Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zaręczyny Jana Bełskiego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaręczyny Jana Bełskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 208 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

War­sza­wa, dnia 20 lu­te­go

Ocze­ku­jąc cze­goś bar­dzo, czło­wiek za­wcza­su wy­sta­wia so­bie sce­ny i całe dni przy­szłe­go ży­cia, a gdy te przyj­dą, za­sta­ją go jed­nak nie­przy­go­to­wa­nym. Rze­czy­wi­stość przy­no­si w ubocz­nych szcze­gó­łach, w go­dzi­nie dnia, w chwi­lo­wym na­stro­ju ner­wów coś nie­obli­czal­ne­go, co za­dzi­wia. Ból jesz­cze cza­sem go­rzej boli, niż się za­po­wia­dał, a zisz­czo­na po­myśl­ność wy­da­je się bled­szą od prze­czu­tej. Do­pie­ro gdy ustą­pi wa­ha­nie mię­dzy wy­ma­rzo­nym ob­ra­zem a rze­czy­wi­stym, kie­dy upra­gnio­ny fakt za­czy­na już ucie­kać w po­etycz­ną mgłę chwil do­brych mi­nio­nych, wte­dy wra­że­nie istot­ne, oczysz­czo­ne z mniej pięk­nych lub nie­po­trzeb­nych szcze­gó­łów, ogrom­nie­je w ser­cu uspo­ko­jo­nym i roz­pa­mię­tu­ją­cym. Ta dru­ga fala szczę­ścia, je­że­li nie jest moc­niej­sza, to czy­ściej roz­kosz­na, niż pierw­sza.

Za­wsze lu­bi­łem przy­glą­dać się świe­żo ubie­głym ko­le­jom mego ży­cia – dla­te­go też pi­szę dzien­nik. A dzi­siaj, kie­dy mam za­pi­sać taki epo­ko­wy wy­pa­dek, jak wła­sne za­rę­czy­ny, kie­dy po­my­ślę, że ta nie­po­chwyt­na ko­bie­ta po­wie­dzia­ła mi po­waż­nie i szcze­rze, że mnie ko­cha i przy­sta­je na nasz zwią­zek – to jesz­cze się py­tam, czy to nie sen. Jed­nak od paru dni trwa to nie­sły­cha­ne szczę­ście i za­czy­na mi się już mie­ścić w ser­cu.

Wie­czór 18 lu­te­go, mój naj­pięk­niej­szy, wy­wią­zał się na­tu­ral­nie z sy­tu­acji trwa­ją­cej już od daw­na, bo ja z mo­jej mi­ło­ści nie czy­ni­łem ta­jem­ni­cy, a Ce­li­na co­raz wy­raź­niej­szą oka­zy­wa­ła mi skłon­ność. Ko­rzy­sta­jąc z przy­pad­ko­wej sa­mot­no­ści, zdo­by­łem się wresz­cie na od­wa­gę po­pro­sze­nia o jej rękę i bez wa­ha­nia zo­sta­łem przy­ję­ty. Chwi­la ta sta­now­cza była prze­cie szczy­tem mo­ich pra­gnień, a jed­nak, prze­wi­du­jąc ją tro­chę in­a­czej, w in­nym na przy­kład po­ko­ju, do­zna­łem zra­zu wra­że­nia, że mi się coś sta­ło nie po my­śli. Do­pie­ro w po­dró­ży uczu­łem się nie­zmier­nie szczę­śli­wym, gdym na noc wy­jeż­dżał z Prąd­ni­ków do War­sza­wy.

San­ki su­nę­ły po bia­łej po­wierzch­ni tak szyb­ko i ci­cho, przez noc mroź­ną, roz­iskrzo­ną księ­ży­cem i śnie­giem. Ja­kieś dziw­ne, mru­ga­ją­ce gwiaz­dy tkwi­ły na nie­bie" opo­dal od księ­ży­ca, a inne sy­pa­ły się spod płóz, prze­rzy­na­ją­cych śnieg chrup­ki i czy­sty. Ogar­niał mnie wiel­ki spo­kój i za­po­mnie­nie ca­łe­go świa­ta wo­bec tej ja­snej świa­do­mo­ści, któ­rą nio­słem w so­bie. Była to wdzięcz­ność dla niej, dla ży­cia, dla Boga – a tak­że nie­zmier­na chęć czy­nie­nia do­brze, ja­kiś nie­okre­ślo­ny po­pęd do bo­ha­ter­stwa. I była to za­do­wo­lo­na duma, jak­by py­cha nie­prze­bra­ne­go bo­gac­twa i dzie­cin­ne roz­tkli­wie­me, do łez sko­re.

W tym sta­nie go­rącz­ki po­dróż wy­da­ła mi się dłu­gą chwi­lą, któ­rej czu­łem roz­cią­głość, ale też i nie­zmien­ność. Zda­wa­łem so­bie spra­wę ze swe­go po­ło­że­nia, a jed­nak mu­sia­łem być tyl­ko trzeź­wy, bo pa­mię­tam, żem za­wo­łał na głos: – Boże mój, moja ty!… aż się fur­man zdzi­wio­ny od­wró­cił na koź­le, a po­tem, wsia­da­jąc na sta­cji ko­lei do, wa­go­nu, za­ją­łem miej­sce w dru­giej kla­sie, cho­ciaż wzią­łem bi­let do pierw­szej i prze­sie­dzia­łem całą noc, nie wi­dząc pra­wie to­wa­rzy­szów po­dró­ży.

Ocu­cił mnie dreszcz po­ran­ny, kie­dym do­roż­ką prze­jeż­dżał most na Wi­śle. Tę­czo­wo mie­ni­ły się lody rze­ki, błę­kit­nie i ró­żo­we dymy wień­czy­ły ko­mi­ny fa­brycz­ne­go Po­wi­śla i na bla­do­zło­tym nie­bie bu­dzi­ła się War­sza­wa ra­do­sna, na­pię­trzo­na, wy­po­czę­ta ze snu, co­raz świet­niej ja­skra­wa pla­ma­mi swych ko­lo­ro­wych do­mów i da­chów, jed­no­staj­nie po­kry­tych świe­żym, za­ru­mie­nio­nym śnie­giem. Wscho­dzi­ło słoń­ce bar­dzo ja­sne.

I ja czu­łem ten ob­raz po dzie­cin­ne­mu, pod wpły­wem ja­kiejś świe­żo­ści, któ­ra mnie ogar­nę­ła. Mia­łem w so­bie za­po­wiedź no­we­go ży­cia wscho­dzą­ce­go z tym słoń­cem.

Przy­jazd do mia­sta za­mą­cił tro­chę moje wra­że­nia. Trze­ba było za­raz oznaj­mić ra­do­sną no­wi­nę mo­jej mat­ce, a wie­dzia­łem, że nie ucie­szy się tak, jak­bym ja chciał. Roz­pła­ka­ła się, ca­łu­jąc mnie ser­decz­nie i bło­go­sła­wiąc, ale był to ra­czej go­rą­cy ob­jaw jej uczu­cia dla mnie, a nie po­dzie­lo­na ze mną ra­dość. Wy­zna­ła mi, co ma na ser­cu, mniej wię­cej tak:

– Każ­dy sam so­bie po­wi­nien żonę wy­bie­rać i my­ślę, że Ce­li­na jest ci prze­zna­czo­na, bo ją ko­chasz od daw­na. Spo­strze­głam to już wów­czas, kie­dy ona była pan­ną i sta­rał się o nią Sęp-Sza­rzyń­ski, „sta­ry Sęp”, jak go na­zy­wa­łeś.

Po­twier­dzi­ło się te­raz ja­sno po­są­dze­nie moje sprzed lat kil­ku. Kie­dy już mał­żeń­stwo Ce­li­ny z Sza­rzyń­skim było po­sta­no­wio­ne, mat­ka dała mi okrą­głą sumę na po­dróż do Pa­ry­ża, niby dla koń­cze­nia stu­diów, ale bar­dziej pono w celu, aby mnie z kra­ju na pe­wien czas usu­nąć i za­głu­szyć we mnie bu­dzą­cą się już mi­łość dla Ce­li­ny, a może i nie­na­wiść dla Sza­rzyń­skie­go. Nie by­łem też na ich ślu­bie. Dzi­siaj w roz­mo­wie wró­ci­ły wy­raź­niej po­wąt­pie­wa­nia mat­ki o moim wy­bo­rze:

– Z two­ją na­tu­rą, mój Ja­siu, nie­zu­peł­nie się zga­dza jej uspo­so­bie­nie, przy­najm­niej tak by się zda­wa­ło. Znam pa­nią Sza­rzyń­ską od dziec­ka i wiem, że jest do­bra, uprzejm­na, szcze­gól­niej pięk­na, ale nie dość po – waż­nie poj­mu­je ży­cie i jego obo­wiąz­ki. Pierw­szy jej mąż był dla niej nie­sto­sow­ny i mó­wią na­wet, że mu nie­po­kój o mło­dą i za­lot­ną żonę skró­cił ży­cie.

– Ależ, mamo! – od­po­wia­da­łem – nie na­le­ża­ło się Sza­rzyń­skie­mu wię­cej do śmier­ci, jak te dwa lata jego mał­żeń­stwa. Bóg wie, po co za nie­go wy­szła, czy z na­mo­wy krew­nych, czy może na prze­kór.

Nie do­po­wie­dzia­łem ca­łej my­śli. Gdy­by to jed­nak było szcze­rą praw­dą, że Ce­li­na już przed kil­ku laty, kie­dy­śmy się wi­dy­wa­li po wie­czo­rach – ona mło­dziut­ką pan­ną, ja le­d­wie z ku­rzu ksią­żek uni­wer­sy­tec­kich opy­lo­ny – że wte­dy już była mną za­ję­ta??… Dała mi te­raz do zro­zu­mie­nia, ale mimo całą uf­ność, któ­rą w niej po­kła­dam, nie wie­rzę. Ja ją prze­cie ko­cha­łem i wte­dy, bar­dzo nie­śmia­ło, po stu­denc­ku, tyl­ko nig­dy nie po­sta­ła mi w gło­wie myśl, że ta po­nęt­na księż­nicz­ka War­ska mo­gła mnie wy­róż­niać… Był­bym się prze­cież spo­strzegł… Zresz­tą, kto wie? Mo­żem ja za mało so­bie do­wie­rzał, albo nie umiał od­róż­nić pło­my­ka przy­wią­za­nia do mnie po­śród zni­ko­mych ale ślicz­nych skier, któ­ry­mi ob­dzie­la­ła ona za­wsze męż­czyzn?… Już to taka na­tu­ra uprzej­ma, przy­mil­na, wdzię­czą­ca się do ca­łe­go świa­ta.

Roz­mo­wa z mat­ką była dłu­ga. Przy­kry mi był ton, bo ni­co­wa­li­śmy za­le­ty i wady Ce­li­ny, jak­by ja­kie­go ma­jąt­ku przed kup­nem, a mat­ka, po­zbyw­szy się już, wi­dać, pierw­szej ostroż­no­ści, któ­rą wo­bec wy­ma­ga­ją­ce­go uwiel­bień mo­je­go uczu­cia chcia­ła za­cho­wać, mó­wi­ła co­raz wy­raź­niej:

– Po śmier­ci Sza­rzyń­skie­go oba­wia­łam się cią­gle, że się na tym skoń­czy; wie­dzia­łam, że Ce­li­na wy­bie­rze cie­bie spo­mię­dzy swych aspi­ran­tów. Nie dzi­wię się jej: mo­żesz się po­do­bać i bez za­śle­pie­nia są­dzę, że le­piej wy­glą­dasz i wię­cej je­steś wart, niż jej zwy­kłe oto­cze­nie,

Od­po­wie­dzia­łem zu­peł­nie szcze­rze:

– Te­raz do­pie­ro przy­cho­dzi mi to do gło­wy, kie­dy fakt na­szych za­rę­czyn jest speł­nio­ny Ale do­praw­dy nie spo­dzie­wa­łem się, że mnie ona po­ko­cha. Naj­przód, to, co mama przez swo­je życz­li­we oczy we mnie wi­dzi, dla mnie jest zu­peł­nie wąt­pli­we. Jak wy­glą­dam? Wiem, żem do lu­dzi po­dob­ny, ale nie do tych, któ­rzy mają tak zwa­ne szczę­ście do ko­biet. Za­wsze mi się zda­je, że każ­dy męż­czy­zna, roz­ma­wia­ją­cy ż Ce­li­ną, ma nade mną ja­kąś prze­wa­gę wdzię­ku i świa­to­we­go spry­tu. Wpraw­dzie tyl­ko w sto­sun­ku do Ce­li­ny to mi się zda­je. W roz­mo­wie z in­ny­mi męż­czy­zna­mi, czy ko­bie­ta­mi, za­pa­lam się czę­sto i wte­dy wi­dzę, że mnie słu­cha­ją przy­jem­nie, że im się sta­ję sym­pa­tycz­nym. Ale nikt mnie tak nie onie­śmie­la, jak Ce­li­na. Wi­dać, za­nad­to pra­gnę jej się po­do­bać? Dzi­siaj więc pew­ność, że je­stem jej mil­szy od in­nych – ta pra­wie pew­ność – za­dzi­wia mnie, olśnie­wa i tro­chę prze­stra­sza. Bo czy ja zdo­łam za­peł­nić jej ży­cie tak wy­łącz­nie, żeby już nikt do szczę­ścia, ani przy­jem­no­ści nie był jej po­trzeb­ny?

A mat­ka da­lej cią­gnę­ła swe po­wąt­pie­wa­nia:

– Tro­chę się i ja o was boję, nie o brak uczu­cia z jej stro­ny, ale o twój spo­kój, Ja­siu, bo pani Sza­rzyń­ska nie może od razu stać się wzo­ro­wą żoną.

– Je­że­li po­ko­cha­ła praw­dzi­wie, to dla­cze­go nie? Mama jej nie zna, a może nikł jej nie zna ta­kiej, jaką ją te­raz wi­dzę i ko­cham. Cała ta pło­chość, ele­gan­cja, świa­to­wość – to po­wierzch­nia jej na­tu­ry, to tyl­ko uciecz­ka do głęb­sze­go wnik­nię­cia w sie­bie.

– Praw­da – od­po­wia­da­ła mat­ka – że wy­cho­wa­na była po­śród cią­głych za­baw przez ro­dzi­ców, za­ję­tych bar­dziej swy­mi oso­bi­sty­mi sto­sun­ka­mi, niż ja­kimś po­glą­dem wy­cho­waw­czym. Praw­da i to, że kie­dy wcho­dzi­ła w świat, ro­dzi­ce już nie żyli, a ciot­ka jej, Gra – bow­ska, do­bra oso­ba, ale tyl­ko dla oczu świa­ta, była do­zo­rem i opie­kun­ką Ce­li­ny. Nie­do­rzecz­nie też wy­da­no taką mło­dą dziew­czy­nę za Sza­rzyń­skie­go, bo to był może wiel­ki oby­wa­tel, ale czło­wiek bar­dzo su­chy i za­ję­ty, któ­re­go ona ko­chać na­praw­dę nie mo­gła. Ale jak jej za­czę­li opie­ku­no­wie i opie­kun­ki tłu­ma­czyć, że to do­sko­na­ła par­tia, że Sza­rzyń­ski ma po­zy­cję w kra­ju, że ona stwo­rzy pierw­szy w War­sza­wie sa­lon i ogni­sko to­wa­rzy­skie*go ży­cia… Może ten po­mysł sa­lo­nu tak po­ję­ła Ce­li­na, że wiecz­nie ota­cza­ła się mło­dzie­żą? Tak, czy in­a­czej – moż­na to zro­zu­mieć. Nie dzi­wię się jej zresz­tą, bo mło­dzi lgną za­wsze do mło­dych, a ten jej mąż „od po­zy­cji”, o tyle star­szy… Te­raz jed­nak spo­dzie­wam się, że od­osob­ni się tro­chę i od­pra­wi szcze­gól­niej tego ku­zy­na, któ­ry się w niej po­dob­no ko­cha.

– Al­fre­da Val­fort? Dla­cze­go? Prze­cież to bli­ski krew­ny, pra­wie dzie­ciak i ta­kie za­baw­ne te jego pa­ry­skie far­sy, śpiew­ki i nie­wy­czer­pa­na we­so­łość.

– No tak, ale cią­gle sie­dzi w Prąd­ni­kach. Prze­cież musi mieć coś do ro­bo­ty u sie­bie, we Fran­cji.. Tym­cza­sem, jak przy­je­dzie do nas, to zo­sta­je cza­sem sześć mie­się­cy…

– Bo ma tu­taj całą ro­dzi­nę mat­ki – War­skich…

– Któ­ra go przy­cią­ga w oso­bie naj­ład­niej­szej ku­zyn­ki. Oczy­wi­ście nie ma w tym nic złe­go, tyl­ko, po­nie­waż pani Ce­li­na miesz­ka te­raz sama ze sta­rą ciot­ką, więc świat za­raz cze­goś rad się do­my­ślać i uśmie­chać.

Ta­ke­śmy ga­wę­dzi­li, wra­ca­jąc czę­sto do tych sa­mych zdań i spo­rów. Jed­nak ta roz­mo­wa zo­sta­wi­ła mi nie­smak po so­bie.

Prąd­nik, dnia 23 lu­te­go

Przy­je­cha­łem, prze­bra­łem się już z po­dró­ży i cze­kam. Oznaj­mi­łem, że przy­ja­dę dzi­siaj, ale są dwa po – cią­gi: po­łu­dnio­wy i wie­czor­ny. Oczy­wi­ście wy­bra­łem pierw­szy. Ce­li­na przy­pusz­cza­ła za­pew­ne, że przy­ja­dę wie­czo­rem..Nie ma jej w domu, łyż­wu­je gdzieś po­dob­no na sta­wach, o kil­ka wiorst od­le­głych. Ja tam nie po­ja­dę, bo te­raz za­chód słoń­ca wcze­sny i ona za­pew­ne za­raz wró­ci; sie­dzę so­bie w go­ścin­nym po­ko­ju i pi­szę. Ile ja prze­my­śla­łem o niej w tym po­ko­ju, jak znam te obi­cia i me­ble! No­co­wa­łem na­wet tu­taj za ży­cia tego sta­re­go, pod­czas po­lo­wań zi­mo­wych i w le­cie, i w je­sie­ni… ile to już razy! Czy mi tu do­brze było, czy bar­dzo źle? Wie­je do mnie ze ścian zna­jo­mych daw­ny na­strój; pa­mię­tam go, jak­by był wczo­raj­szy. Po wie­czo­rze, spę­dzo­nym w jej to­wa­rzy­stwie, idę spać zły, nie­za­do­wo­lo­ny z sie­bie, roz­stro­jo­ny ner­wo­wo do naj­wyż­sze­go stop­nia. Gdy było wie­le osób, to gi­ną­łem w tłu­mie i nie mo­głem się do niej zbli­żyć; kie­dym z nią roz­ma­wiał, nie po­wie­dzia­łem tyle i tak do­brze, jak­bym tego pra­gnął. Za­wsze też wzrok mój prze­szka­dzał wy­mo­wie: za­nad­tom na nią pa­trzył – a wy­że­ra­nie jej ob­ra­zu, es­te­tycz­no-zmy­sło­we, przy­ćmie­wa­ło swo­bod­ny tok my­śli, za­bi­ja­ło we­rwę sło­wa. Bie­gły mi za nią oczy tak na­tu­ral­nie, że chy­ba prze­mo­cą mo­głem je ode­rwać, kie­dy to pa­trze­nie sta­wa­ło się krę­pu­ją­cym lub śmiesz­nym… Pa­mię­tam też obok wszyst­kich jej słów cały akom­pa­nia­ment ru­chów, ob­ro­tów, gry twa­rzy, i kie­dy przy­po­mnę spę­dzo­ną z nią ja­kąś go­dzi­nę, nie tyl­ko ją w my­śli po­wta­rzam, ale i ry­su­ję. Z owych cza­sów nig­dy nie wra­ca mi jej po­stać sa­mot­na; wi­dzę ją oto­czo­ną męż­czy­zna­mi. W gru­pie, do­środ­ko­wo sku­pio­nej, jest je­den, cza­sem kil­ku uszczę­śli­wio­nych spe­cjal­nym wzglę­dem: z tym naj­le­piej tań­co­wać, ten za­mia­no­wa­ny naj­do­wcip­niej­szym, tam­ten znów naj­wier­niej­szym sta­rym przy­ja­cie­lem. Je­den stoi za krze­słem i ko­rzy­sta z prze­chy­leń gło­wy, dru­gi ma kla­sycz­ne miej­sce po le­wej stro­nie Ce­li­ny, trze­ci usiadł gdzieś tak w ką­cie, że co chwi­la krzy­żu­je z nią spoj­rze­nie – a ona tym puł­kiem do­wo­dzi z nad­zwy­czaj­ną wpra­wą i wi­docz­ną przy­jem­no­ścią. Każ­de­mu choć na chwi­lą się wyda, że on tu gra na pierw­szych skrzyp­cach, a to tyl­ko ona lek­ką ręką trą­ca po ko­lei cu­dze czu­łe stru­ny. Mówi o wszyst­kim i o ni­czym, pod­kre­śla uda­ny kon­cept a nie­zgrab­ny za­cie­ra; dow­cip­ny sta­je się przy niej dow­cip­niej­szym, nie­śmia­ły wy­mow­nym, a zwłasz­cza kto ją zo­ba­czy pierw­szy raz, po­czu­je od razu tę pod­bój­czą cie­ka­wość ko­bie­cą, któ­ra go ogar­nie jak przy­jem­ny, cie­pły za­pach. Oczy tak się jej świe­cą, gdy się bawi, a usta tak ła­two szcze­bio­czą, i śmie­je się, śmie­je, i na­oko­ło sie­bie roz­sie­wa śmiech, nie­po­kój i ma­gne­tycz­ne pro­mie­nie… Pięk­na jest, ale nie taką ja ją lu­bię. Czy to tak wiel­ka przy­jem­ność sku­piać na so­bie te wszyst­kie mniej lub wię­cej po­żą­dli­we spoj­rze­nia? Czy war­to pierw­sze­mu lep­sze­mu dać choć­by szczyp­tę ser­decz­nej po­ufa­ło­ści?

Im bar­dziej ona ba­wi­ła się z in­ny­mi, tym ja sta­wa­łem się chmur­niej­szym. I nie mo­głem już zdo­być się na we­so­łość, cho­ciaż­by ku mnie skie­ro­wa­ła swe uśmie­chy i swój szcze­biot. Zda­rza­ła się wte­dy rzecz dziw­na: mó­wiąc ze mną, ta ko­bie­ta tak pew­na sie­bie, tak swo­bod­na, po­waż­nia­ła i ru­mie­ni­ła się cza­sem na do­bre, kie­dym na ja­kie jej sło­wo, zbyt roz­gra­ne i nie­roz­waż­ne, od­po­wie­dział przy­mu­szo­nym uśmie­chem, albo mil­cze­niem. Ani to gniew, ani sil­ne wzru­sze­nie było po­wo­dem tych ru­mień­ców – po pro­stu roz­dź­więk na­szych wza­jem­nych na­stro­jów, ude­rze­nie tań­czą­cej fali o sta­ły ląd. Cho­ciaż an­ty­pa­tycz­ny nie by­łem jej nig­dy, mu­sia­łem czę­sto, zwłasz­cza w licz­niej­szym to­wa­rzy­stwie, tro­chę ją nu­dzić.

A mnie taki na przy­kład wie­czór do­pro­wa­dzał do ner­wo­wej roz­pa­czy. Nie mo­gąc po­tem zmru­żyć oka przez całą noc, wi­dzia­łem cią­gle przed sobą ko­cha­ną, nie­do­stęp­ną po­stać, oto­czo­ną tłu­mem. Całe nie­za­do­wo­le­nie z niej, czy… z sie­bie sa­me­go, prze­le­wa­łem na ów or­szak, dzie­lą­cy ją ode mnie, nie­na­wist­ny.

Czym ją wte­dy już ko­chał? Nie tak, jak dzi­siaj – to pew­na, jed­nak roz­kosz i szczę­ście wi­dzia­łem za­wsze w jej po­sta­ci i każ­dy mój sen mi­ło­sny miał jej rysy.

Mó­wio­no mi o niej, że zbyt świa­to­wa, że za­lot­na na zim­no, że pu­sta – ja czu­łem, że to tyl­ko na wpół praw­da, bo pod tym po­zo­rem ze­wnętrz­nym kry­je się ko­bie­ta inna, prze­czu­wa­na i moja. Tyl­ko, aby po­znać tę jej głęb­szą isto­tę, trze­ba było wy­nu­rzyć tro­chę mo­ich uczuć i pra­gnień, trze­ba było ser­decz­nej, po­ufal­szej roz­mo­wy, na któ­rą ją dłu­go nie mo­głem się zdo­być. Dziw­na ja­kaś nie­śmia­łość i prze­sad­ne usza­no­wa­nie za­my­ka­ły mi usta: tej naj­mil­szej i naj­uprzej­miej­szej ba­łem się po pro­stu jak ognia, tę ko­bie­tę, któ­rą świat na­zy­wał zim­ną ko­kiet­ką, ja sza­no­wa­łem, jak ka­płan­kę. In­stynkt mnie nie my­lił. Jaka ona te­raz inna, gdy już te lody pry­sły mię­dzy nami! Jak spo­waż­nia­ły jej oczy! Jak to ser­ce umie być sub­tel­nie do­myśl­ne!…

Szmer w przed­po­ko­ju ode­rwał mnie od pi­sa­nia. Wra­cam – to tyl­ko służ­ba się krę­ci.

Słoń­ce już ni­sko – wkrót­ce musi prze­cie Ce­li­na po­wró­cić. Bawi tam tro­chę dłu­go, ale cóż ma w domu ro­bić? Są­dzi­ła, że przy­ja­dę wie­czo­rem, bo na­wet po­ciąg ten jest wy­god­niej­szy.

Już mi się pi­sać nie chce, będę pa­trzał przez okno, wi­dać stąd ale­ję wjaz­do­wą na kil­ka­set kro­ków.

Noc póź­na, ale że i tak spać nie będę, więc za­pi­su­ję świe­że wra­że­nia ostat­nich go­dzin.

Nie daj mi Boże cze­kać tak na nią, jak dzi­siaj o za­cho­dzie słoń­ca! Wy­cho­dzi­łem na dzie­dzi­niec – wra – oałem, chcia­łem pi­sać, nie mo­głem i, ubraw­szy się na­resz­cie w fu­tro, za­czą­łem cho­dzić przed do­mem. Księ­życ już się roz­sre­brzył i śnieg za­czął błę­kit­nieć. Ja­sno było cią­gle, tyl­ko co­raz in­a­czej: cie­nie osła­bły, przy­cho­dzi­ła noc mroź­na i z nią strasz­ny, pa­lą­cy nie­po­kój.

Na­resz­cie! Sły­szę dzwon­ki – co­raz bli­żej – wpa­da­ją w ale­ję san­ki – lecą wprost na mnie du­żym kłu­sem par­ska­ją­ce ko­nie. Wi­dzę: Ce­li­na po­wo­zi, obok pani Gra­bow­ska, a z tyłu – fur­man czy lo­kaj? Że­byż lo­kaj! ale nie. W nie­pew­nym pół­mro­ku księ­ży­co­wej nocy wi­dzę ja­kąś syl­wet­kę zgrab­ną, po­ufa­le na­chy­lo­ną do dam – przy za­krę­cie wi­dzę ostry, ład­ny pro­fil ze spi­cza­stą bród­ką i po­zna­ję wresz­cie uśmiech­nię­te oczy – Al­fre­da Val­fort.

Na­raz mi się w skro­niach zro­bi­ło cie­pło. Wy­pro­sto­wa­łem się przed drzwia­mi, nie ro­biąc kro­ku na­przód. Ale Ce­li­na spo­strze­gła mnie już, tak ślicz­nie za­trze­po­ta­ła się na san­kach, lej­ce rzu­ci­ła na ko­la­na pani Gra­bow­sMej, aż je Al­fred, prze­chy­liw­szy się gwał­tow­nie, schwy­cił, za­nim ochło­ną­łem, była przede mną, po­da­jąc mi obie dło­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: