Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złoty pociąg. Krótka historia szaleństwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złoty pociąg. Krótka historia szaleństwa - ebook

Rok 1945

Pod koniec II wojny światowej z Wrocławia wyrusza pociąg z tajemniczym ładunkiem. Nie wiadomo, co wiezie, być może dzieła sztuki, dokumenty, broń, gazy bojowe albo sztaby złota. Celem jest Wałbrzych, ale skład nigdy nie pojawia się w tej miejscowości. Wraz ze skarbami rozpływa się w powietrzu gdzieś pomiędzy 61 a 65 kilometrem trasy Wrocław–Wałbrzych.

Rok 2015

Po siedemdziesięciu latach dwóch mężczyzn zgłasza miejsce ukrycia pociągu. Jego istnienie potwierdza przedstawiciel polskiego rządu. W sierpniu 2015 roku na Dolny Śląsk zjeżdżają poszukiwacze, dziennikarze i ekipy telewizyjne z całego świata. Czy pociąg to wojenna legenda czy rzeczywiście został ukryty pod Wałbrzychem? Joanna Lamparska śledzi wydarzenia dzień po dniu. Opowiada nie tylko o korzeniach historii „złotego pociągu”, ale prowadzi czytelnika również przez historie podobnych skarbów oraz ich poszukiwań. Czy na odkrywców czeka legendarne złoto z czasów wojny, czy może groźna broń?  Dlaczego Hitler chciał mieć kwaterę w zamku Książ i po co wykute zostało podziemne miasto w Górach Sowich? Autorka pokazuje również barwny świat poszukiwaczy skarbów i kulisy eksploracji. Choć to reportaż, czyta się go jak powieść sensacyjną.

 

Joanna Lamparska – z wykształcenia filolog klasyczny i archeolog sądowy, z wyboru dziennikarka, podróżniczka, dyrektor i pomysłodawczyni Dolnośląskiego Festiwalu Tajemnic w zamku Książ. Szuka ukrytych skarbów, napisała kilkanaście książek o tajemnicach przeszłości, współpracuje z polskimi i zagranicznymi  ekipami eksploracyjnymi i telewizyjnymi, m.in. z History Channel. Mimo że zjeździła niemal cały świat najbliższy jest dla niej  Dolny Śląsk, szczególnie jego historyczne sekrety. Przybliża je w publikacjach na łamach „National Geographic”, „Focusa” i „Travelera”. W wolnych chwilach zakłada dziwne muzea, zgłębia tajemnice zamków i pałaców oraz pracuje na rzecz swojej fundacji Projekt Historia.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7596-729-6
Rozmiar pliku: 6,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Wiosenna legenda

Czy to jest prawdziwe, nie wiem,
piszę tylko, co się opowiada.

Herodot

Ponura kolumna uciekinierów opuszczała Wrocław, znacząc drogę tysiącami trupów. Zima 1945 roku była wyjątkowo ciężka. W niskiej temperaturze ludzie zamarzali niemal w marszu, ich ciała zostawały na środku drogi. Inni nie zwracali na nie uwagi. Front zbliżał się w zawrotnym tempie. Nadchodzili Sowieci. Niemcy w popłochu pakowali swoje skarby, każdy zabierał ze sobą najcenniejsze rzeczy. Ale i duże instytucje musiały zabezpieczyć ważniejsze przedmioty, archiwa, dokumenty. Oddziały SS wywoziły w nieznanym kierunku jakieś skrzynie, Günther Grundmann, konserwator zabytków prowincji dolnośląskiej, ekspediował poza miasto ostatnie zabytki.

Dnia 12 kwietnia Hitler rozkazał bronić Wrocławia do końca. Mniej więcej w tym samym czasie z miasta odjechał specjalny opancerzony pociąg. Nie wiadomo, co wiózł, być może jakieś depozyty, może dokumenty, broń, gazy bojowe albo wrocławskie złoto. Celem podróży był Wałbrzych, ale skład nigdy nie pojawił się w tej miejscowości. Przejechał przez Świebodzice i przepadł przed kolejną, oddaloną zaledwie o osiem kilometrów, stacją Wałbrzych-Szczawienko. Z całym ładunkiem rozpłynął się w powietrzu gdzieś pomiędzy dwoma punktami oznaczonymi jako 61. i 65. kilometr trasy Wrocław–Wałbrzych.

Jest poszukiwany do dziś.2 Jak ukryć pociąg?

– Pani wie, dlaczego nie mogą znaleźć tego Złotego Pociągu? Bo go czymś przykryli, żeby nie widziały go urządzenia.

– Skąd pani to wie?

– Bo jak kiedyś przemycali z Rosji złoto, to widziałam, jak owijali je w kalkę, i potem żaden wykrywacz ich nie znalazł. Ja z córką też przemycałam, ale ja – proszę pani – miałam kalkę. Owinęłam w nią pierścionki i u wszystkich w pociągu znaleźli złoto, tylko nie u mojej córki. Pod kalką złota nie czuć.

Fragment rozmowy podczas spotkania z czytelnikami

25 sierpnia 2015

Tajny Informator znowu nadaje. W świecie szpiegów amatorów oznacza to, że przekazuje informację SMS-em.

„W Warszawie odbyła się tajna narada dotycząca składu zakopanego koło Wałbrzycha. Pociąg jest pancerny i chodzi tu o bezpieczeństwo narodowe. Jest podejrzenie, że skład może być obiektem, który Niemcy ukryli, aby nie dostał się w ręce Sowietów. To nie znaczy, że niczego tam nie ma. Jest opcja, że może to być osprzęt z fabryki z Wrocławia, gdzie naziści pracowali nad latającym spodkiem Haunebu z napędem antygrawitacyjnym. Równie dobrze może tam być kilkaset ton złota albo gazy bojowe z Brzegu Dolnego. Nie do publikacji. Tajne”.

Rozumiem, że tajne. W końcu informator jest tajny. Narada była tajna. Od pewnego czasu wszystko jest tajne łamane przez poufne. Mija dokładnie tydzień od momentu, kiedy jak grom z jasnego nieba pojawiła się wiadomość, że w trzewiach Wałbrzycha – niczym mityczny potwór – drzemie pociąg z czasów II wojny światowej. Świat oszalał.

Zaczęło się 18 sierpnia 2015. Leniwy poranek nie obiecywał niczego ponad nieznośny upał, a jednak niemal o świcie odezwał się pierwszy telefon. Dzwoniła Sylwia Jurgiel z Polskiego Radia Wrocław.

– Dwóch gości z Wałbrzycha właśnie zgłosiło, że wiedzą, gdzie jest zakopany niemiecki pociąg pełen złota. Skomentujesz?

– Sylwia, wiesz, ilu Złotych Pociągów szuka się na Dolnym Śląsku? To jakaś wakacyjna bzdura – roześmiałam się.

– OK, powtórzę w redakcji. Może rzeczywiście damy sobie z tym spokój.

Po pięciu minutach reporterka odezwała się ponownie.

– Radio Eska już to robi, Zetka też. To my też musimy. Skomentujesz?

O „zaginionym pociągu” słyszałam od dziecka. Ileż to osób było już na jego tropie? Sama nawet brałam udział w jego poszukiwaniach. Ale to przecież legenda. Niemal każdy w niego wierzy, choć nikt go nigdy nie widział. Jest jak potwór z Loch Ness, Wałbrzych bez tego składu to jak Bursztynowa Komnata bez bursztynu, co jednak nie znaczy, że można go sobie tak po prostu „zgłosić”. „Zaginiony pociąg” należy przecież do wszystkich, chyba że… Chyba że… ktoś rzeczywiście w końcu go odnalazł. Tylko jak ten cholerny farciarz to zrobił? I, przede wszystkim, kiedy?

Sylwia zaczęła tłumaczyć. Wałbrzyski portal daminfo.pl dotarł do złożonego pięć dni wcześniej w Starostwie Powiatowym w Wałbrzychu zawiadomienia o „znalezieniu (…) pociągu pancernego z czasów II wojny światowej”. Od razu powiało sensacją, tym bardziej że znalazcy domagali się nagrody. To nie była już fantastyczna pogłoska o jakimś tam skarbie, tu wszystko było czarno na białym. Pismo w imieniu dwóch anonimowych znalazców złożył radca prawny Jarosław Chmielewski, były senator Prawa i Sprawiedliwości.

Prawnik podawał intrygujące szczegóły: „Pociąg ten zawiera prawdopodobnie dodatkowe urządzenia w postaci dział samobieżnych, ustawionych na platformach. Pociąg mieści w sobie także przedmioty wartościowe, cenne materiały przemysłowe oraz kruszce szlachetne”.

Takie informacje mogą pochodzić jedynie od naocznego świadka bądź z dobrej dokumentacji. Nie powiem, poczułam ukłucie zazdrości. Poczuł je każdy, kto kiedykolwiek interesował się tajemnicami przeszłości. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie marzył o znalezieniu skarbu. I to jeszcze takiego.

– Mogę ci jedynie przekazać legendę o pociągu zaginionym koło Wałbrzycha, bo w zgłoszeniu chodzi pewnie o ten skład – powiedziałam Sylwii. Opowiedziałam więc o pociągu, który w kwietniu 1945 roku miał zapaść się pod ziemię gdzieś koło Wałbrzycha. Podobno – w takich historiach wszystko jest możliwe – został ukryty w tunelu, do którego wejście Niemcy potem zamaskowali. W wagonach znajdowało się m.in. ponad 300 ton złota. Skąd to wiem? To przecież jeden z dolnośląskich mitów, wszyscy wiedzą, że było tam 300 ton złota i że pociąg opuścił Wrocław w 1945 roku. Tak samo, jak wszyscy sugerują, że pociąg został ukryty na wysokości 61. kilometra trasy kolejowej z Wrocławia do Wałbrzycha. To okolice wielkiego folwarku, który kiedyś należał do pobliskiego zamku Książ.

W mediach i w środowisku poszukiwaczy zawrzało. Tyle bogactwa zakopanego pod ziemią! Trzysta ton złota! Gazetowe nagłówki krzyczały od pierwszego dnia: Podziemny skarbiec w Polsce!, Nazistowskie sztaby czekają na odkrywców, Złoto dla wytrwałych!

Najwięcej szczegółów podawała „Gazeta Wyborcza”, posiłkując się znanymi każdemu poszukiwaczowi skarbów opowieściami: „Według różnych źródeł w wagonach Złotego Pociągu znajdowały się złoto Wrocławia, Bursztynowa Komnata, część depozytów Centralnego Banku Rzeszy, dzieła sztuki zrabowane w Polsce i Rosji, ewentualnie tajne archiwa III Rzeszy. Chociaż brzmi to nieprawdopodobnie, to pierwsza z opcji jest całkiem możliwa.

Złoto Wrocławia to skrzynie z depozytami miejskich banków. W 1944 roku ministerstwo finansów III Rzeszy wydało zarządzenie, aby cała ludność Dolnego Śląska »zabezpieczyła« swoje oszczędności. (…)

Na liście odnotowano 56 metalowych skrzyń o wadze od 50 do 200 kilogramów, z wiekami uszczelnianymi gumą. I wiele mniejszych, drewnianych. Było ich tak dużo, że stały również na korytarzach wyższych pięter. (…) Niemcy zapakowali skarb do pociągu. Ich składy posiadały działa przeciwlotnicze, a zbombardowane tory łatwo można było naprawić. W każdym wagonie mogłoby się zmieścić nawet 20 ton kosztowności”.

W ciągu kilku dni dziennikarze wypełnili po brzegi wagony wałbrzyskiego pociągu wszelkimi możliwymi do wyobrażenia skarbami. Depozyty z końca II wojny światowej! Sztabki oznaczone swastyką! Może sama Bursztynowa Komnata!

– Znalazcy muszą COŚ wiedzieć – tłumaczyły media – skoro ich radca prawny wnioskuje o przyznanie dziesięciu procent wartości ewentualnego znaleziska.

W ekspresowo krótkim czasie, niemal z minuty na minutę, zaginiony pociąg stał się Złotym Pociągiem. I tak mu zostało do końca tej sprawy. Zagraniczna prasa poszła nawet o krok dalej: to „nazi gold train” – skład ze złotem nazistów. Legenda stała się medialnym faktem.

Kim są odkrywcy? Dlaczego nie chcą się ujawnić? Na tym etapie również nazwisko Jarosława Chmielewskiego, ich radcy prawnego, niewiele podpowiadało. Były senator Prawa i Sprawiedliwości, człowiek z szerokimi koneksjami, nigdy dotąd nie pojawiał się na „skarbowej giełdzie”. On właśnie za pośrednictwem portalu onet.pl poinformował, że jego klienci to dwaj mężczyźni – Polak i Niemiec.

„To nie są osoby młode, jakieś przypadkowe, ani typowi »łowcy skarbów«. Są bardzo kompetentni, wykształceni. Zaręczam, że to są poważni ludzie. Pracują w Polsce, płacą tu podatki. Dysponują dużą wiedzą historyczną, fachową (...). Mogę powiedzieć, że moi klienci są bardzo sceptyczni, że to jest właśnie ten słynny pociąg, na którym zostało zdeponowane złoto, inne cenne przedmioty. Z całą jednak pewnością informacja o odnalezieniu pancernego składu mierzącego około 120–150 metrów jest wiarygodna, to wynika z danych technicznych. (…) To może być pusty skład, pociąg pancerny mający po prostu wartość historyczną”.

Zaraz, o co tu chodzi? W piśmie radca prawny informuje o cennych kruszcach, teraz mówi, że pociąg może być pusty. Skąd wie, że skład ma ponad 100 metrów długości? I w końcu – do diabła! – jak można ukryć pociąg, który ma 150 metrów długości?! Schować go tak, jak dzieci chowają zabawki? Przecież pociąg to nie igła w stogu siana, to wielka maszyna, która zajmuje mnóstwo miejsca.

Po tygodniu od wybuchu tej pociągowej bomby Tajny Informator nie ustaje w przekazywaniu informacji. W podnieceniu szepcze w słuchawkę:

– Ci dwaj goście, co to zgłosili, mają przechlapane. Interesuje się nimi wywiad i kontrwywiad. Ten pociąg to tykająca bomba. Ich prawnik nie ma lepiej. Musi się strzec.

Od rana do wieczora urywają się telefony. Znajomi, przyjaciele, koledzy, których nie widziałam od podstawówki. Głównie ci, którzy nigdy, przenigdy nie uwierzyliby, że gdzieś pod ziemią może znajdować się wypełniony złotem pociąg.

Dzwoni koleżanka z Opola.

– Mój tato widział cię w telewizji. Gratulacje! Należało ci się!

– Ale co? – pytam nieco oszołomiona.

– No jak to, co?! Podobno znalazłaś Złoty Pociąg!

Powoli, niepostrzeżenie nadchodzi polska gorączka złota. Trochę niesforna, trochę niebezpieczna, a na pewno zupełnie nieprzewidywalna. Czas na atak i zainfekowanie ofiar wybrała doskonale. Na świecie nic się nie dzieje, dopiero za chwilę wybuchnie kryzys związany z uchodźcami. Do tego nadchodzą wybory parlamentarne. Przy blasku złota najłatwiej można się ogrzać.

------------------------------------------------------------------------

1 Joanna Dzikowska, Złoty pociąg spod Wałbrzycha. Co w nim jest?, wyborcza.pl, Wrocław 23.08.2015.

2 Kim są „łowcy skarbów”, którzy wpadli na trop zaginionego pociągu na Dolnym Śląsku? Czy szykuje się sensacja na międzynarodową skalę?, onet.pl, 18.08.2015, wywiad udzielony Magdalenie Zagale.3 Skąd się biorą złote pociągi

Otto Skorzeny, Hans Kloss i Hermann Brunner razem sobie ten pociąg zakopali.

Forum onet.pl

Wiekowe mieszkanie w pobliżu Komendy Miejskiej Policji w Wałbrzychu mieści się na parterze szarej kamienicy. Cztery pokoje z kuchnią i wąską łazienką. W środku wszystko przyprószył kurz czasu. Telefon w ciemnym korytarzu pamięta jeszcze lata 80. W największym pokoju wisi portret Piłsudskiego i zdjęcia Jana Pawła II. Na błyszczących regałach stoją fotografie gospodarzy odbierających od prezydenta Wałbrzycha medale z okazji pięćdziesięciolecia pożycia małżeńskiego. Pani w niebieskiej sukni i ze starannie uczesanymi siwymi włosami to Leokadia Słowikowska. Elegancki dżentelmen obok to pan Tadeusz, jej mąż. Pacjent Zero. To on jako jeden z pierwszych dostał skarbowej gorączki i zaczął nią zarażać otoczenie. Bez jego zapału i determinacji nie byłoby teraz Złotego Pociągu, tajemniczych znalazców, a pani Leokadia nie miałaby komu pokazywać kółek na czole, gdy jej mąż opowiada o kolejnej tajemnicy. Te kółka to taki rodzaj desperacji, okazywanej na ogół przez kobiety, którym przypadło wieść życie u boku pasjonata.

Jowialny starszy pan, niemal zawsze w małym kapelusiku, mimo kłopotów ze zdrowiem bez przerwy jest w ruchu. Mówi szybko, chaotycznie, ciągle wstaje i siada. Nagle rozsypuje przede mną sterty dokumentów. Od chwili gdy wybuchła afera ze Złotym Pociągiem, drzwi jego domu prawie się nie zamykają. To przecież Tadziu – jak mówią do niego przyjaciele – pierwszy wpadł na trop pociągu.

– Nie miałem dziś dobrej nocy, pani Asiu – oświadcza, krzątając się po pokoju. – Kaszankę zjadłem wczoraj i jakoś tak źle się czuję. Ogoliłem się dla pani. Wie pani, ten zawiadowca to mi powiedział, że te pociągi, co jechały do Wałbrzycha, a potem znikały, to on, proszę pani…

Pan Tadziu z szybkością karabinu maszynowego zaraz zacznie opowiadać o tajemnicy, którą tropi od lat. Tak naprawdę setki dziennikarzy napisało już o niej setki artykułów. Każdy jest taki sam, a jednocześnie inny. Różnią się szczegóły – tak jakby reporterzy ulepiali własne historie z tej, którą przedstawia pan Słowikowski. Nie dziwię się, Dziadek Tadziu – jak mówi o nim pani Leokadia, kręcąc dłonią kółko (tym razem gdzieś koło ucha) – opowiada głównie to, co chce. Czasem nie słucha nawet pytań. Dlatego proszę go, żeby opowiedział mi całe życie, kawałek po kawałku, w odpowiedniej kolejności, to pomoże mi uporządkować fakty.

Pan Tadziu jest zaskoczony. Ma mówić nie tylko o pociągu? Nagle wszystko się zmienia. Chaos zastępuje spokój, urywane wątki, z których mój rozmówca jest znany, zaczynają się sklejać w opowieść. Lata, których nie mogę pamiętać, przesuwają się jak obrazy w starym kinie. Chory starszy pan wkłada zepsute druciane okulary.

– Widzi pani, urwały mi się. Nie ma kiedy pójść naprawić, tyle się dzieje, tyle się dzieje...

Dziadkowie Tadeusza Słowikowskiego zginęli podczas I wojny światowej, przeżył ją natomiast brat babci ze strony mamy, arcybiskup Aleksander Kakowski. Znany z odwagi i konserwatywnych poglądów duchowny, syn powstańca styczniowego, zasłynął tym, że jako jeden z zaledwie trzech dyplomatów nie opuścił zagrożonej stolicy przed bitwą warszawską w 1920 roku.

W 1931 roku ojciec Tadeusza Słowikowskiego wyjechał do Francji do pracy w kopalni. Po czterech miesiącach ściągnął do siebie żonę w ciąży i starsze dzieci. Tam przyszedł na świat Tadeusz.

We Francji Słowikowscy zostali ponad sześć lat. Byli dużą rodziną – Stefania Słowikowska urodziła dwie córki i czterech synów. Po powrocie z Francji ojciec kupił „broszkę”, czyli dorożkę, i dzięki niej utrzymywał bliskich. Zamieszkali w Mławie. W 1939 roku ojciec poszedł na front, potem trafił do obozu jenieckiego, ale udało mu się szczęśliwie wrócić do rodziny.

1 stycznia 1943 nie było go w domu. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, w mieszkaniu znajdowała się tylko mama Tadeusza i jego najstarszy brat. To natarczywe pukanie nie zostawiało miejsca na wątpliwości. Stefania Słowikowska otworzyła, w progu stali funkcjonariusze gestapo. Po pięciu miesiącach z obozu w Oświęcimiu przyszło zawiadomienie, że zmarła tam na serce. Rodzinie kazali zapłacić 5 marek za przesłanie prochów.

– Pewnie szukali ojca, ale że go nie było w domu, to przeżył. Z tego samego powodu i ja ocalałem – twarz pana Tadzia nie zdradza żadnych emocji. – Resztę wojny spędziliśmy z bratem w Prusach, ja u Aleksandra Barabasa, niemieckiego oficera z czasów I wojny światowej, brat w innym gospodarstwie. Barabas nie cierpiał Hitlera, był jeszcze na ty z Hindenburgiem, a potem był dowódcą straży przy jego mauzoleum koło Olsztyna. Chciał, żeby strażnicy mieli mundury z I wojny światowej, ale Hitler kazał im dać swastyki. Ten mój oficer to był dobry człowiek, mimo że Niemiec. Widzi pani, to człowiek i to człowiek, nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Ale ja przez mamę Niemców nienawidziłem.

Jeszcze nigdy nie rozmawiałam z panem Tadeuszem w ten sposób. W jego domu panuje taka cisza. Czasem słychać tylko melodyjny dźwięk zegara, który przypomina o równej godzinie. W tej ciszy starego mieszkania jeszcze mocniej brzmi historia, którą teraz opowiada.

– Po wojnie poszedłem terminować do rzeźnika w Olsztynku i wtedy dowiedziałem się, że matka… pojawiła się w Mławie. Ale jak to możliwe? Przeżyła i nie odwiedziła nas – swoich dzieci? Tego zupełnie nie mogłem zrozumieć. Pojechałem do Oświęcimia. Tam w biurze spotkałem panią, która z mamą siedziała w jednym baraku. Powiedziała, że mama urodziła dziecko w czerwcu 1943 roku. To dziecko zabrali, a mama poszła do pieca. Ale ta pani miała koleżankę, która też pamiętała moją mamę z obozu. Ona z kolei mi powiedziała, że Stefanię z jej maluszkiem zabrali i zajmowała się tymi dziećmi, co Mengele robił na nich eksperymenty.

Jaka przerażająca historia stoi za tą opowieścią? Wyobrażam sobie ciężarną Stefanię Słowikowską wśród okropieństw obozu koncentracyjnego. I tę niepewność jej rodziny. Niepewność tym straszniejszą, że dotyczącą nie tylko jej ostatnich dni, ale i dziecka, któremu dała życie w Auschwitz. Pan Tadeusz nie zmienia się jednak na twarzy. Po prostu opowiada.

– Kiedy pogodziłem się już ze śmiercią mamy, okazało się, że w Niemczech mieszka… Stefania Słowikowska! Znalazłem jej adres i pod koniec lat 90. pojechałem tam z krewnym. Podchodzimy pod wysoką bramę, jest tam taki ładny dom, wychodzi jakaś pani. Nie poznaję jej. Pytam o Stefanię Słowikowską. A ta pani mówi, że Stefania zmarła trzy lata temu i nie życzyła sobie, żeby mieć grób. Wyobraża sobie pani? Trzy lata się spóźniłem. Nie mogłem tylko zrozumieć jednego: czemu mama nie chciała nas zobaczyć? „Ile lat miała Stefania, jak zmarła?” – zapytałem tę panią. „Osiemdziesiąt trzy” – odpowiedziała. Kamień spadł mi z serca, moja mama urodziła się w 1902 roku, byłaby teraz znacznie starsza. Może jakaś esesmanka podszyła się pod jej tożsamość? Do dziś tego nie wiem…

W 1948 roku Tadeusz Słowikowski przyjechał do Wałbrzycha. Jego starszy brat pracował już tu w kopalni. I o ile tuż po I wojnie światowej Polacy emigrowali do kopalni we Francji, o tyle teraz na tzw. Ziemiach Odzyskanych brakowało górników. W tej sytuacji doskonałymi kandydatami okazali się... Polacy z Francji. Nie dość, że byli wykwalifikowanymi specjalistami, to jeszcze wielu z nich należało do lewicowych organizacji, co polskim władzom było na rękę. I tak w powiecie wałbrzyskim osiadło około 20 tysięcy reemigrantów z Francji.

„Francuzi – jak ich przezywano – byli jednym z elementów kolorowej mozaiki kulturowej; nadal mieszkali tu Niemcy, kręcili się sowieccy żołnierze i przyjeżdżali repatrianci ze Wschodu. Na ulicach słychać było rosyjski, niemiecki, różne odcienie polskiego i francuskiego. Wszyscy patrzyli na siebie wilkiem, ale najbardziej nie lubiano właśnie Francuzów. Zazdroszczono im stanowisk, które zawdzięczali przynależności do partii, znajomościom albo zaradności, i francuskich emerytur. Śmieszyły ich wyfiokowane ubrania, denerwowała łamana polszczyzna i francuskie paplanie. Ci, którzy we Francji byli wyrobnikami, w ojczyźnie, na tle przybyłych ze Wschodu, poczuli się lepsi – eleganccy, światowi” – pisze Agnieszka Krzemińska. Ale Słowikowski, mimo wyfiokowanych ubrań, chciał do Francji. Źle się czuł w rzeczywistości, w której nowa władza zaczęła likwidować prywatne inicjatywy. Nie podobały mu się spółdzielnie. Miał siedemnaście lat, za sobą terminowanie u rzeźnika, a teraz nie było pracy. Francuzi, których poznał, opowiadali mu o pięknym kraju, w którym przecież się urodził.

Trzy razy próbował uciekać. Za pierwszym razem złapali go jeszcze w Czechach – dostał za to trzy miesiące więzienia; za drugim zatrzymano go w Górach Harzu. Za trzecim, kiedy powiedział, że ma bliskich – brata i ojca – został osadzony w zakładzie poprawczym w Studzieńcu koło Żyrardowa. W tej instytucji siedziały „chłopaki z powstania”, tam poznał m.in. młodszego od siebie Jacka Kuronia.

– Jacek gębę miał taką pyzatą. On nie miał znikąd pomocy i podkradał chłopakom z szafki jedzenie, więc kazali mi go wziąć pod opiekę. Ja pomagałem w kuchni i jak odszedłem z poprawczaka, to on dostał moje miejsce – opowiada pan Tadziu.

Te trzy ucieczki zaczęły jego poszukiwawczą pasję. Za drugim razem, złapany w Niemczech po nieudanej „wycieczce” do Francji, czekał na transport do Polski w Dreźnie. Tam poznał starszego mężczyznę z Górnego Śląska, który w czasie wojny pracował w Wałbrzychu.

– Tam dużo moich kamratów zginęło – powiedział Słowikowskiemu.

– Przecież w Wałbrzychu nie było żadnej wojny – zdziwił się pan Tadziu. Ale tamten zaczął tłumaczyć:

– Widzisz, nie mam ręki. Z tego powodu byłem w czasie wojny w szpitalu, ale nie puścili mnie potem do domu, tylko wysłali do Wałbrzycha, do obozu, i byłem tam dowódcą warty. Jak przyjeżdżali esesmani, to brali więźniów i wartowników, i oni nie wracali. Więźniów to nie żałuję, ale kolegów żołnierzy, inwalidów – to tak. Niemiec Niemca wykańczał.

Słowikowski do dziś zastanawia się, co to było za miejsce i po co SS zabierało stamtąd ludzi. Tamta rozmowa rozbudziła w nim ciekawość świata, w którym teraz przyszło mu żyć. To nie była polska Mława, tylko Wałbrzych – jeszcze przed chwilą niemiecki. Z jednej strony wciąż zamieszkany przez wroga, z drugiej – pociągający nieznaną historią. Po hitlerowskich czasach nad miastem zostało m.in. potężne mauzoleum nazywane ostatnią świątynią Hitlera. Mauzoleum, wzniesione w latach 1936–1938 z inicjatywy Ludowego Związku Opieki nad Niemieckimi Grobami Wojennymi (Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge) jako monumentalny pomnik „dumy, chwały i siły”, miało upamiętniać śmierć 23 pionierów ruchu narodowosocjalistycznego na Śląsku oraz ponad 170 tysięcy mieszkańców Śląska poległych na frontach I wojny światowej. Z daleka przypominało budowle starożytnego Sumeru i Mezopotamii. Zaraz po wojnie wciąż puszyło się rzeźbami lwów i kolorowymi mozaikami na dziedzińcu. Do dziś jego ruiny wzbudzają mieszankę odrazy i fascynacji.

Kiedy w 1955 roku Słowikowski zatrudnił się w kopalni „Thorez”, zaczął pracować ze starszymi Niemcami. Komuniści zostawili ich na Dolnym Śląsku, bo potrzebowali ich fachowej wiedzy.

– Co mnie pani pyta o ich imiona, myśmy wszystkich Fritz nazywali, a na Ruskich mówiliśmy Iwan – śmieje się Słowikowski. – Kiedyś wezwał mnie sztygar i mówi: „Pójdziesz na nocną zmianę, bo znasz niemiecki”. Na nocnych zmianach tylko Niemcy pracowali. I ja miałem nockę z takim panem po sześćdziesiątce. Opowiadał mi, jak jego synowie na wojnie zginęli i jak kiedyś było w Wałbrzychu biednie. Dopiero jak Hitler doszedł do władzy, to górnikom zaczął domki budować. Raz wracaliśmy z szychty i przy wejściu do klatki, która woziła nas na powierzchnię, siedziało kilku takich pijaczków i jeden z nich kopnął tego mojego Niemca w kolano. To ja wszedłem za barierkę i podbiłem temu pijaczkowi oko.

– Na drugi dzień dyrektor wzywa mnie. Bałem się, że będzie chryja. „Słowikowski, powiedz szczerze, jak to było” – mówi. A ja na to: „Panie dyrektorze, z tym Niemcem się dobrze pracuje, to stanąłem w obronie”. I wie pani co? Dostałem za to 500 złotych premii, a wtedy zarabiałem dwa siedemset. Niemcy zaczęli mi ufać, opowiadali różne rzeczy. Jak w 1972 roku poszedłem na rentę, to już dużo od nich wiedziałem o tym, co się tu działo w czasie wojny. I wtedy zacząłem szukać tego pociągu.

I tu zaczyna się mój kłopot. Bo opowieść o Złotym Pociągu niemal każdego dnia wygląda nieco inaczej. Muszę to jakoś ogarnąć, zebrać w całość.

Pomiędzy Wałbrzychem a Świebodzicami biegną tory kolejowe. W czasie II wojny światowej dróżnicy obsługujący linię na tym odcinku zostali przesiedleni, a ich miejsce zajęli wojskowi inwalidzi. Wybrano ich, ponieważ nie pochodzili z tych okolic i po wojnie zamierzali wrócić do domów. Teren dookoła został zagrodzony, cywilom zaś zabroniono zbliżać się do torów.

Jeden z Niemców z kopalni, z którymi rozmawiał pan Tadziu, był w czasie wojny pomocnikiem maszynisty. Pomiędzy Świebodzicami a Wałbrzychem-Szczawienko pociąg pokonuje różnicę poziomów 107 metrów, częściowo jadąc wąwozem. To właśnie tam, gdzieś pomiędzy 61. a 65. kilometrem trasy z Wrocławia do Wałbrzycha, młody kolejarz zauważył mur oddzielający tory od zbocza wąwozu.

Pewnego dnia postanowił wejść na lokomotywę i zobaczył z góry, że za ogrodzeniem znajduje się coś w rodzaju bramy, w której stoją dwa wagony – jeden obok drugiego – tak, jakby przez tę „bramę” w zbocze wchodziły dwa tory. Jednak po wojnie nikt nie widział w tym miejscu żadnych zmian w terenie.

Zdaniem pana Tadeusza musi to oznaczać, że być może pomocnik maszynisty widział w zboczu wjazd do tunelu. W nim miał zostać ukryty pociąg.

– No ale jaki pociąg? Po co? – pytam Słowikowskiego.

– A ja nie wiem, niech pani mi to powie.

I znowu pojawia się to samo pytanie. Po co ukrywać pociąg? Odpowiedź wydaje się prosta. Chyba po to, żeby zniknął jego ładunek. Tylko jak odnaleźć to miejsce na długości czterech kilometrów... Szczególnie podejrzane wydają się jednak dwa punkty: 61. i 65. kilometr.

W 1945 roku z Poznania do Wrocławia przyjechał niejaki Schulz. Pan Tadziu nie pamięta już dziś jego imienia. Odnalazł go w latach 70. dzięki artykułowi w gazecie poświęconemu wałbrzyskim kolejarzom. Schulz był najstarszy z nich i Słowikowski słusznie przypuszczał, że może coś pamięta z pierwszych powojennych lat. Okazało się, że poznaniak dostał pracę jako dróżnik przy 61. kilometrze trasy z Wrocławia do Wałbrzycha. Zamieszkał u starszego Niemca, który wcześniej był tu zawiadowcą stacji. To on opowiedział Schulzowi, że niektóre pociągi wyjeżdżały ze Świebodzic, ale nie dojeżdżały do Wałbrzycha. Nikt ich potem nie widział. Nie wiadomo jednak, jak często się to zdarzało.

Jedyni świadkowie, którzy być może widzieli tajemniczy wjazd, mieszkali przy wiadukcie koło 65. kilometra. Była to niemiecka rodzina z małymi dziećmi. W nocy z 4 na 5 maja 1945 żołnierze 31. Ochotniczej Dywizji Grenadierów SS „Böhmen und Mähren” założyli ładunki wybuchowe pod wiaduktem kolejowym. Do domu mieszkającej obok rodziny wrzucili odbezpieczone granaty.

– Wie pani, dlaczego ich zamordowali? – pyta pan Tadziu. – Oni tak mieli postawiony dom, że z górnego okna mogli widzieć wjazd do tego tunelu, gdzie schowali pociąg.

– Ale kiedy ten tunel zdążyli zbudować, tak po cichu?

– Oni wcale go nie budowali, wykorzystywali wcześniejszy tunel, którym pociągi miały dojeżdżać do wznoszonej przed wojną strefy przemysłowej. Tam go ukryli.

------------------------------------------------------------------------

3 Chodzi o Tannenberg-Denkmal.

4 Agnieszka Krzemińska, Bule reemigranta, „Polityka” (31/2767) z 31.07.2010.8 Akcja „T”

Kołodko traktował to też tak trochę hobbystycznie. Spotkaliśmy się kiedyś w innej sprawie, kiedy były problemy budżetowe, bo takie problemy bez przerwy w Polsce są, i ja żartem powiedziałem, panie Grzegorzu, jak trochę dostanę na resort, to powiem panu, gdzie jest ukryty skarb.

Stanisław Żelichowski,
były minister środowiska w kilku rządach o rozmowie z Grzegorzem Kołodką, wicepremierem w latach 1994–1997 oraz 2002–2003
(wypowiedź z filmu dokumentalnego Jana Pawlickiego Cień nazistowskiego złota)

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Rekonstrukcja ukrywania złota podczas Gali Parowozów 2015 w Muzeum Przemysłu i Kolejnictwa na Śląsku w Jaworzynie Śląskiej. Fot. Piotr Szewczyk

Czy tak to wyglądało? W tle wagon pancerny z początku XX wieku. Gala Parowozów 2015 w Jaworzynie Śląskiej. Fot. Piotr Kałuża

Zdjęcia do filmu pokazującego ukrywanie złota w zamku Grodno w Zagórzu Śląskim. Po minach żołnierzy widać, że nie tylko odkrywanie cieszy. Fot. Piotr Kałuża

To był świat w zupełnie starym stylu… Odkrywcy z lat 70. Pierwszy z lewej Tadeusz Słowikowski, na pierwszym planie jego syn Marek. Archiwum Tadeusza Słowikowskiego

Pierwszy badacz Złotego Pociągu na tle filmu Andrzeja Marii Marczewskiego z 1981 roku, w którym wysadził m.in. wejście do jednych z podziemi zamku Książ. Fot. Joanna Lamparska

Pozostałe fotografie dostępne w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: