na­le­gała tyl­ko, żeby po­trak­to­wa­li wy­kry­ty nie­dobór w ka­te­go­riach kry­zy­su. Lu­bi­li ją obaj, zda­wała so­bie jed­nak sprawę, że prze­ciąga strunę. Z dru­giej stro­ny czuła, że musi na­ci­skać. Gra szła tu prze­cież o bez­pie­czeństwo pu­blicz­ne, re­pu­tację fir­my i, co tu ukry­wać, jej ka­rierę. – Na przyszłość mu­si­my dys­po­no­wać ak­tu­al­ny­mi nu­me­ra­mi te­le­fonów do wszyst­kich mających dostęp do BSL-czte­ry, obojętne, w ja­kiej części świa­ta aku­rat się znaj­dują, żeby w nagłym wy­pad­ku można się było szyb­ko z nimi skon­tak­to­wać. A kon­trolę książki roz­chodów trze­ba prze­pro­wa­dzać częściej niż raz do roku.

McAl­pi­ne odchrząknął. Jako dy­rek­tor la­bo­ra­to­riów był od­po­wie­dzial­ny za książkę roz­chodów i nastrój tak na­prawdę psuła mu świa­do­mość, że sam po­wi­nien był wy­kryć nie­dobór. Ope­ra­tyw­ność Toni sta­wiała go w złym świe­tle.

Spoj­rzał na dru­gie­go mężczyznę, dy­rek­to­ra działu kadr.

– Ile osób z li­sty mamy już od­faj­ko­wa­nych, Ja­mes?

Ja­mes El­liot ode­rwał wzrok od ekra­nu kom­pu­te­ra. Ubie­rał się jak ma­kler giełdowy – gar­ni­tur w jodełkę, kra­wat w grosz­ki – pew­nie chciał się w ten sposób odróżnić od twe­edo­wych na­ukowców. Prze­pi­sy bez­pie­czeństwa uważał za bzdurną biu­ro­krację, może dla­te­go, że sam nie pra­co­wał z wi­ru­sa­mi. Toni miała go za nadętego głupka.

– Z dwu­dzie­stu sied­miu osób, które mają wstęp do BSL-czte­ry, roz­ma­wia­liśmy już ze wszyst­ki­mi, oprócz jed­nej – po­wie­dział. Mówił z prze­sadną pre­cyzją zmęczo­ne­go na­uczy­cie­la, który tłuma­czy coś naj­bar­dziej tępemu ucznio­wi w kla­sie. – Wszy­scy po­wie­dzie­li, kie­dy ostat­nio wcho­dzi­li do la­bo­ra­to­rium i otwie­ra­li kryptę. Nikt nie za­uważył, żeby któryś z ko­legów dziw­nie się ostat­nio za­cho­wy­wał. I nikt nie ma gorączki.

– Ta bra­kująca oso­ba to kto?

– Mi­cha­el Ross, la­bo­rant.

– Znam go – po­wie­działa Toni. Mi­cha­el Ross był nieśmiałym, in­te­li­gent­nym mężczyzną koło trzy­dziest­ki. – Byłam na­wet raz u nie­go w domu. Miesz­ka ja­kieś piętnaście mil stąd.

McAl­pi­ne prze­sunął pa­lec na ko­niec li­sty.

– Pra­cu­je w fir­mie od ośmiu lat i cie­szy się nie­na­ganną opi­nią – wy­mru­czał. – Do la­bo­ra­to­rium wcho­dził ostat­nio w nie­dzielę, trzy ty­go­dnie temu, by prze­pro­wa­dzić ru­ty­nową kon­trolę zwierząt.

– Co robi od tam­te­go cza­su? – spy­tała Toni.

– Jest na urlo­pie.

– Od kie­dy? Od dwóch ty­go­dni?

– Miał wrócić dzi­siaj – wtrącił El­liot i spoj­rzał na ze­ga­rek. – To zna­czy, wczo­raj. W po­nie­działek rano. Ale się nie po­ja­wił.

– Dzwo­nił, że jest cho­ry?

– Nie.

Brwi Toni powędro­wały w górę.

– I nie można się z nim skon­tak­to­wać?

– Nie od­bie­ra ani do­mo­we­go te­le­fo­nu, ani komórki.

– Nie wy­da­je ci się to dziw­ne?

– Że młody nieżona­ty mężczy­zna przedłuża so­bie urlop, nie uprze­dzając o tym pra­co­daw­cy? – El­liot wzru­szył ra­mio­na­mi. – Co w tym dziw­ne­go?

Toni zwróciła się zno­wu do McAl­pi­ne’a:

– Po­wie­działeś, że Mi­cha­el ma nie­na­ganną opi­nię.

Dy­rek­tor la­bo­ra­to­riów stro­pił się.

– Jest bar­dzo su­mien­ny. To do nie­go nie­po­dob­ne, żeby bez uspra­wie­dli­wie­nia opuścił dzień pra­cy.

– Kto był z Mi­cha­elem, kie­dy wcho­dził ostat­nio do la­bo­ra­to­rium? – spy­tała Toni. Mi­cha­el mu­siał mieć kogoś do to­wa­rzy­stwa, po­nie­waż do BSL-4 wcho­dziło się tyl­ko pa­ra­mi. Ze względu na za­grożenie ni­ko­mu nie wol­no było pra­co­wać tam w po­je­dynkę.

McAl­pi­ne spraw­dził na liście.

– Dok­tor An­sa­ri, bio­che­mik.

– Nie znam ta­kie­go.

– To ko­bie­ta. Ma na imię Mo­ni­ca.

Toni pod­niosła słuchawkę.

– Jaki jest do niej nu­mer?

Mo­ni­ca An­sa­ri mówiła z edyn­bur­skim ak­cen­tem i trochę bełko­tli­wie, wy­bu­dzo­na widać z głębo­kie­go snu.

– Ho­ward McAl­pi­ne już raz do mnie dzwo­nił.

– Prze­pra­szam, że zno­wu panią nie­po­koję.

– Coś się stało?

– Cho­dzi o Mi­cha­ela Ros­sa. Nie możemy się z nim skon­tak­to­wać. Po­dob­no dwa ty­go­dnie temu, w nie­dzielę, wcho­dziła z nim pani do BSL-czte­ry.

– Tak. Chwi­leczkę, za­palę tyl­ko światło. – Krótka pau­za.

– Boże, to już ta go­dzi­na?

– Następne­go dnia Mi­cha­el szedł na urlop – podjęła Toni.

– Pamiętam. Po­wie­dział mi, że wy­bie­ra się do mat­ki, do De­von.

Toni coś zaświtało. Przy­po­mniała so­bie te­raz, po co jeździła do domu Mi­cha­ela Ros­sa. Ja­kieś pół roku temu, w trak­cie luźnej roz­mo­wy w stołówce, na­po­mknęła, że bar­dzo po­do­bają jej się por­tre­ty sta­rych ko­biet Rem­brand­ta, na których mistrz wier­nie, z pie­ty­zmem od­da­je każdą zmarszczkę, każdą fałdkę skóry. Z tego widać, po­wie­działa, jak bar­dzo Rem­brandt mu­siał ko­chać swoją matkę. Mi­cha­el roz­pro­mie­nił się wte­dy i po­wie­dział, że ma kil­ka re­pro­duk­cji akwa­fort Rem­brand­ta, które wyciął z cza­so­pism i ka­ta­logów domu au­kcyj­ne­go. Po pra­cy po­je­chała do nie­go obej­rzeć te akwa­forty. Były to gu­stow­nie opra­wio­ne por­tre­ty sta­rych ko­biet, zaj­mo­wały całą ścianę nie­wiel­kie­go li­ving ro­omu. Bała się trochę, że Mi­cha­el po­trak­tu­je tę wi­zytę jak randkę – lubiła go, ale nie do tego stop­nia – jed­nak ku jej uldze oka­zało się, że on na­prawdę chciał jej tyl­ko poka­zać swoją ko­lekcję. Pod­su­mo­wała go w du­chu jako ma­min­syn­ka.

– To istot­na in­for­ma­cja – po­wie­działa te­raz do Mo­ni­ki. – Proszę się jesz­cze nie rozłączać. – Za­kryła dłonią słuchawkę i zwróciła się do Ja­me­sa El­lio­ta: – Mamy w jego ak­tach nu­mer te­le­fo­nu do mat­ki?

El­liot po­ru­szył myszką i kliknął.

– Tak, jest tu wpi­sa­na jako naj­bliższa krew­na. – Sięgnął po słuchawkę.

Toni wróciła do roz­mo­wy z Mo­niką:

– Czy tam­te­go popołudnia Mi­cha­el za­cho­wy­wał się nor­mal­nie?

– Jak naj­bar­dziej.

– We­szliście do BSL-czte­ry ra­zem?

– Tak. Po­tem, rzecz ja­sna, za­mknęliśmy się w od­dziel­nych prze­bie­ral­niach.

– Czy kie­dy weszła pani do właści­we­go la­bo­ra­to­rium, on już tam był?

– Tak, prze­brał się szyb­ciej.

– Miała go pani przez cały czas w zasięgu wzro­ku?

– Nie. Ja zaj­mo­wałam się kul­tu­ra­mi tka­nek w bocz­nym la­bo­ra­to­rium. Mi­cha­el był u zwierząt.

– Wy­szliście ra­zem?

– On wy­szedł parę mi­nut przede mną.

– A więc mógł zaj­rzeć do kryp­ty i pani by o tym nie wie­działa?

– Tak.

– Co pani myśli o Mi­cha­elu?

– Nor­mal­ny fa­cet… chy­ba nie­szko­dli­wy.

– Tak, to do­bre określe­nie. Wie pani może, czy ma dziew­czynę?

– Nie sądzę.

– Czy pani zda­niem jest atrak­cyj­ny?

– Sym­pa­tycz­ny, owszem, ale nie­sek­sow­ny.

Toni uśmiechnęła się.

– Otóż to. Za­uważyła może pani w jego za­cho­wa­niu ja­kieś odstępstwa od nor­my?

– Nie…

Toni wy­czuła wa­ha­nie i mil­czała, dając ko­bie­cie czas na za­sta­no­wie­nie. Obok El­liot roz­ma­wiał z kimś, py­tając o Mi­cha­ela Ros­sa albo jego matkę.

Mo­ni­ca ode­zwała się po dłuższej chwi­li:

– Bo chy­ba to, że ktoś miesz­ka sam, nie świad­czy jesz­cze, że coś z nim jest nie tak, praw­da?

El­liot mówił właśnie do słuchaw­ki:

– Tak, bar­dzo dziw­ne. Prze­pra­szam, że za­wra­całem głowę o tej po­rze.

Za­in­try­go­wa­na tymi słowa­mi Toni uznała, że pora kończyć roz­mowę z Mo­niką.

– Dziękuję pani, Mo­ni­ko. Mam na­dzieję, że nie wybiłam pani ze snu.

– Mąż jest le­ka­rzem ro­dzin­nym – od­parła Mo­ni­ca. – Przy­wy­kliśmy do te­le­fonów w środ­ku nocy.

Toni odłożyła słuchawkę.

– Mi­cha­el Ross miał mnóstwo cza­su na otwar­cie kryp­ty – oznaj­miła. – I miesz­ka sam. – Spoj­rzała na El­lio­ta. – Do­dzwo­niłeś się do jego mat­ki?

– Tam miesz­kają te­raz jacyś sta­rusz­ko­wie – mruknął El­liot. Wyglądał na zdez­o­rien­to­wa­ne­go. – A pani Ross zmarła zeszłej zimy.

– O cho­le­ra – zaklęła Toni pod no­sem.07.00

Kit Oxen­ford obu­dził się wcześnie, pod­eks­cy­to­wa­ny i stre­mo­wa­ny za­ra­zem. Oso­bli­we było to uczu­cie.

Dzi­siaj ma do­ko­nać kra­dzieży w Oxen­ford Me­di­cal.

Na samą myśl ogar­niało go ra­do­sne pod­nie­ce­nie. To będzie naj­ge­nial­niej­szy ra­bu­nek w dzie­jach. Będą go opi­sy­wa­li w książkach noszących ta­kie tytuły jak, daj­my na to, „Zbrod­nia do­sko­nała”. A co naj­ważniej­sze, będzie to ze­msta na ojcu. Fir­ma pad­nie i Stan­ley Oxen­ford zo­sta­nie zruj­no­wa­ny. Fakt, że sta­ry nig­dy się nie do­wie, kto mu wykręcił taki nu­mer, przy­da­wał całej spra­wie jesz­cze większe­go smacz­ku. Kit zy­ska sa­tys­fakcję, która do gro­bo­wej de­ski pozo­sta­nie jego słodką ta­jem­nicą.

Tyl­ko to po­de­ner­wo­wa­nie. Dziw­ne. Z na­tu­ry nie przej­mo­wał się na za­pas. Z kłopotów, w które zda­rzało mu się wdep­ty­wać, po­tra­fił za­zwy­czaj na po­cze­ka­niu zna­leźć wyjście. Rzad­ko coś pla­no­wał.

Dzi­siaj pla­no­wał. I może stąd ten nie­pokój.

Leżał w łóżku z za­mkniętymi ocza­mi i roz­myślał o prze­szko­dach, które przyj­dzie mu po­ko­nać.

Po pierw­sze, fi­zycz­ne środ­ki bez­pie­czeństwa bro­niące dostępu do Krem­la: podwójne ogro­dze­nie, drut kol­cza­sty, re­flek­to­ry, alar­my an­tywłama­nio­we. Te ostat­nie wy­zwa­la­ne są im­pul­sa­mi z wy­kry­wa­czy ru­chu do­ko­ny­wa­nych przez oso­by nie­po­wołane, z czuj­ników drgań oraz z de­tek­torów zwarć. Sy­gnał uru­cho­mio­ne­go alar­mu prze­syłany jest bez­pośred­nio do ko­men­dy po­li­cji w In­ver­burn linią te­le­fo­niczną, której prze­lo­to­wość sys­tem na bieżąco we­ry­fi­ku­je.

Żadne z powyższych za­bez­pie­czeń nie sta­no­wi prze­szko­dy dla Kita i jego wspólników.

Po dru­gie, strażnicy, którzy ob­ser­wują na mo­ni­to­rach ważniej­sze stre­fy kom­plek­su, a co go­dzinę oso­biście pa­tro­lują cały te­ren. Ich mo­ni­to­ry wy­po­sażone są w de­tek­to­ry po­zio­mu sy­gnału re­agujące na zmianę jego źródła, co unie­możli­wia zastąpie­nie ob­ra­zu prze­ka­zy­wa­ne­go na żywo przez ka­merę na­gra­niem, daj­my na to, z ma­gne­to­wi­du.

Ale i na to Kit ma już sposób.

I na ko­niec, złożony sys­tem kon­tro­li dostępu: pla­sti­ko­we iden­ty­fi­ka­to­ry przy­po­mi­nające kar­ty kre­dy­to­we, każdy z fo­to­gra­fią upo­ważnio­ne­go użyt­kow­ni­ka plus chip z za­ko­do­wa­ny­mi szczegółami jego li­nii pa­pi­lar­nych.

Oszu­ka­nie tego sys­te­mu nie będzie pro­ste, ale Kit wie, jak to zro­bić.

Ukończył in­for­ma­tykę jako pry­mus, ale ma w za­na­drzu jesz­cze lep­szy atut. Sam na­pi­sał opro­gra­mo­wa­nie, które ste­ru­je całym sys­te­mem za­bez­pie­czeń Krem­la. To jego „dziec­ko”. Od­wa­lił kawał wspa­niałej ro­bo­ty dla swo­je­go nie­wdzięczne­go ojca, i sys­tem jest prak­tycz­nie nie do sfor­so­wa­nia dla kogoś po­stron­ne­go, ale Kit ma w małym pal­cu wszyst­kie jego ta­jem­ni­ce.

Dziś, koło północy, wej­dzie do sank­tu­arium, do la­bo­ra­to­rium BSL-4, naj­pil­niej strzeżone­go miej­sca w Szko­cji. Wej­dzie tam z przed­sta­wi­cie­lem klien­ta, małomównym, posępnym lon­dyńczy­kiem, który przed­sta­wił mu się jako Ni­gel Bu­cha­nan, i z dwoj­giem wspólników. Kie­dy będą już w środ­ku, otwo­rzy pro­stym czte­ro­cy­fro­wym ko­dem chłod­zoną kryptę, z której Ni­gel za­bie­rze próbki no­we­go bez­cen­ne­go leku an­ty­wi­ru­so­we­go opra­co­wa­ne­go przez Stan­leya Oxen­for­da.

Próbki niedługo po­zo­staną w ich rękach. Ni­ge­lo­wi wy­zna­czo­no nie­prze­kra­czal­ny ter­min. Musi je prze­ka­zać klien­to­wi ju­tro, w Boże Na­ro­dze­nie, o dzie­siątej rano. Kit nie miał pojęcia, skąd ten pośpiech. Nie wie­dział również, kto jest klien­tem, ale się tego domyślał. Pew­nie któryś z między­na­ro­do­wych kon­cernów far­ma­ceu­tycz­nych. Ana­li­za składu próbek oszczędzi wie­lu lat badań. Fir­ma, za­miast płacić Oxen­for­do­wi mi­lio­ny za li­cencję, będzie mogła wy­pro­du­ko­wać własną wersję leku.

Nie było to, rzecz ja­sna, uczci­we, ale tam, gdzie gra idzie o wy­soką stawkę, lu­dzie za­wsze znajdą uspra­wie­dli­wie­nie dla nie­uczci­wych za­gry­wek. Kit wy­obrażał już so­bie do­stoj­ne­go, si­wowłose­go pre­ze­sa kon­cer­nu w gar­ni­tu­rze w jodełkę, hi­po­krytę py­tającego: „Możecie mnie z ręką na ser­cu za­pew­nić, że żaden z pra­cow­ników na­sze­go kon­cer­nu, po­zy­skując te próbki, nie złamał pra­wa?”.

A naj­lep­sze w całym pla­nie jest to, że kra­dzież zo­sta­nie wy­kry­ta, kie­dy Ni­ge­la i jego, Kita, daw­no już w Krem­lu nie będzie. Dzi­siaj wto­rek, Wi­gi­lia. Ju­tro i po­ju­trze święta. Alarm pod­nie­sio­ny zo­sta­nie naj­wcześniej w piątek i to tyl­ko w przy­pad­ku, jeśli jakiś nad­gor­li­wy na­uko­wiec przy­pałęta się do pra­cy. Jeśli nie, to po­tem jest week­end i Kit ze swoją ekipą będzie miał na za­tar­cie śladów czas do po­nie­działku. To więcej niż trze­ba.

Skąd więc ten nie­pokój? Przed ocza­mi stanęła mu twarz Toni Gal­lo, sze­fo­wej ochro­ny. Pie­go­wa­ty ru­dzie­lec, bar­dzo atrak­cyj­ny, jeśli cho­dzi o wa­run­ki zewnętrzne, ale jak na gust Kita, zbyt przej­mujący się rolą. Czyżby to ona wzbu­dzała w nim ten nie­pokój? Już raz jej nie do­ce­nił i skut­ki były opłaka­ne.

Ale plan wy­szedł mu ge­nial­nie.

– Ge­nial­nie – powtórzył na głos, żeby dodać so­bie ani­mu­szu.

– Co? – za­py­tał głos spod jego pa­chy.

Dziew­czy­na?! Odchrząknął, za­sko­czo­ny. Za­po­mniał, że nie jest sam. Otwo­rzył oczy. W po­ko­ju pa­no­wały ciem­ności.

– Co ge­nial­nie? – nie dawała za wy­graną.

– Tańczysz – za­im­pro­wi­zo­wał. Po­de­rwał ją wie­czo­rem w klu­bie.

– Ty też je­steś niezły – za­pew­niła go z sil­nym ak­cen­tem z Glas­gow. – Masz ta­lent w no­gach.

Jak jej na imię? Wytężył pamięć. Chy­ba Mau­re­en, tak Mau­re­en. Z ta­kim imie­niem jak nic ka­to­licz­ka. Przekręcił się na bok i objął ją w ta­lii, usiłując so­bie przy­po­mnieć, jak wygląda. Wy­czuł pod dłonią miłe w do­ty­ku krągłości. Lubił ta­kie nie za chu­de. Przy­sunęła się do nie­go skwa­pli­wie. Blon­dyn­ka czy bru­net­ka? To na­wet pod­nie­cające, upra­wiać seks z dziew­czyną i nie wie­dzieć, jak wygląda. Już miał na­ma­cać jej pierś, ale przy­po­mniał so­bie, co ma dzi­siaj w pla­nie i przeszła mu ocho­ta na amo­ry.

– Która to go­dzi­na? – spy­tał.

– Pora na małe ba­ra­ba­ra – za­su­ge­ro­wała ocho­czo Mau­re­en.

Kit od­sunął się od niej. Ze­gar w wieży hi-fi wska­zy­wał 07.10.

– Muszę wsta­wać – po­wie­dział. – Mam dzi­siaj od gro­ma ro­bo­ty.

Chciał zdążyć do domu ojca na lunch. Ofi­cjal­nie je­chał tam spędzić święta Bożego Na­ro­dze­nia w ro­dzin­nym gro­nie, a tak na­prawdę ukraść coś, co było mu niezbędne do wie­czor­nej eska­pa­dy.

– Ro­bo­ty? W Wi­gi­lię?

– Po­wiedz­my, że je­stem Świętym Mikołajem. – Usiadł na brze­gu łóżka i za­pa­lił lampkę.

Mau­re­en nie kryła roz­cza­ro­wa­nia.

– Ale mała śnieżynka jesz­cze so­bie poleży, jeśli Święty nie ma nic prze­ciw­ko – wy­mru­czała.

Zerknął na nią, ale zdążyła naciągnąć kołdrę na głowę i nadal nie wie­dział, jak wygląda.

Poczłapał nago do kuch­ni i na­sta­wił wodę na kawę.

Pod­da­sze, na którym miesz­kał, po­dzie­lo­ne było na dwa duże po­miesz­cze­nia – li­ving room z anek­sem ku­chen­nym i sy­pial­nię. Li­ving room za­sta­wio­ny był sprzętem elek­tro­nicz­nym: duży te­le­wi­zor z płaskim ekra­nem, złożona apa­ra­tu­ra nagłaśniająca oraz ba­te­ria kom­pu­terów z ak­ce­so­ria­mi, połączo­nych pląta­niną ka­bli. Kit od dziec­ka lubił włamy­wać się do kom­pu­terów ob­cych lu­dzi. Za­nim zo­sta­nie się eks­per­tem od pro­jek­to­wa­nia bez­piecz­ne­go opro­gra­mo­wa­nia, trze­ba naj­pierw zdo­być doświad­cze­nie w ha­ker­skiej szkółce. In­nej dro­gi nie ma.

Pra­cując u ojca, gdzie pro­jek­to­wał oraz in­sta­lo­wał za­bez­pie­cze­nia dla la­bo­ra­to­rium BSL-4, dopuścił się swo­je­go naj­lep­sze­go, jak dotąd, przekrętu. Z po­mocą Ron­nie­go Su­ther­lan­da, ówcze­sne­go sze­fa ochro­ny w Oxen­ford Me­di­cal, opra­co­wał me­todę wy­pro­wa­dza­nia z fir­my pie­niędzy. Tak spre­pa­ro­wał pro­gram księgo­wa­nia, że kom­pu­ter, pod­su­mo­wując jakąś par­tię fak­tur wy­sta­wio­nych przez do­stawców, do­da­wał po pro­stu do uzy­ska­ne­go wy­ni­ku je­den pro­cent, a następnie prze­le­wał ów je­den pro­cent na kon­to ban­ko­we Ron­nie­go, przy czym trans­ak­cja nie po­ja­wiała się po­tem w żad­nym ze­sta­wie­niu. Dwaj de­frau­dan­ci zakłada­li, że ni­ko­mu nie przyj­dzie do głowy spraw­dzać „na pie­chotę” po­praw­ności wy­li­czeń kom­pu­tera – i nikt ich nie spraw­dzał, aż do dnia, w którym Toni Gal­lo zo­ba­czyła żonę Ron­nie­go par­kującą no­we­go mer­ce­de­sa co­upe przed skle­pem Marks & Spen­cer w In­ver­burn.

Kit był zdu­mio­ny i nie na żarty za­nie­po­ko­jo­ny iście psią za­wziętością, z jaką Toni podjęła trop. Wy­kryw­szy nie­zgod­ności, za­parła się, że wyjaśni, skąd się wzięły. I nie popuściła. Co gor­sza, kie­dy usta­liła już, co jest na rze­czy, nic nie było w sta­nie od­wieść jej od po­wia­do­mie­nia ojca Kita. Kit błagał ją, żeby nie de­ner­wo­wała sta­re­go. Próbował stra­szyć, że Stan­ley Oxen­ford wpad­nie we wściekłość i wy­le­je na bruk ją, nie jego. Kie­dy wszyst­kie spo­so­by za­wiodły, położył dłoń na jej bio­drze, ob­da­rzył swo­im naj­lep­szym uśmiesz­kiem lu­bieżnego chłopca, i wy­mru­czał nie­dwu­znacz­nym to­nem: „Po­win­niśmy zo­stać przy­ja­ciółmi, nie wro­ga­mi”. To również nie po­skut­ko­wało.

Wy­rzu­co­ny przez ojca z pra­cy, do tej pory nie zna­lazł po­sa­dy. Na do­miar złego nie ze­rwał z ha­zar­dem. Ron­nie wpro­wa­dził go do nie­le­gal­ne­go ka­sy­na, w którym od ręki udzie­lo­no mu kre­dy­tu, niewątpli­wie z uwa­gi na ojca, słyn­ne­go na­ukow­ca mi­lio­ne­ra. Wolał nie li­czyć, ile for­sy jest im te­raz wi­nien. Była to w każdym ra­zie suma za­wrot­na i na samą myśl, że te pie­niądze trze­ba będzie w końcu zwrócić, robiło mu się słabo ze stra­chu i obrzy­dze­nia do sa­me­go sie­bie. W ta­kich chwi­lach najchętniej sko­czyłby z mo­stu Forth. Ale kasy, którą zgar­nie za dzi­siejszą ro­botę, star­czy i na spłace­nie długu, i na nowy początek.

Wszedł z kawą do łazien­ki i przej­rzał się w lu­strze. Swe­go cza­su wcho­dził w skład bry­tyj­skiej re­pre­zen­ta­cji na zi­mo­we igrzy­ska olim­pij­skie i w każdy week­end albo jeździł na nar­tach, albo tre­no­wał w sali. Był wte­dy szczupły i zwin­ny jak ogar. Te­raz jak­by się trochę za­okrąglił.

– Przy­bie­rasz na wa­dze, sta­ry – po­wie­dział do swo­je­go od­bi­cia. Ale gęste kasz­ta­no­we włosy opa­dające nie­sfor­ny­mi ko­smy­ka­mi na czoło nie stra­ciły nic z daw­ne­go połysku. Tyl­ko twarz jakaś ściągnięta. Spróbował od­sta­wić Hugh Gran­ta – głowa skrom­nie opusz­czo­na, nie­bie­skie oczy po­pa­trują by­stro spod lek­ko przy­mkniętych po­wiek, uj­mujący uśmie­szek. Tak, po­tra­fił to jesz­cze. Na Toni Gal­lo może nie po­działało, ale Mau­re­en dała się na to złowić nie da­lej jak wczo­raj wie­czo­rem.

Za­bie­rając się do go­le­nia, włączył łazien­ko­wy te­le­wi­zo­rek na­sta­wio­ny na lo­kal­ny pro­gram in­for­ma­cyj­ny. Pre­mier przy­je­chał do Szko­cji, by spędzić święta Bożego Na­ro­dze­nia w swo­im okręgu wy­bor­czym. Klub piłkar­ski Glas­gow Ran­gers zapłacił dzie­więć mi­lionów funtów za na­past­ni­ka Gio­van­nie­go San­tan­ge­lo.

– Sta­re do­bre szkoc­kie na­zwi­sko – mruknął pod no­sem.

Po­go­da. Nadal chłodno, ale słonecz­nie. Śnieżyca sza­lejąca nad Mo­rzem Nor­we­skim prze­su­wa się, co praw­da, na południe, ale syn­op­ty­cy prze­wi­dują, że omi­nie Szkocję od za­cho­du. Ma­te­riał roz­po­czy­nający wia­do­mości lo­kal­ne zmro­ził Ki­to­wi krew w żyłach.

Słysząc zna­jo­my głos Car­la Osbor­ne’a, gwiaz­do­ra szkoc­kiej te­le­wi­zji spe­cja­li­zującego się w sen­sa­cyj­nych do­nie­sie­niach, zerknął na ekran i zo­ba­czył bu­dy­nek, w którym za­mie­rzał do­ko­nać dzi­siaj kra­dzieży. Osbor­ne stał przed bramą Oxen­ford Me­di­cal. Było jesz­cze ciem­no, ale sil­ne re­flek­to­ry sys­te­mu bez­pie­czeństwa wyłuski­wały z mro­ku wik­to­riańską ar­chi­tek­turę.

– Ki dia­beł? – mruknął z nie­po­ko­jem Kit.

Osbor­ne mówił: „Właśnie tu­taj, w Szko­cji, w bu­dyn­ku, który widzą państwo za mną i który oko­licz­na lud­ność na­zy­wa «Za­mczy­skiem Fran­ken­ste­ina», na­ukow­cy eks­pe­ry­men­tują od ja­kie­goś cza­su z naj­nie­bez­piecz­niej­szy­mi wi­ru­sa­mi świa­ta”.

Za­mczy­sko Fran­ken­ste­ina? Kit nig­dy nie słyszał tego określe­nia. Pew­nie Osbor­ne sam je so­bie wy­du­mał. Bu­dy­nek na­zy­wa­no Krem­lem.

„I oto dzi­siaj na cho­robę wywołaną przez je­den z tych wi­rusów zmarł młody la­bo­rant, w czym niektórzy upa­trują ze­msty na­tu­ry na człowie­ku za wty­ka­nie nosa w nie swo­je spra­wy”.

Kit odłożył ma­szynkę do go­le­nia. No to Oxen­ford Me­di­cal ma przerąbane, pomyślał. W in­nych oko­licz­nościach za­cie­rałby ręce i na­pa­wał się kłopo­ta­mi ojca, ale nie dzi­siaj. Dzi­siaj, z po­wo­du tej wia­do­mości mogą ucier­pieć jego własne pla­ny.

„Mi­cha­el Ross, lat trzy­dzieści je­den, za­ata­ko­wa­ny zo­stał przez wi­rus Ebo­la, na­zwa­ny tak od afry­kańskiej wio­ski, w której się wylągł. Wywołana przez nie­go strasz­na cho­ro­ba prze­ja­wia się bo­le­sny­mi ro­piejącymi czy­ra­ka­mi na całym cie­le zarażonej oso­by”.

Kit był prze­ko­na­ny, że Osbor­ne kon­fa­bu­lu­je, ale kto to wytłuma­czy jego wi­dow­ni. To te­le­wi­zja dla mas. Czy śmierć Mi­cha­ela Ros­sa po­krzyżuje mu pla­ny kra­dzieży?

„Fir­ma Oxen­ford Me­di­cal za­pew­niała za­wsze, że pro­wa­dzo­ne przez nią ba­da­nia nie sta­no­wią żad­ne­go za­grożenia dla miej­sco­wej lud­ności i oko­licz­nych te­renów, jed­nak śmierć Mi­cha­ela Ros­sa każe poważnie wątpić w te za­pew­nie­nia”.

Osbor­ne miał na so­bie pu­chową kurtkę, wełnianą czapkę i wyglądał na nie­wy­spa­ne­go. Kit domyślał się, że in­for­ma­tor, od którego do­stał ten cynk, obu­dził go nad ra­nem.

„Chodzą słuchy, że Ross zo­stał ugry­zio­ny przez zwierzę, które wy­kradł z tu­tej­sze­go la­bo­ra­to­rium i za­brał do swo­je­go domu, kil­ka mil stąd”, ciągnął Osbor­ne.

– O nie – jęknął Kit. Sy­tu­acja przed­sta­wiała się co­raz go­rzej. Czy aby nie będzie zmu­szo­ny zre­zy­gno­wać z re­ali­za­cji swo­je­go wiel­kie­go pla­nu? Tego by nie zniósł.

„Czy Mi­cha­el Ross działał sam, czy też był człon­kiem większej gru­py, która będzie może próbowała uwal­niać ko­lej­ne zakażone zwierzęta z taj­nych la­bo­ra­to­riów Oxen­ford Me­di­cal? Czy doj­dzie do sy­tu­acji, kie­dy nie­win­nie wyglądające psy i króliki będą włóczyły się sa­mo­pas po Szko­cji i roz­no­siły śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ne­go wi­ru­sa? Tego nikt nie chce mi tu­taj po­wie­dzieć”.

Obojętne, co mówią, albo cze­go nie chcą po­wie­dzieć, Kit wi­dział, czym zaj­mują się te­raz lu­dzie z Krem­la: wzmac­niają na ile się da środ­ki ochro­ny. Toni Gal­lo już tam pew­nie jest, za­ostrza pro­ce­du­ry, spraw­dza alar­my i ka­me­ry, pro­wa­dzi od­pra­wy ze strażni­ka­mi. Dla Kita go­rzej już być nie mogło. Szlag go tra­fiał.

– Dla­cze­go los tak się na mnie uwziął? – za­py­tał na głos.

„Tak czy in­a­czej, kon­ty­nu­ował Carl Osbor­ne, Mi­cha­el Ross oddał życie z miłości do cho­mi­ka imie­niem Pu­szek”. Po­wie­dział to to­nem tak dra­ma­tycz­nym, że Kit tyl­ko cze­kał, kie­dy otrze łzę, lecz Osbor­ne na tym zakończył.

Głos za­brała pro­wadząca wia­do­mości pre­zen­ter­ka, atrak­cyj­na blon­dyn­ka o mi­ster­nej fry­zu­rze:

„Carl, czy Oxen­ford Me­di­cal sko­men­to­wała ten nad­zwy­czaj­ny wy­pa­dek?”.

„Tak – Carl zaj­rzał do no­te­su. – Po­wie­dzie­li, że są za­smu­ce­ni i przy­bi­ci śmier­cią Mi­cha­ela Ros­sa, ale wszyst­ko wska­zu­je na to, że nikt inny nie zo­stał przez wi­rus za­in­fe­ko­wa­ny. Mimo to chcie­li­by po­roz­ma­wiać z każdym, kto miał z Ros­sem stycz­ność w ciągu ostat­nich szes­na­stu dni”.

„Ist­nie­je za­tem możliwość, że ktoś się od nie­go za­ra­ził?”.

„Właśnie, a po­tem za­ra­ził in­nych. Tak więc oświad­cze­nie fir­my, że nikt inny nie zo­stał za­in­fe­ko­wa­ny wygląda ra­czej na pobożne życze­nie niż na­uko­we stwier­dze­nie”.

„To bar­dzo nie­po­kojąca hi­sto­ria – zwróciła się pre­zen­ter­ka do ka­me­ry. – Spod Oxen­ford Me­di­cal re­la­cjo­no­wał Carl Osbor­ne. A te­raz piłka nożna”.

Kit z wściekłością dźgał raz po raz pal­cem pi­lo­ta, żeby wyłączyć te­le­wi­zor, ale z nerwów nie mógł tra­fić we właściwy przy­cisk. Chwy­cił w końcu za przewód za­si­lający i wy­rwał wtyczkę z gniazd­ka. Mało bra­ko­wało, a wy­rzu­ciłby od­bior­nik przez okno. To była ka­ta­stro­fa.

Co z tego, że tę po­nurą wizję roz­prze­strze­niającego się po kra­ju wi­ru­sa Osbor­ne praw­do­po­dob­nie wy­ssał na po­cze­ka­niu z pal­ca? Liczą się kon­se­kwen­cje, a jedną z nich będzie nie­chyb­nie ta­kie za­cieśnie­nie ochro­ny Krem­la, że mysz się tam nie prześliźnie. Dzi­siej­szy wieczór to naj­gor­szy czas na do­ko­na­nie kra­dzieży. Trze­ba będzie odwołać akcję. Kit był gra­czem: mając w ręku do­bre roz­da­nie, gotów był po­sta­wić wszyst­ko, ale wie­dział z doświad­cze­nia, że jeśli kar­ta nie idzie, le­piej spa­so­wać.

Przy­najm­niej nie będę mu­siał spędzać Bożego Na­ro­dze­nia z oj­cem, pomyślał po­nu­ro.

Może da się jesz­cze przełożyć ro­botę, za­cze­kać, aż emo­cje opadną i w Krem­lu znie­sio­ne zo­staną nad­zwy­czaj­ne środ­ki bez­pie­czeństwa. Może uda się prze­ko­nać klien­ta do prze­su­nięcia ter­mi­nu do­sta­wy. Kit wzdrygnął się na myśl o ogrom­nym długu, który musi spłacić. Ale nie ma sen­su leźć lwu w paszczę przy tak nikłych szan­sach po­wo­dze­nia.

Wy­szedł z łazien­ki. Ze­gar wska­zy­wał 07.28. Trochę za wcześnie na te­le­fon, ale spra­wa jest pil­na. Pod­niósł słuchawkę i wy­brał nu­mer.

Ode­bra­no na­tych­miast.

– Tak? – burknął męski głos.

– To ja, Kit. Za­stałem go?

– Cze­go chcesz?

– Muszę z nim po­ga­dać. To ważne.

– Jesz­cze nie wstał.

– Cho­le­ra. – Kit nie chciał zo­sta­wiać wia­do­mości. Po chwi­li za­sta­no­wie­nia do­szedł do wnio­sku, że może i do­brze się składa. Le­piej żeby Mau­re­en nie słyszała, co ma do po­wie­dze­nia. – Prze­każ mu, że do nie­go jadę – rzu­cił do słuchaw­ki i odłożył ją, nie cze­kając na od­po­wiedź.08.00

Wiel­ki Hol przy­po­mi­nał nawę kościoła. Przez wy­so­kie okna wle­wały się sno­py dzien­ne­go światła, tworząc wzo­ry na wyłożonej ka­mien­ny­mi płyta­mi po­sadz­ce. Przez całą sze­ro­kość holu ciągnęły się gru­be bel­ki pod­trzy­mujące strop. Pośrod­ku stało no­wo­cze­sne, owal­ne biur­ko re­cep­cji. Wewnątrz tego owa­lu sie­dział na stołku umun­du­ro­wa­ny strażnik.

Stan­ley Oxen­ford wkro­czył do holu głównym wejściem. Był wy­so­kim, si­wowłosym, nie­bie­sko­okim mężczyzną pod sześćdzie­siątkę. W ni­czym nie przy­po­mi­nał na­ukow­ca – nie łysiał, nie gar­bił się, nie nosił oku­larów. Zda­niem Toni przy­po­mi­nał ra­czej ak­to­ra grającego rolę ge­ne­rała w fil­mie o dru­giej woj­nie świa­to­wej. Ubie­rał się ze sto­no­waną ele­gancją. Dzi­siaj miał na so­bie sza­ry twe­edo­wy gar­ni­tur z ka­mi­zelką, ja­snobłękitną ko­szulę, a do niej – chy­ba przez wzgląd na zmarłego – czar­ny włóczko­wy kra­wat.

Su­san Mac­kin­tosh usta­wiła przy wejściu rozkłada­ny sto­lik. Za­gadnęła o coś Stan­leya. Od­po­wie­dział jej krótko i zwrócił się do Toni:

– Do­bry po­mysł z tym od­py­ty­wa­niem każdego wchodzącego, kie­dy ostat­nio wi­dział Mi­cha­ela.

– Dziękuję. – Cho­ciaż jed­no zro­biłam do­brze, pomyślała

Toni.

– A co z pra­cow­ni­ka­mi, którzy są te­raz na urlo­pach?

– Dzwo­ni­my do nich od rana.

– Do­brze. Usta­liłaś już, jak do tego doszło?

– Tak. Miałam rację, a pan się mylił. To był jed­nak królik.

Po­mi­mo tra­gicz­nych oko­licz­ności Stan­ley się uśmiechnął.

Lubił lu­dzi rzu­cających mu wy­zwa­nia, szczególnie gdy były to atrak­cyj­ne ko­bie­ty.

– Skąd wiesz?

– Z za­pi­su wi­deo. Chce go pan obej­rzeć?

– Oczy­wiście.

We­szli w sze­ro­ki, wyłożony dębową bo­aze­rią ko­ry­tarz i skręcili w bocz­ny ko­ry­tarzyk pro­wadzący do cen­tral­nej sta­cji mo­ni­to­rin­gu, zwa­nej po­pu­lar­nie reżyserką. Było to cen­trum zarządza­nia sys­te­mem ochro­ny. Kie­dyś mieściła się tu sala bi­lar­do­wa, te­raz okna dla bez­pie­czeństwa za­mu­ro­wa­no, a su­fit obniżono, by po­zy­skać prze­strzeń na ukry­cie wężowi­ska ka­bli. Całą jedną ścianę zaj­mo­wał zespół mo­ni­torów wyświe­tlających ob­ra­zy prze­ka­zy­wa­ne z ka­mer za­in­sta­lo­wa­nych w new­ral­gicz­nych punk­tach kom­plek­su, w tym w każdym z po­miesz­czeń BSL-4. Na długim sto­le roz­miesz­czo­no ekra­ny do­ty­ko­we, uwi­dacz­niające stan tysięcy punktów kon­tro­l­nych mo­ni­torujących tem­pe­ra­turę, wil­got­ność oraz ter­mi­na­le sys­temów zarządza­nia cyr­ku­lacją po­wie­trza we wszyst­kich la­bo­ra­to­riach – wy­star­czyło za długo przy­trzy­mać otwo­rem drzwi, a włączał się alarm. Za kon­solą, która umożli­wiała dostęp do główne­go kom­pu­te­ra sys­temu bez­pie­czeństwa, sie­dział umun­du­ro­wa­ny strażnik.

– Po­sprzątano tu od cza­su mo­jej ostat­niej byt­ności – stwier­dził ze zdu­mie­niem Stan­ley.

Kie­dy Toni przej­mo­wała do­wo­dze­nie nad ochroną, w reżyser­ce pa­no­wał ist­ny chlew. Wszędzie walały się pla­sti­ko­we kub­ki po ka­wie, sta­re ga­ze­ty, połama­ne długo­pi­sy i sty­ro­pia­no­we pudełka z nie­do­je­dzo­ny­mi posiłkami. Te­raz było tu czy­sto i schlud­nie, a na sto­le leżała tyl­ko tecz­ka na akta, które stu­dio­wał dyżurny strażnik. Miło jej było, że Stan­ley to za­uważył.

Oxen­ford zaj­rzał do przy­ległego po­miesz­cze­nia. Kie­dyś prze­cho­wy­wa­no w nim broń myśliwską, te­raz stał tam sprzęt wspo­ma­gający, między in­ny­mi cen­tral­ny pro­ce­sor ste­ro­wa­nia łącznością te­le­fo­niczną. Po­miesz­cze­nie było ja­sno oświe­tlo­ne. Każdy z tysięcy ka­bli ozna­ko­wa­no nie­zmy­wal­nym, czy­tel­nym iden­ty­fi­ka­to­rem dla zmi­ni­ma­li­zo­wa­nia cza­su usu­wa­nia ewen­tu­al­nej awa­rii. Stan­ley po­ki­wał apro­bująco głową.

Toni to po­chle­biło, ale prze­cież Stan­ley nie od dzi­siaj wie­dział, że jest dobrą or­ga­ni­za­torką. Zresztą co z tego, że za­pro­wa­dziła tu porządek, sko­ro nie wywiązała się z naj­ważniej­sze­go ze spo­czy­wających na niej obo­wiązków, a mia­no­wi­cie nie do­pil­no­wała, by nic nie­bez­piecz­ne­go nie wy­do­stało się z la­bo­ra­to­rium BSL-4.

Zda­rzało się, że nie wie­działa, co Stan­ley myśli, i tak było te­raz. Bo­le­je nad śmier­cią Mi­cha­ela Ros­sa, mar­twi się o przyszłość fir­my, czy wście­ka, że za­wiodły środ­ki bez­pie­czeństwa? Wyładu­je gniew na niej, na nieżyjącym Mi­cha­elu czy na Ho­war­dzie McAl­pi­ne? Czy kie­dy pokaże mu, co zro­bił Mi­cha­el, po­chwa­li ją, że tak szyb­ko to usta­liła, czy też zwol­ni z pra­cy za to, że do tego dopuściła?

Usie­dli przed mo­ni­to­rem i Toni prze­biegła pal­ca­mi po kla­wia­tu­rze, by wywołać na ekran in­te­re­sujące ich frag­men­ty cy­fro­we­go za­pi­su. Za­re­je­stro­wa­ne ob­ra­zy prze­cho­wy­wa­ne były w prze­past­nej pamięci kom­pu­te­ra przez dwa­dzieścia osiem dni. Po­tem je ka­so­wa­no. Znała pro­gram na wy­lot i po­ru­szała się w nim bez tru­du.

Obec­ność Stan­leya przy­po­mniała jej, nie wie­dzieć cze­mu, in­cy­dent sprzed lat, kie­dy poszła do kina z czter­na­sto­let­nim ko­legą z kla­sy i po­zwo­liła mu wsunąć so­bie dłoń pod swe­te­rek. Za­am­ba­ra­so­wało ją to wspo­mnie­nie, po­czuła, że się czer­wie­ni. Miała na­dzieję, że Stan­ley tego nie za­uważył.

Po­ka­zała mu na mo­ni­to­rze Mi­cha­ela pod­jeżdżającego pod główną bramę i oka­zującego prze­pustkę.

– Datę i go­dzinę ma pan u dołu ekra­nu – wyjaśniła. – Czter­na­sta dwa­dzieścia sie­dem, ósme­go grud­nia. – Na­cisnęła kil­ka kla­wi­szy i na ekra­nie po­ja­wił się zie­lo­ny volks­wa­gen golf skręcający na miej­sce par­kin­go­we. Wy­siadł z nie­go szczupły mężczy­zna i za­brał z tyl­ne­go sie­dze­nia spor­tową torbę. – Niech pan zwróci uwagę na tę torbę.

– Dla­cze­go?

– Jest w niej królik.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: