Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ziemia Nod - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
20 października 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ziemia Nod - ebook

Po hebrajsku „nod" znaczy „błądzić". Do biblijnego kraju Nod został wygnany Kain po zabójstwie Abla. W napisanej z epickim rozmachem powieści Kobierskiego błądzą poszczególni ludzie, ale także rodziny, wspólnoty, całe narody. Olga, niedoszła zakonnica, umiera podczas porodu, bo nie usunęła groźnej dla siebie ciąży. Madej katuje żonę, a wyrzuty sumienia zapija samogonem. Henryk niczym „Domcio" Malinowski z powieści Miłosza Dolina Issy to przykład immoralisty i gnostyka; nie liczy się z żadną świętością, eksperymentuje z życiem własnym i innych ludzi. Zelig pada ofiarą rodzinnych ambicji, z jednej strony asymilacyjnych, z drugiej ortodoksyjnych, i ten dualizm doprowadza go w końcu do szaleństwa. Getto, ucieczka, powrót, obóz koncentracyjny w Płaszowie - życie Jeszui to kolejny epizod w okrutnej historii Izraela. Dzieje rodziny Borowiczów stanowią kwintesencję losu Polaka - zsyłka, niewola, polityczne zawirowania. Ziemia Nod to powieść o odrzuceniu i o Zagładzie pewnego świata, którego figurą jest międzywojenny Tarnów. Radosław Kobierskiego mierzy się w swojej książce z wielkimi tematami.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-245-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Hewel przebił skórę, zrobił pierwsze nacięcie, potem jednym ruchem odciął napletek i położył go na srebrnej tacy. Słońce połyskiwało na brzegu naczynia, wydobywało z bladego półmroku fragment ornamentu, tajemnicze litery jakby wyjęte wprost z ognia, niepodobne do tytułów w gazetach, napisów na szyldach i słupach ogłoszeniowych przy Krakowskiej.

Pewność, z jaką Hewel operował izmalem, zadziwiła Zeliga, Hewel był powszechnie znaną i szanowaną osobą w mieście, toteż często pełnił funkcję kwatera i sandaka, jednak bycie świadkiem obrzezania i dokonywanie britto nie to samo, myślał Zelig. On nie podjąłby się obrzezania swojego syna, choć Hewel parokrotnie wspominał, że jest całkiem naturalne, iż robi to ojciec. Nie podjąłby się tego nie tylko z powodu trudności samego zabiegu, ale przede wszystkim ze strachu, jaki powodowała w nim już sama myśl o obrzezaniu.

Zelig mdlał na widok krwi, a mimo to Hewel powierzył mu zaszczytną i odpowiedzialną funkcję sandaka. Hewel wiedział, że jego bratanek, który nigdy nie krył się ze swoimi postępowymi i asymilacyjnymi przekonaniami, był przeciwnikiem obrzezania, ale wiedział też, że ów negatywny stosunek miał źródło w wydarzeniu, którego Zelig nie chciał pamiętać, a które odcisnęło na nim piętno. I właśnie dlatego, chytrze i przekornie, upatrując w tym szansy uwolnienia Zeliga od lęku – albowiem Hewel zawsze uważał, że lęk zwalczyć można tylko bezpośrednio, konfrontując się z nim – do ważnej roli sandaka wyznaczył właśnie bratanka. Zelig oczywiście mógł odmówić, ale i tu Hewel wykazał przebiegłość – gdyby istniał obowiązek, a nawet prawo, które nakazywałoby bezwarunkowe przyjmowanie roli sandaka czy kwatera, Zelig z pewnością by je złamał, tu jednak nie było przymusu, sprawa dotyczyła dobrej woli, kiedy zaś brakowało presji, Zelig wykazywał godną podziwu uległość.

Obiecywał sobie, że zamknie ocz, będzie przecież obecny podczas ceremonii i to winno wszystkim wystarczyć, ale jednak nie wytrzymał, mimochodem spojrzał na tacę, na której leżał teraz wieczysty ślub Jeszui, weksel Jeszui przypominający mały zwitek pergaminu, i od razu poczuł mdłości, zimny pot na skroniach, silny ucisk pod przeponą. Odwrócił wzrok w kierunku okna i wziął głęboki wdech.

Hewel święcie wierzył w potęgę imion, z powagą i nabożnością podchodził do wszelkich ceremonii przygotowujących człowieka do odpowiedzialnego i religijnego życia. Jak mawiał, wszystkie te wydarzenia były tylko następstwem pierwszego wyboru – pierwszego i zarazem ostatniego wyboru, którego dokonuje się w imieniu tego, który sam jeszcze nie może wybierać. A cóż mogło być zaszczytnego i wzniosłego w idei okaleczania człowieka, zastanawiał się Zelig, cóż zaszczytnego kryło się w fakcie, że dorosły człowiek okaleczał własne dziecko, osiem dni po męczarniach narodzin fundował mu kolejną traumę i – co gorsza – naznaczał go, piętnował znakiem, którego nie da się wymazać, na całe życie przekazywał go nieznanym siłom w akcie własności. Tak, obrzezanie do złudzenia przypominało podpisywanie weksla. Niby człowiek był wolny, mógł decydować, mógł – jeśli chciał lub jeśli taką odczuwał konieczność – wybrać nawet innych bogów, ale wszystko w jakiś tajemniczy sposób odnosiło się do tego pierwszego wydarzenia, nawet odrzucenie było przecież rodzajem potwierdzenia, człowiek wszystkiemu mógł zaprzeczyć, tylko nie temu, że został już zaocznie ofiarowany.

Zelig nie chciał obrazie stryja ani sprowadzić żadnego nieszczęścia na Jeszuę, dla którego wystarczającym nieszczęściem było już samo obrzezanie. Nie mógł odmówić. Wpajano mu to od dziecka, od jesziwy: nawet jeśli się inaczej myśli, nawet jeśli nie widzi się w tym żadnego znaku, tylko znamię, nie świętość, ale przekleństwo, należy spełnić godność sandaka, przyjąć na stół ofiarny kolejną niewinność, kolejną ofiarę, której woń jest miła Stwórcy. Tak. Zelig nie miał prawa odmówić.

Kropla krwi ciemniała niczym werniks. Hewel wypił łyk wina i zwilżył ustami ranę. Odessał krew i jednocześnie sprawdził, czy odpływa. Potem splunął na srebrną tacę, na której odcięty napletek kurczył się, sechł, przypominając płatek usmażonej brukselki. Zeligowi drugi raz zrobiło się niedobrze, prawie zasłabł. Pomyślał, że teraz nie ma już odwrotu. Historia znów zatoczyła koło. Do tej pory udawało mu się zagłuszyć wspomnienia. Jedynie w snach tamte wydarzenia powracały, obrazy i twarze przesuwały się przez senne godziny jak w miejskim panoptikum. Na jawie mechanizm wyparcia działał bez zarzutu. Teraz czuł, że wszystko się pruje, rozłazi, pękają szwy, on zaś znów będzie musiał skonfrontować się z tamtym człowiekiem, dawnym sobą, chłopcem ze szkoły Czackiego.

Pierwsze dni wiosny. Bardzo ciepło. Śnieg błyskawicznie topnieje, Wątok niebezpiecznie wzbiera i zaczyna zalewać Nadbrzeżną i Przesmyk. Pod szkołą koledzy zaciągają go do drewnianej przybudówki i siłą zdejmują mu spodnie. Nikt nie wierzy, że Zenio, syn szanowanego dyrektora gimnazjum, wysoki, jasnooki blondyn, który służy do mszy u bernardynów, jest obrzezany. Chcą tylko sprawdzić, odeprzeć niesłuszne podejrzenia, zaprzeczyć coraz częściej pojawiającym się plotkom. Szarpie się, wyrywa, ale nie ma żadnych szans w walce z pięcioma rówieśnikami. Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym, że coś tak nieistotnego z punktu widzenia anatomii może go wyróżniać, dlatego też nigdy nie krył się ze swoim obrzezaniem. To właśnie fakt, że się nie krył, nie ubierał w zamkniętej ubikacji, nie brał prysznica osobno, że zachowywał się całkiem naturalnie, odwracał uwagę innych, dlatego nikt wcześniej nie zauważył, że jest obrzezany.

Następne dni spędza w tej samej przybudówce. Promyk światła, padający przez szczelinę między deskami, dzieli jego twarz na dwie części. Jedna jest w całkowitym cieniu. Siedzi na starej, zardzewiałej taczce i krwawi, lepkie dłonie wyciera w spodnie i pęk słomy. Odpoczywa, ale ręce mu drżą z podniecenia, bo udaje się, chwilami skóra z nieznaną wcześniej łatwością poddaje się naciąganiu, i przez moment Zelig znów staje się Zeniem, synem dyrektora gimnazjum, ministrantem u bernardynów.

Teraz już wie, z trudem opanowując mdłości, że obrzezanie to jest nieskończony proces. Rana, która mimo zabliźnienia nieustannie się odnawia, jątrzy. Tego się nie widzi, nie czuje, to w niczym nie przeszkadza. W istocie każdy wieczór jest siódmym dniem, ósmym dniem jest każdy poranek, codziennie jest się kimś nie do odróżnienia dla tych, co się odróżniają, i kimś nie do przyjęcia dla tych, którzy nie znoszą różnic. Tak to działa. Jeśli chcesz być taki jak my, dlaczego się z nami poróżniłeś? Czy jesteś przez to lepszy, czujesz się wybrany?

Czy oni tego nie widzą, że jest odwrotnie?

W południowym świetle wirowały drobinki kurzu, pierze z poduszek, cały mikrokosmos z narzut, dywanów, pył zbożowy z młynów Szancera. Galaktyki to przybliżały się, to oddalały od siebie według niepojętego rytmu. Zdawało się, że to rytm oddechu, ruch, który scala lub rozdziela. Oddycha w pokoju olbrzymie lustro, leniwie falują w nim topole przy ulicy Nadbrzeżnej i ażurowe firanki wyruszają na krótką wędrówkę po komodzie i sekretarzyku.

Mira w sąsiednim pokoju przekręca się na bok i odbiera dziecko z rąk babki. Jest obolała, pocięta, pozszywana. Patrzy na syna. Godzinę wcześniej oddała go matce, która z dumą pełną dostojeństwa zaniosła go do gabinetu Hewla i złożyła na rękach kwatera. Przypomina sobie wielkie rzeźbione krzesło Eliasza z synagogi przy Świętej Anny, szerokie, ze złotymi okuciami, złoconymi kwiatami i z figurami aniołów. Uroczystą ablucję. Kolana Zeliga. Tacę z izmalem i zaciskiem w kształcie liry. Do jej łóżka dochodzą jedynie szmery, szelesty i fragmenty recytowanych psalmów.

U bernardynów dzwonią na Anioł Pański. Przy bramie stoją dwie furmanki. W jednej z dębowych beczek, niedomkniętej, Szmul wiezie solone śledzie na plac Rybny. Mdły zapach ryb miesza się z odorem zgnilizny znad Wątoku. Zapachy, jak wszystko, toczą nieustanną walkę. W budynku magistratu okna cały czas są zamknięte. Mira ze swojego łóżka widzi jedynie szczyt fasady i iglicę wieży katedralnej. Ta króluje nad całym miastem. Jak rapier, przebija dolne piętra chmur. Pod koniec dnia słońce chowa się gdzieś za Rzędzinem i cień katedry przykrywa niskie kamienice na Kapitulnej i Wałowej.

Nie potrafi się cieszyć. Czuje, jakby jej ciało umierało, nie należało już do niej. Doktor Schwarzmann odwiedza ją codziennie i stara się pocieszać. Mówi sennym głosem i ze wschodnim akcentem. Tłumaczy, że był to jeden z najcięższych porodów w jego praktyce, należy dziękować Bogu, że oboje żyją. Potem nieopatrznie podaje przykłady medycznych interwencji, które mimo zastosowania wszelkich dostępnych środków nie były w stanie uratować noworodków.

– W ostatniej godzinie płód się odwrócił. Gdyby nie to… – zawiesił głos. – Wolę nawet nie myśleć. Jak tylko odzyska pani siły, proszę gdzieś wyjechać. Koniecznie. Mam przyjaciela w Truskawcu. On się nazywa Jarosz. Jak pani będzie gotowa, da mi pani znać, ja do niego napiszę list w tej sprawie. To wielki, wspaniały kurort. Za kilkadziesiąt złotych będzie pani mogła popijać sobie słynną naftusię i wypoczywać do woli.

Ale Mira domyśla się, że nie mówią jej całej prawdy. Od wielu miesięcy skarży się na niepokój, miewa silne bóle w podbrzuszu. Z Hewlem nie potrafi już rozmawiać, bo Hewel wszystko sprowadza do histerii. Kiedy Mira tłumaczy, że nie powinien sam rzezać syna, tylko nająć mohela Fabera, kiedy prosi, żeby dał dziecku na imię Jakow, Hewel niecierpliwie wymachuje rękami, uderza pięścią w dębowe biurko i wyprowadza ją stanowczo z gabinetu.

– Nie panujesz nad sobą, jesteś histeryczką! Powinnaś pojechać do siostry, która w Limanowej już od sześciu tygodni umiera na raka! Powinnaś to zobaczyć, przejrzeć na oczy, bo najwyraźniej nic nie widzisz, niczego nie dostrzegasz, nie rozumiesz tych cudów, w których co dzień uczestniczysz. Nie mogę dziecku dać na imię Jakow, bo twój brat Jakow żyje. Jeżeli dam małemu na imię Jakow, to twój brat Jakow z pewnością umrze… A nawet jeśli nie umrze, to jak on będzie z tym żył?! Pomyślałaś o tym?

– Będą na niego mówić Szyja – chlipie Mira i szurając kapciami, wraca do łóżka.

Tak, nie mówią jej prawdy. Dotyka piersi i brzucha i czuje, że wszystko tam w środku umarło. Na całym ciele pojawiają się żółte plamy, paznokcie łamią się, włosy wypadają całymi garściami. A zęby? Ma nieświeży oddech. Na nic już nie ma wpływu. Ktoś za nią wykonuje wszystkie ruchy, za nią mówi i patrzy jej oczami. Jeszua zaczyna płakać. Mira słyszy dochodzące kwilenie, potem coraz donośniejszy krzyk. Nie zrywa się z łóżka, nie potrafi wstać, obraca tylko ciężką głowę w stronę gabinetu.

Hewel dokładnie umył ręce, a potem długo namydlał krocze Jeszui. Był skupiony. Każdą czynność wykonywał uważnie, ale Zeligowi wydawało się, że był nieobecny. Jakby się rozdzielił na kilka dusz i tylko jedna z nich brała udział w ceremonii. Ten pusty, nieobecny wzrok, te długie zastygnięcia bez ruchu naśladujące skupienie, zaniki pamięci! Gdy z kimś rozmawiał, nigdy nie patrzył w oczy. Hewel kiedyś mu powiedział, że stworzenie człowieka było aktem najdoskonalszym, ale jednocześnie człowiek drugiego człowieka absolutnie ogranicza, zniewala. Sam fakt skupienia na drugim człowieku już jest zniewoleniem.

– Stryj się naczytał Hegla i teraz wszędzie widzi panów i niewolników – perorował Zelig. – A czyż to nie on właśnie krytykował żydostwo za utylitaryzm?

– Staram się widzieć sprawy niejako poza ich własnym biegiem, samą naturę rzeczy. Jeśli nie będziesz umiał oddzielić człowieka od tego, kim on jest, z czym do ciebie przychodzi, nigdy nie osądzisz rzeczy właściwie. Jeśli ty w takiej postawie widzisz Hegla, to dowód, żeś go w ogóle nie pojął.

Teraz więc Zelig pomyślał, że Hewel jest nieobecny, a dopiero później zrozumiał, że w tej nieobecności kryła się całkowita fizyczna obecność. Hewel po prostu dokonywał obrzezania swojego syna poza czasem, poza całą historią obrzezania, niejako z sedna tego rytuału i nie potrafił przyjąć do wiadomości, że w indywidualnym wymiarze obrzezanie zawsze jest czymś innym. Hewel w ogóle nie traktował poważnie pojęcia indywidualnego wymiaru, dla niego wszystko było roztopione w Bogu, a z myślenia o indywidualnym wymiarze rodziło się całe zło.

Było w tym coś monumentalnego, surowego, jakby to sam Awram jego rękami dokonywał brit.I nawet w tej chwili Zelig musiał przyznać, że w ostatecznym rozrachunku mógł się mylić, w ostatecznym rozrachunku to on, Zelig, nie zgadzając się, ciągle uwypuklał fakt, że jest Żydem, nie akceptując obrzezania, ciągle podkreślał fakt, że jest obrzezany, nie umiał zamknąć tego rozdziału w swoim życiu, podczas gdy Hewel wszystko zamknął już na samym początku i nie wracał do tego, bo – jak mówił – od tamtego dnia nic już do niego nie należało, a skoro tak, to dlaczego miałby rościć sobie prawo do decydowania o czymkolwiek, a przede wszystkim, dlaczego miałby się bać? Być może w istocie nie dochodziło tu do żadnego rozdzielenia. Od tego dnia Jeszua – jak mówił Hewel – miał być określony przez to, czego już nie posiadał, na owym braku budować miał swoją tożsamość. Właśnie dzięki niepełnej cielesności miał się stać kimś w pełni fizycznie określonym, dzięki ograniczeniu – kimś absolutnie wolnym. W rzeczy samej, jak tłumaczył Hewel, dopiero teraz stanowili nierozerwalną całość.

Hewel przebił skórę, a następnie zrobił pierwsze nacięcie. Zelig widział, jak izmal, nóż ostrzejszy od brzytwy, zagłębia się w skórę i oddziela napletek od reszty ciała. Mira, odwrócona do ściany, ciągle nasłuchiwała. U bernardynów dzwonili na Anioł Pański. Dzieci pod budynkiem magistratu grały w guziki. Szmul leniwie strzelał z bata i odjeżdżał w kierunku placu Rybnego, w miejscu, które on opuścił, tuż pod latarnią, pojawiła się Lichtingerowa, matka Hersza Lichtingera, blachy, rynny, wykończenia, która wracała z warsztatu do domu na Lwowskiej. Szochet Cewi w ubojni na Nadbrzeżnej właśnie podcinał gardło gęsi i w milczeniu wsłuchiwał się w szmer kończącego się życia.

Tego samego 1919 roku w Istowie, między niską i zagrzybioną karczmą a dworem hrabiego de Laveaux, spolszczonego Francuza i zarządcy dóbr Sanguszków, stanęły naprzeciw siebie dwie furmanki. W pierwszej siedziało młode małżeństwo Ettingerów. Jakub – rymarz ze Szczurowej – pracował także jako drwal w lasach pod Gumniskami. Anna, jego żona, urodziła właśnie Hanię. Do małżeństwa z Jakubem wniosła nieduży posag w postaci ośmiu mórg nad rzeką Białą, tuż za miastem.

Jakub nie namyślał się długo i postanowił, że na ziemi stanowiącej małżeński posag, która leżała w pobliżu słynnego cesarskiego traktu, zbuduje karczmę. Nie otrzymał jednak pożyczki, bo polskie banki w ogóle niechętnie dawały kredyty Żydom, a jeśli już, to na taki procent, że od razu można było się powiesić. Pozostawał jeszcze w odwodzie Związek Kredytowy Hirscha. Ale on dawał pieniądze tylko członkom spółdzielni. Plany spełzły na niczym. Z pomocą znajomych cieśli z Gumnisk i Tarnowca Jakub postawił dom i zagrodę dla owiec. Jeszcze nie zakończyli pracy, kiedy konflikt w domu rodzinnym Anny zmusił ich do natychmiastowej przeprowadzki.

Na drugim wozie pełnym dobytku również siedziała młoda para, ale jechała w przeciwną stronę. On młody, niski, ale silny i energiczny, żwawo uwijał się przy wozie, sprawdzał koła, czy nie ma luzu na osiach, rozmasowywał końskie pęciny. Ona była nieco młodsza i szczuplutka. Anna zastanawiała się, jak w ogóle mogła urodzie dziecko. Ettingerowie od razu poznali, że tamci jadą z daleka. Mówili bardzo twardo, z obcym akcentem.

– Pochwalony! – Nieznajomy pozdrowił Jakuba, zdjął czapkę i przedstawił się. Dopiero po chwili zorientował się, że zwraca się do Żyda. – Daleko do Żabna? W mieście nom goda-li, że bydzie z dziesiyńć wiorst… Kaj my som?

– To połowa drogi dopiero – odrzekł Jakub z naciskiem, domyślając się, o co może pytać nieznajomy. – A ja widzę, że pani z dzieckiem, to lepiej się tu zatrzymać na noc. Dzień jest długi, ale droga męcząca.

– No ja – potwierdził Knapp. – Moja pado ze zmynczynia. Jechalimy coły dzień, koń się ochwacił. – Wskazał na siwka. -Widzicie, jak ciągnie kopyta, musza go rozkuć, i to piorunem.

– Tutaj jest dobry kowal, ja zaprowadzę – zaproponował Jakub. – A za kowalem – dodał – jest stara chałupa. Mieszkał tam kiedyś jeden Żyd, co się powiesił, ale tam jest spokojnie, prześpicie się i jutro rano ruszycie w dalszą drogę.

I Jakub, który nie był nawykły do uprzejmości, wziął go pod rękę i poprowadził w kierunku kuźni. Pokazywał mu stare domy, kościół parafialny i szkołę, którą mieszkańcy wyremontowali wspólnymi siłami. Knapp delikatnie wyswobodził się z silnego objęcia Jakubowego ramienia. Czuł się niezręcznie, spodziewając się, że Żyd za te wszystkie uprzejmości zażąda zapłaty, ale Jakub o nic nie zamierzał prosie. Sam się sobie dziwił. Z takim trudem przychodziło mu okazywanie sympatii gojom, a co dopiero gojom nieznajomym. Zamyślony wrócił pod karczmę, kazał Annie pożegnać się z żoną nieznajomego, z którą zdążyła się już poznać, wspólnie ponarzekać, wymienić doświadczenia na temat pociech, świsnął batem i wóz ze zgrzytem osi ruszył w dół, na Zaczarnie i Brzozówkę.

– Przyjechali ze Śląska – powiedziała, nie patrząc na Jakuba. Nie mogła się nadziwić, co ludzi popycha do tak dalekich wędrówek. – Czemu tu właśnie? Ona powiedziała, że w Żabnie nikogo nie znają…

– Czasem człowiek czuje taki zew – odparł filozoficznie Jakub. – Nigdzie nie może znaleźć sobie miejsca. Musi być cały czas w drodze. I tylko czeka. Aż przestanie wiać albo umilknie zgiełk w jego duszy. Wtedy będzie wiedział, że je znalazł.

Jakub nawet się nie spodziewał, ile w tej refleksji było prawdy. Kiedy następnego dnia Knapp wyszedł przed dom, zobaczył wielką równinę żółtych ściernisk, łatki soczystych łąk i cienką jak włos wstążkę Brnia. Rzeka, najwyraźniej nie zważając na granice posiadłości kościelnych i hrabiowskich, wiła się przez pola, pastwiska, przepływała nawet przez gaje, wrzynała się głęboko, odsłaniając żyzne warstwy ziemi i kleistą glinę. Poczuł wreszcie ciszę. Usłyszał ją. Zamiast pisków i jazgotu żelastwa – łagodny szum falujących traw, miast regularnych uderzeń kilofów – nieprzerwany trel skowronków i kwękanie czajek, w zastępstwie hałasu kopalnianej windy – bajkowy klekot drabiniastych wozów.

Aż przysiadł na pniu. Tam, skąd pochodził, niebo w kolorze sadzy stykało się z burą ziemią, w powietrzu unosiły się kłęby kurzu i żrących oparów, które dzień i noc opuszczały kominy wielkich hut i kopalń. Drzewa karłowaciały i usychały. Liście, parapety domów, ulice, śnieg – wszystko pokrywały gęste dywany sadzy. Pył węglowy niczym kwas wżerał się w skórę rąk i twarzy. Z roku na rok przybywało ciemnych hałd, kominów i szybów, którymi na dno ziemi posyłano wszystkich mężczyzn zdolnych do pracy. W ciemnościach, trujących dymach karbidu i metanu, w pyle, który powoli wypełniał płuca, ludzie kopali tunele, podziemne ulice, całe miasta, wielopoziomowe metropolie. Nie mógł się tam odnaleźć. Nie chodziło o pracę, jej się nie bał. Mozolił się przecież przy samym urobku i przy wózkach, i przy stemplowaniu korytarzy. Ciężkim młotem rozbijał wapień w kamieniołomach na Zakrzówku i w Wysokiej. Nie, tu chodziło o coś innego, podstawowego. Nic go nie cieszyło. Innym życie wystarczało, jemu nie. Zdawało mu się, że miejsce, a nawet czas, w którym żyje, nie są jego miejscem i czasem, że musiała nastąpić jakaś pomyłka. Myślał, że czas jego życia powinien należeć do kogoś innego, że przestrzeń, która wyznaczała granicę jego bytowania, była za ciasna i zbyt przewidywalna.

Kiedy urodził się Henryk, powziął decyzję, że musi opuścić tamto miejsce. To właśnie narodziny syna upewniły go we wcześniejszych postanowieniach, jakby były długo wyczekiwanym znakiem, sygnałem do podjęcia działania. Zapakowali cały dobytek na wóz i ruszyli w drogę. Pieniądze ze sprzedaży ojcowizny mieli przeznaczyć na budowę nowego domu. Tam, gdzie im wypadnie żyć. Tak powiedział swojej żonie: „Będę wiedział, że to jest to miejsce”.

Ale długo nie wiedział. Od kwietnia 1918 roku do końca września 1919 przemierzyli całą południowo-wschodnią Polskę. Spali, gdzie popadnie, u Żydów, Łemków i Cyganów. W stodołach, na strychach, najczęściej w lesie. Wszędzie czegoś brakowało albo czegoś było za dużo.

I wreszcie stało się. Kiedy Knapp podniósł się z podłogi w starej chałupie, którą mu wskazał Jakub, pchnął zmurszałe drzwi i popatrzył wokół na pola, a potem na wieżę kościoła, nagle coś w nim zaskoczyło. W jednej chwili zrozumiał, że tego właśnie oczekiwał, tego szukał. Wszystko pasowało, każdy szczegół zgadzał się z jego wyobrażeniami. Dom miał stać dokładnie w tym miejscu, za nim powinno rozciągać się pole, na południowym zachodzie miała wznosić się wieża kościoła. We śnie czy też na jawie widział żuraw na środku zagrody i wyschniętą studnię. Podszedł i sprawdził. Chwycił ramię żurawia, nacisnął i przywiązał do słupka. Wyciągnął puste, zardzewiałe wiadro. Rzucił kamień i odpowiedziało mu głuche echo. Wiedział już, że nie opuści tego miejsca. I tego samego ranka oznajmił to żonie.

Tak mogły wyglądać jego ostatnie chwile: był chłodny dzień, wiatr przynosił od strony morza wilgotne i zimne powietrze. Generał leżał opatulony w przepoconą pościel i wysłużony koc. Gorączka, mimo zażywania chininy, nie ustępowała. Po kilku dniach skóra na rękach i twarzy generała pomarszczyła się i pożółkła jak stary pergamin. Targały nim na przemian mdłości i dreszcze. Nie poddawał się, próbował siadać, rozmawiać, ale doktor Kalazdy stanowczo tego zabronił. Nad ranem dotarła spóźniona wiadomość o śmierci Prądzyńskiego, pod którego komendą służył w bitwie pod Iganiami jeszcze jako major. Prądzyński podobno przebywał na kuracji na wyspie Helgoland. Utopił się podczas kąpieli…

Kiedy generał zamykał oczy, zdawało mu się, że tragarze niosą go w lektyce. Cienkie zasłony unosiły się nad posłaniem, targane suchym wiatrem. Wokoło płonęła pustynia, powietrze gęstniało od żaru, biel piasku jaśniejsza była od płynnego ołowiu. Potem, może dla kontrastu, przypominał sobie lata dziecięce. Skrzący się w słońcu bruk tarnowskiego Burku, czapy śniegu pokrywające stragany, dzwony z kościoła Bernardynów. Wątok podobny był do prehistorycznego węża, który utkwił w szczelinie między skałami. Wił się, syczał, kilka razy do roku zostawiał na nadbrzeżu wężową skórę w postaci pryzm śmieci i czarnego szlamu. Aromat jodeł i świerków na rynku, słodki do omdlenia zapach kapusty z grochem w sieniach kamienic.

Cały jego świat dawał się teraz zamknąć w drewnianym kufrze, w którym przechowywał wełniane rękawiczki, srebrny medalion z podobizną matki, kałamarz z zielonego aptecznego szkła i sfatygowany zeszyt, w którym prócz codziennych relacji zapisywał wydatki. Zapiski kończyły się na drugim grudnia 1850 roku. Trzy dni później nie miał już siły podnieść ręki. Na piersiach czuł ciężar, oddech stawał się coraz płytszy.

Gdyby wcześniej zareagował na zalecenia Kalazdyego – a tego starego Węgra intuicja rzadko kiedy zawodziła – i poddał się leczeniu, systematycznie przyjmował medykamenty, byłyby szanse na wyzdrowienie, ale sprawę zbagatelizował. Uważał, że wojskowemu nie wypada zajmować się takimi błahostkami jak własne ciało. Tylko ludzie zniewieściali rozczulają się nad swoimi przypadłościami, celebrują własne niemoce. Kalazdy oczywiście miał rację, kiedy w jego osłabieniu i melancholii, w podwyższonej temperaturze dopatrywał się symptomów poważniejszej choroby, przypuszczał nawet, że to mogą być początki febry azjatyckiej, ale generał reagował stanowczo i uznawał te wszystkie domniemania za objaw przesady, jeśli nie histerii.

Czyż nie był szaleńcem? Skoro jak inni uwierzył, że o sprawę narodową można bić się na antypodach? Czy człowiek o zdrowych zmysłach mógł być jednocześnie masonem, carskim więźniem, naukowcem, bohaterem węgierskiego powstania Kossutha, wreszcie Murad Paszą, kiedy dla sprawy narodowej przeszedł na islam? Czy to nie za dużo jak na jedno, ograniczone przecież, istnienie? Czy wreszcie zdawał sobie sprawę, że istnienie pewnego państwa w Europie Środkowej zależało na przykład od surowego wychowania Mikołaja, bezdzietności Fryderyka, złej krwi płynącej w żyłach Habsburgów po latach kazirodczych małżeństw? Czy przechadzając się po wąskich i zacienionych uliczkach Aleppo, które tak bardzo przypomi-naly Wekslarską, Zakątną i Krótką, powątpiewał w sens wysiłków, strategii, dyplomacji, czy prześladowały go trupy żołnierzy poległych pod Iganiami, Ostrołęką, Temesvarem?

Amek, stary przyjaciel Arab, przyniósł dwie konchy ciepłej wody, rozpoczął ablucje zmarłego od głowy w dół. Wraz z towarzyszami przewrócili generała na prawy bok i plecy. Amek cicho recytował surę trzydziestą szóstą, potem ostrożnie zawinął ciało w dwa lniane płótna i położył na drewnianych noszach. Do meczetu było około dziesięć minut drogi. Minęli łaźnie An-Nasri i zagłębili się w labirynt wąskich uliczek i dziedzińców, na których niegdyś zatrzymywały się karawany. Teraz były tu pustki, wiatr wywiewał piasek i przesypywał go z kąta w kąt jak w klepsydrze. Na schodach siedzieli Ormianie o spalonych twarzach. Imam stanął za noszami, odwrócił się na południe, w kierunku Mekki i długo modlił w milczeniu. Potem wszyscy usłyszeli dwa razy powtórzone Alsalamu alejkum ta rahmatu Allah. Dół miał dwa metry głębokości. Ziemia płonęła, czerwona jak hematyt.

Wagon, w którym spoczywało ciało generała, tonął w kwiatach. Ludzie zdejmowali czapki z głów, stojąc w milczących szpalerach. Tak było na wszystkich stacjach, począwszy od Dżebel al Islam na skraju dalekiej Pustyni Syryjskiej, w Turcji i Budapeszcie, aż do samego Krakowa. Węgrzy z rzewnością witali swojego Bem Apo, Ojczulka Bema, który z jednakową, zdawałoby się, nonszalancją wysyłał huzarów do ataku i szpicrutą walczył z wojskiem carskim o armatę, surowo karał za najmniejszą niesubordynację i z miną komika poddawał się w lazarecie amputacji palca.

Oczywiście musieli wiedzieć, że generał przede wszystkim walczy o sprawę, a dopiero w następnej kolejności o niepodległość Węgier, to sprawa narodowa, a dopiero później konieczność stłumienia arabskiego buntu najemników pcha go na flanki cytadeli Kalat Halab. Wszędzie, od Borodino począwszy, na Siedmiogrodzie i Syrii kończąc, generał angażuje się do granic możliwości, toteż wiedeńczycy są przekonani, że walczy o rewolucyjny Wiedeń, Węgrzy myślą, że o Węgry, Turcy – że o świetność otomańskiej spuścizny. W rzeczy samej jedyną bitwą, która nie miała żadnego znaczenia dla sprawy była ta ostatnia, z malarią.

Ach, te pokrętne sprawy dynastyczne Europy! Animozje, walki o wpływy, bliskie i bardzo odległe powiązania. Carskie Sioła, pruskie i habsburskie dwory, przedwczesne i nieuprawnione ambicje wojskowe króla Karola Alberta! Czy Fryderykowi IV naprawdę chodziło o zwierzchność nad narodem niemieckim? Czy może był to kaprys jego żony, Elżbiety Bawarskiej, zmęczonej nieudanymi próbami zostania matką? A pazerność Ludwika Filipa? Chorobliwa wręcz podejrzliwość Habsburgów, którzy poprzez wykwintne małżeństwa w Hiszpanii, Sardynii i z ostatnimi z rodu bawarskich Wittelsbachów próbują zabezpieczyć tyły, flanki i wrota wiedeńskiej twierdzy. Czyż von Metternich, genialny doradca Franciszka Józefa i dysydent, nie grzmiał na kongresie wiedeńskim: „Trzeba unieszkodliwić bezecny spisek, który od pół wieku pracuje nieustannie nad obaleniem istniejącego porządku i tronów”? A co począć z tajemną rolą Feliksa Schwarzenberga, który zniedołęż-niałego cesarza Ferdynanda namawia do abdykacji na rzecz bratanka?

Historia jest w rękach szaleńców, którzy w wolnych chwilach, pomiędzy aperitifem a kolacją, przestawiają granice państw, wytyczają nowe szlaki handlowe, zmieniają koryta rzek, przerzucają mniejszości narodowe z miejsca na miejsce i w nigdy niegasnącym zdziwieniu przyglądają się efektom. Wykorzystują pionki: Dimitrijevicia, Principa, Dubicza, Radetz-kiego i w końcu Bema, których talenty jak meteory potrzebne im są na krótką chwilę do rozwiania popołudniowej nudy. A po latach wysyłają przedstawicieli władz, konsulów, ambasadorów, aby z pełnymi honorami uczcili ekshumacje i pogrzeby na ziemiach ojczystych.

Na przyjęcie prochów Bema Tarnów szykował się od wielu miesięcy. I oto trzydziestego czerwca 1929 roku generał miał wreszcie spocząć pośród lilii wodnych w mauzoleum w parku Strzeleckim. Można było się spierać o kształt polityki, strategie, o ów najbardziej rażący dla rodaków wybór, jakim było przejście na islam, ale jego wielkość w nikim nie budziła wątpliwości.

Słońce bezceremonialnie oświetlało fronton dworca i przez okno wpadało na posadzkę westybulu. Lekkie podmuchy wiatru poruszały zielonymi festonami zwisającymi z okapów peronu pierwszego i na placu przed budynkiem dworca. Laweta zaprzężona w dwa białe konie minęła orkiestrę 16. pułku i zatrzymała się przy oszklonym wejściu do westybulu. Tuż po dziesiątej huknęły działa dywizji artylerii konnej, która stacjonowała na Hucie. Dwadzieścia jeden wystrzałów. Odgłos salw niósł się ulicą Krakowską, drżały szyby na Bandrowskiego, z drzew na Plantach Kolejowych zerwały się szpaki, okrążyły kopułę dworca i zniknęły za kominami browaru. Za kompanią honorową szyki wyrównywali żołnierze dywizji konnej, harcerze, członkowie Bractwa Kurkowego i reszta oficjalnych delegacji.

Pociąg z Krakowa mozolnie wtoczył się na rampę kolejową. Na torach zaroiło się od wojskowych, kolejarzy, fotografów, reporterów. Błyskały flesze, buchała para, przez którą, jak przez mgłę, przedzierali się dziennikarze i pracownicy pobliskich warsztatów. Z westybulu dochodziły okrzyki komentatora krakowskiego radia. Delegacja pod przewodnictwem pułkownika Przedrzymirskiego oficjalnie przekazała trumnę ze szczątkami generała stronie polskiej. Kogóż tam nie było – wojewoda Kwaśniewski, generałowie Romer i Balas, który miał później wygłosić przemówienie przy bramie triumfalnej pod kościołem Misjonarzy, oficerowie francuscy i delegacja turecka, cały magistrat wraz z ustępującym burmistrzem Kryplewskim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: