Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złota godzina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złota godzina - ebook

NAPISANA Z ROZMACHEM EPICKA SAGA O DWÓCH LEKARKACH SZUKAJĄCYCH SWEGO MIEJSCA W ŚWIECIE, W KTÓRYM REGUŁY GRY USTALAJĄ JEDYNIE MĘŻCZYŹNI

Dwie kuzynki – Anna i Sophie Savard – nigdy nie żyły w konwencjonalny, tradycjonalistyczny sposób. Osierocone w dzieciństwie, były wychowywane przez owdowiałą ciotkę Quinlan w ich ukochanym Waverley Place w centrum Manhattanu. Mimo że bardzo się od siebie różnią – Anna jest odważna i wygadana, ma jasną karnację i ciemne włosy, Sophie zaś to spokojna i pełna wdzięku młoda kobieta, o ciemno-miodowym kolorze skóry oraz kasztanowych włosach – obie łączy ta sama historia, więzy krwi oraz dążność do przełamywania norm i konwencji.

Anna jest chirurgiem, Sophie zaś – położną. To jednak niełatwy czas dla kobiet lekarek. Jest rok 1883, Nowy Jork. Oszałamiające bogactwo współistnieje z niewyobrażalnym ubóstwem, a społeczeństwo przechodzi ogromne zmiany. Z jednej strony miasto rozwija się w zawrotnie szybkim tempie, z drugiej – wpływy zyskują obrońcy wiktoriańskiej moralności. Na drodze kobiet staje Anthony Comstock – niebezpieczny człowiek, który celem swojego życia uczynił zwalczanie wszelkich przejawów nieprzyzwoitości, zwłaszcza aborcję. Mimo tych przeciwności losu Anna i Sophie kochają swoją pracę. Robią wszystko, by zwalczać nierówności społeczne i pomagać uciśnionym kobietom.

CZY JEDNAK ODWAGA I MIŁOŚĆ WYSTARCZĄ, BY KOBIETY ODNIOSŁY W TEJ WALCE SŁUSZNE ZWYCIĘSTWO?

„Sprawnie napisana, (…) intrygująca saga historyczna, która wlewa życie w ducha emocjonującej przeszłości”  – Booklist

„Niezwykle klimatyczna i wciągająca”  – „Kirkus Reviews”

—–

Sara Donati (właśc. Rosana Lippi). Za pierwszą powieść, zatytułowaną Homestead, zdobyła prestiżową nagrodę Pen/Hemingway Award (1999) oraz znalazła się w finale plebiscytu 2001 Orange Prize. Jest autorka słynnej serii Into the Wilderness – epickiej sagi opowiadającej losy amerykańskiej rodziny walczącej o przetrwanie w dziczy.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65506-19-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Główne postacie

DOM QUINLANÓW, WAVERLY PLACE

Ciotka Quinlan – emerytowana malarka, wdowa po Simonie Ballentynie i Harrisonie Quinlanie

Anna Savard – lekarka, chirurg

Sophie Savard – lekarka urodzona w Nowym Orleanie

Margaret Quinlan Cooper – dorosła pasierbica ciotki Quinlan

Henry i Jane Lee – ogrodnik i gospodyni Quinlanów

DOMY VERHOEVENÓW I BELMONTÓW PRZY PARK PLACE I MADISON AVENUE

Peter „Kap” Verhoeven – adwokat

Conrad Belmont – adwokat, wuj Kapa

Bram i Baltus Decker – bliźniacy, kuzyni Kapa

Eleanor Harrison – gospodyni

RODZINA RUSSO

Carmine Russo – Włoch, owdowiały pracownik fabryki

Rosa, Tonino, Lia i Vittorio Russo – dzieci Carmine

RODZINA MEZZANOTTE

Ercole Mezzanotte i Rachel Bassani Mezzanotte – para przybyłych z włoskiego Livorno ogrodników i pszczelarzy

Massimo i Filomena Mezzanotte – syn i synowa Ercole i Rachel, kwiaciarze

Giancarlo „Jack” Mezzanotte – syn Ercole i Rachel, sierżant w wydziale dochodzeniowym nowojorskiej policji, mieszka z siostrami, Bambiną i Celestyną Mezzanotte

INNI

Oscar Maroney – sierżant w wydziale dochodzeniowym nowojorskiej policji

Archer Campbell – inspektor pocztowy, z żoną, Janine Lavoie Campbell, i dziećmi

*Anthony Comstock – inspektor pocztowy, sekretarz Nowojorskiego Towarzystwa na Rzecz Walki z Występkiem

Sam Reason – drukarz, z żoną Delilą

Sam Reason – dorosły wnuk Sama i Delili, również drukarz

Giustiniano Nediani, zwany też Baldym lub Nedem – były gazeciarz

Ojciec John McKinnawae – duchowny i pracownik społeczny

Siostra Francis Xavier – zarządzająca Ochronką dla Sierot imienia Świętego Patryka

Siostra Mary Augustin (Elise Mercier) – pielęgniarka w Ochronce dla Sierot imienia Świętego Patryka

*Siostra Mary Irene – matka przełożona, Ochronka dla Podrzutków

Lorenzo Hawthorn – koroner

Michael Larkin i Hank Sainsbury – sierżanci w wydziale dochodzeniowym nowojorskiej policji

Doktor Klara Garrison – Szkoła Medyczna dla Kobiet

*Doktor Abraham Jacobi – lekarz w Szpitalu Dziecięcym

*Doktor Mary Putnam Jacobi – wykładowczyni ze Szkoły Medycznej dla Kobiet

Doktor Donald Manderston – lekarz w Szpitalu dla Kobiet

Doktor Maude Clarke – wykładowczyni ze Szkoły Medycznej dla Kobiet

Doktor Nicholas Lambert – lekarz medycyny sądowej

Neil Graham – lekarz stażysta

Amelia Savard – położna, córka Bena i Hanny Savardów

* gwiazdką oznaczono postacie historyczne2

Kiedy już sprowadzono z promu wszystkie dzieci, Mary Augustin odetchnęła z ulgą na widok trzech czekających na nich omnibusów. Jeszcze bardziej cieszył ją fakt, że na wybrzeżu czekały również cztery siostry zakonne, by pomóc im przy prawie trzydzieściorgu przerażonych, nieszczęśliwych dzieci. Dziesięcioro sierot i dwie siostry na omnibus – to było wykonalne. Siostra Ignatia była pod wieloma względami trudną osobą, ale nie miała sobie równych, jeśli chodziło o planowanie i organizację.

Mary Augustin przykucnęła, żeby dodać otuchy drżącemu, zalanemu łzami sześciolatkowi o imieniu Georgio. Z promu wolniutkim krokiem schodził starszy mężczyzna, a gdy tylko znalazł się na stałym lądzie, usiadł tam, gdzie stał, i zaczął wachlować się kapeluszem. Na jego skroniach szkliły się kropelki potu, a twarz miał poszarzałą. To mogła być zwykła choroba morska – ale też coś znacznie poważniejszego. Mary Augustin starała się przyciągnąć uwagę siostry Ignatii, ale w tej samej chwili w tłumie ludzi czekających na wejście na kolejny prom wywiązała się jakaś sprzeczka.

Dwóch muskularnych robotników portowych stało ze sobą nos w nos, wykrzykując coś do siebie. Obaj byli ewidentnie pijani. Padły ciosy, a gapie zeszli im z drogi, niektórzy śmiejąc się, inni zdegustowani całą sytuacją. Tymczasem starszy mężczyzna wciąż siedział na swoim miejscu, wachlował się i próbował złapać oddech. Mary Augustin podzieliła uwagę między sieroty, które starała się odsunąć jak najdalej od całego zdarzenia, a staruszka, który właśnie mógł przechodzić atak serca, więc była w stanie obserwować rozwój wydarzeń tylko kątem oka.

Jeden z robotników pchnął drugiego z wielką siłą, ten zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu, a na jego twarzy odmalował się wyraz niemal komicznego zaskoczenia. Gapie odskakiwali, uciekając spoza zasięgu jego tnących powietrze ramion, ale wyglądało na to, że stracił impet, kiedy jego stopy zaplątały się w czyjś płócienny worek. W ostatniej desperackiej próbie odzyskania równowagi rozpostarł ramiona, z których jedno uderzyło Salvatore Ruggerio, dopiero co osieroconego jedenastolatka, który podszedł bliżej, by lepiej widzieć walkę.

Mężczyzna i chłopiec spadli tyłem z krawędzi doku. Na sekundę zapanowała całkowita cisza, a potem tłum oszalał. Siostra Ignatia krzyczała, brzmiąc pośród tłumu jak walkiria:

– Zabierzcie stąd dzieci! Zabierzcie je!

Mary Augustin zawahała się i odwróciła, by zobaczyć, jak trzech mężczyzn, z których jeden miał na sobie długi granatowy płaszcz patrolowego, wskakuje do wody. Dostrzegła też, jak starszy człowiek, o którego stan zdrowia się obawiała, podrywa się na równe nogi niczym młokos, żeby lepiej widzieć rozgrywający się dramat.

***

Jeden z omnibusów już odjechał, więc szybko usadziła swoich podopiecznych w drugim, zachowując przy tym możliwie największy spokój. Wahała się, czy nie wrócić do doku, gdzie mogła być potrzebna, kiedy zobaczyła siostrę Ignatię maszerującą w jej stronę. Starsza zakonnica chwyciła ją za łokieć i zawróciła.

Była zaczerwieniona na twarzy, ale miała równy oddech.

– Chłopiec uderzył się w głowę. Ten oficer – wskazała brodą na mężczyznę w granatowym płaszczu – chce, żeby on i ten zapijaczony idiota pojechali trzecim omnibusem do Świętego Vincenta – przerwała, jakby w głowie na chwilę zaświtała jej niechciana myśl, a potem jak zwykle energicznie krzyknęła:

– Panie władzo! Zabierzemy chłopca do Świętego Vincenta – i nigdzie indziej! Czy pan mnie rozumie?

Patrolowy, który mógłby być wnukiem siostry Ignatii, przełknął głośno ślinę i skinął głową, ale ona już zdążyła skierować uwagę z powrotem na Mary Augustin.

– Więc musi siostra wsadzić resztę dzieci do tego omnibusu. Siostra Konstancja też pojedzie z wami, jakoś się zmieścicie. A ja zobaczę, co z… – zawahała się.

– …Salvatorem Ruggerio.

– Ruggerio – powtórzyła siostra Ignatia. – Dam znać, gdy pomówię z lekarzami. A teraz proszę zabrać stąd te sieroty. Wystarczająco dużo widziały w swoim życiu.

***

W omnibusie przed Mary Augustin stanęła Rosa Russo. Walczyły w niej gniew, smutek i rozczarowanie, ale to wzburzenie ostatecznie wzięło górę.

– Moi bracia – powiedziała. – Zabrali moich braci.

Rozłączenie rodzeństwa było nieuniknione, ale gdyby nie chaos w doku, sprawę załatwiono by delikatniej.

– U Świętego Patryka są dwa budynki – odpowiedziała Mary Augustin. – Jeden dla chłopców, a drugi dla dziewczynek. Budynek dla chłopców jest w zasięgu wzroku, będziesz widziała, gdzie są twoi bracia.

Odkąd znalazła się w ochronce dla sierot, bardzo często zdarzało jej się widzieć dzieci w podobnej sytuacji. Częściej, niż chciała pamiętać. Niektóre były zbyt apatyczne, żeby w ogóle reagować na rozłąkę, inne załamywały się lub poddawały. Ale Rosa nie dawała za wygraną. Nie pozwoliła spłynąć po policzkach szklącym sie w jej oczach łzom. Wydawało się, że walczy ze sobą, by coś powiedzieć albo raczej, żeby czegoś nie powiedzieć.

– Chodź, usiądź obok mnie – zaproponowała Mary Augustin. – Odpowiem na twoje pytania najlepiej, jak tylko potrafię.

Ale Rosa wróciła na swoje miejsce obok młodszej siostry, które dzieliły z innymi dziewczynkami. Zakonnica zdała sobie sprawę, że omnibus skręcił z Christopher Street w Waverly Place. Zastanawiała się, czy woźnica wie, dokąd ma ich zawieźć, kiedy jej oczom ukazał się park przy Placu Waszyngtona. Chwiejnym krokiem – pojazd podskakiwał na kostce brukowej – dotarła na kozioł.

Omnibusem powoził niemal chłopiec, ale wprawnie radził sobie z końmi i nie poczuł się urażony jej pytaniem.

– Te małe trzeba trochę uspokoić – powiedział, nie spuszczając oczu z drogi i ruchu ulicznego. – Pomyślałem, że wybiorę drogę przez park, żeby nieco odwrócić ich uwagę od tej sprawy przy promie.

Było to coś, czego Mary Augustin jeszcze nie rozumiała: jak to możliwe, że jedni mieszkańcy miasta są tak grubiańscy i prymitywni, a inni okazują bliźnim niezwykłą troskę i szczodrość? Podziękowała woźnicy i wróciła na miejsce, dając znać siostrze Konstancji, że wszystko jest w porządku.

I rzeczywiście: niepokój dzieci znacznie zmalał. Stłoczone wyglądały przez okna i wskazywały paluszkami na rzeczy, których nie umiały nazwać. Z pewnym wysiłkiem siostra zakonna starała się podawać im włoskie nazwy tego, o co pytały.

Wskazywały drzewa, alejki, dzieci w wózkach i domy stojące wzdłuż Waverly Place – wysokie budynki z czerwonej cegły. Dzieciom, które dorastały w ubogich kamienicach, musiały wydawać się pałacami.

Rosa Russo chciała wiedzieć, jacy ludzie mieszkają w takim miejscu, czy są to królowie i królowe.

– To zwykli ludzie – odpowiedziała jej Mary Augustin. – Rodziny.

Rosa zmrużyła oczy i zapytała:

– Czy zna siostra którąś z tych rodzin?

Mary stłumiła uśmiech, który cisnął jej się na usta.

– Nie, żadnej z tych domów… Ale tam dalej, wzdłuż ulicy – wskazała na Waverly Place. – Widzisz ten budynek z wieżyczkami?

– Kościół – odpowiedziała Rosa.

Mary Augustin była pewna, że to nie kościół, ale nie wiedziała też, czemu może służyć tak imponujący budynek. Woźnica uratował ją z opresji, rzucając przez ramię:

– To budynek Uniwersytetu Nowojorskiego – powiedział. – Podobny do kościoła, trzeba przyznać.

– Rosa – Mary Augustin zwróciła się do dziewczynki – znam kogoś, kto mieszka tuż obok, naprzeciwko. I ty też znasz tę osobę. To doktor Savard, która zbadała cię, zanim weszliśmy na prom. Mieszka z ciotką i kuzynką tuż za budynkiem Uniwersytetu, w domu z aniołami wyrzeźbionymi wokół drzwi i z dużym ogrodem, tak dużym, jak sam dom. I ma altankę. I kury.

Kiedy Rosa tłumaczyła słowa Mary Augustin na włoski, wszystkie dzieci słuchały jej w kompletnej ciszy. Kiedy skończyła, posypał się istny grad pytań. Zakonnica odpowiadała na nie, Rosa tłumaczyła, a konie wolno ciągnęły powóz w cieniu drzew uginających się pod ciężarem pąków gotowych na powitanie słońca.

***

Oficer dyżurny rezydujący pod numerem 333 przy ulicy Mulberry spojrzał na Jacka Mezzanotte spod gąszczu siwiejących brwi i powiódł spojrzeniem od jego kilkudniowego zarostu po wypolerowane na błysk buty i z powrotem. Następnie potrząsnął głową jak nauczyciel cierpiętnik.

– Lepiej niech pan się pospieszy, Mezzanotte. Zaraz zaczną bez pana.

– Musiałem się przebrać – rzucił przez ramię Jack. Biegł po schodach, pokonując dwa stopnie naraz. Naprawdę powinien był zajrzeć do fryzjera – przesunął dłonią po szczecinie na twarzy – ale lepiej nieogolony niż spóźniony.

Zatrzymał się i poświęcił chwilę, żeby poprawić kołnierzyk, a następnie wślizgnął się na tyły sali, gdzie siedziało trzydziestu detektywów nowojorskiej policji, jak zawsze ignorując ludzi z przodu sali.

Zajął miejsce w ostatnim rzędzie obok swojego partnera. Oscar Maroney hołdował pewnej zasadzie, od której Jackowi nigdy nie udało się go odwieść: na komisariacie lepiej się nie wychylać. Niewidzialność to cnota. Ale dziś Maroney złamał swoje zasady, ponieważ jego twarz była daleka od neutralnego wyrazu. Oscar nie był po prostu niezadowolony – był tak niezadowolony, że nie potrafił tego ukryć.

– Przygotuj się, Jack – kiedy zechciał, Maroney potrafił zdławić, złagodzić lub przywołać swój irlandzki akcent, który teraz bulgotał tuż pod powierzchnią. – Comstock szuka ofiar. Przepraszam, chciałem powiedzieć: ochotników – zmarszczył swój pokaźnych rozmiarów nos, jednocześnie podnosząc wargi, co sprawiło, że jego wąsy podskoczyły. Dysponował całym arsenałem obrażonych, gniewnych, oskarżycielskich i karcących min, a teraz sięgnął po kilka z nich.

Jack skupił uwagę na tym, co działo się z przodu sali: oparty o ścianę kapitan skrzyżował ramiona na piersi, trzymając nisko podbródek. Centralny punkt zajmował obiekt nienawiści Oscara – Anthony Comstock, ubrany tak jak zawsze, bez względu na porę roku, czyli w czarny wełniany „księżowski” garnitur.

Inspektor pocztowy był przysadzistym mężczyzną z bujnymi bokobrodami, które jeżyły się na jego twarzy jak szczecina na pysku dzika. Czubek jego głowy lśnił blado, małe usta rysowały się mocno jak kobiece. Krytyczne spojrzenie sprawiało, że przypominał agresywnego kogucika z rozbieganymi oczkami, w każdej chwili gotowego przelać krew dla ochrony swojego stadka kurek. Był despotą pierwszej wody, najgorszym, jakiego Jackowi dane było poznać na swojej ścieżce zawodowej, gdzie aż roiło się od podobnych osobowości.

Baker uderzył w ścianę, żeby zgromadzeni zaczęli słuchać go w skupieniu, a Comstock odrzucił do tyłu ramiona i podniósł ręce jak dyrygent w orkiestrze.

– Moje nazwisko i funkcja są panom dobrze znane – zaczął. – Jestem Anthony Comstock, starszy inspektor w Towarzystwie na Rzecz Walki z Występkiem i agent specjalny z ramienia urzędu pocztowego mianowany przez Generalnego Naczelnika Poczty Państwowej zasiadającego w gabinecie prezydenta. Przybyłem tu, żeby przemówić do panów – jako oficerów prawa – w sprawie najwyższej wagi.

Zrobił potężny wdech, który wydął mu policzki, a następnie, sycząc, wypuścił powietrze.

– Każdy bogobojny, myślący człowiek wie, że żądza jest serdecznym kompanem każdej zbrodni. W swej nieskończonej mądrości Kongres tego wspaniałego kraju nadał mi uprawnienia do walki z publikowaniem, propagowaniem, rozpowszechnianiem, kolportowaniem, sprzedażą, wypożyczaniem i posiadaniem sprośnych i obrazoburczych materiałów. Wszyscy panowie doskonale wiecie, o jakiego rodzaju materiałach mówię. Mówię o… – tu przerwał i uniósł brwi, jakby miał nadzieję, że ktoś zaprzeczy. W tym momencie Jack zauważył niewielką skrzynkę stojącą na biurku obok Comstocka, na którym ten położył pięść, jakby nie chciał, żeby wypełzło z niej jakieś robactwo.

– Jego osobista skrzynia skarbów – skomentował cicho Maroney, podążając za wzrokiem Jacka. – Bracia Larkin chcą za wszelką cenę położyć na niej łapę, zanim on wyjdzie z budynku.

W policji służyło pięciu braci Larkin, dwóch z nich w stopniu sierżanta w wydziale dochodzeniowym. Tego dnia siedzieli w pierwszym rzędzie. Byli dobrymi policjantami, ale też wziętymi żartownisiami, dla których nie było świętości. Te ciągoty kosztowałyby ich wiele przyjaźni, gdyby z taką samą lubością nie praktykowali żartów na sobie nawzajem. Niestety nie sposób było o nich powiedzieć, żeby trzymali się z dala od korupcji…

Rzecz jasna największych oszustw dopuszczał się Comstock. Co więcej, był złośliwy, mściwy i podły do szpiku kości. Jack nie mógł mieć za złe braciom Larkin, że planują przywłaszczyć sobie coś, co należało do Comstocka.

Tymczasem inspektor mówił dalej.

– Moim zadaniem jest również rekwirowanie wszelkich instrumentów i medykamentów, które mogłyby uniemożliwić poczęcie bądź posłużyć aborcji. Skonfiskowałem przedmioty od ulotek informacyjnych do gumowych rekwizytów stworzonych w niemoralnych celach. Kara dla dopuszczających się tego procederu jest surowa. Każdemu, kto bierze w nim udział, grozi wyrok od sześciu miesięcy do pięciu lat ciężkich robót i grzywna do dwóch tysięcy dolarów.

Przerwał i rozejrzał się po sali. Większość brygady patrzyła na niego, jakby była głucha i nie usłyszała ani słowa z tego, co mówił, a niektórzy – w tym Maroney – otwarcie okazywali mu pogardę.

– W ostatnich latach my, agenci Nowojorskiego Towarzystwa na Rzecz Walki z Występkiem, przejęliśmy i zniszczyliśmy ponad dwadzieścia pięć ton sprośnych traktatów i fotografii, książki o łącznej wadze sześciuset funtów, około dwudziestu tysięcy diaskopowych przeźroczy, prawie sto tysięcy gumowych rekwizytów, sześćset talii nieprzyzwoitych kart, czterdzieści tysięcy funtów afrodyzjaków oraz osiem ton materiałów przeznaczonych do gier hazardowych i loterii – ponownie rozejrzał się po sali, ale nie znalazł uznania, które w jego mniemaniu mu się należało. Nerwowo zakaszlał i kontynuował w bardziej ponurym tonie.

– Jestem tu dziś, aby rekrutować detektywów, którzy pomogą w zwalczaniu epidemii przetaczającej się przez ten kraj. Rozpowszechniają ją sami medycy, i to nie jedynie szarlatani czy ludzie niskiego stanu, o nie! Lekarze, pielęgniarki, aptekarze i położne dostarczają informacji i wskazówek dotyczących metod antykoncepcyjnych każdej kobiecie, która o nie poprosi. Co gorsza, bez skrupułów i poczucia wstydu sprzedają też strzykawki, gumowe kapturki i tym podobne.

No i są jeszcze ci, którzy przeprowadzają aborcje. Dotąd byłem w stanie doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości jedynie niewielki odsetek tych zbrodniarzy. Walka z nimi to powolny proces. Niestety… Musimy poprawić nasze wyniki w tym zakresie, korzystając ze wszelkich dostępnych nam środków. – Uśmiechnął się złowieszczo, wyraźnie zadowolony z siebie. – Na pewno pamiętają panowie madame Dubois.

Wcześniej Jack odpłynął myślami, ale na wzmiankę o madame Dubois ponownie skupił uwagę na Comstocku, który teraz zaczepił kciuki o klapy swojego płaszcza i kołysał się lekko w przód i w tył z wyrazem samouwielbienia na twarzy.

– Zamiast oddać się w ręce sprawiedliwości – kontynuował – Dubois palnęła sobie w łeb, oszczędzając nam kosztów procesu. Nie była pierwszym takim grzesznikiem, który sam położył kres swojemu życiu, a gdyby to ode mnie zależało, nie byłaby też ostatnim.

Oscar poderwał się z miejsca:

– I ty śmiesz nazywać się chrześcijaninem, ty świętoszkowata, arogancka, odrzucona przez Boga kupo gówna!

Oscar był dużym mężczyzną o wyglądzie awanturnika, z gatunku tych, co to potrafią wymierzać ciosy, nie czując bólu w złamanych knykciach i poranionym ciele, dopóki burza nie ucichnie. Niższy i drobniejszy Comstock wciąż stał niewzruszony, co potwierdzało jego reputację zawadiaki innego sortu – nosił przy sobie pistolet i lubił go używać.

Baker przerwał scenę, próbując przywołać go do porządku:

– Maroney!

Postawa Oscara rozluźniła się, dzięki czemu Jack miał pewność, że jego kolega nad sobą panuje. Maroney odwrócił się na pięcie i torując sobie drogę między zebranymi oraz soczyście klnąc, wyszedł z sali. Trzasnął drzwiami tak mocno, że aż zadrżały szyby w oknach.

– Czy pan słyszał, co powiedział ten człowiek?! – Comstock warknął na Bakera. – Żądam, aby udzielono mu oficjalnej nagany za użycie wulgarnego języka!

– To jeden z funkcjonariuszy, którzy znaleźli pańską madame Dubois w wannie pełnej krwi – odrzekł Baker. – To był jego pierwszy dzień na służbie. Proszę się streszczać. Nie mamy całego dnia.

Comstock zrobił obrażoną minę, zadrżały mu wargi. Chrapliwym głosem powiedział:

– Tak zrobię, ale proszę nie myśleć, że sprawa jego bluźnierstw i pańskiej reakcji przejdzie bez echa. – Rzucił gniewne spojrzenie w stronę widowni, tak jakby właśnie dawał im ważną lekcję na przyszłość.

– Jak panowie dobrze wiecie – ciągnął – funkcjonariuszom policji nie zawsze udaje się przejrzeć medyków mających za nic prawa ludzkie i boże. Ale ja wierzę, że detektywi są w stanie sprostać temu zadaniu, i chciałbym, żeby wszyscy panowie zgłosili się na ochotnika do pracy w charakterze agentów Towarzystwa na Rzecz…

– Czas, panie inspektorze – przerwał mu Baker.

Comstock obrócił się i spiorunował wzrokiem mężczyznę – kapitana wydziału dochodzeniowego nowojorskiej policji – jakby ten był małym chłopcem przyłapanym na dłubaniu w nosie.

– Panie kapitanie! Zgodził się pan, żebym zwrócił się z apelem do detektywów. Dziś wieczorem odbędzie się zebranie Towarzystwa i nowi ochotnicy powinni się na nim zjawić.

– A ja jasno panu powiedziałem, że nie może pan ich dzisiaj w to angażować. Ponad połowa tych ludzi pracuje na dwie zmiany i żaden z nich aż do jutra nie zobaczy swojego łóżka. Mają zadanie specjalne.

– Zadanie specjalne? Specjalne? Według kogo? Pozwolę sobie przypomnieć panu, panie kapitanie, że Kongres Stanów Zjednoczonych nadał mi uprawnienia…

– Panie Comstock…

– Inspektorze Comstock! Inspektorze! – huknął, opluwając okolicę śliną. – Będzie mnie pan tytułował, jak należy!

– Inspektorze Comstock – ciągnął spokojnie Baker – proszę pozwolić, że odpowiem na pańskie pytania po kolei. Nie wierzę, że nie wie pan, co dzieje się dziś wieczorem na Piątej Alei. Za kilka godzin rozpoczyna się bal kostiumowy u Vanderbiltów. Jedna trzecia wszystkich mundurowych będzie pilnowała tam porządku, a ponad połowa obecnych tu detektywów będzie po cywilnemu patrolowała okolicę. Takie rozkazy przysłali nam burmistrz, gubernator i senatorowie stanowi.

Mięsiste usta Comstocka zadrgały i zmarszczyły się.

– Jakie są pańskie priorytety, kapitanie? Czy przedkłada pan błahe sprawy rozpustnych bogaczy nad dobro młodzieży tego miasta? Zapewniam pana, że ci ludzie nie są potrzebni na Piątej Alei. Gdzie pańskie poczucie moralności?

– Jest w tak samo bezpiecznym miejscu, jak i pańskie – sucho odpowiedział Baker. – A o moich priorytetach decydują zwierzchnicy. Proponuję omówić tę kwestię z nimi, bo ja nie mogę pomóc panu w sprawie pańskiego Towarzystwa.

***

W pokoju detektywów z nogami wyciągniętymi jak dwa ścięte drzewa siedział przygarbiony Maroney. Zza gęstych i lśniących niczym borsucze futro wąsów wystawało mu cygaro.

– Czasami żałuję, że kapitan potrafi zachować zimną krew – powiedział do niego Jack. – Myślę, że przy minimalnym wysiłku byłby w stanie na miejscu doprowadzić do eksplozji głowy Comstocka. Stracona okazja.

– Chciałbym to zobaczyć – cygaro drgało przy każdym słowie Maroneya.

Jack usiadł przy biurku i zaczął przyglądać się stercie papierów, którymi musiał się zająć.

– Jestem pewien, że sprzedalibyśmy wszystkie bilety na spektakl, w którym główną atrakcją byłby widok głowy tego bufona rozpryskującej się w powietrzu jak dynia – powiedział Maroney. – Rozdalibyśmy widowni parasole dla ochrony przed obryzganiem.

– Facet ma przyjaciół, gdzie trzeba… – przypomniał partnerowi Jack.

– Nieprawda – odparł Maroney. – On ma pachołków. Współwyznawców. Nawet wielbicieli. Ale gdyby w kieszeni kamizelki nie nosił tego pistoleciku, a w kieszeni spodni – naczelnika poczty, łatwo byłoby go zgnieść. A tak muszę wciąż z nadzieją wypatrywać dnia, w którym ktoś wpakuje mu kulkę w łeb.

– Zapominasz o YMCA i jego Towarzystwie na Rzecz Walki z Występkiem.

Maroney zamachał cygarem jak magiczną różdżką, sugerując, że byłby w stanie zdławić tak nijakich adwersarzy jednym ruchem.

Właśnie wstawał z krzesła, kiedy drzwi z hukiem otworzyły się na oścież, a do pokoju wpadł Michael Larkin, ściskając pod pachą skrzyneczkę ze sprośnymi fotografiami skonfiskowanymi przez Comstocka.

Nie mówiąc ani słowa, wskoczył na biurko, jedną ręką otworzył wysoko zawieszoną szafkę, a drugą wepchnął do niej skrzyneczkę.

Kiedy w drzwiach stanął funkcjonariusz żółtodziób, Larkin siedział już przy owym biurku, z głową pochyloną nad jakimiś papierami. Dzieciak wsadził głowę do środka.

– Baker chce, żeby przeszukać cały komisariat – powiedział przepraszająco. – Mogę wejść?

Szybko uwinął się ze swoją robotą, rzucając jedynie spojrzenie w kierunku Michaela Larkina, po czym ponownie przeprosił i wyszedł.

Zapadła długa cisza. W końcu Maroney zakaszlał.

– Michael, przyjacielu. Dzisiejszy wieczór nie na służbie?

– Nie – padła odpowiedź. Najstarszy z braci Larkinów uniósł głowę i puścił im perskie oko. – Całkiem nagle zebrało mi się mnóstwo dokumentów do przejrzenia.

– Tak zupełnie nagle? – powątpiewał Jack.

– Spadły mi na głowę, można rzec – kurtuazyjnie zgodził się Larkin. – Czy zechciałbyś na nie zerknąć?

Jack odchylił się do tyłu na krześle i położył nogi na biurku. To był długi dzień, zaczął się o świcie w przydomowej szklarni. Zaczął rozmyślać o promie, srogiej siostrze Ignatii, sierotach i wreszcie o lekarce. Zwracano się do niej per doktor Savard.

Pochylił się nad raportem, który przed nim leżał, ale przed oczami ciągle miał niezwykłe twarze Elizabeth, Mary, Idy, Edith lub Helen. Z szuflady wyciągnął książkę adresową. Przeglądał ją, aż znalazł dwa wpisy: Sophie E. Savard i Liliane M. Savard, obie zameldowane pod tym samym adresem. Kolejna zagadka. Zagadka, którą postara się rozwikłać jak tylko uwolni się od Oscara.

***

Kiedy Plac Waszyngtona znalazł się w zasięgu jej wzroku, Anna uświadomiła sobie, jak bardzo jest zmęczona. Chirurgia była ciężką pracą, wyczerpującą fizycznie i psychicznie, ale nawet najtrudniejszy przypadek medyczny nie był dla niej takim wyzwaniem jak siostra Ignatia i jej gromadka sierot.

Wróciwszy do domu, poczuła, jakby zdjęła płaszcz z kieszeniami pełnymi cegieł. Już gdy zobaczyła budynek majaczący w oddali, napięcie w ramionach i plecach zaczęło ustępować. Czasami utyskiwała na swoją wymagającą pracę, ale przynajmniej mogła odpoczywać w ukochanym domu z ogrodem przy Waverly Place. Podczas rocznego pobytu w Europie całymi dniami pracowała bez wytchnienia, żeby potem zasypiać w obcych domach i w jeszcze bardziej obcych miastach. Nauczyła się tam wiele o chirurgii, ale i o sobie samej – jej miejsce było właśnie tutaj i nigdzie indziej.

Na posesję weszła od tyłu, mijając małą wozownię, stajnię oraz chłodnię, i zatrzymała się w ogrodzie, żeby przywitać się z panem Lee, który równym, wprawnym rytmem przerzucał właśnie ziemię. Pan Lee był poważnym, skrupulatnym i bardzo uczuciowym człowiekiem. Nauczył ją, jak odróżniać chwasty od sadzonek, sznurować buty i jak podkradać kurom jajka, nie narażając się na dziobnięcie. Znał setki ballad, które chętnie recytował albo śpiewał. Z kamienną twarzą uczył ją i Sophie mnóstwa łamańców językowych, co wciąż je bawiło. Anna wiedziała, że jeśli wykaże się cierpliwością, spokojnie zacznie dzielić się z nią swoimi spostrzeżeniami.

Spojrzał w niebo i zawyrokował, że wbrew pozorom „zima jeszcze nie poszła spać” – tak jakby mówił o niedźwiedziu szykującym się do długiego snu. Ze wzrokiem utkwionym w ziemię stwierdził, że ich sąsiedzi, którzy już zaczęli usuwać ściółkę chroniącą rośliny przed mrozem, niedługo będą tego żałować. Przyjdzie jeszcze jeden siarczysty przymrozek i będzie to koniec dla krokusów i delikatnych tureckich tulipanów, które zaczęły wznosić swoje główki ku słońcu, tworząc istny dywan klejnotów pokrywający trawnik i okolice.

Pan Lee rzadko mylił się w kwestii pogody, ale akurat wtedy Anna nie miała do tego głowy. Stała pośrodku ogrodu pewna, że za miesiąc będzie wystarczająco ciepło, żeby usiąść w altance w rozkosznym cieniu kwitnących jabłoni i tulipanowców.

Ogród był jej ukochanym miejscem na świecie. Przed pojawieniem się Sophie, jako mała dziewczynka, miała go tylko dla siebie, dopóki i tego nie odebrała jej wojna. Kiedy ojciec Anny poległ w bitwie, w domu przez większość czasu przebywały wnuki wuja Quinlana i to od nich nauczyła się dzielić zabawkami, książkami i historyjkami, ale też czymś więcej. Wkrótce zaczęła nazywać ciotkę Quinlan babcią, ale latem, kiedy skończyła dziewięć lat, wnuk wuja Quinlana, Isaac Cooper, tylko o rok starszy od niej, postanowił wyprowadzić ją z błędu. Drżącym i wciąż piskliwym głosem wyraził się bardzo jasno: Anna nie ma dziadków, rodziców ani żadnej innej rodziny, a on nie pozwoli, żeby przywłaszczała sobie teraz jego babcię, która może być dla niej jedynie ciotką, nikim więcej.

Anna nie była płaczliwym dzieckiem, które wycofywało się z podwórkowego pola bitwy, kiedy zaczynało się robić nieprzyjemnie. Trzymała nerwy na wodzy, bo zobaczyła wyraz twarzy Isaaca, gdy niecierpliwym ruchem ręki starł cieknące po policzkach łzy. Tłumaczyła sobie, że wcale nie chciał być taki podły, ale za dużo przeszedł… W końcu wojna zabrała mu ojca, dziadka i dwóch wujów, a wiadomość o śmierci tego pierwszego przyszła niespełna trzy miesiące wcześniej.

Bez względu na te okoliczności Isaac miał rację i mylił się jednocześnie. Jego matka była córką wuja Quinlana i pasierbicą ciotki Quinlan, co znaczyło, że Isaaca i Leviego nie łączyły więzy krwi z ciotką, a Annę – jak najbardziej tak. Z drugiej strony, czy był sens udawać, że wciąż ma to, co straciła? Zjadliwe słowa Isaaca zachowała dla siebie.

Ale ciotka Quinlan i tak je usłyszała, ponieważ Isaac sam wszystko jej powtórzył. Z płaczem pobiegł do niej na skargę, przekonany o swoim prawie do złoszczenia się na dziewczynkę, która chciała mu ukraść babcię. Anna nigdy nie dowiedziała się, co odpowiedziała ciotka Quinlan i jak go uspokoiła, ale tego wieczora przyszła do jej małego pokoiku z filiżanką gorącej czekolady. Poczekała, aż skończy pić, a potem najzwyczajniej w świecie wzięła ją na kolana i tak trzymała, dopóki Anna się nie wypłakała.

– Chcę z powrotem wujka Quinlana – powiedziała w końcu mała.

– Ja też – odrzekła ciotka. – Wciąż słyszę jego kroki na schodach. I zawsze przychodzi ten okropny moment, w którym zdaję sobie sprawę, że to tylko moje pobożne życzenia. Wiesz, że gdyby tylko to było w jego mocy, to wróciłby do nas, do domu.

„Do nas. Do domu”.

Anna skinęła tylko głową, bo była zbyt zmęczona płaczem, by mówić.

Ciotka przytuliła ją mocniej.

– Jesteś najsłodszą córeczką mojej ukochanej siostrzyczki – powiedziała. – I twoje miejsce jest przy mnie. Kiedy straciliśmy twoją mamusię, a potem twojego tatusia, każde z mojego rodzeństwa chciało cię przygarnąć. Ale to mnie się poszczęściło i zamieszkałaś w moim domu. I możesz mnie nazywać, jak zechcesz, również babcią. Moja mama, a twoja babcia, na pewno by sobie tego życzyła, a dla mnie to będzie zaszczyt.

Ale Anna nie potrafiła dłużej nazywać jej babcią. Nie przeszłoby jej to przez gardło, bez względu na obecność Isaaca. Od tamtej pory kobieta, która była dla niej jak matka i babcia, stała się dla niej ciotką Quinlan.

Gdyby nie Kap, ogród mógł stracić dla niej cały swój urok. To on nie pozwolił jej zamknąć się w sobie. Przyjaciel, kolega z klasy, jeszcze jedna sierota wojenna mieszkająca u ciotki. Każdą chwilę w ogrodzie spędzali razem, szukając przygód i wymyślając własne zabawy, czytając na głos, grając w krykieta, w warcaby i w Piotrusia, a także bezustannie podjadając wszelkiego rodzaju owoce, jakie dawał im ogród: truskawki, persymony, pigwy, morele o barwie zachodzącego słońca, jeżyny późnym latem przelewające się kaskadą przez płot, od których mieli poplamione palce, usta i ubranka. Kiedy padało, schronienie znajdywali w altance w zależności od pory roku pachnącej bzem, heliotropem bądź różami.

Któregoś dnia z Nowego Orleanu przybyła Sophie i cała trójka stworzyła paczkę, nad którą Isaac nie miał żadnej władzy. I tak zostało na długo po tym, jak skończyło się ich dzieciństwo. Aż do 1881 roku.

Chrząknięcie pana Lee wyrwało ją z tych snów na jawie.

– Czy panienka mnie słyszy? – uśmiechnął się do niej, przekrzywiając usta. – Proszę jeszcze nie chować zimowych ubrań. W tym roku wiośnie nie spieszno, więc i my nie powinniśmy się spieszyć.

A teraz trzeba było wejść do domu, napić się herbaty i zjeść późny obiad, a potem zamiast iść spać – przebrać się w kostium wybrany dla niej przez ciotkę i przygotować się do wieczornego wyjścia z Kapem na bal u Vanderbiltów. Kap był jej przyjacielem i jej potrzebował…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: