Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Zbrodnia i kara - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zbrodnia i kara - ebook

Słynna powieść Fiodora Dostojewskiego, opowiadająca o losach byłego studenta Rodiona Raskolnikowa, który postanawia zamordować i obrabować bogatą lichwiarkę.

 

Pomysł na tę powieść narodził się w czasie, kiedy sam autor przebywał na katordze. Zainteresował się wtedy psychologią współwięźniów, wśród których byli i tacy, którzy zostali skazani za morderstwo.

Bohater powieści, 23-letni były student prawa jest półsierotą, ma jednak kochającą rodzinę. Jego matka i siostra darzą go głęboką miłością i wspierają finansowo.

Jednak bohater, zbuntowany przeciw porządkowi świata, decyduje się popełnić morderstwo. Jest przekonany, że jako jednostka wybitna ma prawo zabijać, gdyż geniusz usprawiedliwia wszystkie zbrodnie na „zwykłych” ludziach. Morderstwo ma stać się rodzajem sprawdzianu jego odwagi. Choć jednocześnie bezpośrednią pobudką tego czynu jest zła sytuacja finansowa Raskolnikowa…

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-222-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierwsza

I

Na początku lipca, w dzień nadzwyczajnie upalny, przed wieczorem wyszedł na miasto ze swego nędznego, sublokatorskiego pokoiku, odnajmowanego przy uliczce S-kiej, pewien młody człowiek i wolnym krokiem, jakby niezdecydowanie, skierował się w stronę mostu K-go.

Tym razem szczęśliwie uniknął spotkania na schodach ze swoją gospodynią. Pokoik jego, mieszczący się na samym poddaszu, przypominał raczej szafę aniżeli mieszkanie. Gospodyni, od której odnajmował swoją komórkę z usługą i obiadami, mieszkała o piętro niżej, zajmując oddzielne mieszkanie, wobec czego, wychodząc na ulicę, musiał każdorazowo przechodzić obok jej kuchni, zawsze otwartej na oścież. I każdorazowo, przechodząc obok kuchni, doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, którego się wstydził i aż zżymał się cały. Był u gospodyni zadłużony po uszy i bał się spotkania z nią.

Nie dlatego, że był tchórzliwy czy zaszczuty, raczej przeciwnie; jednakże od pewnego czasu znajdował się w stanie silnego napięcia nerwowego i rozdrażnienia graniczącego z hipochondrią^().

Do tego stopnia zamknął się w sobie i odseparował od wszystkich, że bał się wszelkich spotkań, nie tylko z gospodynią. Nędza zupełnie go przytłoczyła, ale ostatnimi czasy nawet te przytłaczające warunki materialne przestały mu ciążyć. Swoimi codziennymi sprawami po prostu przestał, bo nie chciał się interesować. W gruncie rzeczy nie obawiał się gospodyni, cokolwiek knułaby przeciw niemu. Ale zatrzymywać się na schodach i wysłuchiwać jej paplaniny o drobiazgach dnia codziennego, które go nic a nic nie obchodziły, ciągłego napastowania go o komorne, skarg, gróźb, a przy tym samemu wykręcać się, przepraszać, kłamać – o nie, to już znacznie lepiej przekraść się jak kot po schodach i zmykać, by nikt go nie zauważył.

Zresztą tym razem strach wobec wierzycielki dopadł go jednak, gdy znalazł się już na ulicy.

„Na taki czyn chcę się poważyć, a jednocześnie boję się takich błahostek! – pomyślał z dziwnym uśmiechem. – Hm… istotnie… właściwie wszystko jest w mocy człowieka, ale wszystko mu przechodzi koło nosa jedynie wskutek tchórzostwa… to aksjomat… Ciekawe też, czego ludzie boją się najbardziej. Jakiegoś nowego swojego czynu, nowego słowa czy też… Zresztą za dużo gadam. Właśnie dlatego nic nie robię, że gadam. A może raczej odwrotnie: dlatego właśnie gadam, że nic nie robię. Nauczyłem się tyle gadać w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy całymi dniami leżałem w swojej norze i myślałem… o niebieskich migdałach. Właściwie po co teraz idę? Czy jestem zdolny do tego! Czy to można traktować poważnie? Bzdury. Głupia fantazja, dziecinada! Tak, tak, bodajże tylko dziecinada!”.

Na dworze był okropny upał, przy tym panował nieznośny zaduch, tłok, na każdym kroku wapno, rusztowania, kurz i specyficzny smród tak dobrze znany każdemu petersburżaninowi, który nie jest w stanie wynająć letniska – wszystko to razem działało deprymująco na nadszarpnięte już nerwy młodzieńca. A nieznośny odór, buchający z szynków, których w tej części miasta jest szczególnie dużo, i pijani, spotykani na każdym kroku, mimo że był to dzień powszedni, dopełniali ohydnego i ponurego obrazu. Na subtelnej twarzy młodego człowieka odbiło się uczucie najgłębszego wstrętu. Dodajmy, że był to młodzian wyjątkowej urody, miał piękne, ciemne oczy, wzrost powyżej średniego, sylwetkę wysmukłą i zgrabną. Po chwili jednak wpadł w głęboką zadumę, a raczej w stan jakiegoś zapomnienia i szedł dalej, nie spostrzegając już nic dookoła siebie, zresztą nie chciał już nic wiedzieć. Chwilami tylko coś mruczał pod nosem z przyzwyczajenia do monologów, do czego właśnie teraz sam sobie się przyznał. Zdawał też sobie sprawę z tego, że chwilami myśli mu się plączą i że jest bardzo osłabiony; już drugi dzień prawie nic nie jadł.

Był tak nędznie ubrany, że ktoś inny na jego miejscu, nawet przyzwyczajony do tego, krępowałby się w biały dzień wychodzić na ulicę w takich łachmanach. Była to jednak taka dzielnica, że żadnym strojem nie można tu było nikogo zadziwić. Bliskość placu Siennego, mnogość pewnych przybytków oraz przeważająca tu ludność rzemieślnicza i cechowa, stłoczona na tych centralnych petersburskich ulicach i zaułkach, wzmagały pstrokaciznę ogólnej panoramy obecnością takich indywiduów, że dziwne wydawałoby się zwracanie uwagi na tego rodzaju postacie. Ale w sercu młodego człowieka zebrało się tyle okrutnej pogardy, że nie bacząc na całą właściwą mu, częstokroć bardzo młodzieńczą drażliwość, najmniej krępował się na ulicy swoich łachmanów. Inna sprawa spotkania z niektórymi znajomymi albo z dawnymi kolegami, z którymi w ogóle nie lubił się spotykać… Jednakże gdy pewien pijany jegomość, którego nie wiadomo po co i dokąd wieziono właśnie ogromną, pustą platformą, zaprzężoną w ogromnego pociągowego konia, krzyknął mu w przejeździe: „Hej, ty, szwabski kapelusiarzu!” i zarechotał na cały głos, wskazując na niego palcem, młodzieniec stanął jak wryty i schwycił się kurczowo za kapelusz. Był to kapelusz o wysokim denku, okrągły, zimmermanowski^(), ale zupełnie zrudziały, dziurawy jak sito i poplamiony, bez ronda i jakoś obrzydliwie przekrzywiony. Ale bynajmniej nie wstyd, lecz zgoła inne uczucie, podobne raczej do strachu, opanowało go w tej chwili.

„Wiedziałem, że tak będzie! – mamrotał bezradnie. – Myślałem nawet o tym! To jest najgorsze! Właśnie taka pozornie nic nieznacząca błahostka, taki idiotyczny szczegół może zepsuć całe przedsięwzięcie! Istotnie, jest to zbyt rzucający się w oczy kapelusz… Komiczny, dlatego też rzuca się w oczy… Do moich łachmanów koniecznie potrzebna jest jakaś czapka, choćby całkiem znoszona, byle nie to straszydło. Nikt nic podobnego nie nosi, o wiorstę^() zauważą, poznają… a najważniejsze, że sobie zapamiętają i poszlaka gotowa. Tu trzeba jak najmniej rzucać się w oczy… Szczegóły, szczegóły to najważniejsza rzecz!… Właśnie szczegóły zdradzają zawsze wszystko…”.

Miał bardzo blisko, wiedział nawet, ile kroków jest od bramy jego domu: akurat siedemset trzydzieści. Raz nawet, kiedy wpadł w trans, przeliczył to dokładnie. Wówczas sam jeszcze nie wierzył w swoje urojenia i tylko podniecał się tą potworną, choć kuszącą czelnością. Teraz zaś, po upływie miesiąca, zaczął już zapatrywać się na to inaczej i nie bacząc na jątrzące monologi o własnej bezsilności i niezdecydowaniu, mimo woli przyzwyczaił się już traktować „potworne” urojenie jako przedsięwzięcie, aczkolwiek sam sobie jeszcze nie dowierzał. Nawet szedł teraz dla wypróbowania samego siebie, lecz z każdym krokiem niepokój jego coraz bardziej się wzmagał.

Z zamierającym sercem i nerwowym drżeniem zbliżał się do olbrzymiego domu, który jedną ścianą wychodził na kanał, a drugą – na …ską ulicę. Dom ten składał się z małych mieszkanek i zamieszkiwany był przez najróżnorodniejszych przedstawicieli rzemiosła – krawców, ślusarzy, kucharki, różnych Niemców, dziewoje zarabiające własną osobą, drobnych urzędników itp. Aż roiło się od tej masy wchodzących i wychodzących z obydwu bram i podwórek. W domu tym było trzech albo czterech dozorców. Młodzieniec był bardzo zadowolony, że nie spotkał żadnego z nich, i niepostrzeżenie prześliznął się z bramy na prawe schody. Schody były ciemne i wąskie, „kuchenne”, ale on znał już to wszystko i dokładnie zbadał, warunki te podobały mu się: w takich ciemnościach nawet wścibskie oko nie było niebezpieczne. „Jeżeli teraz tak się boję, cóż by to było, gdyby rzeczywiście miało dojść do samego czynu?…” – pomyślał mimo woli, wchodząc na trzecie piętro. Tu zastąpili mu drogę starzy żołnierze, którzy wynosili meble z sąsiedniego mieszkania.

Przedtem już wiedział, że w tym mieszkaniu mieszkał pewien Niemiec z rodziną, urzędnik: „To znaczy, że Niemiec się wyprowadza, czyli że na trzecim piętrze na tych schodach przez pewien czas będzie zamieszkane tylko jedno mieszkanie, tej starej. To bardzo dobrze… na wszelki wypadek…” – pomyślał znowu i zadzwonił do mieszkania staruchy. Dzwonek słabo jakoś brzęknął, jak gdyby zrobiony był z blachy, a nie z miedzi. W małych mieszkaniach tego rodzaju domów prawie wszystkie dzwonki są takie. Wypadł mu już z pamięci dźwięk tego dzwonka i teraz osobliwy ten brzęk jakby mu coś przypomniał i wyraźnie zarysował… Aż drgnął, do tego stopnia osłabione miał tym razem nerwy. Po chwili drzwi uchyliły się; właścicielka mieszkania oglądała przybysza przez wąską szparkę z widoczną nieufnością; widział tylko błyszczące w ciemności oczka. Lecz gdy zauważyła w sieni sporo osób, nabrała odwagi i całkiem otworzyła drzwi. Młodzieniec przestąpił próg do ciemnego przedpokoju, w którym za przegródką urządzono miniaturową kuchnię. Stara milczała, pytająco spoglądając na niego. Była to mała, zasuszona starucha w wieku lat sześćdziesięciu, o świdrujących, złych oczkach i małym, zadartym nosku. Wypłowiałe, jasne włosy były mocno wysmarowane tłuszczem. Dokoła cienkiej szyi, przypominającej kurzą nogę, miała okręcony jakiś flanelowy gałgan i ubrana była, mimo upału, w wystrzępiony i pożółkły futrzany serdak. Starucha co chwila kaszlała i stękała. Widocznie młodzieniec przez nieostrożność rzucił na nią jakimś osobliwym spojrzeniem, bo naraz oczy jej zaczęły znowu zdradzać nieufność.

– To ja, Raskolnikow, student, byłem u pani jakiś miesiąc temu – pośpiesznie bąknął młodzieniec z lekkim ukłonem, przypomniawszy sobie, że musi być wobec niej możliwie najgrzeczniejszy.

– Pamiętam, dobrodzieju, dobrze pamiętam, że pan był u mnie – odpowiedziała dobitnie stara, wciąż nie spuszczając z niego pytającego wzroku.

– A więc… znowu jestem, w takiej samej sprawie… – dodał Raskolnikow, nieco stropiony i zdziwiony nieufnością staruchy.

„Zresztą może zawsze jest taka, ale poprzednim razem jakoś tego nie spostrzegłem” – pomyślał z irytacją.

Starucha przez chwilę milczała, jakby coś rozważając, wreszcie, wskazując na drzwi do pokoju, raczyła się odezwać, przepuszczając gościa przodem:

– Proszę wejść, dobrodzieju.

Niewielki pokój, do którego wszedł młody człowiek, z żółtą tapetą, z geranium i muślinowymi firaneczkami, oświetlony był w tej chwili jaskrawo zachodzącym słońcem. „A więc wtedy też tak będzie świecić słońce!…” – przemknęło błyskawicznie przez myśl Raskolnikowowi i nieznacznie obejrzał cały pokój, żeby wszystko dokładnie zbadać i zapamiętać rozkład. Ale w pokoju nie było nic osobliwego. Umeblowanie, bardzo stare, z jasnego drewna, składało się z kanapy z ogromnym, wygiętym drewnianym oparciem, owalnego stołu przed kanapą, toaletki między oknami, krzeseł pod ścianami i dwóch czy trzech groszowych obrazków w żółtych ramkach, które przedstawiały młode Niemki z ptakami na ręku – i to wszystko. W rogu, przed niewielką ikoną, paliła się lampka oliwna. Wszystko było bardzo czyste; meble, podłogi były tak wyczyszczone, że aż błyszczały. „Ręka Lizawiety” – pomyślał młody człowiek. W całym mieszkaniu nie można było znaleźć ani odrobiny kurzu. „To u złych i starych wdów bywa taka czystość” – pomyślał Raskolnikow i z zaciekawieniem rzucił nieznacznie okiem na perkalikowe portiery na drzwiach prowadzących do drugiego, małego pokoiku, w którym stała komoda i łóżko starowiny i do którego ani razu jeszcze nie udało mu się zajrzeć. Całe mieszkanie składało się z tych dwóch pokoi.

– Czym mogę służyć? – oficjalnym tonem zapytała starucha, wchodząc za nim do pokoju i stając znowu twarzą w twarz, tak by mogła patrzeć mu prosto w oczy.

– Zastaw przyniosłem, proszę! – I wyjął z kieszeni stary, płaski srebrny zegarek. Na odwrocie koperty wygrawerowany był globus. Dewizka była stalowa.

– Ale już najwyższy czas na poprzedni zastaw. Onegdaj minął miesiąc.

– Zapłacę pani procenty za następny miesiąc. Niech pani zaczeka.

– A to już moja dobra wola, dobrodzieju, czekać czy też natychmiast sprzedać zastaw pański.

– Ile może pani dać za zegarek, Alono Iwanowno?

– E tam, znosisz, panie ładny, szmelc pewnie, bez żadnej wartości. Za pierścionek wypłaciłam panu zeszłym razem dwa papierki, a nowy taki można kupić u jubilera raptem za półtora rubla.

– Ze cztery ruble niech pani da, bo to pamiątka po ojcu. Wkrótce mam otrzymać pieniądze.

– Półtora rubla, jeżeli pan chce, i procent z góry.

– Półtora rubla! – jęknął młodzieniec.

– Jak pan chce. – I starucha podała mu z powrotem zegarek. Młody człowiek wziął go i tak się rozzłościł, że chciał już wyjść, lecz pohamował się, uprzytomniwszy sobie, że właściwie nie ma dokąd pójść i że przyszedł w innej jeszcze sprawie.

– Dawaj pani! – przystał niezbyt uprzejmie.

Stara wygrzebała z kieszeni klucze i poszła za portiery do drugiego pokoju. Pozostawszy sam w pokoju, młodzieniec pilnie nasłuchiwał i coś kalkulował. Słychać było, jak starowina otwiera komodę. „Prawdopodobnie górna szuflada – zgadywał. – A klucze nosi, jak widać, w prawej kieszeni… Wszystkie w jednym pęku na stalowym kółku… Jeden klucz jest tam większy od innych, trzy razy większy, piórko ma zębate, to oczywiście nie od komody… Widocznie ma jeszcze jakąś szkatułę albo kuferek… To ciekawe. Wszystkie kuferki mają takie klucze… Zresztą jakie to wszystko podłe…”.

Stara wróciła.

– Proszę: jeżeli liczyć, jak zawsze, po dziesięć kopiejek miesięcznie od rubla, to za półtora rubla wypadnie piętnaście kopiejek za miesiąc z góry. A za dwa ruble poprzednie według tego samego rachunku należy się jeszcze od pana z góry dwadzieścia kopiejek. Razem wyniesie to trzydzieści pięć kopiejek. Wobec tego dostaje pan za swój zegarek ogółem rubel piętnaście kopiejek. Proszę!

– Jak to! Tylko rubel piętnaście?!

– Tak.

Młodzieniec nie próbował oponować i wziął pieniądze. Popatrzył na starą i zatrzymał się jeszcze, jak gdyby chciał coś powiedzieć czy zrobić, ale sam nie wiedział co…

– W tych dniach może przyniosę pani jeszcze jedną rzecz… srebrną… ładną… papierośnicę… jak tylko wrócę od przyjaciela… – Stropił się przy tym i zamilkł.

– No, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.

– Żegnam panią… A pani ciągle siedzi w domu sama, siostry nie ma? – zapytał możliwie najbardziej nonszalancko, wychodząc do przedpokoju.

– A co ona pana obchodzi, dobrodzieju?

– Ależ nic… tak tylko zapytałem. A pani zaraz Bóg wie co… Do widzenia, Alono Iwanowno!

Raskolnikow wyszedł zupełnie zmieszany. Zmieszanie to potęgowało się z każdą chwilą. Schodząc ze schodów, przystawał nawet kilka razy, jakby czymś nagle porażony. Wreszcie, już na ulicy, skonstatował:

„O, Boże! Jakie to wszystko obrzydliwe! I czyżbym ja… czyżbym… nie, to bzdury, absurd! – dorzucił zdecydowanie. – Że też podobna potworność mogła mi przyjść na myśl! Do jakiej ohydy zdolne jest jednak moje serce! Ale grunt, że to wszystko brud, paskudztwo, ohyda, ohyda!… I ja to przez cały miesiąc…”.

Lecz ani słowami, ani okrzykami nie był w stanie wyrazić swego wzburzenia. Uczucie bezgranicznej odrazy, które zaczęło go gnębić i ciążyć na sercu jeszcze wtedy, gdy szedł do starej, nabrało takiego napięcia i takiej wyrazistości, że z rozpaczy nie wiedział, gdzie się podziać. Szedł chodnikiem jak pijany, nie spostrzegając przechodniów i potrącając ich, oprzytomniał dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się, zauważył, że stoi przed szynkiem, do którego schodziło się z chodnika po schodkach w dół, do sutereny. W tej chwili właśnie wychodziło stamtąd dwóch pijanych, którzy podtrzymując się i lżąc nawzajem, forsowali schody na ulicę. Niewiele myśląc, Raskolnikow zszedł na dół. Nigdy przedtem nie chodził do szynków, ale teraz kręciło mu się w głowie, przy tym męczyło go okropne pragnienie. Miał ochotę napić się zimnego piwa, tym bardziej że nagłe swoje osłabienie przypisywał między innymi temu, że był głodny. Zajął miejsce w ciemnym, brudnym kącie, przy lepkim stoliku, zażądał piwa i łapczywie wypił pierwszy kufel. W głowie mu się nagle rozjaśniło, spadł kamień z serca, jakby ręką odjął. „To wszystko wierutne bzdury – pomyślał i nabrał otuchy – nie było czym się przejmować! Po prostu wyczerpanie fizyczne! Jeden marny kufel piwa, kawałek suchara – i w jednej chwili wzmacnia się umysł, rozjaśnia się myśl, krzepną zamiary! Tfu, jakie to wszystko nędzne!…”. Nie bacząc na to pogardliwe splunięcie, twarz mu się rozjaśniła, jak gdyby zrzucił z siebie nagle jakiś okropny ciężar, i przyjaznym już okiem spojrzał po obecnych w lokalu. Ale w tejże chwili jakby przez mgłę poczuł, że cała ta skłonność do poprawy nastroju też była chorobliwa.

W szynku o tej porze było bardzo mało gości. Oprócz tych dwóch pijanych, których spotkał na schodach, wyniosła się jeszcze cała banda, z pięć osób, z jakąś dziwką i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się jakoś ciszej i przestronniej. Pozostali jeszcze: jeden z lekka wstawiony gość przy piwie, z wyglądu mieszczuch, i jego kolega, dryblas z siwą brodą, w kożuchu, zupełnie pijany, który spał na ławce i od czasu do czasu, jakby przez sen, ni stąd, ni zowąd podrywał się na ławce, rozkładał ręce, pstrykał palcami i usiłując przypomnieć sobie słowa, ciągnął przygłupią śpiewkę:

Cały rok pieściłem żonę…

Ca-ały rok pie-eściłem żo-onę…

Albo ocknąwszy się nagle, zaczynał:

Przez Podiacką szedł ulicę,

Spotkał dawną swą kobitę…

Ale nikt nie podzielał jego radości; nawet milczący kompan traktował wszystkie te jego popisy wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden osobnik wyglądający na emerytowanego urzędniczynę. Siedział sam przed swoją flaszką i od czasu do czasu popijał, rozglądając się dokoła. Zdawał się być trochę podenerwowany.III

Nazajutrz obudził się późno, miał bardzo niespokojny sen, który go bynajmniej nie pokrzepił. Obudził się bardzo zły, poirytowany, zgryźliwy i z nienawiścią oglądał swoją klitkę. Była to ciasna komórka o długości sześciu kroków i miała strasznie nędzny wygląd ze swoją pożółkłą, zakurzoną, odstającą wszędzie tapetą, a człowiekowi nawet niezbyt słusznego wzrostu wydawać się musiało, że lada chwila uderzy głową w sufit. Meble dostosowane były do wyglądu mieszkania: stały tu trzy stare, sfatygowane krzesła, w kącie malowany stół, na którym porozrzucane były książki i kajety; z tego choćby, że strasznie były zakurzone, widać było, że ludzka ręka dawno ich nie dotykała; wreszcie, stała tu wielka, koślawa kanapa, która zajmowała pół pokoju. Kanapa ta niegdyś była obita materiałem, a teraz – obszarpana i dziurawa – służyła Raskolnikowowi za łóżko. Nieraz spał na niej w ubraniu, bez prześcieradła, pod swoim starym, znoszonym studenckim płaszczem, na jednym jaśku pod głową, pod który podkładał całą swoją bieliznę, czystą i brudną, żeby mu było nieco wyżej. Przy kanapie stał mały stolik.

Trudno było o większe opuszczenie i niechlujstwo niż to, w jakie wpadł Raskolnikow, ale czuł się w tym nawet dobrze przy obecnym stanie ducha. Zdecydowanie unikał ludzi, zasklepił się jak żółw w skorupie i nawet na widok służącej, która mu usługiwała, dostawał czegoś w rodzaju drgawek konwulsyjnych. Zdarza się to maniakom, którzy skupiają się na jakiejś jednej rzeczy. Gospodyni już od dwóch tygodni przestała go stołować, a jemu nawet przez myśl nie przeszło, żeby z nią pomówić, mimo że siedział bez obiadu. Nastazja, kucharka i jedyna służąca gospodyni, zadowolona była poniekąd z tego stanu sublokatora i zupełnie przestała mu sprzątać, zaledwie raz na tydzień brała miotłę do ręki. Właśnie tego rana obudziła go.

– Wstawaj, dosyć tego wylegiwania się! – wrzasnęła mu nad samym uchem – już dziesiąta. Herbatę ci przyniosłam; no, napijesz się? Zupełnie z ciała opadłeś.

Sublokator otworzył oczy, drgnął i poznał Nastazję.

– Gospodyni herbatę przysyła? – zapytał, podnosząc się ociężale.

– Jaka tam gospodyni!

Postawiła przed nim własny, wyszczerbiony imbryk z cienką herbatą i położyła dwie kostki żółtego cukru.

– Masz, Nastazjo, weź to – powiedział i grzebiąc w kieszeni (spał w ubraniu), wyjął kilka miedziaków – zejdź i kup mi bułkę. Kup też w masarni kawałek kiełbasy, byle tańszej.

– Bułkę ci zaraz przyniosę, a czy zamiast kiełbasy nie chciałbyś trochę gorącego barszczu? Fajny barszcz, wczorajszy. Wczoraj ci zostawiłam, ale wróciłeś późno. Dobry barszcz.

Gdy przyniosła barszcz i Raskolnikow zaczął jeść, Nastazja usiadła przy nim i zaczęła paplać. Była to wiejska baba i dlatego bardzo gadatliwa.

– A Praskowia Pawłowna już chce się na ciebie poskarżyć do policji – zaczęła.

Raskolnikow się skrzywił.

– Do policji? A czego ona chce?

– Pieniędzy nie płacisz i z mieszkania się nie wynosisz. Wiadomo.

– Do diabła, tego mi jeszcze brakowało – mruknął, zgrzytając zębami. – Bardzo mi to teraz… nie na rękę… Idiotka – dodał już głośno. – Dzisiaj do niej zajdę, pomówię z nią.

– Taka ona idiotka, jak i ja, a ty co, mądralo, tylko leżysz jak kłoda i żadnego pożytku z ciebie nie ma. Dawniej mówiłeś, że na lekcje do dzieci chodzisz, a teraz czemu nic nie robisz?

– Robię, robię… – niechętnie i ze złością odpowiedział Raskolnikow.

– Co robisz?

– Pracuję…

– Co to za robota?

– Myślę – poważnie odpowiedział po chwili milczenia.

Nastazja parsknęła śmiechem. W ogóle była śmieszka, a gdy ją rozśmieszono, pękała bezdźwięcznie ze śmiechu, kołysząc się i trzęsąc cała, aż mdłości ją brały.

– A dużo pieniędzy sobie wymyśliłeś? – wymówiła wreszcie.

– Bez butów trudno jest dzieci uczyć. Zresztą gwiżdżę na to.

– Gwiżdż, gwiżdż, to i na ciebie gwizdną!

– Za dzieci grosze płacą. Co za taki pieniądz można zrobić? – mówił dalej bardzo niechętnie, raczej odpowiadając własnym myślom.

– A ty chciałbyś od razu duży kapitał?

Spojrzał na nią dziwnie.

– Właśnie, duży kapitał – odpowiedział z naciskiem po chwili milczenia.

– Wolnego, wolnego, nie tak od razu, bo ażem się zlękła. No to co, lecieć po bułkę czy nie?

– Jak chcesz.

– Ach, zapomniałam! Wczoraj list przyszedł.

– List! Do mnie! Od kogo?

– Nie wiem od kogo. Własne trzy kopiejki zapłaciłam listonoszowi. Oddasz mi?

– Na rany boskie, dawaj go tu! – zawołał podniecony Raskolnikow. – Boże święty!

Po chwili już trzymał list. Tak, zgadł: był to list od matki z r-skiej guberni. Aż zbladł, biorąc list do ręki. Od dłuższego czasu nie otrzymywał już listów, ale też całkiem coś innego ścisnęło go nagle za serce.

– Nastazjo, błagam cię, wyjdź; masz tu swoje trzy kopiejki, tylko, na miły Bóg, wynoś się!

List drżał mu w ręku; nie chciał go przy niej otwierać: pragnął zostać z tym listem sam na sam. Po wyjściu Nastazji szybkim ruchem podniósł list do ust i pocałował; potem długo jeszcze wpatrywał się w charakter pisma, w znane mu i tak kochane, pochyłe literki wypisane ręką matki, która niegdyś uczyła go czytać i pisać. Nie miał odwagi odpieczętować listu, jak gdyby bał się czegoś. Wreszcie zdobył się na odwagę: był to wielki, ciężki list, ważący ze dwa łuty^(); dwa arkusze papieru dużego formatu były szczelnie wypełnione drobnym pismem.

Kochany mój Rodia – pisała matka – oto już minęły dwa długie miesiące, jak nie gawędziłam z Tobą na piśmie, sama przez to cierpiałam i spędziłam niejedną noc bezsenną, myśląc o tym. Ale nie będziesz mi chyba miał za złe tego przymusowego mojego milczenia. Wiesz przecież, jak bardzo Cię kocham. Ja i Dunia mamy Ciebie jednego, Tyś dla nas wszystkim, całą nadzieją i oparciem. Trudno sobie wyobrazić, co działo się ze mną, kiedy się dowiedziałam, że już od kilku miesięcy porzuciłeś uniwersytet z braku środków do życia i że lekcje i inne źródła również Cię zawiodły! Czym Ci mogłam być pomocna, mając sto dwadzieścia rubli rocznej emerytury? Piętnaście rubli, które Ci przesłałam cztery miesiące temu, pożyczyłam, jak wiesz, na poczet tejże emerytury od tutejszego naszego kupca Wasyla Iwanowicza Wachruszyna. To jest dobry człowiek i był przyjacielem jeszcze Twojego ojca. I dając mu prawo podejmowania za mnie emerytury, musiałam czekać, aż zostanie spłacony dług, co właśnie dopiero teraz nastąpiło, tak że przez ten cały czas nie mogłam Ci nic więcej wysłać. Ale teraz, dzięki Bogu, mogę Ci znowu coś przesłać, zresztą teraz w ogóle mogę się pochwalić bogactwem, o czym właśnie chcę Ci zakomunikować. Po pierwsze, czy zgadłeś już, kochany Rodia, że siostra Twoja już od półtora miesiąca mieszka razem ze mną i już więcej się nie rozłączymy. Skończyły się już, dzięki Bogu, jej udręki, zresztą… opowiem Ci wszystko po porządku, żebyś się dowiedział, cośmy przeżyły, a co ukrywałyśmy dotychczas przed Tobą. Pamiętasz, jak ze dwa miesiące temu pisałeś, że słyszałeś od kogoś, jakoby Dunia była narażona na bardzo przykre rzeczy w domu państwa Swidrygajłowów, i żądałeś ode mnie szczegółowych wiadomości? Cóż mogłam Ci wtenczas odpisać? Gdybym Ci była napisała całą prawdę, to na pewno rzuciłbyś wszystko i choćby na piechotę przyszedłbyś do nas, bo przecież znam Twój charakter i serce, i nie pozwoliłbyś krzywdzić swojej siostry. Sama byłam w rozpaczy, ale co mogłam na to poradzić? Nawet ja całej prawdy wtedy nie znałam. A najgorsze było to, że Dunia, idąc w zeszłym roku do nich za guwernantkę, wzięła z góry całe sto rubli pod warunkiem, że będą jej strącać z miesięcznej pensji, a więc nie mogła, niestety, porzucić posady przed spłaceniem długu. A prawdę powiedziawszy (teraz Ci mogę już wszystko powiedzieć, Mój Najdroższy Chłopcze), pieniądze te wzięła właściwie dlatego, żeby móc Tobie wysłać sześćdziesiąt rubli, które były Ci tak bardzo potrzebne i które otrzymałeś od nas w zeszłym roku. Obie Cię wtedy oszukałyśmy, pisząc, że są to pieniądze zaoszczędzone dawniej przez Dunię, ale tak nie było, a teraz donoszę Ci całą prawdę, bo nagle z woli Pana Boga wszystko odmieniło się na lepsze. O, gdybyś mógł wiedzieć, jak Dunia Cię kocha i co to za złote serce! Rzeczywiście, pan Swidrygajłow początkowo obchodził się z nią wielce ordynarnie, prawił jej przy stole różne impertynencje i robił docinki… Ale nie chcę się wdawać w te wszystkie bolesne szczegóły, żeby Ciebie niepotrzebnie nie denerwować, zwłaszcza że to wszystko już się skończyło. Krótko mówiąc, mimo dobroci i szlachetności Marfy Pietrowny, małżonki p. Swidrygajłowa, oraz wszystkich domowników Duni było bardzo ciężko, szczególnie gdy p. Swidrygajłow był starym, pułkowym zwyczajem pod wpływem Bachusa^(). Ale co się potem okazało? Wyobraź sobie, że ten wariat już od dawna zapałał do Duni afektem i uczucia swoje ukrywał pod pozorem gburowatości i szyderstwa. Możliwe, że sam się tego wstydził i bał, wiedząc przecież, że jest już w podeszłym wieku i ma rodzinę, wobec czego rozumiał też może, że płonne są jego nadzieje, i dlatego właśnie był mimo woli zły na Dunię. A możliwe, że przez to ordynarne traktowanie i kpiny chciał tylko ukryć istotny stan rzeczy wobec innych. Ale po pewnym czasie nie wytrzymał i ośmielił się zrobić Duni jawnie bezecną propozycję, obiecując jej złote góry, a ponadto chciał porzucić wszystko i wyjechać z nią do innej wsi albo nawet i za granicę. Możesz sobie wyobrazić jej cierpienia. Natychmiast porzucić posady nie mogła nie tylko z powodu długu, ale i oszczędzając Marfę Pietrownę, która mogłaby powziąć jakieś podejrzenie, a to rozstroiłoby życie rodzinne. Poza tym byłby to również skandal dla Duni, bo tak gładko to przejść nie mogło. Był jeszcze szereg innych powodów, tak że przed upływem sześciu tygodni Dunia w żadnym razie nie mogła liczyć na wyrwanie się z tego koszmarnego domu. Oczywiście znasz dobrze Dunię, wiesz, jaka jest mądra i jaki ma mocny charakter. Dunia potrafi bardzo dużo znieść i nawet w najgorszej sytuacji znajdzie w sobie tyle siły, żeby się nie poddać rozpaczy. Nawet mi wszystkiego nie napisała, żeby mnie zbytnio nie martwić, a przecież często korespondowałyśmy ze sobą. Ale rozwiązanie nastąpiło szybko i niespodziewanie. Marfa Pietrowna przypadkowo podsłuchała swojego męża, jak nagabywał Dunię w ogrodzie, zrozumiała to na opak i ją o wszystko oskarżyła w przekonaniu, że to ona jest wszystkiemu winna. Od razu na miejscu, w ogrodzie, urządziła jej straszną scenę: Marfa Pietrowna nawet uderzyła Dunię, nie chciała nic słuchać, a sama wrzeszczała całą godzinę, wreszcie kazała natychmiast odwieźć Dunię do mnie do miasta na zwyczajnej chłopskiej furze, na którą zwalili, jak popadło, wszystkie jej rzeczy, bieliznę, sukienki, niepopakowane i niezwiązane. A tu jak na złość spadł ulewny deszcz i Dunia, dotknięta do żywego i zhańbiona, musiała przejechać z chłopem całe siedemnaście wiorst otwartą furą. Pomyśl więc, co mogłam Ci napisać o tym wszystkim w odpowiedzi na Twój list sprzed dwóch miesięcy? Byłam sama w rozpaczy; nie miałam odwagi napisać prawdy, bo Ty sam byłeś wtedy nieszczęśliwy, zdenerwowany i zrozpaczony, zresztą, co Ty byś na to mógł poradzić? A znowu wypisywać różne głupstwa, kiedy ma się na sercu taki ciężar – tego me mogłam. Przez cały miesiąc utrzymywały się w naszym mieście o tej historii niesłychane plotki, doszło do tego, że nie mogłyśmy z Dunią już nawet chodzić do cerkwi, żeby nie widzieć tych wszystkich pogardliwych spojrzeń i nie słyszeć szeptów, a nawet głośnych rozmów przy nas prowadzonych. Wszyscy znajomi odsunęli się od nas, przestali się nawet kłaniać, a potem dowiedziałam się z pewnego źródła, że subiekci sklepowi i niektórzy kanceliści zamierzali nas publicznie napiętnować przez wysmarowanie bramy naszego domu dziegciem, tak że gospodarze zaczęli się domagać, byśmy się wyprowadziły. Wszystkiemu winna była Marfa Pietrowna, która zdążyła już oczernić i zhańbić Dunię we wszystkich domach. Wszyscy ją tu znają i akurat tego miesiąca co rusz przyjeżdżała do miasta, a że jest gadatliwa i lubi rozpowiadać o swoich sprawach rodzinnych, szczególnie skarżyć się na swojego męża każdemu napotkanemu, choć to jest bardzo nieładnie, to rozniosła całą tę historię w bardzo krótkim czasie nie tylko po mieście, ale nawet w powiecie. Ja zachorowałam, Dunia okazała się silniejsza ode mnie. Gdybyś mógł widzieć, jak ona to dzielnie znosiła i jeszcze mnie pocieszała i podtrzymywała na duchu! To anioł! Ale z łaski Opatrzności męki nasze się skończyły; pan Swidrygajłow zreflektował się, żałując tego, co zrobił, i prawdopodobnie litując się nad Dunią, przedstawił Marfie Pietrownie wystarczające i oczywiste dowody niewinności Duni, a mianowicie: list, który Dunia jeszcze przedtem, zanim Marfa Pietrowna zastała ich w ogrodzie, zmuszona była napisać i wręczyć mu, żeby uniknąć osobistych rozmów i potajemnych spotkań, których on się domagał. List ten po wyjeździe Duni został u p. Swidrygajłowa. W liście tym z całym temperamentem swoim i najwyższym oburzeniem wyrzucała mu właśnie całą nieszlachetność jego zachowania się względem Marfy Pietrowny, przypominała mu, że jest ojcem rodziny i wreszcie, że to podłe z jego strony jest męczyć i unieszczęśliwiać i tak już nieszczęśliwą, bezbronną pannę. Słowem, Kochany Rodia, list ten był tak szlachetnie i rozczulająco napisany, że rzewnie płakałam, czytając go, i dotychczas nie mogę go czytać bez łez. Oprócz tego na dowód niewinności Duni przemówiła wreszcie służba, która jak zwykle bywa, widziała i wiedziała znacznie więcej, niż mógł przypuszczać p. Swidrygajłow. Marfa Pietrowna była niesłychanie zdumiona i „znów zrozpaczona”, jak sama się przyznała, ale za to ostatecznie przekonana o niewinności Duni i zaraz nazajutrz, w niedzielę, przyjechała wprost do soboru i tam na klęczkach, ze łzami w oczach upraszała Najświętszą Panienkę, by pozwoliła jej znieść to nowe doświadczenie i wypełnić swoją powinność. Potem, wprost z soboru, nie wstępując do nikogo, przyjechała do nas, opowiedziała nam wszystko, rzewnie płakała i z wielką skruchą obejmowała Dunię, błagając ją o przebaczenie. Tego samego rana, nie zwlekając ani chwili, wprost od nas objechała wszystkich swoich znajomych w mieście i w słowach pełnych pochwały dla Duni, ze łzami w oczach dowodziła niewinności Duni, szlachetności jej uczuć oraz zachowania. Więcej nawet, wszystkim pokazywała i czytała na głos własnoręczny list Duni do pana Swidrygajłowa i nawet pozwalała robić odpisy tego listu (co, zdaje się, było już zupełnie zbyteczne). W ten sposób musiała przez kilka dni odwiedzać wszystkich w mieście, bo niektórzy poczuli się dotknięci, że innym okazała pierwszeństwo, tak że została ustanowiona kolejność wizyt i w każdym domu naprzód już wiedzieli, że takiego a takiego dnia Marfa Pietrowna będzie odczytywać ten list, a na każde takie czytanie zbierali się nawet ci, którzy go już słyszeli kilkakrotnie, u siebie i u innych znajomych. Mnie się wydaje, że bynajmniej nie wszystko to było potrzebne, ale Marfa Pietrowna ma już takie usposobienie. W każdym razie Marfa Pietrowna całkowicie zrehabilitowała Dunię i cała ohyda tej sprawy odbiła się niezatartym piętnem na jej mężu jako głównym winowajcy, tak że nawet żal mi go teraz. To już było zbyt okrutne wobec tego wariata. Duni od razu zaczęto proponować korepetycje w niektórych domach, ale kategorycznie odmówiła. W ogóle wszyscy zaczęli się do niej odnosić ze szczególną atencją. Wszystko to razem, między innymi, było przyczyną faktu, dzięki któremu, śmiało rzec można, gruntownie odmienia się nasz los. Dowiedz się tedy, Kochany Rodia, że Duni oświadczył się kawaler i że ona zdążyła już wyrazić swoją zgodę, o czym właśnie śpieszę Cię jak najprędzej zawiadomić. Chociaż stało się to wszystko bez Twojej rady, ale chyba nie będziesz miał do nas urazy, bo sam się przekonasz, że sprawy wzięły taki obrót, iż odkładanie decyzji do otrzymania od Ciebie odpowiedzi było dla nas rzeczą niemożliwą. Zresztą, nie mógłbyś nawet ocenić dokładnie wszystkiego zaocznie. A stało się to wszystko tak. On jest już radcą dworu^(), nazywa się Piotr Pietrowicz Łużyn i jest dalekim krewnym Marfy Pietrowny, która w znacznej mierze do tego się przyczyniła. Zaczął od tego, że przez nią wyraził chęć poznania nas, został przyjęty, jak się patrzy, na kawce, a już nazajutrz nadesłał list, w którym w bardzo uprzejmej formie oświadczył się i prosił o szybką i definitywną odpowiedź. Jest to człowiek bardzo zajęty, pracowity, właśnie teraz śpieszy się do Petersburga, tak że nie ma ani chwili do stracenia. Rozumiesz chyba, że w pierwszej chwili byłyśmy niezmiernie zdumione, bo to wszystko stało się tak szybko i niespodziewanie. Rozmyślałyśmy i zastanawiałyśmy się nad tym obie przez cały dzień. Jest to człowiek, który ma przyszłość zabezpieczoną, solidny, ma aż dwie posady i zebrał już własny kapitalik. Co prawda, ma już 45 lat, jednakże jest zupełnie miły i może się jeszcze podobać kobietom, słowem, jest to w ogóle człowiek bardzo przyzwoity i solidny, może tylko trochę ponury i jakby wyniosły. Możliwe jednak, że robi tylko takie wrażenie na pierwszy rzut oka. Chcę Cię uprzedzić, kochany Rodia, że jak się z nim zobaczysz w Petersburgu, co nastąpi w najbliższym czasie, nie wydawaj o nim sądu zbyt pochopnie i prędko, jak to zwykle u Ciebie bywa, nawet gdyby na pierwszy rzut oka coś miałoby Ci się w nim nie podobać. Mówię Ci to na wszelki wypadek, choć przekonana jestem, że sprawi na Tobie jak najlepsze wrażenie. W ogóle uważam, że aby kogoś poznać, należy badać go ostrożnie i delikatnie, żeby się pośpiesznie nie uprzedzić do niego, bo to potem bardzo trudno jest wykorzenić. A Piotr Pietrowicz, przynajmniej wszelkie pozory za tym przemawiają, jest człowiekiem całkowicie godnym szacunku. W czasie pierwszej swojej wizyty oświadczył nam, że jest człowiekiem solidnym, lecz pod wieloma względami podziela, jak sam się wyraził, „poglądy naszego nowego pokolenia” i jest wrogiem wszelkich przesądów. Dużo jeszcze powiedział, bo jest jakby trochę chełpliwy i lubi bardzo, żeby go słuchano, ale to przecież nie jest taką znowu wadą. Oczywiście, mało z tego zrozumiałam, ale Dunia wytłumaczyła mi, że choć wykształcenie ma niewielkie, jest człowiekiem rozsądnym i zdaje się być dobry. Znasz przecież charakter swojej siostry. Jest to dziewczyna o twardym charakterze, rozsądna, cierpliwa i szlachetna, chociaż o zbyt zapalczywym sercu, które znam doskonale. Przyznać należy, że ani z jej, ani z jego strony nie ma tu nadzwyczajnej miłości, ale wiesz przecież, że Dunia to mądre dziecko, poza tym niesłychanie szlachetna istota, słowem istny anioł, i będzie uważała za swój obowiązek dać szczęście mężowi, który ze swej strony będzie dbał o jej szczęście, a co do tego ostatniego nie mamy na razie specjalnych powodów, by wątpić, jakkolwiek bardzo prędko się to wszystko skleciło. Trzeba zauważyć, że on jest jednak człowiekiem roztropnym i naturalnie sam się przekona, że jego własne szczęście małżeńskie będzie tym bardziej zapewnione, im szczęśliwsza będzie z nim Dunia. A że są tam jakieś braki charakteru, może jakieś dawne przyzwyczajenia i pewna niezgodność poglądów (czego nie można uniknąć w najszczęśliwszych małżeństwach), to pod tym względem sama Dunia mi powiedziała, że ona liczy tylko na siebie, że nie ma co się tu niepokoić i że potrafi bardzo dużo znieść pod warunkiem, że przyszłe stosunki będą uczciwe i sprawiedliwe. A wygląd zewnętrzny człowieka bywa bardzo złudny. Na przykład, on wydawał mi się w pierwszej chwili jakby trochę obcesowy, ale może to właśnie stąd wynika, iż jest to człowiek otwarty, myślę, że nawet na pewno taki jest. W czasie drugiej wizyty, już po otrzymaniu zgody, wyznał w rozmowie, że przedtem jeszcze, zanim poznał Dunię, postanowił pobrać się z dziewczyną uczciwą, ale bez posagu i obowiązkowo taką, która już zaznała biedy, bo jak się wyraził, mąż nie powinien niczego zawdzięczać żonie, ale jest bardzo dobrze, gdy żona uważa swego męża za dobrodzieja. Dodać muszę, że on to wszystko powiedział nieco grzeczniej i serdeczniej, niż ja Ci to piszę, ale zapomniałam, jak się dokładnie wyraził, pamiętam tylko sens, a zresztą nie powiedział tego bynajmniej z premedytacją, lecz najwidoczniej po prostu wygadał się w toku rozmowy, tak że potem starał się nawet osłabić wrażenie; mimo wszystko wydało mi się to jakby zbyt obcesowe i podzieliłam się potem swoim wrażeniem z Dunią. Ale Dunia nawet z pewną urazą odpowiedziała mi, że „słowa to jeszcze nie czyny”, i oczywiście ma słuszność. Zanim wyraziła ostateczną zgodę, Dunia nie spała caluchną noc, a przypuszczając, że ja już śpię, wstała z łóżka i całą noc chodziła z kąta w kąt, wreszcie uklękła przed obrazem świętym i długo żarliwie się modliła, a nazajutrz z rana oświadczyła, że gotowa jest go przyjąć.

Wspomniałam Ci już, że Piotr Pietrowicz wybiera się właśnie do Petersburga. Ma tam bardzo poważne sprawy, chce bowiem założyć w Petersburgu kancelarię adwokacką. On od dawna już zajmuje się różnymi sprawami sądowymi, w tych dniach wygrał nawet wielki proces. Do Petersburga dlatego jeszcze musi jechać, że ma tam poważną sprawę w senacie^(). W takim razie, Kochany Rodia, i Tobie się bardzo przyda, będzie Ci mógł być pomocny we wszystkim, a myśmy razem z Dunią już zdecydowały, że mógłbyś choćby od teraz rozpocząć swoją przyszłą karierę i możesz uważać swój los za zupełnie określony. Och, gdyby się to spełniło! Byłoby to tak wspaniałe, że musielibyśmy uznać to za szczególną łaskę Opatrzności. Dunia marzy tylko o tym. Odważyłyśmy się nawet napomknąć coś niecoś o tym Piotrowi Pietrowiczowi. Odpowiedział dość oględnie, że oczywiście bez sekretarza obejść się nie może i rzecz jasna woli płacić pensję krewnemu niż obcemu, jeżeli tylko okaże się zdolny na tym stanowisku (Ty miałbyś się nie okazać zdolnym!), ale zaraz wyraził też wątpliwość, czy twoje zajęcia uniwersyteckie pozwolą Ci poświęcić czas jego kancelarii. Tym razem rozmowa na tym się skończyła, ale Dunia o niczym więcej nie myśli, jak tylko o tym. Od kilku dni chodzi jak w gorączce i ma już cały projekt, jak to w przyszłości możesz zostać współpracownikiem, a nawet wspólnikiem Piotra Pietrowicza w jego sprawach sądowych, zwłaszcza że jesteś przecież na wydziale prawnym. Zgadzam się z nią najzupełniej, Mój Kochany, i podzielam wszystkie jej plany i nadzieje, bo urzeczywistnienie ich jest całkiem prawdopodobne; nie bacząc na obecną, zupełnie zrozumiałą rezerwę Piotra Pietrowicza (bo przecież zupełnie Cię nie zna), Dunia jest przekonana, że wszystko przeprowadzi swoim dobrym wpływem na przyszłego męża i święcie w to wierzy. Rozumie się, że broń Boże, nie zdradziłyśmy się wobec Piotra Pietrowicza ani jednym słówkiem o naszych marzeniach na przyszłość, a zwłaszcza o tym, że ty jesteś jego przyszłym wspólnikiem. Jest to człowiek praktyczny i na pewno przyjąłby to bardzo oschle, bo wydawałoby mu się to wszystko bujaniem w obłokach. Również ani ja, ani Dunia nawet jednym słówkiem nie wspomniałyśmy mu o tym, że głęboko wierzymy w to, iż on dopomoże nam w utrzymaniu Ciebie w Petersburgu, dopóki jesteś na uniwersytecie; a dlatego nie mówiłyśmy o tym, że po pierwsze, w przyszłości samo się to ułoży, a on z pewnością sam Ci to zaproponuje (niemożliwe, żeby miał tego odmówić Duni), tym bardziej że na pewno zostaniesz w kancelarii jego prawą ręką, a pomoc nie będzie miała charakteru dobrodziejstwa, bo będzie to zapracowana przez Ciebie pensja. To chce przeprowadzić Dunia, a ja się z nią zgadzam w zupełności. Po drugie, dlatego jeszcze nie mówiłyśmy mu o tym, że miałam ogromną chęć przy najbliższym spotkaniu waszym postawić Cię na równi z nim. Kiedy Dunia opowiadała mu o Tobie z zachwytem, powiedział, że każdego człowieka należy poznać osobiście i z bliska, żeby móc o nim wydawać sąd, i że on chce sobie wyrobić pojęcie o Tobie po osobistym zapoznaniu się z Tobą. Wiesz co, Najdroższy Mój Synu, z pewnego względu wydaje mi się (bynajmniej nie ma to nic wspólnego z Piotrem Pietrowiczem, a wynika z pewnych moich, może babskich czy starczych kaprysów), że może lepiej zrobię, jeżeli po ich ślubie będę mieszkać oddzielnie, jak teraz sobie mieszkam, a nie razem z nimi. Przekonana jestem, że on będzie na tyle szlachetny i delikatny, że sam mnie zaprosi i zaproponuje mi, żebym nie rozstawała się więcej z córką, a jeśli jeszcze nie wspominał mi o tym, to oczywiście dlatego tylko, że rozumie się to samo przez się, ale ja propozycji tej nie przyjmę. Nieraz w życiu przekonywałam się, że teściowe nie bardzo przypadają do gustu zięciom, a ja nie tylko dla nikogo na świecie nie chcę być najmniejszym choćby ciężarem, ale sama chcę być zupełnie swobodną, dopóki mam jeszcze jakie takie własne okruchy i takie dzieci, jak ty i Dunia. Jeżeli to będzie możliwe, zamieszkam, Synu, przy was obojgu, bo widzisz, najprzyjemniejszą nowinę zachowałam na ostatek: dowiedzże się, Kochany, że może w bardzo krótkim czasie spotkamy się znowu we troje i uściśniemy się po prawie trzyletniej rozłące! Ostatecznie jest już postanowione, że ja i Dunia wyjeżdżamy do Petersburga, nie wiem jeszcze kiedy, ale już bardzo prędko, może nawet za tydzień. Wszystko zależy od dyspozycji Piotra Pietrowicza, który natychmiast po przyjeździe do Petersburga rozejrzy się tam i da nam znać. Z pewnych względów pragnie on możliwie przyśpieszyć ceremonię ślubu i nawet w miarę możności wyprawić wesele już teraz, w mięsopuście, a jeżeli się to nie uda ze względu na krótki czas, to zaraz po Wniebowzięciu. O, jakże uszczęśliwiona uściskam Cię, Kochanie! Dunia aż drży z radości na samą myśl zobaczenia się z Tobą i raz nawet jakby żartem powiedziała, że choćby dla tego samego wyszłaby za mąż za Piotra Pietrowicza. To istny anioł! Ona nie dopisuje się teraz do listu, ale kazała Ci napisać, że ma tyle z Tobą do pomówienia, tak bardzo dużo, że nie wiedziałaby, od czego zacząć, bo w kilku wierszach niczego nie napisze, a tylko się zdenerwuje; kazała Cię bardzo serdecznie uścisnąć i przesłać Ci milion całusów. Pomimo tego, że może zobaczymy się już wkrótce, postaram się wysłać Ci w tych dniach pieniądze, możliwie najwięcej. Teraz, kiedy się dowiedziano, że Dunia wychodzi za mąż za Piotra Pietrowicza, mój kredyt od razu się powiększył i jestem przekonana, że Afanasij Iwanowicz zawierzy mi na poczet emerytury nawet do siedemdziesięciu pięciu rubli, tak że chyba będę mogła Ci wysłać jakieś dwadzieścia pięć rubli, a może nawet i trzydzieści. Wysłałabym Ci więcej, ale obawiam się, że może nam nie wystarczyć na koszta podróży. Chociaż Piotr Pietrowicz był tak łaskawy, że wziął na siebie część kosztów naszego wyjazdu do stolicy, mianowicie podjął się na własny koszt dostarczyć nasze bagaże i wielki kufer (ma to zrobić przez swoich znajomych), mimo to jednak musimy brać w rachubę przyjazd do Petersburga, gdzie nie można pokazać się bez grosza, chociażby na ten pierwszy czas. Zresztą wszystko już z Dunią ściśle obliczyłyśmy i okazało się, że droga pochłonie niewiele pieniędzy. Do kolei mamy wszystkiego dziewięćdziesiąt wiorst i na wszelki wypadek zgodziłyśmy już pewnego znajomego furmana, a dalej możemy spokojnie jechać trzecią klasą. Możliwe więc, że uda mi się wysłać Ci nie dwadzieścia pięć rubli, a prawie na pewno trzydzieści. Ale dosyć już tego: zapisałam całe dwa arkusze, tak że już więcej miejsca nie mam. To wszystkie nasze dzieje. A sporo się przez ten czas zebrało! A teraz, Najukochańszy Mój Synu, ściskam Cię serdecznie i błogosławię macierzyńskim błogosławieństwem. Kochaj Dunię, siostrę swoją, Rodia, kochaj ją tak, jak ona Ciebie kocha, wiedz o tym, że ona kocha Cię bezgranicznie, więcej niż samą siebie. Dunia to anioł, a ty, Rodia, jesteś dla nas wszystkim – całą naszą nadzieją i oparciem. Bądź tylko szczęśliwy, to i my będziemy szczęśliwe.

Czy modlisz się jeszcze do Boga, Rodia, tak jak dawniej, czy wierzysz w dobroć i wszechmoc Stwórcy i Zbawcy naszego? Drżę na myśl o tym, że i Ciebie mogła nawiedzić modna dzisiaj niewiara. Jeśli tak jest, to ja będę się modlić za Ciebie. Przypomnij sobie, Kochany, jak to w dzieciństwie, jeszcze za życia Twego ojca, szczebiotałeś modlitwy na moich kolanach i jacy byliśmy wówczas wszyscy szczęśliwi! Żegnaj, a raczej do zobaczenia! Najserdeczniejsze uściski i milion całusów.

Twoja do grobowej deski

Pulcheria Raskolnikowa

Przez cały czas czytania listu, od początku do końca, Raskolnikow miał twarz mokrą od łez, lecz gdy skończył, twarz mu zbladła i konwulsyjnie drgała, a sarkastyczny, zły uśmieszek wykrzywiał wargi. Oparł głowę o swój nędzny jasiek i zamyślił się. Serce waliło mu jak młotem, a myśli kotłowały się w głowie. Po pewnym czasie zrobiło mu się duszno i ciasno w tej żółtej komórce, podobnej do szafy albo do kufra. Oczy i myśli domagały się powietrza, przestrzeni. Chwycił więc kapelusz i wyszedł, nie bojąc się już tym razem jakiegokolwiek spotkania na schodach: po prostu zapomniał o tym. Skierował się zaś ku Wyspie Wasiljewskiej i ruszył prospektem W-kim, jak gdyby spieszył się dokądś w ważnej sprawie; swoim zwyczajem szedł, nie widząc drogi, szepcąc coś do siebie, a chwilami nawet mówił coś na głos, co niepomiernie dziwiło przechodniów. Wielu z nich brało go za pijanego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: