Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zasypianie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zasypianie - ebook

Świat seksu i relacji męsko-damskich widziany oczami mężczyzny, który sądzi, że przeżył już wszystko.

Uwielbiałem kobiety i gdyby zniknęły ze świata, ja zniknąłbym natychmiast razem z nimi, ponieważ nie miałbym tu już niczego do roboty.

Piotr jest sympatycznym i dowcipnym fotografem, seksoholikiem, wielbicielem damskich ciał, hedonistą i łajdakiem – co stwierdza wielokrotnie i raczej z przyjemnością. Żyje z dnia na dzień, nie ma planów ani oczekiwań. Płynie z biegiem wydarzeń, co jakiś czas cumując w łóżkach kolejnych kobiet. Zaspokaja swoje potrzeby, nie analizuje, nie martwi i nie cieszy się przesadnie. Kobiety kochają go i nienawidzą; obie sytuacje wywierają na nim podobnie nikłe wrażenie. Ale jak to w powieściach bywa – pewnego dnia spotyka Weronikę – KOBIETĘ INNĄ NIŻ WSZYSTKIE. Tylko czy bohater chce by było inaczej?

Brawurowa, bezpruderyjna, dosadna proza sowizdrzalska o bliskości i obcości, seksie i niespełnieniu.

Jeśli podchodziłem do seksu w sposób wulgarny

i obsceniczny, to dlatego, że wydawało mi się

to szczere i najbardziej intuicyjne. Obrzydzało

mnie wpychanie miłości między ociekające organy.

Nie to, że nie szanowałem kobiet albo że się na

nich mściłem, że gardziłem ich delikatnością, nic

z tych rzeczy. Uwielbiałem kobiety i gdyby zniknęły

ze świata, ja zniknąłbym natychmiast razem

z nimi, ponieważ nie miałbym tu już nic do roboty.

W moim przekonaniu cała ta akrobatyczna szopka 

nie miała krztyny sensu, jeśli podchodziło się

do niej w kulturalny sposób. Nie różniła się wtedy

niczym od zaciągnięcia kredytu, obejrzenia wiadomości

czy kupienia na targu kilograma marchewki.

Fragment książki

Piotr Cielecki urodził się 10 października 1984 roku w Łodzi. Skończył filozofię na UŁ, fotografię w PWSFTviT, a obecnie planuje zrobić doktorat na jakimś innym kierunku na literę „f”. Mieszka trochę w Łodzi, trochę w Warszawie, a trochę w hotelach i samolotach, bo sporo podróżuje. Jego teksty i zdjęcia ukazywały się m.in. w „Machinie”, „[fo:pa]”, „Nowej Fantastyce”, „Gazecie Wyborczej” oraz w „Pięknie i Pasjach”. Pisze głównie felietony i fragmenty nieistniejących powieści. Obecnie kończy swoją drugą książkę. Jest bardzo zapracowany, chyba że akurat szuka pracy. Albo leci samolotem do jakiegoś hotelu. 

Lubi słońce i mgłę, psy i drzewa, skoki spadochronowe, literki i obrazki, zwłaszcza te kolorowe, a najbardziej w życiu żałuje, że nie został bramkarzem reprezentacji Polski.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-657-2
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Obudziłem się i stwierdziłem, że idę. To dziwne, bo nie pamiętałem, żebym w ogóle wychodził z domu. Zatrzymałem się i rozejrzałem po okolicy. Wszystko wskazywało na to, że stoję pod swoim blokiem. Zaczynało świtać, wzdłuż ulicy jechał tramwaj, zgrzyt jego kół przewiercał czaszkę. Zaczynałem trzeźwieć. W desperackim geście podniosłem do ust butelkę, którą trzymałem w ręku. Mizerna resztka piwa bezczelnie zwilżyła suchy język. Nie było rady, należało się poddać. Wbiegając na klatkę schodową, wpadłem na sąsiadkę z psem. Pies się wystraszył i uciekł do komórki. Ciężko go winić. Wszedłem do domu, zatrzasnąłem drzwi i padłem na łóżko.

Gdy kilka godzin później zabrzęczał domofon, nie miałem wątpliwości, że dzwoni Jola. Pastwiła się zawsze nad guzikiem, jakby był wyjątkowo ohydnym karaluchem, którego należało wgnieść w ścianę budynku.

Poznałem Jolę we wrocławskiej Pruderii. Tańczyła wówczas na rurze i przysiadła się do stolika, przy którym piłem z kumplem. Przegadaliśmy całą noc, wyłoiliśmy masę alkoholu i dostaliśmy jej prywatny numer. Jakiś czas potem Jola przeniosła się do Łodzi, gdzie tańczyła w Magnesie, aż pewnego dnia postanowiła skierować swoją karierę na przetartą ścieżkę pospolitego kurewstwa. Stwierdziła, że praca tancerki jest wycieńczająca, źle wpływa na jej stawy, a poza tym musi przesiadywać pół nocy na kolanach obleśnych tłuściochów, którzy na koniec upijają się, spuszczają w spodnie i idą do domu, nie zamawiając nawet prywatnego tańca. „Będę ekskluzywną kurwą, przynajmniej sytuacja się wyklaruje”, oznajmiła dumnie.

Ze swoją urodą i całkowitym brakiem zahamowań Jola dość szybko wysforowała się na pozycję gwiazdy w rozprowadzających ciało serwisach internetowych. Pół roku później jeździła używanym sportowym samochodem, razem z koleżanką wynajmowała mieszkanie w centrum i planowała zapisać się na kursy gotowania, jogi i origami, dopóki jeden z klientów nie wyjaśnił jej, że nie jest to odmiana Kamasutry. Pomagałem jej kilkakrotnie przy malowaniu ścian czy wnoszeniu mebli, a w zamian dostawałem przypalone tosty francuskie i zniżki na striptiz w klubie, w którym ciągle pracowały jej koleżanki. Niestety samą ignorancją nie byłem w stanie uciszyć domofonu. Wygramoliłem się z łóżka, poszedłem do przedpokoju i wpadłem na zgarbioną siwą postać, sięgającą mi czubkiem nastroszonej czupryny w okolice brody.

– Babcia?

– Dzień dobry wnusiu, daj buziaka.

Dałem.

– Co robisz na Retkini, babciu?

– Przyjechałam na rynek.

– To w śródmieściu nie macie rynków?

– Mamy, ale tu jest lepsza cebulka.

Z logiką babci nie wolno było dyskutować, zwłaszcza jeśli stała na straży kwestii spożywczych. W obronie racji przemawiających za nabyciem kalafiora na drugim końcu miasta ta pulchniutka miniaturka kobiety potrafiła wytoczyć erystyczne argumenty mogące wprowadzić w niezręczne milczenie nawet Schopenhauera.

Domofon ponownie się rozdzwonił.

– Kto to tak wydzwania?

– Znajoma.

– Jakaś znerwicowana?

Podniosłem słuchawkę.

– Kto tam?

– Twoja ździrowata koleżanka – odpowiedział zachrypnięty lekko głos.

– Wchodź.

Jola wtargnęła do mieszkania jak horda barbarzyńskich najeźdźców, rozrzuciła botki, chwilę poprawiała fryzurę przed lustrem, a potem czmychnęła do sypialni, przestraszywszy się babci, która akurat wyszła z kuchni.

– Kto to był? – spytała, łapiąc oddech. – Posuwasz teraz osiemdziesiątki, ty perwersie?

– To moja babcia, kretynko.

– Aha. – Usiadła na kanapie, porywając gazetę, która się tam poniewierała. – Jakaś mała.

– Przed wojną ludzie nie byli produkowani w pełnej rozmiarówce – wyjaśniłem.

Ciągle była w lekkim szoku.

– Mieszkasz z nią?

– Nie, przyjechała po cebulę.

Zmarszczyła brwi, odłożyła gazetę i sięgnęła do torebki po papierosa. Podałem jej zapałki i popielniczkę.

– Masz może jakieś książki Wittgensteina albo Hegla?

– Co takiego?

– Nie wywalaj tak gał, bezczelny fiutku, kurwy też czytają.

– Hegla? Chyba Kegla.

– Kogo? – Wypuściła z płuc chmurę dymu i przyjrzała mi się spod przymkniętych powiek. – Masz mnie za kompletnego pustaka handlującego własną dupą, co?

– Nie – zapewniłem pospiesznie. – Po prostu nawet ludzie piszący doktoraty z Hegla nie czytają Hegla.

Zgasiła dopiero co zapalonego papierosa, wstała, odwróciła się do mnie tyłem i zupełnie bez ostrzeżenia podciągnęła przykrótką spódnicę, ukazując mi dwa niezwykle krągłe i opalone pośladki przecięte paskiem stringów.

– I co? – spytała.

Mój fiut był kompletnie zaskoczony rozwojem wydarzeń, naprężył się i przygotował do ewentualnego ataku.

– Dupa – stwierdziłem, przekrzywiając głowę. – Bardzo zresztą ładna dupa.

– No nie? Strzeliłam sobie brazylijskie pośladki.

– Co takiego?

Ku mojemu rozczarowaniu opuściła spódnicę i usiadła ponownie na kanapie, zarzucając nogę na nogę.

– No co ty, nie wiesz? To coś jak z cyckami, wsadza się w tyłek takie specjalne żelowe wkładki i dupa wygląda, jakby nosiła ją J.Lo. Zrobiłam sobie operację za świąteczną premię, tanio nie było, ale szybko się zwróci.

– Dostajesz świąteczne premie?

– Stały klient podarował mi diamentowe kolczyki – wyjaśniła, przewracając oczami. – Miały być dla żony, ale stara pizda nie daje mu dupy od miesięcy, więc się wpienił i dał je swojej ulubionej Laurze.

Widząc, że nie nadążam, dodała:

– Czyli mnie. Tak mam teraz na imię. Od razu pobiegłam je sprzedać, bo i tak nie mogłabym w nich nigdzie wyjść. Wiesz, gdzie mieszkam. Pierwszego dnia jakiś lump odrąbałby mi głowę, żeby je ze mnie ściągnąć. Dostałam dziesięć tysięcy i akurat starczyło na nową dupę, fajna, co?

– Doskonała.

Wstała, wypięła tyłek i dumnie nim potrząsnęła.

– Słuchaj, masz może coś do picia?

– Mam wódkę.

– Czytasz w moich myślach.

Przyniosłem zmrożoną butelkę, kieliszki, szklankę i jakąś smętną resztkę soku pomarańczowego.

– Drinka? – spytałem.

– A czy ty mnie kiedyś widziałeś z drinkiem?

– Tak, we Wrocławiu, miałaś go między cyckami.

– Dawno i nieprawda, to była upokarzająca robota. Lej czystą.

Wypiliśmy po kieliszku, a zaraz potem po następnym. Jola zadarła spódnicę i teraz przyglądałem się kształtom jej cipki, odciskającej się wdzięcznie na powierzchni różowych majtek.

– Podoba ci się? – spytała, podążając za moim spojrzeniem.

– Wygląda na wesołą.

– Wargi strzeliłam sobie trzy miesiące temu, zaraz przed pośladkami. Są teraz grubsze i jędrniejsze.

– Ile ty właściwie masz lat?

Znów przewróciła oczami i otworzyła usta w wyrazie niemego oburzenia.

– Świntuch. Dwadzieścia trzy, a co?

– Nie jesteś za młoda na operacje plastyczne?

Skrzywiła się jak wykładowca teorii chaosu kwantowego usiłujący wytłumaczyć tępemu ośmiolatkowi zasady dodawania.

– Zdajesz sobie sprawę, co dzieje się z cipą, kiedy codziennie przez sześć dni w tygodniu ssie ją, liże, tarmosi i zalewa spermą kilkunastu facetów?

– Dziękuję, cofam pytanie. Prawdopodobnie nie pozbędę się tego obrazu z głowy przez najbliższe siedem lat.

Zapaliła kolejnego papierosa i rozkraczyła się tak, że jej drogie, sztuczne i spracowane wargi naparły niebezpiecznie na brzegi majtek.

– Możesz mi wytłumaczyć, co sprawia kobietom taką frajdę w torturowaniu mnie? – spytałem.

– Nie wiem. Moim zdaniem na przykład jesteś słodki, gdy robisz taką minę.

– Jaką?

– Taką pod tytułem: „Dałbym jej trzy stówy i zerżnął, ale potem miałbym wyrzuty sumienia”.

– A, tę.

Wstała, poprawiła spódnicę i z papierosem w ustach podeszła do ciągnących się wzdłuż ściany półek zastawionych książkami.

– Masz tego Hegla czy nie?

– Naprawdę będziesz go czytać? Mogę dać ci inne książki, takie gdzie… no, gdzie zasady gramatyki są zasadami, a nie tylko luźnymi sugestiami.

– Nie żartuj – mruknęła, puszczając do mnie oko. – To nie dla mnie. Jestem lachociągiem, czytam tylko napisy na opakowaniach tabletek antykoncepcyjnych i wyciągi z konta. Mój brat studiuje ekonomię i ma zajęcia z filozofii z jakimś faszystą.

– Masz brata?

– Pewnie, kurwy też mają rodziny.

– Przestań tak pieprzyć, wiesz, że nie o to mi chodzi.

– Wiem. – Odłożyła papierosa do popielniczki, podeszła do mnie i zarzuciła mi ręce na szyję. – Jesteś najmilszym facetem, którego nie przerżnęłam. Prawdę mówiąc, chciałabym mieć takiego chłopaka jak ty. Wiesz, takiego prawdziwego, z którym chodziłabym do kina, na kolacje, oglądała filmy, leżąc pod kocem, i wyprowadzała na spacer moją chihua­huę.

– Ten pies wygląda jak katastrofa nuklearna.

– No to bernardyna, wszystko jedno. Powiedz, nie chciałbyś mieć takiej dziewczyny?

– Nie stać mnie na ciebie. – Poczułem ukłucie jej sterczących sutków. Gdyby mój fiut miał nogi, z pewnością przebierałby teraz nimi z podniecenia.

– To prawda – zdecydowała po chwili namysłu. – Szkoda, bo jesteś naprawdę fajny. Poszukasz mi tych książek?

Wygrzebałem dla niej Tractatus Wittgensteina i Fenomenologię ducha.

– Dzięki – powiedziała i nachyliła się, chcąc pocałować mnie w usta.

Obraz kilkunastu facetów ssących jej cipkę i szwadron penisów oczekujących rewanżu ze strony Joli nie wypłowiał jednak jeszcze w mojej głowie na tyle, bym mógł się na to zdobyć. Pocałowałem przesadnie upudrowany policzek i czym prędzej czmychnąłem do przedpokoju. – Daj znać, jak poszedł bratu egzamin – poprosiłem, otwierając drzwi.

– Pewnie. Dzięki raz jeszcze. Masz u mnie darmowe obciąganie.

Zbiegła po schodach, chichocząc.

– Nie podoba mi się ta twoja koleżanka. – Babcia stała za mną, gromiąc mnie lodowatym spojrzeniem. Posiadała umiejętność bezgłośnego materializowania się przy człowieku w najmniej spodziewanym momencie. Byłaby świetnym komornikiem, szpiegiem albo debetem na koncie.

– Dlaczego, babciu?

– Miała za długie paznokcie, za krótką spódnicę i wyglądała na latawicę.

– Na kogo?

Temperatura spojrzenia obniżyła się o kilka kolejnych stopni. Czym prędzej pocałowałem babcię w czoło i uciekłem do sypialni. Zdążyłem usiąść na łóżku i zgasić zostawiony przez Jolę niedopałek, kiedy zadzwonił telefon.

– Jesteś w domu?

– Cześć Sylwia.

– Muszę zgrać od ciebie moje zdjęcia z ostatniej imprezy. Będą za pięć minut.

Odłożyła słuchawkę. Pozbierałem z podłogi książki i gazety, które musiałem zdjąć z półek, szukając Hegla i Wittgensteina dla Joli, wypiłem kieliszek wódki i zacząłem myśleć o śniadaniu.

Kilka minut później Sylwia wstąpiła w moje progi niczym fala tsunami. Posiadała niesamowitą zdolność wypełniania sobą przestrzeni. Była nie tylko gruba, ale również gęsta i oleista. Patrząc na nią, człowiek miał pewność, że gdyby pojawiała się na przykład na Saharze, wszystkim jej mieszkańcom zrobiłoby się nagle nieprzyjemnie ciasno. Była prawie mojego wzrostu, ważyła ponad sto kilogramów i ubierała się w sposób podkreślający jej nadwagę w najbardziej obcesowy z możliwych sposobów. Znad wąskich i krótkich biodrówek wylewał się pękaty brzuchol, przyciasna bluzka opinała serdelkowate ramiona, odkryte uda połyskiwały niczym dwa zaskoczone wieloryby, które sztorm wyrzucił na brzeg, a bezlitośnie ściśnięte skórzanym paskiem dupsko rozmiarów piłkarskiego stadionu spływało na tylne kieszenie kaskadami roztrzęsionej galarety. Do tego rzecz jasna wysokie szpilki, miniaturowa torebka, wyskubane brwi, zniszczona przez solarium skóra w odcieniu zgniłej pomarańczy i dekolt ukazujący cycki wielkości wałów przeciwpowodziowych. Biust Sylwii był akurat strzałem w dziesiątkę. Moim zdaniem powinno się go wpisać na listę dóbr narodowych obok fortepianu Rubinsteina, Szczerbca i kościoła Mariackiego.

– Co tam, malutki? – zagaiła.

– Doskonale. Będę robił naleśniki, chcesz?

– Daj spokój, jestem na diecie.

Lepiej było nie brnąć.

– Chcesz wódki? – zmieniłem błyskawicznie temat. Jola spojrzała na zegar, upewniając się, że idąc do mnie, nie trafiła do innej strefy czasowej.

– Jest jedenasta!

– Z sokiem?

Machnęła ręką i z wdziękiem maszyny oblężniczej wtoczyła się do sypialni. Poszedłem do kuchni, zaparzyłem kawę, zajrzałem do lodówki i stwierdziłem, że póki co z rzeczy potrzebnych do zrobienia naleśników mam w domu jedynie patelnię.

Gdy wracałem do pokoju z gotową kawą, przyłapałem babcię na podglądaniu Sylwii przez szparę w drzwiach.

– Babciu…

– Jakaś gruba!

– Babciu!

– No co?

Włączyłem komputer, wyszperałem na dysku zdjęcia z imprezy i nagrałem je na płytę. Sylwia jednak uparła się, żeby przejrzeć je w mojej obecności. Nalałem sobie wódki i śmiertelnie znudzony patrzyłem na pojawiające się na ekranie obrazy. I wtedy nie wiedzieć czemu stanął mi kutas.

Czasami nie mam nad nim żadnej kontroli. Swego czasu podejrzewałem nawet, że prowadzi on własne, niezależne ode mnie życie, w którym kieruje się znanymi wyłącznie sobie zasadami. Pewnego razu, gdy w towarzystwie Pięknego najadłem się grzybów halucynogennych, stworzyłem teorię, wedle której mój penis miał być skomplikowaną wielowymiarową istotą egzystującą jednocześnie na kilku płaszczyznach astralnych w swoich rozmaitych manifestacjach, a podłużna, żyłowata, przypominająca nieco grzyb forma, w jakiej oglądałem go na co dzień, była jedynie zmyślnym kamuflażem mającym uśpić czujność ludzkości i przygotować pole pod wielką inwazję penisomorficznych tworów z innej galaktyki. Choć nie miałem wiele na poparcie tej teorii, nie miałem również jednoznacznych dowodów zaświadczających o jej fałszywości. Tak czy inaczej mój penis miewał własne pomysły.

Sylwia naturalnie od razu to zauważyła. Posłała mi spojrzenie, którego nie powstydziłaby się najbardziej wyuzdana mieszkanka Sodomy, i bezceremonialnie wpakowała pulchną dłoń w moje bokserki. Początkowo chciałem czmychnąć, ale kilka pierwszych ruchów jej nadgarstka przekonało mnie, że być może warto poczekać. W trzeciej klasie liceum, na imprezie u znajomego, o mały włos nie przespaliśmy się ze sobą. Było to co prawda jakieś czterdzieści kilo i trzysta wizyt w solarium temu, ale bywam sentymentalny.

– Zawsze zastanawiało mnie, jakiego masz kutasa – wyznała Sylwia, wykręcając moje jądra w sposób, który sprawił, że poczułem napływające do oczu łzy.

– Zawsze zastanawiałem się, jak mój kutas wyglądałby między twoimi cyckami – zasyczałem przez zaciśnięte zęby.

– Sprawdźmy. – Wyswobodziła swoje potwory z okowów bluzki i stanika.

Okazały się absolutnie obezwładniające, gigantyczne, doskonale pierwotne i, mimo swych rozmiarów, sterczące. Jakaś niewytłumaczalna siła, opierająca się zuchwale grawitacji, utrzymywała te olbrzymy w stanie, z którego zadowolona byłaby każda osiemnastolatka. Przysunąłem się do Sylwii i włożyłem sterczącego na baczność kutasa między Scyllę i Charybdę. Osunął się powoli po ich śliskich zboczach i wylądował na dnie spoconego lekko kanionu, znikając z pola widzenia. Sylwia położyła dłonie na piersiach i zaczęła powoli przesuwać nimi w górę i w dół.

– Nie mogłeś się oprzeć królowej, co? – zamruczała, posyłając mi władcze spojrzenie.

– Ja pierdolę, jakie cyce – odpowiedziałem, być może niezbyt elokwentnie.

Uśmiechnęła się dumnie i zaczęła ruszać nimi jeszcze szybciej.

– Nie obrazisz się, jeśli na nich poprzestaniemy? – spytała.

– To znaczy?

– Nie zrozum mnie źle. Podobasz mi się, nawet bardzo, a na dodatek kończy mi się okres i jestem strasznie napalona, ale kumplujemy się i seks nie jest chyba najlepszym pomysłem. Poza tym zaczęłam spotykać się z takim jednym facetem od reklamy, a gdybym przespała się z tobą, znów miałabym bałagan w głowie, rozumiesz?

– Pewnie – stwierdziłem. – Obciąganie, wzajemna masturbacja i lizanie odbytu nie jest zdradą.

Jej uśmiech sugerował, że zgadzamy się w tym punkcie. Odgarnęła włosy z twarzy, wydobyła kutasa spomiędzy swoich piersi i objęła ustami jego nabrzmiałą głowę. Lizała ją, ssała, drażniła delikatnie zębami, nie przestając jednocześnie miętosić moich jąder. Gdy dochodziłem, dałem jej znać, ale zamiast przerwać, otworzyła szeroko usta i przymknęła oczy. Wystrzeliłem, wypełniając ją kolejnymi ciepłymi rozbryzgami, które przyjmowała, mrucząc z zadowoleniem. Gdy skończyłem, opadła na oparcie fotela, wytarła usta środkowym palcem, a zawartość wypluła do popielniczki.

– Znów palisz? – zdziwiła się na widok leżących na jej dnie petów.

– Czasami. Chcesz coś do kawy?

– Nie. I dzięki za zdjęcia. – Wstała, poprawiając bluzkę. – A teraz królowa opuszcza lokal.

Miała coś w sobie, nie dało się jej tego odmówić. To ociekające brokatem, przedziwne zestawienie braku urody, prostoty i pewności siebie w pewnym sensie było zniewalające. Przynajmniej po kilku kieliszkach wódki wypitych na czczo.

Ubrałem się szybko, zapaliłem papierosa i wyszedłem z Sylwią na ulicę. Rozstaliśmy się przy stacji benzynowej. Gdy całowaliśmy się na do widzenia, poczułem bijący ciągle od niej zapach własnej spermy.

W Lidlu kupiłem piwo, mąkę, mleko, dżem truskawkowy, szynkę parmeńską, żółty ser, jajka, pół litra whisky i małą colę. Na parkingu wpadłem na Magdę. Stała przy wózkach, na uszach miała słuchawki i patrzyła na wejście do sklepu z wyraźnym lękiem. Na mój widok natychmiast się rozpromieniła.

– Co tam? – zagadnąłem.

– Mam depresję.

To ci dopiero dzień, pomyślałem.

– I przyszłaś się leczyć w supermarkecie?

– Przyszłam na zakupy, ale boję się wejść.

Spojrzała nerwowo na rząd wózków, jakby spodziewała się, że któryś ją zaatakuje.

– Rozumiem. Napijesz się?

– Biorę psychotropy.

– Twój lekarz o tym wie?

– Kto?

– Piwo?

– Daj spokój, nie mogę. – Skrzywiła się i raz jeszcze obejrzała dokładnie wózki. – Jestem głodna. Zrobisz mi śniadanie?

– Będę robić naleśniki, chcesz?

Zmarszczyła czoło.

– Czy ty w ogóle jadasz coś oprócz naleśników?

– Staram się, ale jak tylko coś wypiję, zwykle mam ochotę na naleśniki.

Pokiwała głową. Wyraz twarzy sugerował, że podobna konsekwencja budzi jej szacunek.

– Mogą być – uznała. – Chodźmy.

Otworzyłem piwo, a Magda wzięła mnie pod rękę i pomaszerowaliśmy do domu. Na klatce schodowej natknęliśmy się na babcię. Zlustrowała szybko dziewczynę, a mnie posłała tryskające stężoną dezaprobatą spojrzenie. Magda nie należała do wysokich, wyglądała trochę jak wypłoszona mysz, nosiła za duże bluzy z kapturem i polarowe dresy, a na nogach wiecznie rozsznurowane buty do skate­boardu. Ktoś przypominający wyglądem łobuziaka z piaskownicy nie mógł zyskać uznania w oczach seniorki rodu. Szybko wciągnąłem Magdę do windy i wjechaliśmy na górę.

W kuchni nalałem sobie whisky i zabrałem się do smażenia naleśników. Magda usadowiła się na blacie przy oknie i smętnie spoglądała na ciężkie chmury, zwieszające nad blokami opasłe brzuszyska. Po chwili zeskoczyła na podłogę, wzięła niedopite przeze mnie piwo i wyciągnęła z torebki kilka opakowań z lekami. Połknęła niebieską pigułkę w kształcie UFO, dwie małe różowe i pół białej, po czym z powrotem wgramoliła się na blat. Leki najwyraźniej działały błyskawicznie, bo po pięciu minutach jej przygaszenie ustąpiło miejsca niepohamowanej euforii. Zaczęła trajkotać i miotać się po kuchni, odbijała się od mebli, parapetu i ścian, wyciągając z szafek rozmaite rzeczy.

– W zeszłym tygodniu mój pies pływał na tratwie, którą zrobiliśmy z bratem i ojcem w dzieciństwie. To było, zanim jeszcze stary wyjechał do Singapuru, złapał syfa i rozwiódł się z mamą – mówiła, odmierzając szklankę mleka i rozsypując mąkę po całej podłodze. – Masz budyń? Mam straszną ochotę na budyń waniliowy.

Podałem jej budyń, ściągnąłem z patelni gotowy naleśnik z żółtym serem i szynką parmeńską i usiad­łem na blacie przy oknie, skąd z zainteresowaniem przyglądałem się Magdzie.

– Jedz, zanim ci wystygnie – zachęciłem, podsuwając jej talerz.

Zmierzyła naleśnik podejrzliwym spojrzeniem i wróciła do zmieniania mojej kuchni w wysypisko śmieci.

– Dzięki, nie ufam jajkom.

– Jajkom?

– Mogą mieć salmonellę i te małe… no…

– Kurczaki? – zaryzykowałem.

Zamarła i przez moment próbowała sobie przypomnieć, jak wygląda kurczak.

– Priony – zdecydowała wreszcie.

– Właśnie – zgodziłem się, patrząc, jak łamie sitko i rozsypuje cukier.

– Masz jakiś banknot?

– Co takiego?

– Banknot, jakikolwiek, może być nawet dycha.

Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem portfel i podałem jej pięćdziesiąt złotych. Magda tymczasem znalazła w szufladzie wielgachny nóż z szerokim ostrzem, po czym zaczęła gorączkowo grzebać w torebce. Wyjęła z niej dwa telefony, kosmetyczkę, stos kwitków, rachunków, biletów i innych papierzysk, jakiś krem, a wreszcie małe plastikowe i grzechoczące pudełeczko. Wysypała na blat kilka białych tabletek, rozgniotła jedną z nich płaską częścią ostrza, powstały proszek sprawnie uformowała w długą kreskę, którą następnie wciągnęła nosem przez zwinięty w rulonik banknot.

– O mój Panie Boże – jęknęła, gnąc się wpół i ścis­kając nos dwoma palcami.

– W porządku?

– Jakby pociąg pełen wibratorów rozjechał mój mózg – wychrypiała, trąc załzawione oczy.

– A co to w ogóle jest? – spytałem, próbując wyobrazić sobie podobne uczucie.

– Nie mam pojęcia, ale tupie solidnie.

Jednym ruchem zgarnęła do torebki wszystkie zalegające na blacie klamoty – łącznie z moją solniczką, papierkiem od budyniu i sporą ilością mąki. Rzuciła torebkę na podłogę i zabrała się do gotowania mleka w garnku, w którym ciągle było sporo naleśnikowego ciasta. Popijałem whisky i przyglądałem się jej coraz bardziej zainteresowany. Od jakiegoś czasu fascynowali mnie wariaci. Poza tym próbowałem sobie przypomnieć, skąd właściwie ją znam. Zdaje się, że od czasu, jak pewnego ranka po jakiejś masakrującej imprezie znalazłem ją śpiącą na mojej kanapie. W domu znajdowaliśmy się tylko my, a ona spała w najlepsze i od czasu do czasu cicho pomrukiwała. Była tam również nazajutrz, jak i dwa dni później, w niedzielny poranek. Ponieważ najwyraźniej nie zamierzała się wyprowadzać, w poniedziałek zrobiłem jej naleśniki i wreszcie się przywitaliśmy. Tydzień później zniknęła, zabierając mój proszek do prania, nawóz do kwiatów i pół kaszanki z lodówki. Większość tych rzeczy prawdopodobnie rozgniotła i wciągnęła nosem. Na kartce, którą zostawiła, napisała, że „odda, jak będzie miała”. Minęły trzy lata. Do tej pory widać nie miała.

– Mówiłam ci, że zaproponowali mi robotę w seks­telefonie? – spytała Magda, wyrywając mnie z rozmyślań. – Wyobrażasz to sobie?

– Masz ładny głos, nadawałabyś się.

Przez chwilę z lekkim uśmiechem rozważała moje słowa.

– Zaproponowali mi najpierw pracę wróżki – podjęła. – Miałabym odbierać telefony od jakichś desperatów i czytać z kartki przygotowane wcześniej pierdoły. Wiesz, że będą bogaci, szczęśliwi, a ich faceci albo żony przestaną się nagle puszczać. Olałam, bo mało płacili. No i wtedy zaproponowali mi pracę na nocną zmianę, bardziej kreatywną i wymagającą, tak to nazwali. Chodziło o to, że musiałabym dostosowywać się do marzeń tych wszystkich zboków, walących konia ze słuchawką przy uchu.

– Brzmi jak całkiem ciężka praca.

– Lepsze to niż targanie im lachy w realu, no nie?

– Nie wiem. Nie znam się na tym. Nigdy nie targałem lachy ani w realu, ani przez telefon. Dlaczego się nie zgodziłaś?

– A kto powiedział, że się nie zgodziłam?

Gdy się uśmiechała, faktycznie wyglądała jak kilkuletni urwis, któremu udało się buchnąć ze sklepu batonika.

– O, gratulacje – powiedziałem, popijając whisky. – Kiedy zaczynasz?

– Dziś wieczorem. Chyba mleko się przypala.

Istotnie, spieniona grzywa nastroszona pękającymi bąblami wypełzła z garnka i rozpoczęła beztroską wędrówkę wśród palników i porozrzucanych sztućców. Magda zakręciła gaz i wlała do garnka rozrobiony budyń. Odór spalenizny najwyraźniej wcale jej nie przeszkadzał. Nalałem sobie jeszcze odrobinę whisky i wziąłem się do porządkowania blatu.

– Zostaw, zostaw, ja to zrobię! – krzyknęła i wyrwała mi z ręki deskę do krojenia, którą zamierzałem włożyć do zmywarki. Wepchnęła mnie do kąta przy oknie, a sama zaczęła sprzątać, robiąc przy tym jeszcze więcej bałaganu: wkładała brudne naczynia do szafek, zrzucała z haczyków łyżki wazowe i nożyczki, rozsypała resztkę mąki i wylała mleko na płatki śniadaniowe i pieczywo. Pięć minut później kuchnia była ruiną.

Znad brzegu szklanki obserwowałem, jak Magda wkłada dłonie do gorącego budyniu, a następnie wyjmuje je i przygląda się zwisającym z jej palców żółtawym glutom.

– Bajeczna konsystencja – uznała. – Chcesz trochę?

– Dzięki, religia mi zabrania.

Rozległo się chrobotanie klucza w zamku.

– O kurwa, policja! – wrzasnęła spłoszona, wytarła dłonie o bluzę, złapała torebkę i wybiegła z kuchni. Zeskoczyłem z parapetu i powoli ruszyłem za nią. W przedpokoju minąłem babcię, taszczącą wypchaną cebulą torbę. Wyglądała na niezwykle dumną z efektów wyprawy.

Odnalazłem Magdę w szafie w sypialni. Siedziała skulona na samym jej dnie, ściskając w oblepionych budyniem dłoniach gaz łzawiący. Wyciągnąłem ją i wytłumaczyłem, że policja jej nie szuka. Gdy się uspokoiła, wytarłem ją z resztek budyniu i odprowadziłem do drzwi. Wyjrzała niepewnie na korytarz i rozglądała się wyraźnie zalękniona. Stwierdziwszy, że droga jest czysta, podreptała do windy i wcisnęła guzik. Stała chwilę przy drzwiach, gdy nagle zawróciła, podbiegła do mnie i wsadziła mi język do gardła. Całowaliśmy się kilka sekund, po czym odepchnęła mnie i nie mówiąc ani słowa, zbiegła na dół. Być może przyciągam wariatki.

Zatrzasnąłem drzwi, przekręciłem zasuwkę i przez pół godziny doprowadzałem kuchnię do stanu jako takiej używalności. Następnie poszedłem do sypialni i zrzuciłem z siebie ubranie, myśl o kąpieli wydawała się niezwykle kusząca.

Bardziej wyczułem, niż usłyszałem, jej obecność.

– Tak, babciu?

– Chcę z tobą porozmawiać – dobiegło zza drzwi.

– Właśnie się przebieram, poczekaj sekundę.

Na moment zapadło milczenie.

– Widziałam cię nago nie raz.

– Tak, dwadzieścia lat temu.

– Nie przestaje się być babcią.

– Ale siusiak rośnie.

Zamruczała zdegustowana i pozwoliła mi zarzucić szlafrok. Gdy weszła do pokoju, zauważyłem, że ściska w ręku jakąś książkę.

– Nie podoba mi się to, że odwiedza cię tyle kobiet.

– Tak?

– Uważasz, że tak wypada?

– To moje koleżanki.

Grymas na jej twarzy kazał sądzić, że przed wojną mężczyźni najwyraźniej nie miewali koleżanek.

– Nie powinieneś widywać się z nimi wszystkimi – oznajmiła. – To nieprzyzwoite.

– Pradziadek Władek odwiedzał burdel częściej niż wychodek – zauważyłem, z niejaką satysfakcją obserwując, jak zmienia się jej twarz.

– Skąd…

– Dziadek mi powiedział.

– Twój pradziadek był specyficznym człowiekiem – oznajmiła babcia, odzyskując rezon. – Poza tym to były inne czasy.

Nie mieściło mi się w głowie, że używa tego zasmarkanego argumentu. Jakby naprawdę wierzyła, że czasy kiedyś były inne, złodzieje nie kradli, kurwy się nie kurwiły, a wkładanie zamężnych penisów w cipki obcych kobiet wprawiało żony właścicieli owych penisów w szczery zachwyt. Tak jakby poprzednie społeczeństwa, całe kultury i cywilizacje istniały tylko na próbę, testując prototypowe systemy etyczne, które akurat w naszym pokoleniu doczekały się swej ostatecznej, uniwersalnej i nieodwołalnej formy.

– Co to? – zainteresowałem się, wskazując na książkę, którą babcia trzymała pod pachą.

– Coś, co mogłoby dać ci do myślenia – wyjaśniła, podając mi Poradnik dla ludzi myślących o założeniu rodziny.

– O Jezu – jęknąłem. – Zostawiasz dziadka i zakładasz nową rodzinę?

– Nie błaznuj. Poczytaj, to może coś poukłada ci się w tej łepetynie. Autor jest wielkim autorytetem w środowisku franciszkańskich intelektualistów.

– Franciszkańskich – powtórzyłem głupkowato, przyglądając się czerwonej okładce.

– Właśnie.

– Dziękuję, babciu – powiedziałem, całując ją w czubek głowy. – Będzie miała dla mnie szczególne znaczenie.

Przyjrzała mi się, sprawdzając, czy nie żartuję, ale po kilku kieliszkach moje zdolności aktorskie osiągają apogeum. Pokiwała głową i wyszła z pokoju, a ja otworzyłem okno i cisnąłem książkę daleko do ogródka.



Reszta w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: