Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zielona mila - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zielona mila - ebook

Akcja powieści zbliżonej klimatem do głośnej noweli tego samego autora pt. 'Skazani na Shawshank' toczy się w latach 30-tych w środowisku więźniów oczekujących na wykonanie kary śmierci. W filmowej adaptacji książki, zrealizowanej jesienią 1999 roku przez Franka Darabonta, główną rolę zagrał Tom Hanks.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-007-6
Rozmiar pliku: 838 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Często cierpię na bezsenność – fakt ten nie powinien dziwić ludzi, którzy czytali powieść opisującą przygody Ralpha Robertsa – i dlatego, gdy w nocy nie nadchodzi sen, staram się mieć zawsze pod ręką jakąś historię. Opowiadam ją sobie, leżąc w ciemności: piszę w myśli, tak jakbym to robił na maszynie albo na komputerze, często cofając się i zmieniając słowa, dodając refleksje, skreślając frazy, szlifując dialog. Co noc zaczynam od początku i za każdym razem docieram trochę dalej. Piątej albo szóstej nocy mam na ogół w pamięci całe gotowe fragmenty prozy. Może to się wydać trochę nienormalne, ale jest kojące… i jako sposób na zabicie czasu stanowczo przewyższa liczenie baranów.

Te historie w końcu się zużywają, tak jak zużywa się książka, którą czyta się po raz któryś z rzędu („Wyrzuć ją i kup sobie nową, Stephen”, mówiła czasami moja matka, zerkając poirytowanym okiem na jakiś mój ukochany komiks albo wydanie w miękkich okładkach. „Ta jest zaczytana na strzępy”). Wtedy nadchodzi czas, by rozejrzeć się za nową, i w trakcie moich cyklów bezsenności mam nadzieję, że pojawi się szybko, ponieważ bezsenne godziny są bardzo długie.

W roku 1992 albo 1993 pracowałem nocami nad opowieścią zatytułowaną „Czego nie widzi oko”. Opowiadała o człowieku zamkniętym w celi śmierci – wielkim czarnym mężczyźnie, który w miarę, jak zbliża się data jego egzekucji, coraz bardziej interesuje się kuglarskimi sztuczkami. Historię opowiadał w pierwszej osobie stary kalefaktor, który popychał z bloku na blok wózek z książkami, a poza tym sprzedawał papierosy, galanterię oraz drobiazgi takie jak tonik do włosów i samolociki z woskowanego papieru. Chciałem, żeby na samym końcu, tuż przed egzekucją, wielkiemu więźniowi, Luke’owi Coffeyowi, udało się zniknąć.

Pomysł był dobry, ale nic z niego nie wychodziło. Próbowałem na próżno chyba stu różnych sposobów. Zafundowałem narratorowi oswojoną myszkę, jeżdżącą na jego wózku, myśląc, że to coś pomoże, niestety, nie pomogło. Najlepsze było pierwsze zdanie: „Zdarzyło się to w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, kiedy stanowe więzienie wciąż mieściło się w Evans Notch… i kiedy było tam oczywiście krzesło elektryczne, które więźniowie nazywali Starą Iskrówą”. To jedno zdanie, jak się zdaje, wyszło całkiem nieźle – ale nic poza nim. W końcu porzuciłem Luke’a Coffeya i jego znikające monety na rzecz bajki o planecie, gdzie ludzie z jakiegoś powodu zmieniają się w kanibali, kiedy pada deszcz… i nadal podoba mi się ten pomysł, więc zabierajcie te łapska, słyszycie?

Mniej więcej półtora roku później pomysł bloku śmierci wrócił do mnie, tyle że w nieco innym ujęciu – przypuśćmy, pomyślałem, że wielki facet nie będzie początkującym magikiem, lecz kimś w rodzaju uzdrawiacza, prostaczkiem skazanym za morderstwa, których nie tylko nie popełnił, ale których skutki próbował odwrócić.

To zbyt dobra historia, by bawić się nią nocną porą, uznałem, choć zacząłem nad nią pracować w ciemności, wskrzeszając prawie słowo w słowo pierwszy akapit i układając w myśli cały pierwszy rozdział, nim zacząłem pisać. Narratorem zamiast więźnia został strażnik pracujący na bloku śmierci. Luke Coffey stał się Johnem Coffeyem (tu ukłon w stronę Williama Faulknera, którego wzorowana na Chrystusie postać nazywa się Joe Christmas), a mysz… Panem Dzwoneczkiem.

To była dobra historia, wiedziałem to od początku, jednak niezmiernie trudno było ją napisać. W moim życiu działy się inne rzeczy, które wydawały się łatwiejsze – jedną z nich był scenariusz do telewizyjnego serialu według Lśnienia – ale ja uczepiłem się Zielonej Mili. Czułem, jakbym tworzył świat prawie z niczego, nie miałem bowiem najmniejszego pojęcia, jak wyglądało życie w więziennym bloku śmierci na amerykańskim Południu w latach Wielkiego Kryzysu. Można było temu oczywiście zaradzić, sięgając do źródeł, wydawało mi się jednak, że zebrana faktografia może uśmiercić to kruche poczucie cudu, które odnajdywałem w mej historii – jakaś cząstka mnie samego zdawała sobie od początku sprawę, że tym, czego pragnę, jest nie realizm, lecz mit. Nie dawałem więc za wygraną, gromadząc słowa i czekając na bożą iskrę, objawienie, jakikolwiek cud dnia powszedniego.

Cud przybrał postać faksu od Ralpha Vicinanzy, mojego agenta od zagranicznych praw autorskich, który rozmawiał nieco wcześniej z brytyjskim wydawcą na temat formy powieści w odcinkach, którą parał się przed stu laty Karol Dickens. Ralph zapytywał – w oględny sposób, charakterystyczny dla kogoś, kto nie spodziewa się, by jego pomysł do czegokolwiek doprowadził – czy nie chciałbym być może sprawdzić się w tej formie. Chłopie, o niczym innym nie marzyłem. Zrozumiałem natychmiast, że jeśli zgodzę się na ten projekt, będę musiał skończyć Zieloną Milę. Czując się, jak rzymski żołnierz palący za sobą most po przekroczeniu Rubikonu, zadzwoniłem do Ralpha i powiedziałem, żeby zawarł umowę. Zrobił to i resztę znacie. John Coffey, Paul Edgecombe, Brutal Howell, Percy Wetmore… przejęli pałeczkę i sprawili, że ta historia ujrzała światło dzienne. Była jak najbardziej w porządku.

Zielona Mila spotkała się z prawdziwie magicznym odbiorem, którego wcale się nie spodziewałem; w gruncie rzeczy bałem się, że książka może się okazać finansową katastrofą. Odzew czytelników był wspaniały i tym razem wtórowała im nawet większość krytyków. Wydaje mi się, że pozytywne przyjęcie książki zawdzięczam w dużej mierze trafnym sugestiom mojej żony, a komercyjny sukces ciężkiej pracy, jaką wykonali ludzie z wydawnictwa Dutton Signet.

Tylko ja wiem jednak, co przy tym przeszedłem. Pisałem jak szalony, starając się dotrzymać wariackich terminów i próbując jednocześnie dopracować książkę, tak by każda część posiadała swą kulminację, mając nadzieję, że wszystko będzie do siebie pasowało, i wiedząc, że powieszą mnie, jeśli to się nie uda. Zastanawiałem się kilkakrotnie, czy Karol Dickens czuł to samo: czy miał nadzieję, że podniesione w fabule pytania znajdą swoje odpowiedzi. Na szczęście dla starego Karola, Pan Bóg obdarował go nieco większym talentem.

Pamiętam, że kilka razy zdejmował mnie lęk, że tekst usiany jest wołającymi o pomstę do nieba anachronizmami. Okazało się jednak, że jest ich zaskakująco niewiele. Nawet mały „sprośny komiks”, w którym występują Popeye oraz Olive Oyl, miał, jak się okazało, swój odpowiednik w rzeczywistości: po publikacji części szóstej ktoś przysłał mi egzemplarz takiego komiksu wydanego około roku 1927. Na jednym z sugestywnych obrazków Wimpy posuwa Olive, jedząc jednocześnie hamburgera. Czego to ludzie nie wymyślą?

Po sukcesie tomików Zielonej Mili odbyło się wiele dyskusji o tym, jak – i czy w ogóle – powinna ona zostać wydana w jednym tomie. Publikacja w odcinkach była kłopotliwa dla mnie i dla części czytelników, ponieważ jak na wydanie w miękkich okładkach cena okazała się bardzo wysoka; około dziewiętnastu dolarów za sześć zeszytów (znacznie mniej, jeśli kupowało się na przecenie). Z tego powodu zbiorowe wydanie wszystkich sześciu tomików nigdy nie wydawało się idealnym rozwiązaniem. Wydawało się nim natomiast takie jak to wydanie, dostępne za bardziej rozsądną cenę. Oto więc jest, w zasadzie w identycznym kształcie, w jakim zostało opublikowane. (Zmieniłem fragment, gdzie tkwiący w kaftanie bezpieczeństwa Percy Wetmore podnosi rękę, aby otrzeć pot z twarzy).

Chciałbym kiedyś całkowicie przerobić tę książkę, zmienić ją na powieść, którą nie mogła do końca stać się w tej formie, i ponownie wydać. Póki ten moment nie nadejdzie, musi wystarczyć to, co jest. Cieszę się, że spodobała się tak wielu czytelnikom. I muszę przyznać, że okazała się mimo wszystko dobrą opowieścią do poduszki.

Stephen King

Bangor, Maine

6 lutego 1997Przedmowa – list do Czytelnika

27 października 1995

Drogi Stały Czytelniku

Życie obfituje w przypadki. Historia opowiedziana w tej książce przybrała tę formę z powodu rzuconej luźno uwagi agenta nieruchomości, którego nie miałem nawet okazji poznać. Stało się to rok temu na Long Island. Mój stary przyjaciel i wspólnik (zajmujący się głównie sprzedażą za granicę praw autorskich), Ralph Vicinanza, wynajął tam właśnie dom. Agent, który go po nim oprowadzał, zauważył, że budynek wygląda, jakby „wyjęto go żywcem z powieści Karola Dickensa”.

Stwierdzenie to zapadło w pamięć Ralphowi i kiedy złożył mu wizytę pierwszy gość, brytyjski wydawca Malcolm Edwards, przytoczył zdanie agenta i zaczęli rozmawiać o Dickensie. Edwards wspomniał, że Dickens pisał wiele swoich powieści w odcinkach i publikował je w czasopismach bądź też w oddzielnych zeszytach. Niektóre z nich, dodał Edwards, pisane były i redagowane niemal w przeddzień publikacji; Karol Dickens nie należał jak widać do powieściopisarzy, którzy boją się jak ognia wiszącego nad głową terminu.

Publikowane w odcinkach powieści Dickensa były bardzo popularne; tak bardzo, że jedna z nich stała się nawet przyczyną tragedii, do której doszło w Baltimore. Pokaźna grupa miłośników pisarza zgromadziła się w porcie, czekając na przybicie do brzegu angielskiego statku, na którego pokładzie znajdowały się egzemplarze ostatniego odcinka Magazynu osobliwości. Kilku niedoszłych czytelników wpadło podobno do wody i utonęło.

Nie sądzę, by Malcolm albo Ralph chcieli oglądać ludzi tonących w odmętach, ciekawiło ich jednak, z jakim przyjęciem spotkałaby się obecnie ta forma publikacji. Żaden nie zdawał sobie w pierwszej chwili sprawy, że przynajmniej w dwu przypadkach mieliśmy z nią ostatnio do czynienia (tak naprawdę nie ma nic nowego pod słońcem). Tom Wolfe opublikował w czasopiśmie „Rolling Stone” pierwszą wersję powieści Targowisko próżności (pol. wyd. PIW, 1996), a Michael McDowell (autor The Amulet, Gilded Needles, The Elementals oraz scenariusza do filmu Beetlejuice) wydał w kilku zeszytach powieść pod tytułem Backwater. Książka ta – horror o pewnej rodzinie z Południa, obdarzonej nieprzyjemną skłonnością do zamieniania się w aligatory – nie należała do najlepszych powieści tego autora, lecz mimo to przyniosła duży sukces wydawnictwu Avon Books.

Dwaj panowie spekulowali w dalszym ciągu, co mogłoby się zdarzyć, gdyby autor literatury popularnej spróbował dzisiaj wydać powieść w odcinkach – cienkich książeczkach, które można sprzedać za jednego albo dwa funty w Wielkiej Brytanii i być może za trzy dolary w Ameryce (gdzie za większość książek w miękkich okładkach trzeba zapłacić sześć dolarów dziewięćdziesiąt dziewięć centów albo siedem dolarów dziewięćdziesiąt dziewięć centów). Ktoś taki jak Stephen King mógłby zainicjować tego rodzaju eksperyment, stwierdził Malcolm i po chwili zmienili temat.

Ralph przypomniał sobie o tej rozmowie dopiero jesienią tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku, wkrótce po powrocie z targów książki we Frankfurcie, międzynarodowego spędu, gdzie dzień w dzień pokazują się tacy jak on zagraniczni agenci. Podsunął mi pomysł powieści w odcinkach wraz z licznymi innymi koncepcjami, których większość z miejsca kwalifikowała się do odrzucenia.

Projekt powieści pisanej w odcinkach nie wydawał mi się taki zły; w przeciwieństwie do wywiadu dla japońskiej edycji „Playboya” lub darmowej wycieczki po republikach bałtyckich, poruszał żywą strunę w mojej wyobraźni. Nie uważam się za współczesnego Dickensa – jeśli taka osoba w ogóle istnieje, to jest nią prawdopodobnie John Irving albo Salman Rushdie – zawsze jednak uwielbiałem historie, które opowiada się we fragmentach. Po raz pierwszy zetknąłem się z tą formą w „Saturday Evening Post” i od razu przypadła mi do gustu, zakończenie każdego epizodu czyniło bowiem z czytelnika prawie równorzędnego partnera autora – miało się cały tydzień na wyobrażenie sobie, jaki będzie następny ruch. Poza tym te historie czytało się i przeżywało bardziej intensywnie – właśnie dlatego, że były racjonowane. Nie dało się ich połknąć w całości, jeśli nawet miało się na to ochotę (a jeśli były interesujące, na ogół się miało).

Co najważniejsze, w moim domu czytaliśmy je często na głos – pierwszego wieczoru robił to mój brat David, drugiego ja, trzeciego przychodziła kolej na matkę. Była to rzadka okazja, by odbierać słowo pisane w taki sposób, w jaki odbieraliśmy filmy, na które chodziliśmy do kina, a także oglądane wspólnie seriale telewizyjne (Rawhide, Bonanza, Route 66); stanowiło to swego rodzaju rodzinne wydarzenie. Dopiero po wielu latach odkryłem, że powieści Dickensa odbierane były przez ówczesne rodziny bardzo podobnie, z tą różnicą, że losami Pipa, Olivera i Davida Copperfielda przejmowano się nie miesiącami, lecz całymi latami (nawet najdłuższe drukowane w „Post” seriale rzadko przekraczały liczbę ośmiu odcinków).

Była jeszcze jedna sprawa, pociągająca mnie w tej koncepcji, sprawa, którą może w pełni docenić tylko autor kryminałów i powieści grozy: publikując książkę w odcinkach pisarz zyskuje nad czytelnikiem przewagę, jakiej w innych okolicznościach nigdy nie byłby w stanie osiągnąć; mówiąc bez ogródek, Stały Czytelniku, nie możesz zerknąć na ostatnią stronę i zobaczyć, jak potoczyła się akcja.

Wciąż pamiętam, jak w wieku mniej więcej dwunastu lat wszedłem do naszego salonu i ujrzałem matkę siedzącą w jej ulubionym bujaku i zaglądającą na ostatnią stronę książki Agathy Christie, podczas gdy jej palec tkwił dopiero w okolicy strony pięćdziesiątej. Byłem szczerze oburzony i wcale tego przed nią nie kryłem (miałem, pamiętajcie, dwanaście lat, a to wiek, kiedy chłopcy zaczynają sobie mgliście uświadamiać, że wiedzą już wszystko). Czytanie zakończenia kryminału, nim się do niego dotrze, oznajmiłem, można porównać do wyjadania nadzienia z czekoladek i wyrzucania reszty do śmieci. W odpowiedzi roześmiała się swoim wspaniałym, nie skrępowanym śmiechem i odparła, że być może mam rację, ale czasami nie potrafi po prostu oprzeć się pokusie. Uleganie pokusom było konceptem, który potrafiłem zrozumieć; nawet w wieku dwunastu lat miałem całe mnóstwo własnych. Tym razem jednak nie ma mowy o zaspokojeniu pokusy. Dopóki ostatni odcinek nie pojawi się w księgarniach, nikt, być może również sam autor, nie będzie wiedział, jak zakończy się Zielona Mila.

Choć nie mógł oczywiście o tym wiedzieć, Ralph Vicinanza wysunął koncepcję powieści w odcinkach w idealnym dla mnie psychologicznie momencie. Od pewnego czasu chodził mi po głowie temat powieści, którym, jak sądzę, musiałem się wcześniej lub później zająć: temat krzesła elektrycznego. „Stara Iskrówa” fascynowała mnie, odkąd obejrzałem pierwszy film z Jamesem Cagneyem i odkąd pierwsza książka na temat celi śmierci (nosiła tytuł Dwadzieścia tysięcy lat w Sing Singu, a napisał ją były strażnik Lewis E. Lawe) rozpaliła ciemniejszą stronę mojej wyobraźni. Co czuje człowiek, dumałem, który pokonuje ostatnie czterdzieści jardów dzielące go od krzesła elektrycznego i wie, że za chwilę na nim umrze? Z drugiej strony, co czuje ten, który musi przywiązać skazańca pasami lub pociągnąć za dźwignię? Czego może go pozbawić taka praca? Albo, co jeszcze bardziej złowrogie, co może mu dać?

Starałem się, zawsze z pewnym wahaniem, wykorzystać te przemyślenia w paru różnych przedsięwzięciach podejmowanych w ciągu ostatnich dwudziestu, trzydziestu lat. Napisałem jedną cieszącą się powodzeniem nowelę, której akcja osadzona była w więzieniu (Skazani na Shawshank), i kiedy pomysł zaczął oblekać się w ciało, doszedłem do wniosku, że to chyba coś dla mnie. Podobało mi się w nim dużo rzeczy, najbardziej jednak uczciwy ton, jakim przemawia narrator. Ktoś wyciszony, rzetelny, być może nawet przejęty lękiem, jest, jeśli kiedykolwiek istniał ktoś taki, narratorem Stephena Kinga. Zabrałem się więc do pracy, często jednak przerywałem ją i zaczynałem od nowa. Większość rozdziału drugiego powstała w Fenway Parku podczas opóźnienia spowodowanego przez ulewę!

Kiedy zadzwonił Ralph, mój notes wypełniały zabazgrane stronice Zielonej Mili i zdałem sobie sprawę, że konstruuję powieść, zamiast przygotować się do korekty książki już napisanej (tą książką jest Desperacja). W pisaniu Mili doszedłem do momentu, kiedy przed autorem wyłaniają się na ogół dwa wyjścia: odłożyć rzecz na bok (i prawdopodobnie nigdy do niej nie wrócić) albo rzucić wszystko inne i ruszyć w pogoń.

Ralph zasugerował trzecią możliwość, powieść, którą mógłbym pisać w ten sam sposób, w jaki byłaby publikowana – w odcinkach. Mnie również spodobało się zawarte w tym pomyśle ryzyko: nawal tylko z robotą, wycofaj się z całego przedsięwzięcia, a milion czytelników będzie się domagać twojej krwi. Nikt nie poznał tego lepiej ode mnie, z wyjątkiem może mojej sekretarki, Juliann Eugley; co tydzień dostawaliśmy dziesiątki gniewnych listów, żądających następnej książki z cyklu Ciemnej Wieży (zaczekajcie jeszcze chwilę, miłośnicy Rolanda, za rok albo dwa wasza cierpliwość zostanie nagrodzona, przyrzekam). W jednym z nich znajdowało się wykonane polaroidem zdjęcie pluszowego misia w kajdanach i wiadomość złożona ze słów wyciętych z gazet i okładek czasopism: NATYCHMIAST WYDAJ NASTĘPNĄ KSIĄŻKĘ Z CYKLU CIEMNEJ WIEŻY ALBO MIŚ UMRZE. Umieściłem ją w gabinecie, aby przypominała o spoczywającej na mnie odpowiedzialności oraz o tym, jakie to wspaniałe uczucie, gdy ludzi rzeczywiście obchodzi trochę los postaci stworzonych w czyjejś wyobraźni.

Ostatecznie postanowiłem wydać Zieloną Milę w serii małych broszur, na dziewiętnastowieczną modłę, i mam nadzieję, że napiszecie i powiecie, po pierwsze, czy spodobała wam się ta historia, po drugie zaś, czy odpowiada wam rzadko stosowany, lecz raczej zabawny system dystrybucji. Przyśpieszył on z pewnością proces pisania tej książki, chociaż w tym akurat momencie (deszczowy wieczór w październiku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego) nawet w ogólnym zarysie daleka jest od zakończenia i mam pewne wątpliwości co do finału. Na tym jednak między innymi polega cały dreszczyk – obecnie pędzę przez gęstą mgłę, przyciskając pedał do dechy.

Na koniec chciałbym stwierdzić, że jeśli przy lekturze będziecie mieli przynajmniej połowę tej frajdy, jaką ja odczuwałem przy pisaniu, to wygraliśmy los na loterii. Bawcie się dobrze… a może nawet czytajcie tę historię na głos razem z przyjacielem. W najgorszym razie skróci to czas oczekiwania na chwilę, kiedy na półce w waszej księgarni pojawi się kolejny odcinek.

Tymczasem zaś trzymajcie się ciepło i bądźcie dla siebie dobrzy.

Stephen King1

Zdarzyło się to w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, kiedy stanowe więzienie wciąż mieściło się w Cold Mountain. I kiedy było tam oczywiście krzesło elektryczne.

Więźniowie żartowali sobie z niego, tak jak zawsze żartuje się z rzeczy, które nas przerażają, ale przed którymi nie sposób uciec. Nazywali je Starą Iskrówą albo Wielką Wyżymaczką. Dowcipkowali na temat wysokich rachunków za energię i o tym, gdzie dyrektor Moores, który miał chorą żonę, usmaży sobie indyka w Święto Dziękczynienia.

Ci jednak, którzy mieli na nim usiąść, bardzo szybko tracili poczucie humoru. Pracując w Cold Mountain, przewodniczyłem siedemdziesięciu ośmiu egzekucjom (tej jednej liczby jestem całkowicie pewien; zapamiętam ją do grobowej deski) i myślę, że do większości skazańców świadomość tego, co się dzieje, docierała dopiero, gdy przywiązywano im kostki do masywnych dębowych nóg Starej Iskrówy. Uprzytamniali sobie wówczas (w ich oczach widać było rodzaj chłodnej konsternacji), że ich własne nogi zakończyły swoją karierę. Wciąż krążyła w nich krew, a mięśnie zachowały siłę, lecz mimo to były bezużyteczne; nigdy już nie miały stąpać po wiejskiej drodze ani zatańczyć z dziewczyną w trakcie oblewania stodoły. Klienci Starej Iskrówy dowiadywali się o swojej śmierci za pośrednictwem nóg. Gdy wypowiedzieli już niezborne i w większości chaotyczne ostatnie słowa, zakładaliśmy im na głowę czarny jedwabny kaptur. Miał zaoszczędzić skazańcom przykrych przeżyć, zawsze jednak podejrzewałem, że tak naprawdę używa się go ze względu na nas, abyśmy nie widzieli w ich oczach tego straszliwego przerażenia, gdy zdawali sobie sprawę, że umrą ze zgiętymi kolanami.

Cele śmierci znajdowały się w Cold Mountain wyłącznie w bloku E, oddalonym nieco od pozostałych czterech i cztery razy od nich mniejszym. Był zbudowany z cegły, nie z desek, i kryty okropnym metalowym dachem, który połyskiwał w letnim słońcu niczym wytrzeszczone oko szaleńca. W środku było sześć cel – trzy po jednej i trzy po drugiej stronie szerokiego korytarza – wszystkie prawie dwa razy większe od cel w innych blokach. I wszystkie pojedyncze. Zakwaterowanie jak na więzienne warunki (zwłaszcza w latach trzydziestych) było wspaniałe, ale lokatorzy chętnie zamieniliby się na którąkolwiek z innych cel. Wierzcie mi, na pewno by się zamienili.

W czasie gdy pełniłem funkcję kierownika bloku, ani razu nie mieliśmy zajętych wszystkich sześciu cel – dzięki Bogu i za to. W najgorszym momencie gościliśmy czworo skazanych, czarnych i białych (w Cold Mountain nie istniała segregacja wśród truposzów) i mieliśmy z nimi prawdziwe skaranie boskie. Była wśród nich i kobieta, Beverly McCall, czarna jak as pik i piękna jak grzech, którego nigdy nie miało się odwagi popełnić. Nie miała mężowi za złe, że od sześciu lat regularnie ją tłukł, nie zamierzała mu jednak darować jednego skoku w bok. Dowiedziawszy się, że ją zdradza, zaczekała wieczorem u szczytu schodów prowadzących do ich mieszkania nad zakładem fryzjerskim na nieszczęsnego Lestera McCalla, przez przyjaciół (i zapewne przez swoją nader chwilową kochankę) zwanego Kosiarzem, i kiedy zdjął do połowy palto, wypruła z niego flaki. Zrobiła to jedną z osobistych brzytew Kosiarza. Na dwa dni przed wyznaczonym terminem egzekucji wezwała mnie do celi i oznajmiła, że we śnie odwiedził ją afrykański duchowy ojciec. Nakazał jej odrzucić nazwisko nadane w niewoli i umrzeć pod prawdziwym, które brzmiało Matuomi. Takie było jej życzenie: chciała, żeby nakaz egzekucji wystawiono na nazwisko Beverly Matuomi. Rozumiem, że duchowy ojciec nie nadał jej żadnego imienia, w każdym razie żadnego, które zdołałaby pojąć. Zapewniłem ją, że oczywiście, w porządku, jak najbardziej. Długie lata, które spędziłem w roli klawisza, nauczyły mnie, że skazańcowi odmawia się tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie konieczne. W przypadku Beverly Matuomi i tak nie miało to większego znaczenia. Nazajutrz koło trzeciej po południu zadzwonił do nas gubernator i zamienił jej wyrok na dożywocie w Zakładzie Penitencjarnym dla Kobiet w Grassy Valley – same penitencjariuszki i ani jednego penisa, jak mawialiśmy w tamtym czasie. Muszę przyznać, że cieszyłem się, kiedy za biurkiem oficera dyżurnego okrągły tyłeczek Bev skręcił w lewo zamiast w prawo.

Po trzydziestu pięciu latach – co najmniej trzydziestu pięciu – zobaczyłem jej nekrolog w gazecie, a nad nim fotografię przedstawiającą pociągłą czarną twarz, z chmurą białych włosów i w okularach ze sztucznymi brylancikami po bokach. To była Beverly. Ostatnie dziesięć lat życia spędziła na wolności, napisano w notatce, i praktycznie sama prowadziła niewielką bibliotekę w prowincjonalnym miasteczku Raines Falls. Uczyła również w szkółce niedzielnej i wszyscy bardzo ją lubili. BIBLIOTEKARKA ZMARŁA NA ATAK SERCA, brzmiał tytuł, niżej zaś, jakby po namyśle, dodano mniejszą czcionką: „Spędziła dwadzieścia lat w więzieniu za morderstwo”. Nie zmieniły się tylko jej oczy, szeroko otwarte i płonące za wysadzanymi brylancikami okularami. To były oczy kobiety, która, gdyby okazało się to konieczne, nawet teraz, po siedemdziesiątce, wyjęłaby bez wahania brzytwę z błękitnego słoiczka z płynem dezynfekcyjnym. Morderczynię można poznać zawsze, także wtedy, kiedy osiedla się w małym sennym miasteczku jako bibliotekarka. Można, jeśli ktoś miał styczność z mordercami tak długo jak ja. Tylko raz w życiu zadałem sobie pytanie, co ja tam robię. I to jest chyba powód, dla którego piszę teraz te słowa.

Szeroki korytarz wyłożony był linoleum koloru przejrzałych limon i dlatego to, co w innych więzieniach zwie się Ostatnią Milą, my w Cold Mountain nazywaliśmy Milą Zieloną. Nasza miała od początku do końca około sześćdziesięciu długich kroków i biegła z południa na północ. Na początku znajdowała się izolatka. Na końcu można było skręcić w lewo lub w prawo. Skręt w lewo oznaczał życie – jeśli nazwać życiem to, co działo się na spieczonym słońcem spacerniaku, a wiele osób tak to nazywało; wiele osób spędziło tutaj długie lata i jakoś im to nie zaszkodziło. Złodzieje, podpalacze i maniacy seksualni prowadzili tu swoje rozmowy, chodzili na spacery i ubijali swoje małe interesy.

Skręt na prawo to było coś zupełnie innego. Najpierw wchodziło się do mojego gabinetu (w którym dywan był również zielony, co od dawna chciałem zmienić, lecz nie mogłem się jakoś zmobilizować) i mijało biurko; po jego lewej stronie znajdowała się flaga amerykańska, a po prawej flaga stanu. Naprzeciwko było dwoje drzwi. Jedne prowadziły do małej ubikacji, z której korzystaliśmy ja oraz inni strażnicy z bloku E (a czasami nawet dyrektor Moores), drugie do czegoś w rodzaju szopy. Tam właśnie kończył swoją drogę ten, kto przeszedł Zieloną Milę.

Drzwi były niewielkie – przechodząc przez nie, pochylałem głowę, a John Coffey musiał autentycznie przykucnąć i z trudem się przecisnął. Wychodziło się na mały podest, a potem po trzech betonowych schodkach na dół. Pomieszczenie było obskurne i bez ogrzewania, z podłogą z sosnowych desek i metalowym dachem, podobnym do tego, który krył cały blok. W lecie panowała tu nieznośna spiekota, a w zimie taki chłód, że widziało się własny oddech. Podczas egzekucji Elmera Manfreda – było to chyba w lipcu lub sierpniu tysiąc dziewięćset trzydziestego – zemdlało nam dziewięciu świadków.

Lewa strona szopy była stroną życia. Przechowywano tam łopaty i kilofy (umieszczone w specjalnych stojakach i zabezpieczone łańcuchami, niczym karabiny), a także odzież i materiały, worki z nasionami roślin, które sialiśmy na wiosnę w ogródkach, rolki papieru toaletowego, palety z półfabrykatami do więziennego warsztatu ślusarskiego… nawet worki z wapnem do wytyczania boiska baseballowego i futbolowego – więźniowie grali na tak zwanym Pastwisku i rozgrywane w jesienne popołudnia mecze były zawsze wielkim wydarzeniem.

Po prawej stronie – ponownie śmierć. Stara Iskrówa stała na drewnianym podwyższeniu w południowo-wschodnim rogu szopy; miała masywne dębowe nogi i szerokie dębowe oparcia, które wchłaniały pot przerażonych skazańców w ostatnich minutach ich życia. Na oparciu z tyłu zawieszony był zwykle metalowy hełm, przypominający czapeczkę jakiegoś małego wesołego robota z komiksu o Króliku Rogersie. Podłączony do niego kabel znikał w gazobetonowej ścianie za krzesłem. Z boku stało ocynkowane wiadro. Gdyby ktoś miał ochotę do niego zajrzeć, zobaczyłby w środku gąbkę przyciętą tak, aby dokładnie pasowała do metalowego hełmu. Przed egzekucją zanurzano ją w słonej wodzie, żeby lepiej przewodziła ładunek prądu stałego, który płynął przez kabel, przez gąbkę i przez mózg skazanego.2

Rok tysiąc dziewięćset trzydziesty drugi był rokiem Johna Coffeya. Szczegóły są w gazetach – może je tam odnaleźć każdy, kogo to interesuje i ma więcej sił od pewnego bardzo starego człowieka, dożywającego swych dni w domu opieki w Georgii. To była gorąca jesień, pamiętam, naprawdę bardzo gorąca: październik nie różnił się prawie od sierpnia, a żona dyrektora, Melinda, trafiła na jakiś czas do szpitala w Indianoli. Przechodziłem wtedy najgorszą w swoim życiu infekcję dróg moczowych, nie aż tak poważną, żebym sam wylądował w szpitalu, ale wystarczająco paskudną, bym pragnął śmierci za każdym razem, gdy szedłem się odlać. To była jesień Eduarda Delacroix, małego łysawego Francuza z myszą, która pojawiła się w lecie i wykonywała tę sprytną sztuczkę ze szpulą. Przede wszystkim jednak była to jesień, kiedy na blok E przybył John Coffey, skazany na śmierć za gwałt i zamordowanie bliźniaczek Dettericków.

Na każdej zmianie mieliśmy czterech albo pięciu strażników, lecz większość z nich nigdy nie zagrzała u nas dłużej miejsca. Dean Stanton, Harry Terwilliger i Brutus Howell (ludzie mówili na niego „Brutal”, ale tylko żartem, bo facet mimo swojej potężnej postury nie skrzywdziłby, gdyby nie musiał, muchy) dzisiaj już nie żyją, podobnie jak Percy Wetmore, który był naprawdę brutalny… a przy tym głupi. Percy nie powinien w ogóle pracować na naszym bloku, gdzie wredny charakter do niczego się nie przydaje i może przysporzyć jedynie kłopotów, był jednak przez swoją żonę spokrewniony z gubernatorem i dlatego został.

To właśnie Percy Wetmore wprowadził Coffeya na blok, zapowiadając go okrzykiem, który rzekomo należał tutaj do tradycji: „Idzie truposz! Idzie do nas truposz!”.

Październik czy nie, wciąż było gorąco jak w piekle. Drzwi na spacerniak otworzyły się i w prostokącie jasnego światła stanął największy facet, jakiego w życiu widziałem, no, może z wyjątkiem kilku koszykarzy, których oglądam czasem w telewizji w „Centrum Rekreacji” tego domu dla śliniących się starców, gdzie w końcu wylądowałem. Na rękach i potężnej piersi miał założone łańcuchy, a na nogach kajdany, połączone kolejnym łańcuchem, który brzęczał niczym kaskady monet, sunąc po zielonym linoleum między celami. Z jednej strony eskortował go Percy Wetmore, z drugiej chudy, mały Harry Terwilliger i obaj wyglądali jak dzieci, prowadzące schwytanego w lesie niedźwiedzia. Przy Coffeyu nawet Brutus Howell wyglądał jak dzieciak, a Brutus miał ponad sześć stóp wzrostu i umięśnioną klatkę i przez jakiś czas, póki nie zawalił sesji i nie wrócił do domu w góry, grał jako napastnik w drużynie futbolowej uniwersytetu stanu Luizjana.

John Coffey był czarny, podobnie jak większość mężczyzn, którzy przed śmiercią w objęciach Starej Iskrówy spędzali jakiś czas na bloku E. Ma sześć stóp i osiem cali wzrostu, nie przypominał jednak wcale gibkich koszykarzy z telewizora – miał szerokie bary i olbrzymią klatkę, obudowaną ze wszystkich stron mięśniami. Dali mu największe drelichy, jakie udało się znaleźć w magazynie, lecz mimo to mankiety spodni sięgały połowy jego żylastych i pokiereszowanych łydek, koszula nie dopinała się na piersi, a rękawy kończyły gdzieś na przedramionach. W wielkiej ręce miętosił czapkę, która też była za mała; na jego ogolonej mahoniowej czaszce przypominałaby cyklistówkę, jaką nosi małpka kataryniarza, z tą różnicą, że była niebieska, nie czerwona. Wydawało się, że może zerwać krępujące go łańcuchy z taką samą łatwością, z jaką zrywa się wstążkę z gwiazdkowego prezentu, ale gdy spojrzałeś mu w twarz, wiedziałeś, że nic takiego się nie zdarzy. Nie malowała się na niej głupota – choć do takiego właśnie wniosku doszedł Percy i zaczął go wkrótce nazywać matołem – lecz zagubienie. Wciąż się rozglądał, jakby chciał odgadnąć, gdzie się znajduje. A może nawet, kim jest. W pierwszej chwili pomyślałem, że wygląda jak czarny Samson… ale po tym, jak Dalila ostrzygła go swoją zdradziecką rączką i pozbawiła całej radości życia.

– Idzie truposz! – powtórzył Percy, ciągnąc za sobą tego niedźwiedzia zakutego w ludzkie kajdanki, tak jakby naprawdę wierzył, że zdołałby go ruszyć z miejsca, gdyby Coffey uznał, że nie pójdzie ani kroku dalej. Harry w ogóle się nie odzywał, ale miał zakłopotaną minę. – Idzie tru…

– Dosyć tego dobrego – przerwałem mu. Siedziałem na pryczy w celi przeznaczonej dla Coffeya. Wiedziałem oczywiście o jego przyjeździe i czekałem, żeby go powitać i zapoznać z regulaminem, lecz aż do tej chwili nie miałem pojęcia, że jest taki wielki. Percy obrzucił mnie spojrzeniem zdradzającym, że wszyscy wiedzą, jaki ze mnie dupek (z wyjątkiem naturalnie tego wielkiego manekina, który wiedział wyłącznie, jak gwałcić i mordować małe dziewczynki), nie odezwał się jednak ani słowem.

Cała trójka stanęła przed otwartymi drzwiami celi, a ja skinąłem głową Harry’emu.

– Na pewno chcesz zostać z nim razem w celi, szefie? – zapytał. Nieczęsto słyszałem niepokój w głosie Harry’ego; był tu razem ze mną podczas buntu przed sześciu albo siedmiu laty i ani razu nie stracił zimnej krwi, nawet kiedy zaczęły krążyć plotki, że niektórzy z więźniów mają broń.

– Czy będę miał z tobą jakieś kłopoty, duży? – zapytałem, siedząc na pryczy i starając się nie pokazywać po sobie bólu: infekcja, o której wspomniałem, nie dokuczała mi jeszcze tak bardzo, ale nie było mi lekko, możecie wierzyć.

Coffey pokręcił powoli głową – w lewo i w prawo – i z powrotem spojrzał na wprost. Kiedy już utkwił we mnie wzrok, ani na chwilę go nie oderwał. Harry trzymał w dłoni jego papiery.

– Daj mu te dokumenty – powiedziałem. – Włóż mu do ręki.

Harry wykonał polecenie. Olbrzym zacisnął na nich palce niczym lunatyk.

– Teraz ty mi je daj, duży – rozkazałem i Coffey zrobił to, pobrzękując łańcuchami. Wchodząc do celi musiał schylić głowę.

Zerknąłem na formularz, głównie po to, żeby sprawdzić, czy jego wzrost jest udokumentowanym faktem, a nie optyczną iluzją. Był faktem: sześć stóp i osiem cali. Wagę oceniono na dwieście osiemdziesiąt funtów, ale zrobiono to chyba na oko; według mnie musiał mieć co najmniej trzysta dwadzieścia, a może nawet trzysta pięćdziesiąt. W rubryce „blizny i znaki szczególne” stary Magnusson z działu rejestracji wpisał drukowanymi literami tylko jedno słowo: LICZNE.

Podniosłem wzrok. Coffey przesunął się trochę na bok i zobaczyłem, że Harry stoi po drugiej stronie korytarza, obok celi Delacroix, który przed przyjazdem Coffeya był naszym jedynym więźniem. Del był drobnym łysawym mężczyzną o zatroskanej twarzy księgowego, który zdaje sobie sprawę, że wkrótce wyjdą na jaw jego machinacje. Oswojona mysz siedziała mu na ramieniu.

Percy Wetmore zajrzał do celi, którą obejmował właśnie w posiadanie John Coffey. Wyjął już wcześniej z wykonanego na miarę olstra swoją hikorową pałkę i uderzał nią teraz w otwartą dłoń jak ktoś, kto chce się pobawić ulubioną zabawką. Nagle poczułem, że nie mogę znieść dłużej jego obecności. Może sprawił to niezwykły o tej porze roku upał, może infekcja, która paliła mnie żywym ogniem w kroczu i nie pozwalała znieść dotyku flanelowej bielizny, a może świadomość, że egzekucję tego czarnego faceta poprowadzi idiota, który najwyraźniej chciał go najpierw trochę ociosać. Być może sprawiły to wszystkie te trzy rzeczy naraz. Tak czy inaczej zapomniałem na krótką chwilę o politycznych koneksjach Wetmore’a.

– Trzeba pomóc przy przeprowadzce ambulatorium, Percy – powiedziałem.

– Tym zajmuje się Bill Dodge.

– Wiem, że się tym zajmuje – stwierdziłem. – Idź mu pomóż.

– To nie należy do moich obowiązków – odparł Percy. – Do moich obowiązków należy pilnowanie tego złamasa. – Słowem „złamas”, które stanowiło skrót określenia „kutas złamany”, Percy zwykł określać dużych mężczyzn. Nie lubił ich. Nie był tak chudy jak Harry Terwilliger, ale natura poskąpiła mu wzrostu. Upierdliwy facet, jeden z tych, którzy chętnie wszczynają bójki, zwłaszcza kiedy wiadomo z góry, że przeciwnik nie ma żadnych szans. W dodatku bardzo czuły na punkcie swoich włosów. Bez przerwy je czesał.

– W takim razie spełniłeś już swój obowiązek – oświadczyłem. – Idź do ambulatorium.

Percy wysunął do przodu dolną wargę. Bill Dodge i jego ludzie dźwigali pudła, pościel, nawet żelazne łóżka; całe ambulatorium przenoszono do nowego drewnianego baraku po zachodniej stronie więzienia. Upał i ciężka fizyczna robota. Percy Wetmore nie lubił ani jednego, ani drugiego.

– Mają tylu ludzi, ile trzeba – mruknął.

– Więc idź tam i udawaj, że jesteś szefem – powiedziałem, podnosząc głos. Zobaczyłem, że Harry się krzywi, ale wcale się tym nie przejąłem. Jeśli gubernator każe dyrektorowi Mooresowi wyrzucić mnie za to, że nacisnąłem na odcisk temu palantowi, kogo wyznaczą na moje miejsce? Wetmore’a? Wolne żarty.

– Naprawdę nie obchodzi mnie, co będziesz robił, Percy, pod warunkiem że jakiś czas cię tu nie będzie.

Przez chwilę myślałem, że się zbuntuje i będę musiał się z nim użerać, mając tuż obok siebie Coffeya, który stał przez cały czas bez ruchu niczym największy na świecie zepsuty zegar. Ale Percy wsadził swoją pałkę do olstra – tego głupiego megalomańskiego gadżetu – i ruszył dumnym krokiem do wyjścia. Nie pamiętam, który ze strażników pełnił tego dnia dyżur za biurkiem – pewnie jeden z żółtodziobów, co to nigdy nie zagrzali u nas długo miejsca – ale Percy’emu nie spodobał się chyba wyraz jego twarzy.

– Przestań szczerzyć zęby, gamoniu, bo ci je powybijam – warknął, przechodząc obok niego. Zabrzęczały klucze, korytarz oświetliła na chwilę smuga dziennego światła i Percy Wetmore przynajmniej na jakiś czas dał nam od siebie odpocząć. Mysz Francuza przebiegała z jego jednego ramienia na drugie, poruszając swoimi maleńkimi wąsikami.

– Spokój, Panie Dzwoneczku – szepnął Delacroix i mysz przystanęła na lewym ramieniu, zupełnie jakby rozumiała, co do niej mówi. – Nie ruszaj się i siedź cicho. – Jego śpiewny luizjański akcent sprawił, że te proste słowa zabrzmiały jakoś egzotycznie, z cudzoziemska.

– Połóż się, Del – powiedziałem. – Odpocznij sobie. Ciebie też nie powinno to interesować.

Delacroix posłuchał mnie. Zgwałcił i zabił młodą dziewczynę, a potem porzucił jej ciało za budynkiem, w którym mieszkała, oblał je naftą i podpalił, wyobrażając sobie naiwnie, że usunie w ten sposób dowody zbrodni. Od ognia zajął się cały dom i w pożarze zginęło sześć kolejnych osób, w tym dwoje dzieci. Była to jedyna zbrodnia, którą popełnił, i teraz pozostał po prostu łagodnym mężczyzną o zatroskanej twarzy, łysinie na czubku głowy i potarganych włosach zachodzących na kołnierzyk koszuli. Wkrótce miał zasiąść na Starej Iskrówie, a Stara Iskrówa miała położyć kres jego życiu… lecz to coś, co dokonało owej okropnej zbrodni, dawno zniknęło i teraz Delacroix leżał spokojnie na swojej pryczy, pozwalając biegać po sobie swemu małemu popiskującemu kompanowi. Na swój sposób to właśnie było najgorsze; Stara Iskrówa nigdy nie wypalała tego, co tkwiło w ich wnętrzu, a środki, które im dzisiaj wstrzykują, nigdy tego nie usypiają. To coś opuszcza ich ciało i przesiada się na kogoś innego, a my zabijamy łupinę, w której nie kołacze się już życie.

– Czy będziesz grzeczny, jeśli pozwolę Harry’emu cię rozkuć? – zapytałem olbrzyma.

Kiwnął głową – w podobny sposób, w jaki nią przedtem pokręcił – w dół, do góry i z powrotem do pozycji na wprost. Ani na chwilę nie odrywał ode mnie swoich dziwnych oczu. Był w nich jakiś spokój, ale niekoniecznie taki, który wzbudzałby bezwarunkowe zaufanie. Dałem znak Harry’emu, który podszedł i rozpiął łańcuchy. Nie okazywał teraz cienia strachu, chociaż klęczał między potężnymi niczym pnie drzew nogami Coffeya, zdejmując kajdany z jego kostek. To rozwiało trochę moje obawy. Harry’ego denerwował Percy, a ja wierzyłem w jego intuicję. Wierzyłem w intuicję wszystkich moich stałych pracowników z wyjątkiem Percy’ego.

Miałem przygotowaną krótką mowę, której wysłuchiwali wszyscy nowo przybyli, wahałem się jednak, czy wygłosić ją Coffeyowi, tak dalece odbiegał od normy, nie tylko z powodu swego wzrostu.

Kiedy Harry się cofnął (Coffey stał nieruchomo podczas całej ceremonii rozkuwania, łagodny jak perszeron), przyjrzałem się swojemu nowemu lokatorowi i postukałem kciukiem w podkładkę do papierów.

– Potrafisz mówić, duży?

– Tak, proszę pana szefa, potrafię mówić – odparł. Miał głęboki, dudniący cicho głos, który przywodził na myśl dopiero co włączony silnik traktora. Nie zaciągał, jak czyni to typowy Południowiec, w jego wymowie były jednak pewne południowe naleciałości, które później zauważyłem. Tak jakby mieszkał na Południu, ale z niego nie pochodził. Nie mówił ani jak analfabeta, ani jak człowiek wykształcony. Jego sposób wysławiania się był, podobnie jak wiele innych rzeczy, kompletną zagadką. Najbardziej niepokoiły mnie jego oczy – widoczny w nich rodzaj spokojnej nieobecności, tak jakby przez większość czasu przebywał zupełnie gdzie indziej.

– Nazywasz się John Coffey.

– Tak, proszę pana szefa, tak jak napój, tylko inaczej się pisze.

– To znaczy, że potrafisz pisać? Pisać i czytać?

– Tylko własne nazwisko, szefie.

Westchnąłem, po czym uraczyłem go krótką wersją swojej mowy. Już wtedy doszedłem do wniosku, że nie będzie sprawiał żadnych kłopotów – w czym jednocześnie się myliłem i miałem rację.

– Nazywam się Paul Edgecombe – oznajmiłem. – Jestem kierownikiem bloku E, naczelnym strażnikiem. Jeśli będziesz ode mnie czegoś chciał, poproś mnie po nazwisku. Jeśli mnie tu nie będzie, poproś tego drugiego strażnika. Nazywa się Harry Terwilliger. Albo pana Stantona lub Howella. Rozumiesz?

Coffey kiwnął głową.

– Nie spodziewaj się, że dostaniesz cokolwiek, na co masz ochotę, dopóki nie uznamy, że rzeczywiście tego potrzebujesz. To nie jest hotel. Jasne?

Ponownie pokiwał głową.

– To spokojne miejsce, duży, niepodobne do reszty więzienia. Mamy tutaj tylko ciebie i Delacroix. Nie będziesz pracował; większość czasu spędzisz po prostu w celi. Dzięki temu będziesz mógł sobie wszystko przemyśleć. – Na myślenie mieli na ogół aż za dużo czasu, ale tego mu nie powiedziałem. – Nieraz, jeśli jest spokój, puszczamy radio. Lubisz radio?

Pokiwał głową, ale niezbyt pewnie, jakby nie bardzo wiedział, o czym mówię. Odkryłem potem, że tak było rzeczywiście; Coffey poznawał pewne rzeczy, gdy się z nimi ponownie stykał, potem jednak zupełnie o nich zapominał. Znał bohaterów Our Gal Sunday, ale nie pamiętał zbyt dobrze, czego dokonali w ostatnim odcinku.

– Jeśli będziesz grzeczny, dostaniesz na czas posiłki, nigdy nie trafisz do izolatki na końcu korytarza ani nie będziesz musiał nosić jednego z tych płóciennych ubranek, które zapinają się z tyłu. Masz dwie godziny na spacer od czwartej do szóstej po południu oprócz sobót, kiedy nasi pozostali pensjonariusze rozgrywają mecz futbolu. Jeśli jest ktoś, kto chce cię odwiedzić, będzie mógł to zrobić w niedzielę po południu. Masz kogoś takiego, Coffey?

Potrząsnął głową.

– Nikogo, proszę pana szefa.

– Może odwiedzi cię adwokat?

– Już go chyba nie zobaczę – stwierdził. – Dali mi go na kredyt. Nie wierzę, żeby tłukł się tu do mnie w te góry.

Przyjrzałem mu się baczniej, żeby sprawdzić, czy nie robi sobie przypadkiem żartów, ale nie sprawiał takiego wrażenia. I w gruncie rzeczy wcale się tego nie spodziewałem. Apelacje nie były dla kogoś takiego jak John Coffey; w każdym razie nie w tamtych czasach; tacy jak on mieli swoje pięć minut w sądzie, a potem świat zapominał o nich aż do dnia, kiedy w gazecie ukazywała się mała notatka o tym, że przez takiego to a takiego faceta puszczono trochę prądu koło północy. Kogoś, kto miał żonę, dzieci albo przyjaciół, z którymi chciał się spotkać w niedzielę, łatwiej było trzymać w ryzach, jeśli wydawał się krnąbrny. Coffey nie sprawiał wrażenia krnąbrnego i bardzo mnie to cieszyło, ponieważ był taki cholernie wielki.

Uniosłem się nieco na pryczy, a potem doszedłem do wniosku, że poczuję się chyba lepiej, jeśli wstanę. Kiedy to zrobiłem, Coffey cofnął się z szacunkiem i splótł ręce na brzuchu.

– Możesz mieć tutaj łatwe albo trudne życie, duży, wszystko zależy od ciebie. Możesz również ułatwić życie nam wszystkim, ponieważ w gruncie rzeczy sprowadza się to do tego samego. Będziemy cię traktować tak, jak na to zasłużysz. Masz jakieś pytania?

– Czy po kolacji na korytarzu pali się światło? – zapytał, jakby tylko na to czekał.

Zamrugałem oczyma. Nowo przybyli zadawali mnóstwo dziwnych pytań – jednego z nich interesowały rozmiary cycków mojej żony – nikt jednak nie zapytał jeszcze o coś takiego.

Coffey uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem, tak jakby wiedział, że wezmę go za głupka, ale nie mógł się powstrzymać.

– Czasami boję się ciemności – wyjaśnił. – Zwłaszcza w nowym miejscu.

Przyjrzałem mu się – samym jego rozmiarom – i dziwnie mnie ujął. Ci ludzie potrafią wzruszyć; nie widzi się ich w najgorszym momencie, kiedy wykuwają swój horror niczym demony w piekielnej kuźni.

– Tak, pali się – odparłem. – Od dziewiątej wieczór aż do piątej rano na całej Mili świeci się połowa wszystkich żarówek. – Nagle zdałem sobie sprawę, że nie ma najprawdopodobniej bladego pojęcia, o czym mówię: nie odróżniał Zielonej Mili od błota znad Missisipi. – To znaczy na korytarzu – dodałem.

Coffey pokiwał z ulgą głową. Przez chwilę nie byłem pewien, czy wie, co to jest korytarz, ale widział chyba dwustuwatowe żarówki w drucianych osłonach.

A potem zrobiłem coś, czego nie zrobiłem dotąd wobec żadnego więźnia – podałem mu rękę. Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Może dlatego, że zapytał o te światła? Harry Terwilliger zamrugał oczyma, tyle tylko wam powiem. Coffey ujął z zadziwiającą delikatnością moją rękę, która w całości zniknęła w jego dłoni, i to było wszystko. Miałem kolejną ćmę w butelce. Zrobiliśmy, co do nas należało.

Wyszedłem z celi. Harry zamknął drzwi i przekręcił klucze w obu zamkach. Coffey stał przez kilka chwil w miejscu, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić, a potem usiadł na pryczy, splótł swoje dłonie olbrzyma między kolanami i pochylił głowę jak człowiek, który się modli albo kogoś opłakuje. Później powiedział coś ze swoim dziwnym, prawie południowym akcentem. Nie wiedziałem wówczas, co zrobił – nie trzeba wiedzieć, jaką zbrodnię popełnił człowiek, żeby go żywić i przygotować do momentu, gdy będzie musiał spłacić swój dług – ale słysząc to poczułem, jak przechodzi mnie dreszcz.

– Nie mogłem nic pomóc, szefie – powiedział. – Próbowałem to cofnąć, ale było za późno.5

Domyślacie się chyba, że nie dowiedziałem się tego wszystkiego w ciągu jednego upalnego popołudnia w likwidowanej więziennej bibliotece, przerzucając stare gazety, zapakowane do dwóch skrzyń po pomarańczach Pomona. Dowiedziałem się jednak dosyć, żeby zafundować sobie bezsenną noc. Moja żona wstała o drugiej i znalazła mnie w kuchni, popijającego maślankę i palącego własnoręcznie skręconego papierosa. Zapytała, czy stało się coś złego, a ja odpowiadając okłamałem ją, co robiłem bardzo rzadko w trakcie naszego długiego małżeństwa. Oznajmiłem, że miałem kolejną scysję z Percym Wetmore’em. Rzeczywiście miałem, ale nie dlatego przecież sterczałem w nocy w kuchni. Na ogół przestawałem się przejmować Percym zaraz po wyjściu z pracy.

– Zapomnij o tym zgniłku i wracaj do łóżka – powiedziała. – Mam coś, co pomoże ci zasnąć. Będziesz mógł tego skosztować do woli.

– To brzmi zachęcająco, ale myślę, że powinniśmy się chwilowo wstrzymać – odparłem. – Coś złego dzieje się z moją kanalizacją i nie chciałbym, żebyś się ode mnie zaraziła.

Janice uniosła brew.

– Coś złego z kanalizacją, powiadasz? – mruknęła. – Zaczepiłeś chyba niewłaściwą panienkę, kiedy ostatnim razem byłeś w Baton Rouge.

Nigdy nie byłem w Baton Rouge, nigdy w życiu nie zbliżyłem się do prostytutki i oboje o tym świetnie wiedzieliśmy.

– To tylko zwykła infekcja dróg moczowych – powiedziałem. – Moja matka mówiła, że chłopcom przytrafia się to, kiedy siusiają pod wiatr, wiejący z północy.

– Twoja matka nie wychodziła również przez cały dzień z domu, jeśli wysypała jej się sól – stwierdziła Janice. – Doktor Sadler.

– Nie, moja pani – przerwałem jej, podnosząc dłoń. – Doktor Sadler zapisze mi sulfonamidy i pod koniec tygodnia będę rzygał jak kot w swoim gabinecie. Potrwa to najwyżej parę dni i najlepiej będzie, jeśli weźmiemy w tym czasie na wstrzymanie.

Pocałowała mnie w czoło tuż nad lewą brwią. Zawsze dostawałem od tego łachotek, a ona świetnie o tym wiedziała.

– Biedactwo. Tak jakbyś nie miał dość kłopotów z tym okropnym Percym Wetmore’em. Wracaj szybko do łóżka.

Wróciłem, ale przedtem jeszcze wyszedłem na werandę, żeby opróżnić pęcherz (sprawdziwszy najpierw mokrym kciukiem kierunek wiatru – rzadko kiedy ignoruje się największe nawet głupstwa, które słyszymy od rodziców, gdy jesteśmy mali). Sikanie na dworze należy do tych radości wiejskiego życia, o których nigdy nie pisali poeci, ale tej nocy nie było wcale radosne; mocz palił mnie niczym struga płonącej nafty. Mimo to miałem wrażenie, że czuję się lepiej niż po południu, i wiedziałem, że czuję się lepiej niż dwa, trzy dni wcześniej. Miałem nadzieję, że wracam do zdrowia, nigdy jednak nadzieje nie były tak zwodnicze. Nikt nie uprzedził mnie, że to draństwo, które zagnieżdża się w środku, gdzie jest mokro i ciepło, odpoczywa czasem przez dzień lub dwa, a potem atakuje ze zdwojoną siłą. Zdziwiłbym się pewnie jeszcze bardziej, gdyby ktoś powiedział mi, że za piętnaście albo dwadzieścia lat zostaną wynalezione tabletki, które likwidują podobną infekcję w rekordowym czasie… i chociaż powodują czasem mdłości lub biegunkę, na pewno nie dostaje się po nich takich torsji jak po sulfonamidach doktora Sadlera. Wówczas, w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, nie było innej rady – musiałem czekać i starać się nie zwracać uwagi na to, że ktoś rozlał w moich wnętrznościach bańkę nafty, a potem przystawił do niej zapałkę. Wypaliłem papierosa, wróciłem do sypialni i w końcu zasnąłem. Śniły mi się dziewczynki o nieśmiałych buziach i włosach zlepionych krwią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: