Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

ZaSYPAny. Życie na zakręcie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,99
Najniższa cena z 30 dni: 19,90 zł

ZaSYPAny. Życie na zakręcie - ebook

„Nie pijesz – nie grasz. Pijesz – może zagrasz” – usłyszał wchodząc jako 17-latek do szatni pierwszej drużyny Łódzkiego Klubu Sportowego. Uznał wtedy, że ma duże szanse na karierę, bo przecież o jego talencie już wtedy zaczynały krążyć legendy, a pić zaczął w wieku 9 lat… Igor Sypniewski miał w życiu wszystko. Grał na wielkich stadionach, gdzie zachwycał setki tysięcy kibiców. Teraz nie ma nic.

Ta książka to podróż po pięknych europejskich stadionach, ale także próba dotarcia do skrywanych wcześniej głęboko tajemnic. Sypniewski zmarnował swój talent, a teraz dopuszcza do mrocznych zakamarków swojej duszy wszystkich tych, którzy chcą zrozumieć, jak to się stało.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1633-0
Rozmiar pliku: 5,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zanim spotkam Beckhama…

Otwieram oczy i przez moment zastanawiam się, gdzie jestem. Ból głowy jasno daje znać, że kilka godzin wcześniej przyjąłem kilka browarów, ale pokój, w którym leżę, nie jest izbą wytrzeźwień. Ból głowy też jest znacznie mniejszy niż na wytrzeźwiałce, zresztą dawno tam nie byłem.

Imprezy kończone przerwanym filmem zdarzają mi się regularnie, ale to nie jest ten przypadek. Leżę w łóżku w dobrym hotelu – bardzo dobrym – a to oznacza, że jestem na kolejnym wyjazdowym meczu Panathinaikosu. Na stole kilka puszek po piwie, popielniczka pełna niedopałków, ale to akurat normalny obrazek, nic nowego. Nic co mogłoby mnie zdziwić lub zainteresować, zwłaszcza na kacu, zwłaszcza, że żadna z tych puszek nie jest pełna i nie daje nadziei na szybszy powrót do formy, a ta będzie mi potrzebna już za kilka godzin. Przypominam sobie, że jestem w Manchesterze i dziś o godz. 20.45 zagram na Old Trafford. Trzeba wytrzeźwieć, bo choć zacznę pewnie na ławce, to zionąć w szatni piwem raczej nie wypada. To w końcu Liga Mistrzów...

O tym, że Manchester będzie dla mnie szczęśliwy, wiedziałem już wcześniej, w poniedziałek. Mój szczęśliwy zbieg okoliczności miał chyba na imię Maciek i był kelnerem w naszym hotelu. Maciek, nie Mike. Był Polakiem, choć nie mówimy o czasach, w których Polacy mogli legalnie pracować w Wielkiej Brytanii. Wspominam czasy, w których trzech Polaków regularnie występowało w jednym klubie w Lidze Mistrzów, byłem jednym z nich. Józek Wandzik i Krzysiek Warzycha na browary tuż przed meczem by sobie nie pozwolili, ale to były czasy, gdy już nie miałem innego wyjścia – musiałem pić. Wieczorami po to, żeby zasnąć, inaczej zwyczajnie nie dawałem rady. 20 listopada 2000 roku miałem ten sam problem, tylko on kołatał mi się w głowie. Kupić piwo, wypić, spokojnie zamknąć oczy.

Wiem, powinienem teraz w wyobraźni rozgrywać nieodległy mecz, myśleć, jak zatrzymać Davida Beckhama, jak ograć Gary’ego Neville’a, ale... miałem inne, naprawdę ważniejsze dla mnie zmartwienia. Skąd, do cholery, wziąć piwo?! Przecież nie wyjdę na ulicę w dresie Panathinaikosu i nie zapytam przechodniów, gdzie jest monopolowy? Gdybym jeszcze znał angielski, to może i coś bym w tym kierunku kombinował, ale mówiłem tylko po polsku i po grecku. Tak, sytuacja nie wyglądała różowo, dopóki do mojego pokoju nie zapukał ten Maciek – nieMaciek. Naprawdę nie pamiętam, czy właśnie tak miał na imię, ale liczyło się to, że był Polakiem i że chętnie zgodził się podrzucić mi do pokoju kilka piw. Trzeba mieć moje szczęście, żeby boy hotelowy w Manchesterze mógł tak bardzo pomóc.

Chłopak przyniósł piwa i został chwilę pogadać. Patrzył zafascynowany i pytał, jak to jest grać w Lidze Mistrzów, co czuję przed występem w Teatrze Marzeń. Cóż… Odpowiadałem, że nie mogę się doczekać gry. Sączyłem browara i tłumaczyłem, że, moim zdaniem, ten cały Beckham, to nie jest wielki gracz. Nadal tak uważam i choć wielu się śmieje, gdy to mówię – grałem przeciwko wielu lepszym. Ma super uderzenie, dośrodkowanie z rzutu wolnego i rożnego, ale nie ma takiej maniany, jak... Jak choćby ja.

– Jego talent w porównaniu z moim, to tyle co nic. On to wszystko ma wypracowane, wytrenowane, ja dostałem dar od Boga – mówię chłopakowi, a on patrzy jak na wariata.

– Ale jak to będzie, gdy już wejdziesz do szatni na Old Trafford, jak usłyszysz hymn Ligi Mistrzów? – zadaje te same pytania, co każdy. Odpowiadam szczerze, bo kłamać nie umiem, że wejdę do szatni i poczekam na właściwy moment, żeby po cichu zapalić tam, gdzie są prysznice, lepiej się poczuć przed meczem. Gość przez chwilę nie wie, czy żartuję, czy mówię serio, ale przecież widzi mnie z browarem i fajką jakieś kilkanaście godzin przed meczem, więc odpowiedź nasuwa się błyskawicznie. Oj, musiał się zdziwić nie mniej niż ja sam, gdy usłyszał moje nazwisko w pierwszym składzie, a potem zobaczył kilka akcji, w których kręciłem tym jego Beckhamem, jak barankiem, biorąc na najprostszy zwód, na zamach.

Nie żebym słynnego Anglika lekceważył. Dobrze wiem, że gość jest legendą światowej piłki, multimilionerem, symbolem futbolu, a ja... schorowanym 37-latkiem siedzącym w mieszkaniu matki na łódzkich Bałutach. W 2000 roku nikt jednak nie mógł wiedzieć, że się to wszystko tak potoczy, a nawet gdybym ja to wiedział – i tak nie miałoby to żadnego znaczenia. Bo wtedy, gdy w listopadowy wieczór obaj słuchaliśmy hymnu Ligi Mistrzów na tym samym boisku, na oczach ponad 70 tysięcy widzów na stadionie i kilku milionów przed telewizorami, byliśmy sobie równi. I nie sądzę, żebym denerwował się meczem bardziej niż Beckham, Fabien Barthez, czy ci dwaj twardziele ze środka pola, Paul Scholes i Roy Keane. Owszem, gdy trener Angelos Anastasiadis przeczytał skład i powiedział, że z lewej strony pomocy zagra Sypniewski, oprócz zaskoczenia poczułem adrenalinę. Przy hymnie Ligi Mistrzów też mocniej zabiło serducho, ale część stresu uleciała po pierwszej fajce w szatni – bo zazwyczaj wypalałem dwie – a reszta, gdy zagwizdał sędzia.

Na boisku stresu nie czułem. Gdy zaczynała się gra, zawsze miałem luz. Właśnie wtedy i w tych chwilach, w których siedzieliśmy, piliśmy i gadaliśmy z kumplami z osiedla, czułem się najlepiej, wiedziałem, że nikt mi nie zrobi krzywdy. Na boisku – na każdym boisku świata – i na Bałutach. Na dobrej murawie lub na betonie, byle z piłką przy nodze. I przy naszej ławeczce lub murku w okolicach Sukienniczej i Łagiewnickiej – tam byłem u siebie, w swoim środowisku. Kontrolowałem sytuację, tam wiedziałem, że jestem dobry i nikt nie będzie się ze mnie śmiać. Niestety w życiu bywało już gorzej. Znacznie gorzej.

Chłopakowi w hotelu powiedziałem, że mam większy talent od Beckhama i... do dziś tak uważam. Zgadzam się z tymi, którzy mówili, że takiego daru od Boga jak Sypek w polskiej piłce nie miał nikt od czasów Włodzimierza Lubańskiego. Jeśli ktoś mi mówi, że polska piłka mogła wyglądać inaczej, gdybym nie przeniósł się w 2002 roku do Wisły Kraków, lecz jako najlepszy ligowy piłkarz pojechałbym na mistrzostwa świata do Korei i Japonii, uważam, że... tak mogło być. Tyle, że ja swój talent przepiłem, rozpuściłem jak wszystkie zarobione na piłce pieniądze, a zarobiłem sporo. Gdy zacząłem zarabiać, całe osiedle wiedziało, że jak Sypek wygrywa, to bawią się wszyscy, którzy chcą się bawić. Bywało, że pół Kozin pijane chodziło. Wtedy nie myślałem, co będzie dalej.

Dziś siedzę w mieszkaniu mamy i zastanawiam się, co ze sobą zrobić. Swoich dawnych goli nie oglądam, wolę popatrzeć na jakieś teledyski, posłuchać muzyki. Na sport zerknę w telewizji, ale gdy leci Liga Mistrzów, to wcale nie muszę jej oglądać. Czasem zasypiam zaraz po hymnie.

Mam problemy. Kilka lat temu, nawet nie wiem kiedy, przeszedłem udar i dlatego miewam kłopoty z pamięcią. Czasem zaczyna nagle drżeć mi ręka, a bywało tak, że trząsłem się cały. Neurolog mówi, że to właśnie z powodu tego udaru. Niewykluczone, że pojawił się dlatego, bo przepijałem leki.

Cześć, nazywam się Igor, mam 40 lat i jestem alkoholikiem. Powiedziałbym, że byłem, ale to podobno zostaje na całe życie i fakt, że nie piję od ponad dwóch lat, nie ma znaczenia. Jestem alkoholikiem, a byłem piłkarzem, dobrym piłkarzem. Lepszego nie znałem. Głupszego też nie. Bo przecież nie tylko pech, zwłaszcza pech do ludzi, sprawił, że tak się to wszystko potoczyło. Że wszystko przeje... Przesypałem. Że dziś czuję się czasami, jakby już żywcem zasypano mnie w grobie.

Cześć, nazywam się Igor, mam 40 lat i jestem alkoholikiem.

1. Lepszy od Lubańskiego?

Taaak, byłem zdziwiony, że wychodzę na murawę Old Trafford po to, żeby grać od początku, a nie tylko usiąść na ławce i spokojnie czekać na drugą połowę. Strachu nie czułem ani przez moment. Gdy trener Angelos Anastasiadis wyczytał moje nazwisko, gdy Krzysiek Warzycha potwierdził mi w szatni, że dobrze usłyszałem i że wyjdę w jedenastce, poczułem adrenalinę.

Jeśli spodziewałem się, że zacznę na ławce, to na pewno nie dlatego, że nie wierzyłem w siebie. Zawsze wierzyłem i zawsze byłem pewny swojego. Dwójkę napastników tworzyli jednak Gucio Warzycha i Nikos Liberopoulos, co sprawiało, że trafiałem często na lewą stronę pomocy. Obaj nie do ruszenia – pierwszy już był legendą, drugi – miał wszystko, aby legendą się stać. W klubie, ba, w całej Grecji wiązano z nim ogromne nadzieje, a wtedy dodatkowo walczył o wielki kontrakt. I było wiadomo, że go dostanie: jeśli nie w Anglii od sir Alexa Fergusona, to nowy – w Atenach. Nikos miał ogromny talent: świetny strzał obiema nogami, do tego technika, gra głową, instynkt pod bramką. Porządnie się zdziwiłem, gdy zobaczyłem go w składzie Greków podczas mistrzostw Europy w 2012 roku. Kilkanaście lat wcześniej nie czułem się od niego gorszy, wtedy razem graliśmy w Panathinaikosie, dużo starszy też nie byłem. On miał miejsce w ataku, bo był Grekiem, ulubieńcem publiczności i tylko tym wygrywał. Podczas Euro 2012 zagrał na stadionie Narodowym, a ja… no cóż, te mecze oglądałem w telewizji. W silnej reprezentacji Grecji wystąpił przecież 76 razy, a ja w naszej kadrze – zaledwie dwa i to towarzysko. Ale wtedy na murawę Old Trafford wyszliśmy obaj, ramię w ramię. I wiedziałem, że Nikos też się nie boi. Jak to mówiliśmy na Bałutach: nie pęka.

Pierwszy kontakt z Teatrem Marzeń był… dziwny. Wyszliśmy na rozgrzewkę, a na trybunach było może 3 tysiące widzów. Puchy. Gdy schodziliśmy do szatni, zebrało się może jakieś 6 tysięcy, a przecież to Liga Mistrzów, do cholery! W porządku, Panathinaikos to nie był Ajax Amsterdam, czy Juventus Turyn, ale za ogórków trudno było nas uważać… Takie myśli przez moment pojawiły się w mojej głowie, ale szybko zniknęły i dobrze: kilka minut przed 20.45, gdy wychodziliśmy na mecz, kibiców słyszałem już na początku tunelu. Był komplet.

Grając na pozycji lewego pomocnika dawałem radę. Dokładnie tak: dawałem radę. To była dla mnie nowa pozycja, taka na której grywałem tylko kiedyś w juniorach ŁKS, ale wielkiego problemu nie miałem. Wszystko dzięki ojcu i mojemu pierwszemu trenerowi, Jasiowi Lirce, którzy po długich dyskusjach doszli do wniosku, że będę lepszym piłkarzem, jeśli stanę się… lewonożny. Spotkało się dwóch panów i ustalili, że będą młodemu robić na złość … Każdy chłopak na treningu mógł grać, jak chciał, a jedenastoletni Igorek, zaledwie parę miesięcy po podjęciu treningów w klubie, mógł kopać piłkę tylko słabszą nogą! Wściekałem się, bo było mi bardzo trudno, ale nie miałem wyjścia, musiałem się przyzwyczaić. Trochę to trwało, aż wreszcie przyszedł trening, na którym coś nagle przeskoczyło w mojej głowie. Przestałem myśleć, którą nogą mam kopnąć, lewa zaczęła działać jak prawa. Zakaz gry prawą został zawieszony, a dla mnie od tego momentu nie było już różnicy, którą nogą częściej zagrywam. Jedyną, ważną wprawdzie, ale jedyną pamiątką po prawej nodze, został taki dziwny zwód lewą nogą, po którym piłka trafiała na prawą, którą zawsze wolałem uderzać. Nie pamiętam, bym jakiegoś karnego strzelał lewą, bo, o ile nie miało dla mnie znaczenia, jak kiwałem, to bardziej wierzyłem w strzał prawą nogą.

Treningi… Nigdy ich nie lubiłem. Kochałem grać w piłkę, a nie znosiłem ćwiczyć jakichś dryblingów, podań, strzałów. To i tak zresztą był mniejszy problem – większy polegał na tym, że zupełnie nie akceptowałem ćwiczeń fizycznych. Oszukiwałem wszystkich trenerów jak mogłem, kiedy tylko kazali mi zrobić kilka przysiadów lub pompek. Jedynym, którego oszukiwać nie próbowałem, był Jonas Thern, genialny szwedzki piłkarz, a potem trener, z którym miałem okazję spotkać się w Halmstad. Gdy wyciągał mnie z depresji i zostawał kilkadziesiąt minut po każdym treningu, chodziłem jak w zegarku. Sprint był wtedy prawdziwym sprintem, jak skłonów miało być dziesięć – było dziesięć, a nawet – jeśli nie byłem pewien, czy się nie pomyliłem się w liczeniu – jedenaście. Czułem, że Jonas zna się na tym, co robi, że wie, co jest dla mnie dobre i… że chce mojego dobra. Szkoda, że tak mało spotkałem na swojej drodze ludzi takich jak On. Gdybym poznał Therna wcześniej, gdyby dane nam było – gdyby dane mi! – dłużej pracować w tym duecie, byłbym dziś obywatelem i zapewne reprezentantem Szwecji. Sypniewski i Ibrahimović w jednym zespole – to byłaby prawdziwa bomba! Myślę, że byśmy się dogadali.

Dopiero w Szwecji, gdy tamtejsze gazety zaczęły pisać o tym, że być może mógłbym reprezentować ich kraj, zrozumiałem po raz pierwszy, jakie życiowe szanse zmarnowałem. Jakim piłkarzem mógłbym być, gdybym trenował, zamiast pić. Gdybym słuchał mądrzejszych od siebie i nie odpuszczał kolejnych treningów. Za dużo numerów uchodziło mi płazem, więc kiedyś los musiał wystawić rachunek. Zrobił to na tyle późno, że nie miałem już czasu na spłatę tego kredytu z gigantycznymi odsetkami. Dopiero mając trzydzieści lat zrozumiałem, że samym talentem świata nie zawojuję i że to, co wcześniej wydawało mi się szczytem marzeń, mogło być zaledwie doskonałym punktem wyjścia do wielkiej kariery. Dopiero w Szwecji poczułem, że tak naprawdę w Panathinaikosie wcale nie byłem tak dobry, jak mógłbym być, a dziś myślę, że gdybym solidnie pracował i gdyby nie choroba alkoholowa, a potem depresja, która ostatecznie ściągnęła mnie na dno – grałbym w Hiszpanii. Być może do dziś.

Sporo rzeczy zapomniałem, wiele siedzi mi gdzieś w głowie, ale widzę je jak przez mgłę. Nigdy nie zapomnę, jak Jonas Thern wziął na bok mojego menedżera i przyjaciela, Bogdana Maślankę, by powiedzieć mu, że nigdy nie pracował z takim zawodnikiem jak ja, a Maślanka zaczął się śmiać:

– Przecież to widzę! Powiedziałem ostatnio Igorowi, że grałem w lidze polskiej wiele meczów przeciwko Włodzimierzowi Lubańskiemu i to jako kryjący go obrońca, że znałem doskonale Kazimierza Deynę. Obserwowałem też długo Zbyszka Bońka, gdy z Januszem Kupcewiczem decydowali o grze reprezentacji młodzieżowych. I żaden z nich, a to są największe nazwiska w polskim futbolu, nie miał takiego talentu jak Sypniewski – powiedział wtedy Maślanka i to wcale nie dlatego, że był moim menedżerem. Powtarza to każdemu, kto zapyta, do dziś:

– Sypek w dobrej formie był lepszy od Lubańskiego.

Dziennikarze szwedzkich gazet szybko zauważyli, kto trafił do ich ligi. Wszyscy pisali to samo: Kto to jest, skąd on się wziął, gdzie wyście wynaleźli tego Sypniewskiego?, a to Jonas obudził we mnie takiego człowieka i piłkarza, którego sam nie poznawałem. Albo inaczej: którego sam wcześniej nie znałem. Mówił: – Ty jesteś Igor Brazylijczykiem, a nie Polakiem! Grasz jak Zico.

Słuchałem i grałem. Jak umiałem. Czasem bardziej dla niego niż dla siebie, by odwdzięczyć się, że tak mi zaufał. Tam, w Szwecji, przeżyłem swoje najlepsze chwile.

Przyszły one jakiś czas po tych najgorszych. Zjazd nie zaczął się tak naprawdę w Grecji, skąd musiałem wrócić do Polski. Wtedy wszystko było jeszcze do opanowania. Po prostu przesiadłem się z luksusowego mercedesa do słabszego i mniej komfortowego samochodu – zresztą na chwilę tylko, tak mi się przynajmniej wydawało. Potem, po transferze do Wisły, znów dostałem do ręki kierownicę sportowej limuzyny i już na pierwszym zakręcie brutalnie wyrżnąłem w drzewo. Wtedy poczułem, co to znaczy spadać na dno, bardzo szybko. Bo spadanie było krótkie, dużo krótsze niż babranie się później w mule, przekopywanie go, żeby sprawdzić, czy jest coś jeszcze niżej.

Właśnie w Krakowie zaczęła się depresja. Nie jakiś tam smutek, a poważna depresja. Choroba. Gazety pisały, ile to pieniędzy dostaję z ZUS-u, a przecież one mi się należały. Nie dlatego, że piję, ale dlatego, że jestem poważnie chory. Chociaż wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.

W Krakowie nie tylko piłem – i to dużo. Dodatkowo wpadłem w hazard. W Wiśle szybko się zorientowali, że na treningi przychodzę zmęczony, więc postanowili rozwiązać ze mną umowę. Przez pięć lat miałem zarobić ponad półtora miliona euro, całkiem nieźle, prawda? Ale nie miał mnie kto przypilnować, nie miał się kto mną zająć. Choć wtedy to ja powinienem się kimś zajmować – moja życiowa partnerka, Gośka, była w ciąży…, a ja piłem, noce spędzałem w kasynach i pracowałem na to, by niebawem z milionera stać się zerem.

Dziś mogę Gośkę tylko przepraszać. Wszystko rozpieprzyłem.

Do kasyna nikt mnie na siłę nie ciągnął. Zdarzało mi się wcześniej zakładać, ale w takich zakładach majątku się nie straci. W Krakowie pierwszy raz w życiu zacząłem grać na poważne pieniądze. Ruletka wciągnęła mnie, jak jakiś wir, a że dodatkowo w głowie mieszała gorzała, często byłem tak pijany, że nie pamiętałem nawet, na jakie stawki grałem. Zarabiałem duże pieniądze, sporo zostało mi jeszcze z Grecji, więc żetonami rzucałem jak lizakami. I cieszyłem się z tego jak dzieciak, bez względu na to, co pokazało się na kole. W kasynie czułem się idealnie. Gdy już wszedłem, to wychodziłem dopiero, gdy zamykano – na szczęście przed treningiem. Pewnie gdyby było otwarte całą dobę, przestałbym chodzić na treningi, bo po co przenosić się z miejsca, w którym każdy cię lubi, podaje drinki i mówi, jaki jesteś fajny, do takiego, w którym nie czujesz się specjalnie akceptowany? I jeszcze każdy ma pretensje, że masz kaca, choć to przecież ciebie boli, a nie ich.

W Wiśle szybko się zorientowali, że zamiast gwiazdy i piętnastu bramek w sezonie, mają problem. Problem z Sypkiem. Wiedzieli oczywiście, że jestem dobrym piłkarzem, ale nie byli chyba świadomi, co tak naprawdę się ze mną dzieje. Trenerem był wtedy Franek Smuda i myślę, że szczerze na mnie liczył. Rozmawiał ze mną. Próbował do mnie trafić. Jednak nie byłem typowym przypadkiem zagubionego piłkarza. Wtedy po prostu zupełnie sobie nie radziłem – ani z chorobą, ani z samym sobą.

Gośka, którą nazywam często moją drugą żoną, choć ślubu ostatecznie nie wzięliśmy, doskonale wiedziała, że wracając z treningu, przywiozę pod pachą przynajmniej pięć piw – bo szóste wypiję w samochodzie. Szybko je skończę i pójdę do sklepu po następną dawkę, a potem często wychodzę, by wrócić nad ranem, spakować się i iść na trening. Coś tam mówiła, trochę narzekała, ale nie potrafiła nade mną zapanować, w jakiś sposób wpłynąć. Pierwsza żona miała ze mną podobny problem, choć w innym wymiarze. Widziała młodego chłopaka, któremu alkohol sprawiał wielką frajdę. Tylko wtedy mi jeszcze ręce nie drżały i nie musiałem koniecznie się napić przed snem...

Problemy z zaśnięciem na trzeźwo zaczęły się chyba w Grecji. Upijałem się dzień w dzień. Gdy grałem w Kavali, Magda, moja ówczesna narzeczona, jeszcze się uczyła i przyjechała do mnie tylko raz, a gdy wyjechała – poczułem wolność. Wtedy zdarzyło mi się po pijanemu wjechać w prywatny samochód policjanta. Z aresztu wyciągnął mnie grecki menedżer i szybko dał do podpisania kontrakt z Panathinaikosem. Cała akcja przebiegła tym łatwiej, że policjant był kibicem i podobno twierdził, że nie wybaczyłby sobie, gdyby przez niego – tak miał powiedzieć! – Sypniewski nie zagrał w kolejnych meczach.

Tak, czułem się bezkarny.

Wtedy pierwszy raz trafiłem do aresztu w Grecji, ale jak byłem młody, na komendzie bywałem kilka razy. Wychowując się na Bałutach, trudno nie mieć kontaktu z policją. Gdy miałem 17 lat, okradliśmy z kumplami jakiegoś gościa, zabraliśmy mu kurtkę i pieniądze. Wszystko działo się na naszej ulicy, na Sukienniczej. Byliśmy u siebie… Czuliśmy się niezniszczalni, a że alkohol szumiał w głowach, nawet nie pomyśleliśmy, że może nas rozpoznać. Ostatecznie wycofał zarzuty w stosunku do mnie, bo moja matka go uprosiła i przekonała, że „młody tylko się gapił, to ci starsi bili i kradli, co ten dzieciak mógł zrobić?”. Tłumaczyła, że przecież wszystko mam w domu, więc kraść nie muszę, a już na pewno nie kurtkę. Skończyło się na nocy w areszcie, a wcześniej wstydzie, gdy ze szkoły wyprowadzono mnie w kajdankach. Do dziś pamiętam tę sytuację, w której policja zgłosiła się do dyrekcji szkoły, by poprosić w środku lekcji o zabranie jednego z uczniów z obowiązkowymi bransoletkami na nadgarstkach. I to na znacznie dłużej niż 45 minut.

Incydent z aresztem i policją oczywiście mnie poruszył, ale nie na tyle, na ile powinien. Kilka tygodni wyrzutów ze strony rodziców, kilka dni wyrzutów, które sam sobie robiłem i wszystko wróciło do normy. Specjalnie się nie zmieniłem, pozostałem tym samym gościem, którym zresztą jestem do teraz. Beztroskim, niezastanawiającym się nad konsekwencjami swoich zachowań i niemyślącym o przyszłości. Zawsze liczyło się przede wszystkim „tu i teraz”. Jutra mogło nie być.

Tak samo było, gdy zacząłem grać i zarabiać. Wtedy całe osiedle chodziło razem ze mną pijane po wygranych meczach w Ceramice Opoczno czy Orle Łódź. Lub po prostu wtedy, gdy wracałem na kilka dni do kraju, zarabiając już za granicą. Kilku dobrych chłopaków z mojej ekipy już zresztą nie żyje, paru innych, jak ja, ma za sobą odsiadki. Trudno powiedzieć, żeby ktoś osiągnął wielki sukces…

Moja historia też nie opowiada o sukcesie. Owszem, będzie w niej sporo pięknych chwil, bramek i efektownych akcji, pojawi się też kilka gwiazd polskiej i europejskiej piłki, ale happy endu proszę się nie spodziewać. Chyba, że za taki uznamy sam fakt, że jeszcze żyję i już nie piję, choć moje dzisiejsze życie bardziej przypomina wegetację. Jednak, co by nie powiedzieć, znajduję powód do optymizmu.

Dobrze już było, bardziej niż dobrze. Cieszę się, że mam co wspominać z uśmiechem na ustach. Choć doskonale wiem, iż nigdy już nie poczuję smaku tamtych czasów.

2. Sypniewski, chłopak z Bałut

Kiedy zaczęły się moje problemy? Można powiedzieć, że mam je od urodzenia. Konkretnie od daty urodzenia. Urodziłem się 10 listopada, ale jeśli ktoś chciałby sprawdzić tę datę w wikipedii, czy nawet na stronach świetnej „Encyklopedii Piłkarskiej FUJI” okaże się, że z 10.11.1974 zrobił się… 11.10.1974. Podobnie było zresztą w wielu „Skarbach Kibica”, które wychodziły przed każdym piłkarskim sezonem jako dodatki do gazet… W momencie wyrabiania dowodu osobistego miesiąc urodzenia przesunięto mi w niewłaściwą stronę. Niewłaściwą oczywiście dla piłkarza, bo przecież zawsze lepiej być młodszym niż starszym i to nie tylko wtedy, gdy urodziłeś się w Afryce. Cóż, w tym przypadku szczęście mi nie sprzyjało, chociaż z drugiej strony… Dobrze, że urzędniczka nie przekręciła siódemki i czwórki w roczniku, bo wtedy żaden klub by mnie nie wziął.

W momencie urodzenia miałem jeszcze jednego pecha. Po dziadku Ogłazie, ojcu mojej matki, odziedziczyłem daltonizm. Niby nie jest to poważna wada, ale wstydliwa dla dziecka i… dość niekomfortowa dla piłkarza. Przede wszystkim dlatego, że najbardziej myliły mi się dwa kolory, z których jeden jest dość istotny, gdy biega się po boisku: nie rozróżniam zielonego i brązowego.

Zawsze umiałem doskonale odróżnić czerwone i czarne. Nie wiedziałem, na który kolor postawić w kasynie, najczęściej obstawiałem ten niewłaściwy, chociaż wiedziałem, który jest który. Z zielenią i brązem jest inaczej. Jeśli ktoś zaprowadziłby mnie w obce miejsce i pokazał dwa boiska, z których jedno byłoby brązowe, spalone słońcem, a drugie porośnięte świeżą zieloniutką trawą, nie wiedziałbym, które jest które. Nigdy wcześniej nikomu o tym nie powiedziałem, bo najpierw bałem się śmiechu dzieciaków z mojej klasy, a potem kumpli z szatni. I udało mi się ukrywać to do dziś, choć przecież najpiękniejsze chwile kariery spędziłem w klubie z zieloną koniczynką w herbie. Grając w Panathinaikosie WIEDZIAŁEM, że mam na sobie zielony strój, ale WIDZIAŁEM wokół siebie kolegów ubranych na brązowo, biegających po brązowym boisku. Wiedzieli o tym tylko moi rodzice. Mój daltonizm odkryła mama, gdy pamiętając o chorobie swojego ojca, kazała narysować małemu Igorkowi drzewo. To narysowałem – zielony pień i brązowe listki.

Gdy się rodziłem, nikt nie przypuszczał, że ten dzieciak będzie miał taki pogmatwany życiorys. Nieistniejący już szpital im. Heleny Wolf przy ul. Łagiewnickiej to dziś ruina, będąca przez pewien czas… rajem dla złomiarzy, którzy znajdowali tu nie tylko schronienie, ale także dużo żelastwa. W 1974 roku szpital wyglądał jednak niezwykle okazale, a jego przedwojenny gmach budził prawdziwy respekt. Właśnie ten budynek był świadkiem porodu, po którym na ulicy pojawiła się wynajęta przez szczęśliwego tatę cygańska orkiestra. Grali ponoć naprawdę głośno, gdy ojciec wziął mnie na ręce, podniósł wysoko i oznajmił wszystkim wokół:

– Mój syn będzie piłkarzem. Najlepszym na świecie. Zapamiętajcie te słowa i tę datę – Stefan opowiadał mi tę historię setki razy. Myślę, że gdyby za oknem nie było tak zimno, przekonałby lekarzy i pielęgniarki, że musi pokazać mnie grającym na ulicy Cyganom.

Bałuty, mająca swoją niechlubną legendę dzielnica Łodzi, dostała kolejną imprezę. Wtedy, tego listopadowego dnia, każdy kogo spotkał na swojej drodze mój ojciec, musiał świętować wraz z nim. Nawet, gdy orkiestra przestała już grać, bo jak długo można hałasować pod oknami szpitala.

Bałuty. Nie tyle Łódź, co właśnie Bałuty. Tu się urodziłem, tutaj wychowałem, stąd wyjechałem w świat. Tutaj teraz wróciłem. Bo Bałuty zawsze były we mnie, wraz z wpojonymi mi na podwórku zasadami. Że szanuje się starszych kumpli i że to młody biega po flaszkę; że masz być dumny ze swojego towarzystwa i ze swojego osiedla. Zawsze. To wszystko zostało we mnie do dziś.

Inaczej być nie mogło, ale przecież nawet nie próbowałem się z Bałut wyrwać – wręcz przeciwnie, zawsze wracałem tu z szerokim uśmiechem na twarzy. Wracałem do: kumpli, ulic, sklepów i skwerów, ze znajomymi ławeczkami lub betonowych boisk, gdzie kiedyś kopałem piłkę. Tam, gdzie życie płynie leniwie, nikomu nigdzie się nie spieszy. I gdzie dla wielu największym problemem jest ten, skąd wziąć pieniądze na kolejnego browara.

Gdy wracałem do Łodzi, dla moich kumpli ten ostatni problem momentalnie znikał. Jest taka piosenka chłopaka wychowanego właśnie tutaj. Nie umiałbym lepiej opisać tego, co czuję:

O.S.T.R – „Reprezentuj” z wydanego w 2007 roku albumu Hollyłódź

Reprezentuj Bałuty jak masz dumę

Reprezentuj jak pijesz, czy częstujesz skunem

I nawet gdy odfruniesz, to dalej reprezentuj

Chuj mnie czy masz domek, czy pochodzisz z projektu

(..)

Czym jeździsz, gdzie robisz, ile masz z tego geldu

Co ruchasz, jak jesz, ile oblałeś semestrów

Reprezentuj co w sercu, Bałuty na zawsze

(…)

Pamiętaj gdzie Twój dom, Twoja oś, Twoje miasto

Brat, bo nieważne ile masz na koncie

Gdzie żyjesz, co pijesz, Bałuty reprezentuj godnie

(…)

Browar po browarze, aż się kurwa zważę

(…)

Reprezentuj Bałuty gdziekolwiek nie jesteś

Piliśmy pod klatką z chłopakami, gdy nawinął się jakiś chłopak, miał może dwadzieścia pięć lat. Dziewczynę na Sukienniczej odwiedził. Miał pecha, bo nie jest to najlepsza ulica do mieszkania, a tym bardziej do łażenia samemu po zmroku, gdy nikogo się nie zna. Ten był normalny – wódkę postawił, gdy grzecznie poprosiliśmy. Chwilę pogadaliśmy, przy flaszce, a potem jakoś szybko to wszystko poszło. Dostał porządnie, pewnie bez specjalnego powodu, dziś już nie pamiętam. Stracił kurtkę, czapkę „bejsbolówkę” i kasę, którą podzieliliśmy między siebie. Wszystko złożyło się na popularną u nas na osiedlu „dziesionę”, czyli artykuł 10 kodeksu karnego. Rozbój z kradzieżą.

Nawet specjalnie się nie zastanawiałem nad tym, co zrobiłem – robiłem to samo, co kumple. Nie pamiętam, czy się bałem, ale chyba niespecjalnie, bo o konsekwencjach swoich wybryków nigdy nie myślałem. Dlatego było dla mnie szokiem, jak mnie zwinęli, gdy policja – przepraszam, wtedy jeszcze milicja! – przyjechała po mnie do szkoły zasadniczej i przerwała pisanie klasówki. Powrót do domu był jeszcze trudniejszy niż wyjście z aresztu, bo dostałem lanie najpierw od matki, a potem od ojca i odczułem to bardziej niż podpity chłopak, którego okradliśmy. Rodzice popłakali się, gdy zobaczyli, jak ich kochany syn idzie skuty w kajdankach, bez sznurówek przy butach, z komendy do prokuratury. Potem, gdy ochłonęli, zlali mnie konkretnie, ale zadbali też, aby nikt w ŁKS nie dowiedział się, co zrobił ich najzdolniejszy junior poprzedniego wieczora i jak spędził noc. Hmm, brzmi znajomo, prawda?

Chłopak wycofał zarzuty w stosunku do mnie, bo przekonał go płacz mamy. Dlatego uniknąłem kuratora, pod którego pieczę trafili moi dwaj kumple. Wtedy było mi głupio – myślałem, że wolałbym ponieść taką samą karę jak oni. Czułem się nie w porządku, gdy matka długo tłumaczyła, że się tylko gapiłem, że na pewno nie uderzyłem, bo Igorek nie znosi przemocy... Przecież inaczej być nie mogło!

Do prokuratury Ilona przyszła razem ze Stefanem – często mówię do rodziców po imieniu – i dla obojga był to szok.

– Tamten to pierwszy łobuz Bałut, a mojemu synowi niczego w domu nie brakuje. To dobry, grzeczny chłopak – tak, krótko po moim zatrzymaniu, tłumaczyli wszystkim rodzice. Długo walczyli, ale milicjanci uparli się, że muszę spędzić noc w komisariacie przy Ciesielskiej i że z samego rana zostanę przeprowadzony do prokuratury. Nie pomógł nawet znajomy ojca, który pracował na tej komendzie. Stwierdził tylko, żeby się nie przejmować, bo przez noc będę miał dobrą opiekę i przynajmniej nic nie wywinę.

Czasy się zmieniały, ale ja – w żadnym wypadku. Niereformowalny. Niewyciągający wniosków z błędów. Bezkarny, jak mi się wtedy i długo potem wydawało. Nie zauważałem żadnych znaków, które dla innych byłyby jasne jak słońce i bijące prosto w oczy. Nawet gdy wróciłem do ŁKS i przychodziłem wstawiony na trening, miałem wrażenie, że nikt tego nie widzi. Choć czasem wydawało mi się, że czuć ode mnie alkohol tak, że inni odwracają twarz, gdy ze mną rozmawiają – byłem zadowolony, bo nikt nie odważył się powiedzieć mi czegoś nawet w żartach. Każdy udawał, że nie ma problemu.

Wtedy, na Bałutach, byłem jeszcze do uratowania. Choć mama do dziś uważa, że wówczas jako dzieciak żadnego ratunku nie potrzebowałem. Twierdzi, że osiedle mnie zniszczyło, zaraziło swoim kiepskim charakterem. Mieszkamy razem, więc słyszę to często…, a przecież to nie do końca prawda. Zawsze mi taki styl życia odpowiadał i nie przez przypadek aż trzy razy musiałem zmieniać szkoły podstawowe.

Z tej najbliżej domu wyrzucili mnie, bo kradliśmy z dwoma kolegami butelki od mleka. Znaczy: tak to oceniono, że kradliśmy. Nam wydawało się, że znaleźliśmy dobry pomysł na biznes. Interes kręcił się jednak tylko dwa dni, podczas których zabieraliśmy spod sklepu skrzynkę lub dwie butelek i zanosiliśmy do skupu na ulicę Kowalską. Potem kumpli złapali, a ja, choć początkowo uciekłem, też szybko trafiłem na milicję. Gdy matka się o wszystkim dowiedziała, pierwszy raz w życiu dostałem pasem. To była czwarta klasa podstawówki, a do tego czasu moje wychowanie uznać można za „bezstresowe”, jak to się teraz określa.

Bity nie byłem, bo to nie było w stylu rodziców. Zresztą oni uważali, że mają bardzo dobrego syna, więc bić nie było powodu. Pamiętam, jak kiedyś ojciec chciał mi spuścić lanie, ale uratowała mnie nasza cętkowana bokserka, Saba. Położyła się na mnie i nie pozwoliła uderzyć, choć cała aż drżała ze strachu. Znalazłem ją kiedyś na ulicy i ubłagałem rodziców, by z nami zamieszkała, nie mając pojęcia, że była długo bita przez swojego właściciela. U nas znalazła przytulny dom aż do śmierci. Musieliśmy ją uśpić po wielu latach, gdy okazało się, że dopadł ją nowotwór. Traktowaliśmy jak członka rodziny i, zdaniem mamy, stanowiła chodzący dowód na to, że mam bardzo dobre serce. Bo przecież zanim przyprowadziłem Sabę do domu, oddawałem jej codziennie, idąc do szkoły, swoje kanapki. Potem, gdy już z nami zamieszkała, zawsze spała w moim łóżku. Gdy ją uśpiliśmy, czułem się, jakbym tracił młodszą siostrę…

Rodzice nie mieli ze mną lekko także dlatego, że ciągle wracałem do domu poobijany. Na chirurgii pobliskiego szpitala lądowałem jeszcze częściej niż w gabinecie szkolnej dyrekcji. Czyli naprawdę często.

Kiedyś uderzyła mnie w głowę pani na świetlicy, nie mogła już ze mną wytrzymać, taki byłem nieznośny – głowa rozcięta, matka zrobiła świetliczance potężną awanturę. W efekcie nikt nie zapytał, za co dostałem. Świetliczanka oberwała od mamy znacznie bardziej, niż ja od niej.

Pewnego razu chciałem strącić z drzewa jedną, jedyną gruszkę – rzucony w nią kamień tak się odbił, że głowa znów była szyta. Pamiętam jeszcze, jak koledzy mnie podpuścili i wsadzili na dach niewielkiego garażu. Uciekli, gdy ktoś zaczął nadchodzić i ich pogonił, a mnie zostawili. Musiałem schodzić sam i tak schodziłem, że spadłem prosto na cegły. Głowa znów rozbita...

Innym razem rozrabialiśmy z kolegami na Kircholu, bardzo ładnym, choć zaniedbanym cmentarzu żydowskim, położonym oczywiście na Bałutach. Była zima i jakoś tak się zdarzyło, że latały między nami nie tylko śnieżki, ale także kamienie. Jednym dostałem prosto w usta. Gdy wróciłem do domu miałem rozchylone wargi i tak spuchnięte dziąsła, że nie było widać zębów – tak przynajmniej wspomina tę historię mama. Podobnie jak to, że zawsze miała przygotowane pieniądze i moje książeczki zdrowia, żeby chwycić je (gdy tylko wrócę poobijany) i biec na przełaj do ulicy Warszawskiej, gdzie był najbliższy postój taksówek. Wtedy jednak, gdy wróciłem przekrwiony – mama opowiadała mi to wielokrotnie – pierwszy raz straciła głowę. Najpierw kazała mi usiąść i poczekać, aż zrobi mi herbatę, potem ją wypić. Gdy nagle dotarło do niej, jak wygląda jej syn, pobiegła ze mną w szlafroku do taksówki, by szybko zawieźć na ostry dyżur. Znów miałem szczęście, bo trafiłem na chirurga plastycznego. Gdyby dyżur miał jakiś inny, do końca życia zostałbym z zajęczą wargą. I wyglądałbym… Hmm, wyglądałbym słabo. Zaraz po zabiegu lekarz, który mnie operował, wypisał zlecenie dla kierowcy karetki, żeby mnie nikt nie zobaczył po drodze do domu.

Kolejny wypadek zdarzył mi się na łyżwach. Wtedy chciałem przekonać kumpli, że potrafię szybko jeździć do tyłu. Wyrżnąłem w lód tak, że pod okiem wyrosła mi… druga głowa. Pani doktor nie wierzyła, że to możliwe. Od razu skierowała na prześwietlenie.

Tak, moja karta u chirurga wyglądała pokaźnie. Organizm miałem silny, wszelkie choroby omijały mnie szerokim łukiem, ale czas, który zaoszczędziłem internistom, odbierałem z nawiązką u chirurgów. W życiu nie łamałem sobie tylko nóg.

Z jednego z treningów wróciłem na przykład z gorsetem na szyi, a z innego z… otwartym złamaniem ręki, przy samym łokciu. Zajmowała się mną wtedy ciocia Tosia, siostra taty. Nawet nie zauważyła, jak po cichu przeszedłem do swojego pokoju i położyłem się spać. Dopiero w nocy okazało się, że mam 40 stopni gorączki… Taksówka, ostry dyżur, dwugodzinna operacja pod narkozą i szloch matki, gdy głośno ją wołałem, kiedy mnie usypiano – taka była kolejność zdarzeń. Lekko ze mną mama nie miała. Nie ma do dziś.

Ojciec starał się nie opuszczać żadnego z moich meczów i to nie tylko w juniorach, ale także później: w trzeciej lidze, drugiej, a nawet w pierwszej, gdy wróciłem do Radomska i byłem już przecież samodzielnym, dwudziestosześcioletnim gościem. Znali go wszyscy z drużyny seniorów i dziennikarze. Ci ostatni prosili nawet często o komentarz do gazety, albo zabierali Stefana na mecze wyjazdowe. Był przy mnie, albo wręcz ze mną przez całą karierę, od początku do końca. I trudno dziś stwierdzić, czy stało się dobrze, czy źle, widocznie tak być musiało, aby ktoś nade mną czuwał. Nie można też powiedzieć, że to była nadopiekuńczość, albo że mi zaszkodziła. Na ten temat musiałby się wypowiedzieć psycholog, podaję tylko fakty. Ojciec nie nadzorował mojej kariery – on był jej częścią.

Zajmował się nią w takim samym stopniu, czuwał nad nią z taką starannością i interesował się każdym jej szczegółem jak… matka moim życiem. Z dzisiejszej pespektywy można stwierdzić, że podzielili sobie te wszystkie lata, albo pozwolili, by samo się to dokonało: przed futbolem opiekowali się mną wspólnie (ewentualnie na zmianę, bo przecież później byli w separacji); Sypkiem – piłkarzem zajął się ojciec, a zmarnowany i schorowany Igorek wrócił pod skrzydła matki.

Ilona bardzo szybko przestała chodzić na moje mecze. Do piętnastego roku życia byłem jednym z najmniejszych chłopców na boisku i mama bardzo się bała, że ci więksi mnie pokopią, bądź stanie mi się krzywda. Ale na boisku wytrzymywałem każdy ból. Gdy inni odrabiali lekcje, tłukłem piłką o mur na podwórku i wykorzystywałem każdą okazję, by zagrać ze starszymi. Nogi miałem spuchnięte, nie było chyba na nich miejsca bez siniaka, ale nigdy nie odpuszczałem. Wślizgów też się nie bałem robić i to bez względu na to, czy graliśmy akurat na ładnej murawie w rozgrywkach młodzieżowych (zdarzały się takie gdzieś na wioskach, bo juniorzy tych bardziej znanych klubów w regionie grali raczej na placach zwanych „Saharami” i trawy tam nie było), czy na jakimś rżysku albo ubitej ziemi. Mały byłem, to musiałem nadrabiać zawziętością. I techniką oczywiście: techniką, której uczył mnie ojciec, choćby wtedy, gdy rzucał mi piłkę z balkonu, z czwartego piętra. Dobrze przyjąłem – dostawałem cukierka, źle – nagrody nie było. Czasem zastanawiam się, czy właśnie wtedy nie zacząłem stawać się hazardzistą. Potencjalna nagroda rosła bowiem systematycznie, z każdą rzuconą i dobrze opanowaną piłką, ale i straty bywały potężne, bo błąd techniczny oznaczał utratę całego zestawu słodyczy. Zamiast cukierka widziałem się więc już z wygraną tabliczką czekolady, gdy nagle po technicznym błędzie, nie miałem nawet łyka oranżady.

Stefan wymyślił morderczy system, który jednak wtedy bardzo mi się podobał. Zwłaszcza, kiedy moja technika była już na tyle dobra, że pozwalała sporo wygrać. Treningi procentowały i nawet jako dzieciak szybko to zauważałem. Gorzej, że w życiu dorosłym bardzo zakłóciłem swoje postrzeganie. Nie zauważyłem, że w kasynie, choć też można wygrać lub przegrać, treningi nic nie dadzą. Tam gra się toczy na innych zasadach.

Zawziętość, chęć wygrywania, nie minęły mi, gdy w zawodówce w szybkim tempie urosłem 20 centymetrów. Rodzice opowiadają, że łatwo było mnie wtedy rozpoznać na boisku. Stałem w rozkroku, trzymałem się za boki i patrzyłem, węszyłem, jakbym szukał zwierzyny i próbował po zapachu stwierdzić, gdzie poleci piłka – tak mi to wiele razy opisywali. Często wyczuwałem ten moment, to miejsce. Instynktownie. Tak było już w podstawówce, a raczej w trzech podstawówkach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: