Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Złoty garnek. Bajka nowożytnych czasów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złoty garnek. Bajka nowożytnych czasów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 267 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WI­GI­LIA PIERW­SZA NIE­SZCZĘ­SNE PRZY­GO­DY STU­DEN­TA AN­ZEL­MU­SA. – HI­GIE­NICZ­NY TY­TOŃ KON­REK­TO­RA PAUL­MAN­NA I ZLO­TO­ZIE­LO­NE WĘŻE.

W dzień Wnie­bo­wstą­pie­nia, o go­dzi­nie trze­ciej po po­łu­dniu w Dreź­nie pę­dził pe­wien mło­dzie­niec przez Czar­ną Bra­mę i wpadł pro­sto w ko­szyk z jabł­ka­mi i ciast­ka­mi, któ­re sprze­da­wa­ła ja­kaś sta­ra, brzyd­ka ko­bie­ta – tak że wszyst­ko, co oca­la­ło szczę­śli­wie od zgnie­ce­nia, roz­sy­pa­ło się, a ulicz­ni­cy we­so­ło dzie­li­li się zdo­by­czą, jak­by dla nich roz­rzu­co­ną przez śpie­szą­ce­go się pana. Sta­ra za­czę­ła krzy­czeć gwał­tu, a na to ku­mosz­ki po­rzu­ci­ły swo­je stra­ga­ny z ciast­ka­mi i wód­ką, oto­czy­ły mło­dzień­ca i lży­ły go z taką pro­stac­ką gwał­tow­no­ścią, że ten, onie­mia­ły ze zmar­twie­nia i wsty­du, wy­cią­gnął tyl­ko swój mały, nie­zbyt ob­fi­cie na­peł­nio­ny wo­re­czek z pie­niędz­mi, któ­ry sta­ra ła­ko­mie chwy­ci­ła i szyb­ko scho­wa­ła. Szczel­nie zwar­te koło roz­luź­ni­ło się wte­dy wpraw­dzie, lecz za­le­d­wie mło­dzie­niec wy­rwał się zeń co prę­dzej, sta­ra krzyk­nę­ła za nim:

– Tak, pędź­że! pędź­że da­lej, czar­ci synu! Zgi­niesz w krysz­ta­le, już ci bli­żej niż da­lej, tak! w krysz­ta­le! Prze­raź­li­wy, skrze­czą­cy głos sta­rej miał w so­bie coś okrop­ne­go, tak że zdu­mie­ni prze­chod­nie przy­sta­nę­li ci­cho, a śmiech, któ­ry się wko­ło przed chwi­lą roz­le­gał, na­gle umilkł.

Stu­dent An­zel­mus (on wła­śnie był tym mło­dzień­cem), cho­ciaż nie ro­zu­miał dziw­nych słów sta­rej, uczuł, że ogar­nia go mi­mo­wol­ny strach, i uskrzy­dlił jesz­cze bar­dziej swo­je kro­ki, aby umknąć przed skie­ro­wa­ny­mi nań spoj­rze­nia­mi cie­ka­we­go tłu­mu. A kie­dy tak się prze­ci­skał przez zbi­tą gro­ma­dę stroj­nych lu­dzi, sły­szał, jak szem­ra­no na wszyst­kie stro­ny:

– Bied­ny mło­dy czło­wiek! – A nie­chże tę prze­klę­tą babę!

Tak tedy, w naj­szcze­gól­niej­szy spo­sób, ta­jem­ni­cze sło­wa sta­rej nada­ły śmiesz­nej przy­go­dzie pe­wien od­cień tra­gi­zmu i dzię­ki temu ze współ­czu­ciem spo­glą­da­no te­raz na mło­dzień­ca, któ­re­go przed­tem nie za­uwa­żo­no wca­le. Ko­bie­ty, pa­trząc na jego krzep­ką po­stać i twarz uro­dzi­wą, któ­rej wy­raz po­tę­go­wał jesz­cze pło­mień we­wnętrz­ne­go wzbu­rze­nia, wy­ba­cza­ły mu całą jego nie­zręcz­ność jak rów­nież strój, któ­ry nic nie miał wspól­ne­go z ja­ką­kol­wiek modą. Jego szczu­pa­czo­sza­ry frak był tak skro­jo­ny, jak gdy­by twór­ca jego, kra­wiec, krój współ­cze­sny znał tyl­ko ze sły­sze­nia, a czar­ne, atła­so­we, sta­ran­nie utrzy­ma­ne pan­ta­lo­ny nada­wa­ły ca­ło­ści pe­wien styl po­wścią­gli­wy, pro­fe­sor­ski, po­zo­sta­ją­cy w zu­peł­nej sprzecz­no­ści z za­cho­wa­niem się i szcze­gól­nym po­ło­że­niem mło­dzień­ca.

Gdy wresz­cie stu­dent nasz do­biegł do koń­ca alei, wio­dą­cej do Linc­ke­sches Bad, był już tak wy­czer­pa­ny, że od­dech mu za­pie­ra­ło. Mu­siał zwol­nić kro­ku; ale za­le­d­wie śmiał wzrok ode­rwać od zie­mi, gdyż wciąż jesz­cze jabł­ka i ciast­ka tań­czy­ły mu przed oczy­ma, a przy­ja­zne spoj­rze­nia spo­ty­ka­nych dziew­cząt wy­da­wa­ły mu się tyl­ko od­bla­skiem zło­śli­we­go śmie­chu spod Czar­nej Bra­my. Tak do­szedł aż do wej­ścia pro­wa­dzą­ce­go do ką­pie­li­ska. Cią­gnę­ły tam całe sze­re­gi świą­tecz­nie ubra­nych lu­dzi. Z wnę­trza gma­chu do­cho­dzi­ły dźwię­ki or­kie­stry dę­tej, a gwar we­so­łych go­ści sta­wał się co­raz gło­śniej­szym.

Bied­ne­mu An­zel­mu­so­wi pra­wie że łzy sta­nę­ły w oczach; dzień Wnie­bo­wstą­pie­nia był dla nie­go za­wsze wy­jąt­ko­wo uro­czy­stym świę­tem ro­dzin­nym, więc i on miał za­czerp­nąć ze źró­deł szczę­śli­wo­ści Lin­ko­we­go raju; tak, chciał się po­su­nąć aż do pół por­cji kawy z ru­mem i bu­tel­ki du­bel­to­we­go piwa – i aby tak wspa­nia­le użyć, wziął wię­cej pie­nię­dzy niż zwy­kle, wię­cej, niż mógł był so­bie po­zwo­lić. Z oto fa­tal­ny upa­dek w kosz z jabł­ka­mi po­zba­wił go wszyst­kie­go, co miał przy so­bie. O ka­wie, o du­bel­to­wym pi­wie, o mu­zy­ce, o wi­do­ku po­stro­jo­nych dziew­cząt, krót­ko mó­wiąc – o wszyst­kich wy­ma­rzo­nych roz­ko­szach nie było już co my­śleć; prze­szedł obok nich po­wo­li i wresz­cie udał się dro­gą, pro­wa­dzą­cą ku El­bie; była zu­peł­nie pu­sta. Pod ja­kimś krza­kiem czar­ne­go bzu, co wy­ra­stał z muru, zna­lazł ci­che, ustron­ne miej­sce; tam siadł i na­bił faj­kę hi­gie­nicz­nym ty­to­niem, któ­ry mu po­da­ro­wał jego przy­ja­ciel, kon­rek­tor Paul­mann.

Tuż przed nim plu­ska­ły i szu­mia­ły fale zło­to­żół­tej Elby; poza nią wspa­nia­łe Dre­zno dum­nie i śmia­ło strze­la­ło lśnią­cy­mi wie­ży­ca­mi w wo­nie­ją­ce skle­pie­nie nie­ba, któ­re spły­wa­ło ku kwit­ną­cym łą­kom i świe­żym zie­lo­nym la­som, a z głę­bo­kie­go mro­ku wy­nu­rzał się łań­cuch gór, przy­po­mi­na­jąc da­le­ki kraj Cze­chów. Ale stu­dent An­zel­mus po­sęp­nie pa­trzał w tę dal, za­wzię­cie pusz­czał w po­wie­trze kłę­by dymu i wresz­cie gło­śno dał wy­raz swe­mu smut­ko­wi, mó­wiąc:

– A jed­nak to praw­da; uro­dzi­łem się, by dźwi­gać wszel­kie moż­li­we krzy­że, zno­sić wszel­kie moż­li­we nie­szczę­ścia! Że nig­dy nie zo­sta­łem kró­lem mig­da­ło­wym, że w „cet­no czy li­cho” za­wsze zga­dy­wa­łem fał­szy­wie, że chleb z ma­słem za­wsze upa­dał mi na po­sma­ro­wa­ną stro­nę – o ca­łej tej nę­dzy wca­le już nie chcę wspo­mi­nać; ale czyż to nie strasz­ne ja­kieś prze­zna­cze­nie, że od­kąd dia­błu na po­cie­chę zo­sta­łem stu­den­tem, od razu sta­łem się i nadal po­zo­sta­ję po­śmie­wi­skiem ko­le­gów? Gzy wło­żę kie­dy nowy sur­dut, nie pla­miąc go od pierw­sze­go razu czymś tłu­stym lub nie dziu­ra­wiąc go źle za­tknię­tą szpil­ką w naj­wi­docz­niej­szym miej­scu? Czy ukło­nię się kie­dy ja­kie­mu rad­cy lub ja­kiej da­mie, nie gu­biąc przy tym ka­pe­lu­sza lub, co gor­sza, nie po­ty­ka­jąc się ha­nieb­nie i nie wy­wra­ca­jąc na rów­nej dro­dze? Czyż nie pła­cę sta­łe, w każ­dy dzień jar­marcz­ny w ha­lach tar­go­wych oko­ło trzech-czte­rech gro­szy za roz­dep­ta­ne garn­ki, bo dia­beł kła­dzie mi w gło­wę, by iść wprost przed sie­bie jak la­min­gi? Czy przy­sze­dłem choć raz w porę na wy­kład lub tam, gdzie mię za­pro­szo­no? Cóż po­mo­gło, że wy­cho­dzi­łem z domu o pół go­dzi­ny wcze­śniej i sta­wa­łem pode drzwia­mi z ręką na klam­ce? Gdy z ude­rze­niem go­dzi­ny chcia­łem tę klam­kę na­ci­snąć, sza­tan wy­le­wał mi mied­ni­cę wody na gło­wę lub ka­zał mi się zde­rzyć z kimś, kto wła­śnie wy­cho­dził, tak że za­plą­ty­wa­łem się w ty­sią­ce za­tar­gów i przez to omi­ja­ło mnie wszyst­ko.

Ach! ach! Gdzież je­ste­ście, bło­gie sny o przy­szłym szczę­ściu? Jak to ja dum­nie ma­rzy­łem, że doj­dę tu aż do ran­gi taj­ne­go se­kre­ta­rza! Ale czyż moja zła gwiaz­da nie uczy­ni­ła naj­lep­szych pro­tek­to­rów mo­ich wro­ga­mi?

Wiem, że ten rad­ca taj­ny, któ­re­mu mnie po­le­co­no, nie zno­si ostrzy­żo­nych wło­sów; fry­zjer z tru­dem przy­cze­pia mi mały war­ko­czyk w tyle gło­wy, ale przy pierw­szym ukło­nie fa­tal­ny sznu­rek pęka, a we­so­ły mops, któ­ry mię ob­wą­chu­je, z trium­fem apor­tu­je war­ko­czyk panu rad­cy taj­ne­mu. Ja rzu­cam się na psa prze­ra­żo­ny i wpa­dam na stół, przy któ­rym pan rad­ca pra­co­wał je­dząc śnia­da­nie – i oto fi­li­żan­ki, ta­le­rze, ka­ła­marz i pusz­ka z pia­skiem zla­tu­ją z ha­ła­sem na pod­ło­gę, a stru­mień cze­ko­la­dy i atra­men­tu za­le­wa na­pi­sa­ny przed chwi­lą ra­port. – Czyś pan zwa­rio­wał?! – ry­czy roz­złosz­czo­ny rad­ca taj­ny i wy­rzu­ca mnie za drzwi.

Cóż to po­mo­że, że mi pan kon­rek­tor Paul­mann robi na­dzie­ję na po­sa­dę se­kre­ta­rza? Czyż po­zwo­li na to zła gwiaz­da, któ­ra mnie wciąż prze­śla­du­je?!

Albo dzi­siaj! Chcia­łem ten miły dzień Wnie­bo­wstą­pie­nia prze­pę­dzić tak przy­jem­nie, chcia­łem prze­cież coś nie­coś na ten cel po­świę­cić. Mo­głem rów­nie do­brze jak każ­dy inny gość u Lin­ka za­wo­łać z dumą: – Kel­ner! Bu­tel­ka du­bel­to­we­go piwa! Ale pro­szę o naj – lep­sze! – Mógł­bym był tam sie­dzieć aż do póź­ne­go wie­czo­ra, może na­wet tuż obok ja­kiejś grup­ki wspa­nia­le ubra­nych, pięk­nych dziew­cząt. Do­brze wiem, że na­brał­bym wte­dy od­wa­gi, stał­bym się zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem; tak! po­su­nął­bym się aż do tego, że gdy­by jed­na z nich za­py­ta­ła: – Któ­ra też może być te­raz go­dzi­na? – albo: – Cóż to oni gra­ją? – pod­sko­czył­bym wte­dy lek­ko, nie wy­wra­ca­jąc mo­jej szklan­ki, nie po­ty­ka­jąc się o ław­kę; pod­szedł­bym kil­ka kro­ków, ukło­nił się i po­wie­dział: – Ma­de­mo­isel­le, po­zwo­li pani so­bie wy­ja­śnić, to jest uwer­tu­ra z „Dzie­wi­cy Du­na­ju” – albo: – Za­raz wy­bi­je szó­sta – Czyż jest na świe­cie czło­wiek, któ­ry by mi to wziął za złe? Nie! je­stem prze­ko­na­ny, że owe dziew­czę­ta po­pa­trza­ły­by na sie­bie z ta­kim fi­lu­ter­nym uśmie­chem, jak to zwy­kle bywa, kie­dy na­bie­ram od­wa­gi i chcę po­ka­zać, że i ja tak­że znam się na lek­kim świa­to­wym to­nie i umiem za­cho­wać się wo­bec dam. Ale cóż? sza­tan we­pchnął mnie w ten prze­klę­ty kosz z jabł­ka­mi i oto mu­szę w sa­mot­no­ści pa­lić ty­toń hi­gie­nicz­ny…

Tu prze­rwa­ły stu­den­to­wi An­zel­mu­so­wi jego roz­mo­wę z sobą sa­mym ja­kieś szcze­gól­ne szme­ry i sze­le­sty, któ­re po­wsta­ły w tra­wie, tuż obok nie­go, lecz wnet prze­śli­znę­ły się mię­dzy ga­łę­zie i li­ście bzu roz­po­star­te­go tuż po­nad jego gło­wą. Raz zda­wa­ło się, że to wiatr wie­czor­ny po­trzą­sa li­ść­mi, to znów, że ptasz­ki igra­ją wśród ga­łę­zi, go­niąc się we­so­ło i trze­po­cąc skrzy­deł­ka­mi. A po­tem za­czę­ły się ja­kieś szep­ty i gwa­ry, jak gdy­by kwia­ty za­dźwię­cza­ły niby dzwo­necz­ki z krysz­ta­łu. An­zel­mus słu­chał i słu­chał. I wtem – sam nie wie­dział, jak to się sta­ło – owe gwa­ry, szep­ta­nia, dźwię­cze­nia za­mie­ni­ły się w ci­che, roz­wie­wa­ją­ce się sło­wa:

– Wśród li­ści – mię­dzy wit­ka­mi – wśród ga­łę­zi, wśród oki­ści kwia­tów wij­my się, prze­wi­jaj­my, prze­śli­zguj­my się z sio­strzycz­ka­mi – prze­wi­jaj­my się błysz­cząc – ko­łysz­my się w lśnie­niach – szyb­ko, szyb­ko, w górę – na dół – słoń­ce wie­czor­ne ci­ska strza­ły pro­mien­ne, wie­trzyk sze­le­ści – rosa upa­da –

śpie­wa­ją kwia­ty – ru­szaj­my ję­zycz­ka­mi – śpie­waj­my wraz z kwia­ta­mi i ga­łąz­ka­mi – wnet gwiaz­dy za­błysz­czą – wra­cać nam trze­ba – wśród kwia­tów i li­ści, mie­dzy wit­ka­mi wij­my się, prze­wi­jaj­my, prze­śli­zguj­my się z sio­strzycz­ka­mi.

Tak brzmia­ła ta odu­rza­ją­ca mowa. Stu­dent An­zel­mus my­ślał: Toż to prze­cież tyl­ko wiatr wie­czor­ny, szep­ce jed­nak dzi­siaj zu­peł­nie zro­zu­mia­ły­mi sło­wa­mi.

Ale w tej sa­mej chwi­li roz­dzwo­nił mu się po­nad gło­wą jak­by trój­dź­więcz­ny akord prze­czy­stych dzwo­nów z krysz­ta­łu. Spoj­rzał w górę i zo­ba­czył trzy lśnią­ce zie­lo­nym zlo­tem wę­ży­ki, co okrę­ci­ły się o ga­łę­zie i wy­su­nę­ły głów­ki ku wie­czor­ne­mu słoń­cu. I zno­wu po­wtó­rzy­ły się w tych sa­mych sło­wach roz­ho­wo­ry i szep­ta­nia, a wę­ży­ki prze­my­ka­ły się, prze­śli­zgi­wa­ły wśród li­ści, ga­łę­zi do góry i na dół; a kie­dy po­ru­sza­ły się tak szyb­ko, zda­ło się, że to krzak bzo­wy sy­pie ty­sią­cem pło­mie­ni­stych szma­rag­dów po­przez ciem­ne li­ście.

To słoń­ce wie­czor­ne tak igra i lśni na drze­wie – my­ślał stu­dent An­zel­mus; ale na­gle zno­wu za­dźwię­cza­ły dzwo­ny z krysz­ta­łu i An­zel­mus zo­ba­czył, że je­den z wę­ży­ków wy­cią­gnął ku nie­mu głów­kę.

Jak­by prąd elek­trycz­ny prze­biegł mu przez cia­ło, za­drżał aż do dna du­szy, bo oto para ciem­no­błę­kit­nych oczu spoj­rza­ła nań z nie­wy­sło­wio­ną tę­sk­no­tą. Ja­kieś nig­dy nie do­świad­cza­ne uczu­cie naj­więk­szej bło­go­ści i naj­ostrzej­sze­go bólu omal nie roz­sa­dzi­ło mu pier­si. A kie­dy pe­łen żaru po­żą­da­nia wpa­try­wał się w te prze­słod­kie oczy, sil­niej za­dźwię­cza­ły roz­kosz­ne akor­dy krysz­ta­ło­wych dzwo­nów, opa­dły nań pło­mie­ni­ste szma­rag­dy, oto­czy­ły go, mi­ga­jąc wo­kół ty­sią­cem ogni­ków, igra­jąc błysz­czą­cy­mi nić­mi ze zło­ta. I po­ru­szył się bzo­wy krzak, i rzekł:

– Le­ża­łeś w cie­niu moim, mój za­pach owie­wał cię, aleś nie po­jął mnie: za­pach jest mową moją, kie­dy go mi­łość nie­ci.

Wiatr wie­czor­ny prze­le­ciał i rzekł:

– Owie­wa­łem sny two­je, aleś nie po­jął mnie: tchnie­nie jest mową moją, kie­dy je mi­łość nie­ci.

Po­przez chmu­ry wyj­rza­ły sło­necz­ne pro­mie­nie, a blask ich zda­wał się go­rzeć wy­ra­za­mi:

– Ob­le­wa­łem cię ża­rem roz­to­pio­ne­go zło­ta, aleś nie po­jął mnie. Żar jest mową moją, kie­dy go mi­łość nie­ci.

I co­raz głę­biej, co­raz sil­niej za­ta­piał się wzrok jego w roz­kosz­ny błę­kit dwoj­ga oczu, co­raz go­rę­cej pło­nę­ła tę­sk­no­ta, co­raz po­tęż­niej pa­li­ło po­żą­da­nie. A wko­ło za­drża­ło, po­ru­szy­ło się wszyst­ko, jak gdy­by obu­dzo­ne do ra­do­sne­go ży­cia. Kwia­ty za­pach­nia­ły wszyst­kie ra­zem, a woń ich była jak cud­ny śpiew ty­sią­ca flet­ni; a śpiew ich nio­sły echem da­le­kim chmu­ry zło­ci­ste, mkną­ce gdzieś w kra­je nie­zna­ne. Lecz gdy tyl­ko ostat­ni pro­mień słoń­ca znik­nął za gó­ra­mi, a zmierzch rzu­cił cień na zie­mię, z od­le­głej dali za­brzmiał na­głe szorst­ki, głę­bo­ki głos:

– Hej, hej! A cóż to tam za ha­ła­sy i gwa­ry? Hej, hej! Kto mi tam szu­ka pro­mie­nia za gó­ra­mi? Do­syć świe­ce­nia, do­syć śpie­wa­nial Hej, hej! przez krza­ki, przez tra­wy – przez tra­wy, przez rze­ki! Hej, hej! Do doo-omu! Do doo-omu!

I tak roz­pły­nął się głos, jak­by w po­mru­ku da­le­kie­go grzmo­tu, a dzwo­ny z krysz­ta­łu za­zgrzy­ta­ły ostrym dy­so­nan­sem. Wszyst­ko uci­chło – i An­zel­mus zo­ba­czył, jak owe trzy węże, lśniąc i bły­ska­jąc wśród tra­wy, peł­zły ku rze­ce; szem­rząc, sze­lesz­cząc rzu­ci­ły się w Elbę, a nad fa­la­mi, w któ­rych się za­nu­rzy­ły, za­trzesz­czał zie­lo­ny pło­mień i su­nął po rze­ce uko­śnie w kie­run­ku mia­sta.WI­GI­LIA DRU­GA JAK STU­DEN­TA AN­ZEL­MU­SA BRA­NO ZA PI­JA­NE­GO I NIE­SPEŁ­NA RO­ZU­MU. – PRZE­JAŻDŻ­KA PO EL­BIE. – ARIA BRA­WU­RO­WA KA­PEL­MI­STRZA GRAU­NA. – WÓD­KA ŻO­LĄD­KÓW­KA U CON­RA­DIE­GO I SPRZE­DAW­CZY­NI JA­BŁEK W BRĄ­ZIE OD­LA­NA.

– Temu panu się chy­ba w gło­wie po­mie­sza­ło – mó­wi­ła ja­kaś sza­now­na oby­wa­tel­ka, któ­ra, wra­ca­jąc z ro­dzi­ną ze spa­ce­ru, przy­sta­nę­ła na­gle i z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi przy­glą­da­ła się, co za nie­po­ję­te rze­czy wy­pra­wiał stu­dent An­zel­mus. Mło­dzie­niec bo­wiem ob­jął pień bzo­we­go drze­wa i wo­łał bez­u­stan­nie w gę­stwę ga­łę­zi i li­ści:

– O, tyl­ko raz jesz­cze za­lśnij­cie, za­ja­śniej­cie, naj­droż­sze, zło­te wę­ży­ki, tyl­ko raz jesz­cze prze­mów­cie dzwo­necz­ka­mi wa­szych gło­sów! Tyl­ko raz jesz­cze spoj­rzyj­cie na mnie, roz­kosz­ne oczy błę­kit­ne, tyl­ko raz jesz­cze – in­a­czej zgi­nę w bólu i pa­lą­cej tę­sk­no­cie!

I wzdy­chał, i ję­czał przy tym ża­ło­śnie z głę­bi du­szy, i w po­żą­da­niu i nie­cier­pli­wo­ści po­trzą­sał bzo­wym drze­wem, któ­re za całą od­po­wiedź sze­le­ści­ło li­ść­mi głu­cho i nie­zro­zu­mia­le i zda­wa­ło się w ten spo­sób jaw­nie drwić z bólu stu­den­ta An­zel­mu­sa.

– Temu panu chy­ba się w gło­wie po­mie­sza­ło – po­wie­dzia­ła mieszcz­ka, a An­zel­mus po­czuł się, jak­by go ktoś w cięż­kim śnie po­trzą­snął lub ob­lał lo­do­wo­zim­ną wodą, tak że się zbu­dził gwał­tow­nie. Te­raz do­pie­ro uj­rzał wy­raź­nie, gdzie się znaj­du­je, i uświa­do­mił so­bie, jak to roz­draż­ni­ły go ja­kieś szcze­gól­niej­sze mary i na­wet do­pro­wa­dzi­ły do tego, że za­czął gło­śno mó­wić do sie­bie. Zmie­sza­ny pa­trzał na sto­ją­cą przed nim ko­bie­tę i wresz­cie chwy­cił le­żą­cy na zie­mi ka­pe­lusz, aby uciec stąd na­tych­miast.

Tym­cza­sem zbli­żył się doń rów­nież oj­ciec ro­dzi­ny i po­sta­wiw­szy na tra­wie dziec­ko, któ­re niósł na ręku, oparł się na la­sce i ze zdzi­wie­niem przy­pa­try­wał się i przy­słu­chi­wał stu­den­to­wi. A po­tem pod­niósł faj­kę i wo­re­czek z ty­to­niem, któ­re An­zel­mus upu­ścił, i po­da­jąc mu oby­dwa przed­mio­ty, rzekł:

– Nie la­men­tuj­że pan tak strasz­nie w ciem­no­ści i nie nie­po­kój pan lu­dzi, je­że­li wła­ści­wie nic ci się nie sta­ło, tyl­koś pan, jak wi­dać, za głę­bo­ko zaj­rzał do kie­lisz­ka, ot, idź pan le­piej do domu i wy­śpij się pan po­rząd­nie!

Stu­dent An­zel­mus uczuł się bar­dzo za­wsty­dzo­nym, wy­do­był z sie­bie tyl­ko płacz­li­we: ach!

– No, no – mó­wił da­lej miesz­cza­nin – nie ma się zno­wu czym tak przej­mo­wać. To się zda­rza naj­po­rząd­niej­szym lu­dziom, a przy mi­łym dniu Wnie­bo­wstą­pie­nia moż­na prze­cież ze szcze­re­go ser­ca po­zwo­lić so­bie tro­chę po­nad mia­rę. Moż­na to chy­ba wy­ba­czyć na­wet słu­dze bo­że­mu – je­steś pan, zda­je się, kan­dy­da­tem teo­lo­gii. Ale po­zwo­li pan, że na­bi­ję so­bie faj­kę pań­skim ty­to­niem, bo mój się wła­śnie skoń­czył.

Po­wie­dział to wła­śnie, gdy stu­dent An­zel­mus chciał już scho­wać i faj­kę, i wo­re­czek, a te­raz ów miesz­czuch po­wo­li i z na­my­słem za­czął czy­ścić swo­ją faj­kę, po­tem rów­nie po­wo­li za­brał się do jej na­bi­ja­nia. Jed­no­cze­śnie zaś po­de­szło ku nim wie­le dziew­cząt, któ­re szep­ta­ły coś po ci­chu z żoną oby­wa­te­la i chi­cho­ta­ły mię­dzy sobą, pa­trząc na An­zel­mu­sa. A ten stał jak na ostrych cier­niach i roz­ża­rzo­nych szpil­kach. Więc sko­ro tyl­ko od­da­no mu faj­kę i wo­re­czek z ty­to­niem, uciekł stam­tąd co tchu. Wszyst­kie dzi­wy, na któ­re pa­trzał, ulot­ni­ły mu się zu­peł­nie z pa­mię­ci, przy­po­mniał so­bie tyl­ko, że pod bzo­wym drze­wem ga­dał gło­śno ja­kieś nie­stwo­rzo­ne rze­czy, co było dlań tym okrop­niej­sze, że od daw­na miał głę­bo­ki wstręt do wszyst­kich, co mó­wią sami do sie­bie. „Sza­tan gada przez nich” – ma­wiał jego rek­tor, a on wie­rzył świę­cie, że to praw­da. Nie do znie­sie­nia była myśl, że bra­no go za can­di­da­tus the­olo­giae pi­ja­ne­go w dzień Wnie­bo­wstą­pie­nia. Już chciał skrę­cić w ale­ję to­po­lo­wą przy ogro­dzie Co­sel, gdy ja­kiś głos za nim za­wo­łał:

– Pa­nie An­zel­mie! Pa­nie An­zel­mie! Do stu pio­ru­nów, do­ką­dże pę­dzisz pan tak wście­kle?

Stu­dent za­trzy­mał się, jak­by w zie­mie wrósł. Był prze­ko­na­ny, że wnet nowe nie­szczę­ście zwa­li mu się na gło­wę. Głos ode­zwał się zno­wu:

– Pa­nie An­zel­mie, no, wróć­że się pan, cze­ka­my tu nad wodą!

Te­raz do­pie­ro nasz stu­dent po­znał, że to jego przy­ja­ciel, kon­rek­tor Paul­mann go woła; wró­cił nad Elbę i spo­tkał tam kon­rek­to­ra z dwo­ma cór­ka­mi oraz pana re­gi­stra­to­ra He­er­bran­da, wszy­scy mie­li wła­śnie za­miar wsiąść w łód­kę. Kon­rek­tor za­pro­sił stu­den­ta, aby prze­je­chał się z nim po El­bie i po­tem spę­dził wie­czór w jego domu, znaj­du­ją­cym się na Przed­mie­ściu Pir­nań­skim. Stu­dent An­zel­mus bar­dzo chęt­nie przy­jął za­pro­sze­nie, gdyż są­dził, że może wy­mknie się ja­koś fa­tal­no­ści, któ­ra dziś nad nim cią­ży­ła.

Kie­dy już pły­nę­li z prą­dem, zda­rzy­ło się, że na dru­gim brze­gu, koło ogro­du An­to­nie­go, pusz­cza­no ognie sztucz­ne. Z hu­kiem i sy­kiem strze­la­ły w górę ra­kie­ty, a lśnią­ce gwiaz­dy pę­ka­ły w po­wie­trzu, sie­jąc wo­kół ty­sią­ce trza­ska­ją­cych iskier i pło­mie­ni. Stu­dent An­zel­mus sie­dział sku­lo­ny tuż obok wio­słu­ją­ce­go prze­woź­ni­ka; kie­dy zo­ba­czył w wo­dzie od­bi­cie roz­pry­sku­ją­cych się w po­wie­trzu iskier i wstęg ogni­stych, zda­ło mu się, że to zło­te wę­ży­ki peł­za­ją po fa­lach. Wszyst­kie dzi­wy, ja­kich był świad­kiem pod bzo­wym drze­wem, zno­wu sta­nę­ły mu jak żywe przed oczy­ma i od nowa ogar­nę­ła go ta sama nie­wy­sło­wio­na tę­sk­no­ta, to samo pa­lą­ce po­żą­da­nie, któ­re mu tam za­ci­ska­ły ser­ce w kur­czo­wo bo­le­snym za­chwy­cie.

– Ach, wy że­ście to zno­wu, wę­ży­ki zło­ci­ste?! Śpie­waj­cie, ach, śpie­waj­cie! W śpie­wie wa­szym po­ja­wią się zno­wu te dro­gie, roz­kosz­ne, ciem­no­błę­kit­ne oczy. Ach, czyż­by­ście były tam, pod fa­ła­mi?

Tak za­wo­łał stu­dent An­zel­mus i uczy­nił przy tym gwał­tow­ny ruch, jak­by chciał za­raz sko­czyć z łód­ki w wodę.

– Opę­ta­ny, czy co?! –krzyk­nął prze­woź­nik i chwy­cił go za połę fra­ka.

Pa­nien­ki, któ­re sie­dzia­ły koło nie­go, krzyk­nę­ły prze­ra­żo­ne i ucie­kły na dru­gą stro­nę ło­dzi; re­gi­stra­tor He­er­brand szep­nął coś kon­rek­to­ra­wi Paul­man­no­wi do ucha, na co ten za­czął mu coś dłu­go tłu­ma­czyć, lecz stu­dent An­zel­mus zro­zu­miał z tego tyl­ko po­je­dyn­cze sło­wa:

– …Mie­wa po­dob­ne na­pa­dy… jesz­cześ pan nie za­uwa­żył?

Wkrót­ce po­tem po­wstał rów­nież kon­rek­tar Paul­mann i z nie­co uro­czy­stą, urzę­do­wo po­waż­ną miną przy­siadł się do stu­den­ta An­zel­mu­sa; ujął go za rękę i rzekł:

– Jak się pan czu­je, pa­nie An­zel­mie?

Stu­dent An­zel­mus nie­le­d­wie że od­cho­dził od przy­tom­no­ści, gdyż czuł, że w głę­bi du­szy po­wsta­wa­ło mu ja­kieś strasz­li­we roz­dwo­je­nie, któ­re na próż­no sta­rał się opa­no­wać. Uj­rzał te­raz wy­raź­nie, że to, co uwa­żał za lśnie­nia zło­tych wę­ży­ków, było je­dy­nie od­bi­ciem ogni sztucz­nych koło ogro­du An­to­nie­go; ale ja­kieś nig­dy nie do­świad­czo­ne uczu­cie, sam nie wie­dział, czy roz­kosz, czy ból, za­ci­ska­ło mu pierś kon­wul­syj­nie, a kie­dy prze­woź­nik tak za­nu­rzał wio­sło w wodę, że bu­rzy­ła się i pie­ni­ła, jak­by w zło­ści, plu­ska­ła i szu­mia­ła, roz­róż­nił w tych bul­go­czą­cych szme­rach jak­by ta­jem­ne szep­ta­nie:

– An­zel­mie! An­zel­mie! Czyż nie wi­dzisz, że pły­nie­my cią­gle przed tobą? Sio­strzycz­ka pa­trzy zno­wu na cie­bie. Uwierz, uwierz, uwierz w nas!

I zda­ło mu się, że wi­dzi od­blask trzech zie­lo­nych, ża­rzą­cych się smug. Lecz kie­dy po­tem, z ser­cem za­mie­ra­ją­cym z tę­sk­no­ty, pa­trzał na wodę, czy nie wyj­rzą nań spo­śród fal te roz­kosz­ne oczy, zro­zu­miał znów, że ów od­blask ma swe źró­dło w oświe­tlo­nych oknach nie­da­le­kich do­mów. I sie­dział tak, mil­cząc i wal­cząc z sobą w głę­bi du­szy; ale kon­rek­tor Paul­mann za­py­tał jesz­cze gło­śniej:

– Jak się pan czu­je, pa­nie An­zel­mie? Stu­dent od­po­wie­dział bar­dzo nie­śmia­ło:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: