Zatoka świń - ebook
Zatoka świń - ebook
Samobójcza śmierć 14-letniej Anaid i aresztowanie jej prześladowcy „Krystka”, łowcy nastolatek, to wierzchołek góry lodowej. Pod wodą Zatoki kryją się potwory. Łowcę opłacali właściciele klubów, do których naganiał kolejne piękne dziewczyny, tolerowali go policjanci, chronili prokuratorzy umarzający dochodzenia wszczynane po skargach matek. Jak to było możliwe? Kim jest gwałciciel? Kim są jego mocodawcy? Dlaczego ten posępny układ trwa?
„Zanim wzruszysz ramionami – że o co tyle krzyku, przecież te małe dziwki same się pakują w kłopoty, wsiadają do tych merców, audi i beemwic, pchają się do klubów, lgną do dzianych gości – pomyśl, proszę: a gdyby to była twoja córka...” – Piotr Stasiński, dziennikarz
„Ta historia oparta jest na faktach, co znaczy, że osiowe zdarzenia są autentyczne. Wiele szczegółów zmieniliśmy jednak i poprzestawialiśmy, aby odsłonić tajemnice w odpowiedniej kolejności. Wymyśliliśmy też nowe imiona skrzywdzonym dziewczynkom. Poza Anaid, która stała się symbolem tej sprawy” – Od autorów
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-843-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adwokat: – Mój klient już to wyjaśnił.
Przesłuchiwany: – Mogę powtórzyć. Od sierpnia do września... byliśmy z sobą do września, bo potem żeśmy się posprzeczali i dlatego ona została z tymi głupimi pretensjami. Dlatego kłamie. Przecież wiecie panowie doskonale, jak to jest. Chce się coś poderwać czasem, przecież to człowiekowi wolno. Nie jestem bogaty, a te młodsze są tańsze po prostu. Trzydziestoletnia chce mieć od razu postawionego szampana, kawę za dychę, a jak już pójdzie z facetem, to najlepiej do pokoju hotelowego – i weź płać. Szesnastolatka possie za szalik, za bluzkę połknie... No, czy to moja wina, że tak one robią? Dlaczego wszyscy sobie korzystają, a ja nie mogę?
Policjant 1: – Kasia Marcinkowska obciągnęła za szalik czy połknęła za bluzkę?
Adwokat: – Mój klient nie musi na to odpowiadać.
Przesłuchiwany: – Ale ja mogę... Po prostu... było miło, żeśmy się spotykali na randki, było ciepłe lato, to był i seks.
Policjant 1: – A może wiosna była, nie lato?
Przesłuchiwany: – Nie rozumiem.
Adwokat: – Nie musi pan odpowiadać.
Policjant 1: – Może nie był sierpień? Ani wrzesień?! Tylko kwiecień! Dlatego liście na drzewach są małe...
Adwokat: – Film widzieliśmy, panowie, na oryginalnym nośniku. Nie widać żadnych rozmiarów liści, to ledwie zarys korony drzewa, choć równie dobrze mógłbym się uprzeć, że to jest chmura. Jeżeli nie macie panowie co do tych materiałów nowych pytań...
Policjant 2: – A widzisz ten słup i transformator?
Przesłuchiwany: – Nie wiem, co to jest.
Adwokat: – Proszę nie odpowiadać!
1. KLAUDIA. CZTERNASTOLATKA
Krystian buja się po „ośce”
Rok 2002. Wejherowo-Nanice i Wejherowo-Śmiechowo
W kwietniu z taśmy stołecznej fabryki samochodów Daewoo-FSO schodzi ostatni polonez. W maju weterynarz odnotowuje pierwszy w Polsce przypadek choroby szalonych krów. W czerwcu na ekrany kin wchodzi komedia „Dzień świra”, a Dorota Masłowska – świeżo upieczona absolwentka Liceum Ogólnokształcącego imienia Jana III Sobieskiego w Wejherowie i laureatka nagrody literackiej czasopisma „Twój Styl” – kończy poprawiać swą debiutancką powieść „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”.
Rudowłosa dziewiętnastolatka – córka lekarki i marynarza – napisała tę książkę, na brudno, w dwa tygodnie. Zainspirowało ją to, co za oknem – dzielnica Nanice i rozciągnięte ze wschodu na zachód Osiedle Kaszubskie. Kilkadziesiąt bloków, a między nimi domy o skośnych dachach i nowsze, jednorodzinne sześciany. Z południowej strony tak zwana oś miasta: czteropasmówka Słupsk – Gdynia. Od północy – meandry rzeki Redy i wzgórza porośnięte buczyną.
Między blokami – dresiarze i ich nieletnie dziewczyny zwane czasem „blacharami” albo „zjebami”. Określenie „świnie” przyjmie się dopiero za kilka lat.
Bohater książki Doroty, Silny, krąży między siłownią, Arletą, Nataszą i Magdą. One dbają o makijaż i paznokcie, on – o bicepsy. Gdy „Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną” zachwyci się literacka Polska, autorka powie dziennikarzom: – Codziennie miałam okazję widzieć dresiarzy, bo mieszkam o krok od nich, na tym samym osiedlu.
Jednym z karków bujających się po „ośce” jest Krystian „Krystek” Wiachon. Niedawno przeprowadził się na Osiedle Kaszubskie z położonej na wschodzie miasta dzielnicy Śmiechowo. Tam, przy nieutwardzonej ulicy Południowej, mieszkał kiedyś w krytej papą parterówce w piątkę – z siostrą, bratem i rodzicami. Gnietli się w trzech pokojach, ciasnej kuchni i wilgotnej łazience na posesji wykrojonej ze zdziczałego ogródka sąsiada.
Stary Józef Wiachon, przez większość życia bezrobotny pijak, w aresztach i więzieniach siedział w sumie kilkanaście razy. Kradzieże, rozboje, pobicia, niszczenie mienia. I przemoc domowa. Żadne z trójki dzieci ani żona, pracownica PCK, ani stara i schorowana matka Józefa – nikt nie mógł być przy nim spokojny. Gdy się Józef wściekał, a wściekał się co dzień, każdemu mógł przyłożyć znienacka. Pięścią, butelką, cegłą. Zaliczył dwadzieścia nieudanych prób wytrzeźwienia: detoksy, odwyki, szpitale psychiatryczne od Gdańska po Świecie. Nie wytrzeźwiał nigdy. Sąsiedzi mówili o domu Wiachonów: „Wrzeszcząca chata”.
Gdy siedmioletni Krystian, drobny i zahukany uczeń pierwszej klasy wejherowskiej podstawówki numer pięć, kilka razy poskarżył się nauczycielce na bóle brzucha, szkolny lekarz nie wykrył żadnej przyczyny. Ale w pobliskiej przychodni postawiono diagnozę: nerwica. Kurator wysłany na Południową zanotował: „Warunki mieszkaniowe dziecka trudne, pożycie rodziców niezgodne, chłopiec silnie związany z matką”.
W latach dziewięćdziesiątych ojciec „Krystka”, teraz już złachmaniony złomiarz, został sam. Żona wyprowadziła się na ulicę Sikorskiego, dwie przecznice dalej. Brat i siostra Krystiana – do wynajętych pokojów. „Krystek” pomieszkiwał u kolegów, ale zdarzało mu się też spać na ulicy czy w cudzym – otwartym śrubokrętem – samochodzie. Skończył zawodówkę jako monter instalacji hydraulicznych, do etatowej pracy nigdy nie poszedł. Do wojska też nie – dali mu „niezdolnego” z powodu kontuzji kolana, która jednak nie przeszkadzała w intensywnych treningach na siłowni. Rzucał żelazem regularnie – przy niecałych stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu osiągnął pięćdziesiąt centymetrów obwodu szyi. Do tego szerokie bary, grube nadgarstki i krótkie, tępo zakończone palce. Równolegle z siłką trenował pchnięcie kulą, więc potrafi i dźwignąć, i przywalić, dzięki czemu teraz – w roku 2002 – może stawać na bramkach wejherowskich dyskotek. Zarabia pieniądze i czasem jeździ z zakupami na Południową. Stary Wiachon w ostatnich latach trzyma się przy życiu dzięki pomocy syna, którego kiedyś bił, i matki staruszki, która go czasem umyje.
Superkoleś z niezłym ciałem
Młody Wiachon właśnie skończył dwadzieścia pięć lat – wiek podobny jak u powieściowego Silnego. I podobnie jak tamtego Krystiana również otaczają głównie dziewczynki z młodszych klas zawodówek. Parę lat temu przez kilkanaście miesięcy woził się z panną w swoim wieku – Bożeną. Nie wyszło z tego nic, bo przy dorosłej czuł się nieswojo, jakby musiał stale coś udowadniać, coś pokazywać, coś z siebie dawać. Przy czternastolatkach i piętnastolatkach jest mu lepiej. Rozluźniony, ważny i podziwiany. One uważają go za superkolesia, bo ma niezłe ciało i jeździ dobrymi samochodami. Może zabrać na imprezę w dyskotece w Luzinie, która należy do jego znajomego – „Tauzena”. Tylko sześć kilometrów na Słupsk, a jechać warto. Dyskoteka Bravo to kaszubski Maxim. Zajeżdżają ludzie z kasą, którzy chcą się zabawić ostrzej niż w normalnych knajpach, schodzą się tylko dziewczyny, które wiedzą, o co chodzi. Jest wódka, prochy i seks na miejscu. Z tego Luzino słynie. Jak ktoś na Osiedlu Kaszubskim kumpluje się z „Krystkiem”, to może w Bravo zrobić urodziny na niezłych dragach i nikt ze starych się nie dowie.
– Był typem po podstawówce, lecz inteligentnym – powie nam trzynaście lat później Maciej, znajomy Wiachona z Nanic. – Taki niewyedukowany dyplomata. Opanowany. Patrzył przeciągle w oczy. Zastanowił się dwa razy, nim coś powiedział. Tylko o laskach w kółko mógł gadać. Do znudzenia. Każde spotkanie z nim zaczynało się od pytania, czy ktoś ma może jakieś fajne małolatki na imprezę. „Przyprowadź je, pobawimy się, załatwię spanie i wódę w Gdańsku”. Już w tamtych latach pokazywał chłopakom swój aparat, a w nim zdjęcia lasek. Jak się pojawiła na komórkach możliwość nagrywania filmów, to miał i filmy, głównie zbliżenia na twarze małolat z kutasami w ustach. „Zobaczcie, ile ich mam”, „Zobacz, jakie kurwy”. Zagadywał tak dosłownie wszystkich. Z tego, co wiem, wywoził dziewczyny gdzieś pod las za Śmiechowem – tam pukał i nakręcał. Pierwsza była dziewczynka, co jeszcze do ósmej klasy podstawówki chodziła.