Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zła mowa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zła mowa - ebook

Jak nie dać się propagandzie

„Władza boi się analizy języka, zdemaskowania środków językowych, przy pomocy których chce oddziaływać” – mówił Leszek Kołakowski o rządzących PRL-em.

Swoisty „dziennik demaskatora” prowadził od lat 60. aż do upadku komunizmu w roku 1989 znakomity literaturoznawca Michał Głowiński.

Wiele haseł z niniejszej książki okazuje się nie tylko historycznym zapisem minionych czasów. Głowińskiego „komentarze do słów” stały się po latach, w wydawałoby się zupełnie innej rzeczywistości, ponownie aktualne.

Politycy znów wskazują z jednej strony „patriotów”, z drugiej tych, których żywiołem są „knowania”, przywódca rządzącej partii szuka spisków, bo przecież „to nie przypadek, że...”. Tak jak niegdyś przeciwnicy (a dokładniej „wrogowie wszelkiej maści”, „hałastra”, a nawet „robactwo”) są „zaciekli i zajadli”, lokują się „w określonych kołach”, są „inspirowani z zewnątrz”, „ujadają”, ich działania to „awanturnictwo” i „demagogia”, a nade wszystko „przeszkadzają” w budowaniu lepszej Polski.

Wszystkie teksty w tej książce pochodzą sprzed 1989 roku. A jednak „Zła mowa” to nieustannie aktualny podręcznik dla każdego kto nie chce poddać się propagandzie.

Kategoria: Polonistyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-113-7
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Zacznę od przytoczenia krótkiego zdania, które zamieściłem na początku pierwszej książki z tego cyklu i – powtarzając kilkakrotnie – potraktowałem je jak swojego rodzaju refren: pisałem tę rzecz do szuflady. Gdy cykl ten rozpoczynałem, trudno było marzyć o jego publikacji za życia, co najwyżej śnić mogłem o późnym wnuku, który – być może – po latach zechce się tymi zapisami czy notatkami zainteresować. Przystępując w połowie 1966 roku do tej pracy, doskonale orientowałem się w realiach i w perspektywach, nie powstrzymało mnie to jednak od realizowania tego zamierzenia. Uznałem, że trzeba się tym zająć, aczkolwiek nie przypuszczałem, że rozpoczynam to, co rozciągnie się na lata 1966–1989 (z pięcioletnią przerwą od maja 1971 do sierpnia 1976) i zakończy się wraz ze zmianą ustrojową. Zająć z różnych powodów, przede wszystkim z tej racji, że to sprawa niezmiernie ważna, o której głośno się nie mówi, a wszyscy przecież jesteśmy ofiarami tego języka, bo on nas atakuje ze stron rozmaitych, jesteśmy ofiarami często nieświadomymi, bo się do tej mowy, nazwanej w tygodniku „Po prostu” mową-trawą, przyzwyczailiśmy i nawet jeśli nie traktujemy jej jako przezroczystej i przylegającej do kwestii, do których się odnosi, to ulegamy zawartym w niej zasadzkom, sugestiom, podpowiedziom. Żywiłem przekonanie (żywię je zresztą nadal), że należy zajmować się mową publiczną, zwłaszcza gdy podbudowana jest i nasycona ideologią, prawicową bądź lewicową, ale wyraźnie autorytarną czy nawet totalitarną, że należy ujawniać właściwy charakter tego zjawiska i zastanawiać się nad jego społeczną rolą.

Wyznam, iż zająłem się oficjalną mową Polski Ludowej, będącą rodzimą wersją języka obowiązującego w tak zwanym obozie socjalistycznym, nie tylko z przyczyn ogólnych, w grę wchodziły również względy całkiem osobiste. Zabierając się do takiej pracy, chciałem mieć poczucie, że jestem wolnym człowiekiem – niezależnie od warunków, w jakich przyszło mi żyć. Wolnym, a więc takim, który może nie brać pod uwagę istnienia cenzury, a z nią każdy, kto cokolwiek publikował, musiał się liczyć, stanowiła bowiem jeden z najważniejszych filarów systemu. Powiedziałbym, że uwolnienie się od jej ciążenia miało nie tylko charakter konkretny, dotyczyło swobodnego pisania zwłaszcza o tym, o czym wypowiadanie się publiczne było trudne, a w pewnych sytuacjach z oczywistych powodów niemożliwe, miało także wymiar egzystencjalny. Konsekwencję istnienia cenzury instytucjonalnej stanowiło uformowanie się cenzora wewnętrznego, który oddziaływał na sam proces pisania, ingerował weń, decydował o wyborze tematów, a więc pomijaniu tego, co nie miało szans przebicia się przez cenzuralne sita, a także sprzyjało kształtowaniu się różnego rodzaju gier językowych, których celem było łudzenie despoty. Język ezopowy, aluzyjność, eufemizm były głównymi narzędziami tej gry. Decydując się na pisanie do szuflady, czyli nie licząc na publikację, wypędzałem z siebie owego cenzora jak swojego rodzaju złego ducha. Przeganiałem go, a więc stawałem się człowiekiem wolnym, nie musiałem wchodzić z nim w alianse, nie musiałem zabiegać o to, by go przechytrzyć, choćby za sprawą dobrodziejstw języka ezopowego.

Pisząc pierwsze notatki, nie byłem jeszcze świadom, że angażuję się w pracę rozciągającą się na lata, tę, która stanie się jednym z głównych moich zajęć. Czy byłem przygotowany do jej podjęcia? Nie mogę na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie pozytywnie lub jednoznacznie negatywnie. By rzecz sformułować paradoksalnie: jednocześnie byłem i nie byłem. Jak każdy absolwent polonistyki przeszedłem gruntowny kurs językoznawstwa, rzetelnie prowadzony i z pewnością niewchodzący w konflikt z podstawowymi regułami dyskursu naukowego. Wspominam o tym, bo moje studia przypadły na lata 1951–1955, a więc na pełnię stalinizmu, przynajmniej do śmierci dyktatora w marcu 1953 roku, który zresztą w ostatnim okresie życia wystąpił w nieoczekiwanej roli „wielkiego językoznawcy”. Dla nauki o literaturze był to czas fatalny, wykładano ją według wzorów maksymalnie strywializowanego marksizmu. Językoznawstwo było dalekie od tego rodzaju żenujących praktyk, ale tak je prezentowano, że porwać nie mogło. Było tradycyjne, w swym charakterze i duchu stanowiło realizację zasad lingwistyki pozytywistycznej. W czasach studenckich wydawało mi się beznadziejnie nudne. Dopiero później miałem się przekonać, że inaczej ujmowane jest wspaniałą i pasjonującą dziedziną wiedzy. Zainteresowałem się problematyką językową, ale językoznawcą się nie stałem, nigdy nim nie byłem i oczywiście nie jestem.

Mój punkt wyjścia był inny. Stała się nim nauka o literaturze, oczywiście uwolniona nie tylko od nadużyć stalinowskiego marksizmu, ale w ogóle wolna od związków z marksizmem niezależnie od wersji, w jakiej on funkcjonował – i wyraziście ukierunkowana. Potrafiłem pisać o tym, co się dzieje w oficjalnym języku – za George’em Orwellem i jego polskim tłumaczem Juliuszem Mieroszewskim, postanowiłem nazywać go nowomową – dlatego że przedtem interpretowałem utwory poetyckie, że pisałem o Leśmianie i Tuwimie i zajmowałem się recenzowaniem nowości poetyckich (sporo omówień za młodu opublikowałem w redagowanej przez Jarosława Iwaszkiewicza „Twórczości”), a także analizowałem wybitne dzieła narracyjne, na przykład powieści Berenta, Żeromskiego, Witkacego i innych prozaików Młodej Polski i okresu międzywojennego. Przeszedłem zatem, nie rezygnując z tego, co stanowiło mój główny (i jawny) przedmiot zainteresowań i publikacji, od wielkiej literatury nie do prostej powieści, ale do analizy zdegradowanego, poddanego różnorakim patologiom języka oficjalnego. Powiem otwarcie: gdybym nie nauczył się analizowania tekstów i dyskursów literackich, nie byłbym w stanie opisywać tego użycia języka, które zwykło się nazywać nowomową. Innymi słowy, gdybym nie sądził już w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, że najciekawszym i pod każdym względem umożliwiającym najwięcej kierunkiem w badaniach literackich jest strukturalizm, nie mógłbym podjąć zadania, które przed sobą postawiłem. Wspominam o tym również z tego względu, że przez długi czas strukturalizm uchodził za ten kierunek w nauce o literaturze, który izoluje dzieło literackie od wszelkich kontekstów społecznych, lekceważy historię i w ogóle stanowi domenę podejrzanego i w swej istocie całkowicie wyzbytego sensu i uzasadnień estetyzmu. Nie tu miejsce, by dementować te całkowicie nieuzasadnione mniemania, zwłaszcza że praktyka naukowa kilku dziesięcioleci oceny takie już dawno zakwestionowała.

Moja praca nad nowomową, choć trwała wiele lat, nie miała nigdy charakteru systematycznego. Pisałem o tym, co mnie akurat w danej chwili zastanowiło i przyciągnęło uwagę z takich czy innych powodów. Moim zamiarem w żadnym wypadku nie było ogarnięcie całości zjawiska, zdawałem sobie sprawę, że działając w pojedynkę, można powiedzieć, że po godzinach pracy, na marginesie zajęć zawodowych, nie mogłem przed sobą stawiać takiego zadania – z powodu najprostszego: wiedziałem, że nie podołam. Powiem więcej, chciałem uchwycić konstytutywne cechy zjawiska, pokazać sposoby funkcjonowania, ale nawet nie myślałem o sporządzeniu choćby jego kroniki, taki cel zakłada systematyczną pracę. To, co pisałem, bliższe niż kronice jest swojego rodzaju dziennikowi. Takiemu, który nie ma charakteru intymnego, w którym nie piszę o swoich sprawach osobistych, nie poddaję ich analizie, nie tworzę ich świadectwa. Jeśli zatem jest to dziennik, to skoncentrowany na jednym temacie – oficjalnym języku funkcjonującym w Polsce Ludowej, tym, którym władza zwracała się do społeczeństwa, tym, który miał mieć charakter obowiązujący i stanowił główny budulec propagandy. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że jest to nie tylko kwestia wysłowienia, że nowomowa to jeden z głównych wytworów i narzędzi systemu totalitarnego bądź autorytarnego. Byłem świadom, że zajmuję się faktami i przejawami różnej wagi i różnego zasięgu. Zarówno tym, co stanowiło stały element tego sposobu mówienia, jak i tym, co pojawiało się raz czy drugi, by szybko zniknąć. Obserwowałem zjawiska na ogół z bardzo bliskiej perspektywy i w wielu przypadkach nie mogłem mieć pewności, czy zajmuję się przelotną formułą, czy taką, która osadzi się w nowomowie na długo. Czasem zresztą chwilowe ekscesy, z pozoru bez widocznych konsekwencji, niekiedy niemal humorystyczne, okazać się mogą ważne i znaczące ze względu na ogólniejszą problematykę. Groteskowa formuła „dobrowolny zakup masła”, zawarta w oficjalnym, ogłoszonym w prasie komunikacie, może skłaniać do zastanowienia się nad tym, jak to, co zwykło się nazywać gospodarką niedoboru, wpływało na wysłowienie.

Pisane w ciągu niemal całego ostatniego ćwierćwiecza Polski Ludowej komentarze do słów (tak bowiem nazwałem ten cykl) ukazały się po zmianie ustrojowej w czterech tomach:

Marcowe gadanie, Komentarze do słów 1966–1971, Wydawnictwo Pomost Warszawa 1991.

Peereliada, Komentarze do słów 1976–1981, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1993.

Mowa w stanie oblężenia 1982–1985, Wydawnictwo Open, Warszawa 1996.

Końcówka (czerwiec 1985–styczeń 1989), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999.

Wszystkie zapisy zawarte w książce, którą obecnie przedstawiam Czytelnikom, pochodzą z tych czterech tomów. Wybór ten nie obejmuje zatem prac o charakterze ogólnym, które złożyły się na tom Nowomowa po polsku, opublikowany po raz pierwszy w roku 1991, wznowiony w znacznie poszerzonej wersji przez Wydawnictwo Universitas (Nowomowa i dalsze ciągi. Szkice dawne i nowe, Kraków 2009), nie obejmuje prac zawartych w tomie Pismak 1863 i inne szkice o różnych brzydkich rzeczach (1995), w tym cyklu Style bycia, style mowy (Notatki z lat 1977–1985), swym charakterem łączącym się bezpośrednio z materiałami zawartymi w tej książce. Jej problematyka wiąże się z różnymi moimi pracami, zbiorem studiów o socrealizmie Rytuał i demagogia, Trzynaście szkiców o sztuce zdegradowanej (Pen, 1992), dalszymi studiami o retoryce marcowej, zawartymi w kolejnych moich publikacjach, czy – ogólnie – o dyskursie totalitarnym (w tym o dyskursie antysemickim, mającym rozległe tradycje). Trzeba bowiem powiedzieć ze szczególną dobitnością, że to, co w tytule tej książki nazwane zostało złą mową, nie zakończyło żywota wraz z przemianą ustrojową. Zła mowa przybiera różne formy, wiąże się z rozmaitymi zjawiskami życia społecznego, jest przejawem różnych ideologii i różnych patologii. Stosunek jej dzisiejszej postaci do nowomowy, traktowanej jako produkt komunizmu, nie jest zresztą sprawą zdezaktualizowaną, nie utraciła ona znaczenia.

Składające się na ten tom komentarze do słów pochodzą sprzed wielu lat, autorski wstęp zwłaszcza do publikacji retrospektywnej ma zazwyczaj, a w każdym razie mieć może, charakter subiektywny, nie pominę tu przeto pytania: jak patrzę na te teksty z dzisiejszej perspektywy, czyli po obfitujących w wydarzenia dziesięcioleciach? Uważam je za znaczący składnik mojego dorobku, ważny dla mnie z różnych względów. Nie tu miejsce na wyznania, chciałbym jednak zastanowić się nad pewnym aspektem tego, co przed laty napisałem, i zapytać, jak dzisiaj skomentowałbym język, którym się posługiwałem, analizując różne przejawy nowomowy? Jedno jest pewne, chciałem rzetelnie ją opisać. Mój metajęzyk nie był jednak – zwłaszcza u początków tych moich zainteresowań – szczególnie wyrafinowany. Pisałem te komentarze językiem potocznym, takim, jakim mówiła ówczesna niechętna reżimowi inteligencja. Można powiedzieć, że również język opisu, jakim się posługiwałem, jest pewnego rodzaju świadectwem historycznym. Andrzej Walicki w wielu pracach zwraca uwagę, że takie słowa jak „komunizm”, „komunista” i ich pochodne nie mają zastosowania po okresie stalinowskim, zwłaszcza że wizję utopijną zastąpiła kategoria „realnego socjalizmu”. Ten wybitny uczony ma niewątpliwie rację, gdy patrzy na tę sprawę z punktu widzenia historyka idei. Ja jednak pisałem te teksty w ściśle określonej sytuacji, jako o komunizmie, w którym przyszło nam żyć mówiło się potocznie, jako o komunistach – o tych, którzy rządzili lub przynajmniej należeli do rządzącej partii czy identyfikowali się z nią ideologicznie, reprezentowali obóz radziecki itp. Na sposób pisania bezpośrednio wpływała sytuacja polityczna. Dam jeden tylko przykład: w całej książce słowo „partia” występuje wyłącznie w liczbie pojedynczej. Nieznający historii tamtych lat młody człowiek może się zdziwić i uznać taką praktykę za aberracyjną. Kto wówczas żył, lub cokolwiek czytał na temat tamtych lat, wie, że chodziło o jedyną istniejącą partię, w polskim przypadku o PZPR.

Cenię te swoje zapisy przede wszystkim jako dokument mówiący o zamkniętej już epoce. Czy zachowały one aktualność (w różnym znaczeniu tego słowa), nie mnie sądzić. Cykl ten zakończyłem znakiem zapytania. Powtarzam go po wielu latach. Wiem, jakbym dzisiaj na te kwestie odpowiedział, nie robię tego, bo nie mam zamiaru wyręczać Czytelnika, ani – tym bardziej – cokolwiek mu narzucać. Sformułowanie odpowiedzi jest jego dobrym prawem.

Michał Głowiński

Warszawa, lipiec 20161966

ONI

O stosunku społeczeństwa do władzy informuje sama mowa i jej utarte zwyczaje. Wyraża się ona świetnie w bezosobowym i anonimowym słówku „oni”. Oni kazali, oni zdjęli, oni zamknęli, oni nie pozwolili itp. Mówiący, tak określając elitę władzy, wyraża do niej swój dystans; składają się na nią anonimowi „oni”, bo nie zostali demokratycznie wybrani, bo ich decyzje nie są publicznie dyskutowane, można by jeszcze wymienić sporo przyczyn. Jeden mały zaimek – a oznacza przepaść. Ale znaczy także bezradność, nikt nie ma wpływu na ludzi należących do „onych”, tak jak się nie ma wpływu na zjawiska atmosferyczne, określane konstrukcjami bezosobowymi „pada”, „grzmi” itp. W samym języku więc dokonała się mitologizacja władzy, tak bardzo wyobcowanej ze społeczeństwa. Jest to z całą pewnością mitologizacja negatywna – mimo wszystko nie żyjemy w czasach pierwotnych, w których uświęca się siły potężne a nieznane.

11 VIII 1966

SOWIECKI – RADZIECKI

Przekład rosyjskiego przymiotnika „sowietskij” stanowi osobliwość polszczyzny nieznaną chyba innym językom. „Radziecki” w latach tużpowojennych był wprowadzany do codziennej mowy na siłę i przyjmował się z dużymi oporami. Nosił na sobie stempel oficjalności, zwłaszcza w przemówieniach, gdzie jak w litaniach powtarzała się formuła „ze Związkiem Radzieckim na czele”. W okresie stalinowskim był to najbardziej zsakralizowany przymiotnik mowy oficjalnej. I stał się przedmiotem żywiołowo tworzonych dowcipów. Jeden z nich pamiętam, był przed laty popularny: „w okresie demokracji ludowej przymiotnik dobry zdobył czwarty stopień: dobry, lepszy, najlepszy, radziecki”. W latach międzywojennych „sowiecki” (tak jak bolszewik) oznaczał wszystko, co najgorsze. Wyrażała się w nim nienawiść, obawa itd. Nasiąknął treściami emocjonalnymi, w pewnych sytuacjach miał znaczenie metaforyczne, nie musiał nawet wiązać się z Rosją i z komunizmem. Ze zwyczajami językowymi walczyć nie sposób. Toteż aby wyrugować słowo, w którym wyrażał się żywiołowy antykomunizm, przetłumaczono je. Stąd kariera przymiotnika „radziecki”, który w zasadzie się przyjął. Jeszcze parę lat temu prasa emigracyjna i radiostacje zagraniczne nadające audycje po polsku mówiły o Związku Sowieckim. Teraz i one w zasadzie przekład ten aprobowały. (Wolna Europa mówi od lat o Związku Radzieckim, „Kultura” zaś pozostała przy Związku Sowieckim – przypis późniejszy). „Radziecki” stał się obiegowym składnikiem nazwy państwa, jego wytworów, polityki itp. (jedynie „człowiek radziecki” ma zabarwienie humorystyczne). Było to możliwe także w jakiejś mierze dzięki temu, że nawet w wypowiedziach oficjalnych przymiotnik ten utracił wartość sakralną, stał się obiektywną nazwą. Jego zwycięstwo w mowie potocznej nie jest jednak pewne: ludzie starsi używają wciąż określenia „sowiecki”, większość – „rosyjski”. Także jako o państwie mówi się o Rosji, a nie o Związku Radzieckim. O niewątpliwym rozpowszechnieniu się słowa świadczą jego wadliwe użycia. Kiedyś opowiadał mi pewien księgarz, że wielu klientów prosi go o słownik polsko-radziecki.

14 VIII 19661967

MAŁŻEŃSTWO ROZWOJOWE

Sytuacja społeczna powołuje do życia nowe formuły. Przez „małżeństwo rozwojowe” określa się młode małżeństwa, które mogą mieć jeszcze dzieci. Nazwa ta powstała wówczas, gdy postanowiono, że pary takie powinny otrzymywać mieszkania większe od tych, jakie przysługują dwóm osobom. Wyraża się w niej ten kompleks spraw, który zużywa wiele nerwów i wiele energii współczesnego Polaka, spraw związanych z mieszkaniem. „Małżeństwo rozwojowe” zrobiło karierę zadziwiająco szybko, weszło w język potoczny, a także wywołało formuły pochodne w rodzaju „my jeszcze jesteśmy rozwojowi”. Było ono z całą pewnością wymysłem biurokratów, ale dzisiaj nie odczuwa się nawet jego sztuczności, tak bardzo się spopularyzowało. Nasuwa się refleksja: już Adam i Ewa byli małżeństwem rozwojowym, ale ludzkość musiała czekać aż do dwudziestego roku Polski Ludowej, by się o tej prawdzie dowiedzieć.

1 IV 1967

DAĆ ODPÓR

Stereotyp pochodzący z języka, którym mówią tylko przywódcy partyjni w wypowiedziach publicznych. Nie wiem, czy na co dzień, bo ich nie znam. Ten język także kiedyś da o nich świadectwo. Jest on (on również) jedną z form ich szkodliwości społecznej, bo przenika do prasy, do radia, do podręczników szkolnych. W konsekwencji polszczyzna marnieje na naszych oczach. Odpór daje się imperialistom, wrogom klasowym, rewizjonistom, każdemu, kto się nie podoba. Poza tym zlepkiem słowo „odpór” chyba w ogóle nie istnieje, w każdym razie w potocznej polszczyźnie, jest więc stylistycznie nacechowane. Nie wyobrażam sobie, by ktoś się dzisiaj nim posłużył, jeśli jest mu obcy żargon partyjny. Synonimem „dać odpór” jest „dać odprawę”. Odprawa brzmi jednak lepiej, jest mimo wszystko normalnym słowem, i to o pięknych tradycjach.

„Dawanie odporu” przypomniało mi się właśnie dzisiaj, dlatego że przejrzałem w „Życiu Warszawy” streszczenie, jak zwykle tasiemcowego, referatu Kliszki. Już tylko ten tekst daje wyobrażenie o potworności polszczyzny, jaką posługują się oficjałowie. W swojej tysiącletniej historii nie miała chyba Polska przywódców, którzy tak źle mówili i pisali.

17 V 1967

ŻYD

Z użyciem tego słowa łączą się różne komplikacje. W pewnych sytuacjach stało się ono tabu. Kiedy ktoś przychylnie usposobiony wobec jakiejś osoby chce powiedzieć, że jest ona Żydem, często użyje jakichś wyrażeń zastępczych, peryfraz (nie użyje słowa „izraelita”, bo jest to archaizm, nie powie także „wyznania mojżeszowego”, bo sprawy religijne są w tym wypadku mało istotne). W pewnych okolicznościach może się odwołać do znaczącego przemilczenia. Jest to zjawisko niezmiernie charakterystyczne. Świadczy co najmniej o tym, że o fakcie bycia Żydem w towarzystwie się nie mówi. Ten stan rzeczy przede wszystkim jest pozostałością z okresu okupacji; wtedy publiczne powiedzenie o kimś, że jest Żydem, równało się skazaniu go na śmierć. Pookupacyjny spadek widoczny jest także w czym innym: sami Żydzi na ogół nie afiszują się ze swym pochodzeniem, a niektórzy wkładają wiele wysiłku, by fakt ten ukryć. Nazwanie kogoś Żydem byłoby jawnym zdekonspirowaniem. Na skutki nie trzeba było długo czekać: w przeciętnej świadomości, w tym także – a może przede wszystkim – ludzi młodych, którym nie dane było się zetknąć z Żydami w ich odrębności, utarło się przeświadczenie, że bycie Żydem to fakt wstydliwy, który właśnie należy przemilczeć, jeżeli nie żywi się złych intencji. Przekonanie to znajduje swój wyraz w prasie. Kiedyś czytałem w „Ruchu Muzycznym” artykuł o wybitnym paryskim dyrygencie, teoretyku muzyki i pedagogu Deutschu; było w nim takie mniej więcej zdanie: „jest Żydem, ale wcale się tego nie wstydzi”. Z całego artykułu wynikało, że autora nie można posądzać o złą wolę i przesądy. Dla niego, który znał prawdopodobnie tylko stosunki polskie, to, że Żyd się wstydzi, iż jest Żydem, było czymś oczywistym.

2 VI 1967

DOKŁADAĆ

Obywatel Polski Ludowej nieustannie się dowiaduje, że państwo do niego dokłada (synonim: dopłaca). W pewnych sytuacjach często się o tym przypomina, wtedy mianowicie, gdy w jakiejś dziedzinie podnosi się ceny, tak jak w tej chwili – komunikacji miejskiej. Mówi się wówczas, że już nie można dokładać, bo... (tu następuje mniej lub bardziej wykrętne wyliczenie przyczyn). Jest to w istocie wysoce upokarzające, gdy władze wypominają obywatelowi, że do niego dokładają. Kiedy to robią, stawiają państwo ponad nim, czyniąc z siebie pana feudalnego. W tym użyciu państwo jest czymś oderwanym od pracy ludzi, którzy je tworzą, jest siłą nadrzędną, niepoczuwającą się wobec obywatela do żadnych zobowiązań, wszystko bowiem, co ono czyni, jest aktem łaski. Jeszcze jedno: owe tak częste wypominania, że „państwo dokłada”, świadczą, jaki ma ono ideał obywatela. Ideałem byłby człowiek, który nie sprawia żadnych kłopotów, a więc nie uczy się, nie korzysta z kultury, nie jeździ tramwajami, nie chce wyjeżdżać za granicę, nie pije mleka itp. Innymi słowy: ideałem jest człowiek, który nie żyje. Czysty absurd: ideał Państwa (koniecznie z majuskuły) bez ludzi.

4 VI 1967

PRL

Skrót ten wszedł do języka potocznego, tak jak do niego weszły skróty nazw obydwu państw niemieckich (mówi się o NRF^() i NRD; USA i ZSRR spotyka się raczej w tekstach pisanych). Pojawia się on najczęściej w komunikatach oficjalnych, zwykle w takich uschematyzowanych formułach, jak: „władze PRL nie dopuszczą”, „rząd PRL postanowił” itp. Polak myśli o sobie jako o Polaku, a nie jako o obywatelu PRL. A jeśli użyje tego skrótu, to przede wszystkim w intencji ironicznej, i w tej ironii wyraża się dystans wobec władz, których nie wybierał. W intencji wyłącznie ironicznej posługuje się tym skrótem Wolna Europa. Konsekwentnie dokonuje ona zróżnicowania: PRL – Polska. O Polsce mówi wtedy, gdy informuje o sprawach narodu, o tym, co wiąże się z jego rzeczywistymi postawami i problemami. O PRL zaś wówczas, gdy rzecz dotyczy władz, ich polityki, zarządzeń itp.

17 VIII 1967

PROWOKACYJNY

Tym epitetem określa się każde posunięcie Izraelczyków niezależnie od tego, czego dotyczy i jaki ma charakter. „Prowokacyjne wystąpienie ministra Ebana^()” to już taki niemal zlepek słów jak „szybkonogi Achilles”. Słowo to jest tak nadużywane, że zaczyna wynikać z niego, iż samo istnienie Izraela jest prowokacją, tylko nie wiadomo wobec czego. W istocie takie użycie wyrazu jest eufemiczną redakcją arabskiej tezy, że „samo istnienie państwa Izrael jest agresją”. Prowokacyjne są bowiem zaproszenia Arabów do stołu konferencyjnego, prowokacyjne są zarządzenia administracyjne i deklaracje polityczne, prowokacyjne są oczywiście zakłócenia na granicy, za co jednostronnie odpowiedzialność przypisuje się Izraelowi. W tych kontekstach przymiotnik ten utracił swoje właściwe znaczenie, funkcjonuje przez to, że w propagandowej mowie systemu stał się jednym z określeń tego wszystkiego, co najgorsze. Nie chodzi więc o nazwanie zjawiska, ale o sugestie budzące negatywne reakcje uczuciowe. W tej roli „prowokacyjny” mógłby być zastąpiony przez jakikolwiek inny przymiotnik. Nie wiem, skąd się to wzięło, że on akurat występuje w tej roli. Prawdopodobnie używano go w stalinowskiej Rosji, tam przecież ukształtował się ten straszny język.

17 VIII 1967

AGRESJA IZRAELSKA

Określenie już nie tylko oficjalne, po prostu zrytualizowane, a więc jedyne, jakie się uznaje. Słyszałem, że jakąś dziennikarkę pozbawiono pracy za to, że zamiast „agresja izraelska” powiedziała w dzienniku telewizyjnym: „konflikt na Bliskim Wschodzie”. Wiadomo, że cenzura innych nazw nie toleruje i zastępuje je tą jedną uświęconą. Jest to jeden z objawów zjawiska, które nazwać można fetyszyzmem słownym. Przyjęta nazwa ma narzucać interpretację, wobec której wszystkie inne są herezją. Sytuacja dobrze znana historykom religii: nieraz herezje zaczynały się od sporów o słowa. Ten, który mówi „agresja izraelska”, ma wiedzieć, która strona jest winna, po której stronie jest racja i sprawiedliwość. Nazwa ta nie przyjęła się jednak w języku potocznym, stała się jednym z liczmanów stylu dziennikarskiego, czymś w rodzaju „imperialistów amerykańskich” czy „piratów powietrznych”. Jeśli się więc jej używa w mowie codziennej, to z zaznaczeniem dystansu.

7 XI 1967

MINIONY OKRES

Jedna z nazw czasów stalinowskich, ukształtowana w roku 1956 i oficjalnie tolerowana. Nazwa optymistyczna, zakładała, że to, co się wówczas działo, należy do przeszłości, a więc nie ma wpływu na życie bieżące. Ten właśnie walor usiłowała niekiedy wykorzystywać gomułkowska propaganda, gdy czasy po roku 1956 przedstawiała jako realizację ideału i przeciwstawiała je ponurym latom poprzednim; czyniła to zresztą tylko wtedy, kiedy chciała przypodobać się społeczeństwu. „Miniony okres” funkcjonował i funkcjonuje w mowie potocznej – wiąże się z przekonaniem, że pewne zmiany jednak dokonały się. Ale bynajmniej nie zawsze ma zabarwienie optymistyczne. Wyraża się to w charakterystycznych perypetiach tych słów. Po takiej czy innej decyzji władz przypominającej posunięcia z okresu stalinowskiego mówi się w rozmowie, że wkraczamy w okres miniony czy też, że rozpoczyna się okres neominiony. Jako określenie systemu te słowa w jakiejś przynajmniej mierze utraciły to, co je charakteryzuje w innych kontekstach: odniesienia czasowe mogą w nich ulec całkowitemu zatarciu. Miniony okres może więc być teraz.

29 XI 1967

------------------------------------------------------------------------

^() Pierwotnie w Polsce obowiązywała nazwa Niemiecka Republika Federalna. Po wizycie kanclerza Willy‘ego Brandta w Warszawie w roku 1970 zmieniono ją na Republika Federalna Niemiec (RFN).

^() Abba Eban (1915–2002), izraelski minister spraw zagranicznych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: