Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złowrogie szóstki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
3 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złowrogie szóstki - ebook

Tajemnicze zbrodnie, niebezpieczne śledztwo i rozliczenie z duchami przeszłości… Bestsellerowy tytuł w rankingu „New York Timesa”!

Znana pisarka Phoebe Hall ucieka z Nowego Jorku do sennej Pensylwanii po aferze plagiatowej, w której odegrała główną rolę. Przyjmuje propozycję swojej przyjaciółki i obejmuje posadę wykładowcy w college’u. Wkrótce okazuje się, że i tu nie będzie jej dane odpocząć: jedna ze studentek znika, a niedługo potem zostaje znaleziona martwa. Na jaw wychodzą kolejne mroczne sprawy, a Phoebe rozpoczyna własne śledztwo, które doprowadzi ją do odkrycia tajemnic studentów i sekretów najbliższych jej osób.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-048-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Coś było nie tak. Za­uwa­ży­ła to, gdy tyl­ko wy­szła na dzie­dzi­niec. W ła­god­nym po­wie­trzu uno­sił się jesz­cze za­pach ognisk – po­go­da wy­jąt­ko­wa jak na ko­niec paź­dzier­ni­ka. Nie cho­dzi­ło jed­nak o po­go­dę. Chod­ni­ki. Chod­ni­ki były pu­ste. I choć Pho­ebe miesz­ka­ła tu od nie­daw­na, wie­dzia­ła, że je­śli w pią­tek o ósmej wie­czo­rem na kam­pu­sie nie ma ży­wej du­szy, coś jest nie tak.

Zo­ba­czy­ła ich, kie­dy skrę­ci­ła w lewo, w kie­run­ku wschod­niej bra­my. Oko­ło czter­dzie­stu osób – stu­den­tów i wy­kła­dow­ców – sta­ło przed wej­ściem do aka­de­mi­ka Cur­ry. Dwa mie­sią­ce to wy­star­cza­ją­cy czas, by po­znać zwy­cza­je uczniów. Mło­dzi lu­bi­li spę­dzać czas przed jed­nym z aka­de­mi­ków, ba­wiąc się fris­bee lub go­dzi­na­mi le­żąc na ły­sie­ją­cych traw­ni­kach. Dziś wie­czo­rem jed­nak wszy­scy sta­li z opusz­czo­ny­mi ra­mio­na­mi, z na­pię­ciem cze­ka­jąc na wia­do­mo­ści.

Po­de­szła bli­żej. Już wie­dzia­ła, co zwró­ci­ło jej uwa­gę. Dwóch straż­ni­ków wraz z po­li­cjan­tem roz­ma­wia­ło z dziew­czy­ną o kasz­ta­no­wych wło­sach. Dziew­czy­na wy­raź­nie po­wstrzy­my­wa­ła łzy. Dzie­kan – Tom ja­kiś tam – uważ­nie śle­dził prze­bieg roz­mo­wy.

W pierw­szym od­ru­chu Pho­ebe chcia­ła mi­nąć zbie­go­wi­sko. Mia­ła co do swo­je­go po­by­tu w Pen­syl­wa­nii okre­ślo­ne pla­ny. Na cu­dze dra­ma­ty zde­cy­do­wa­nie nie było w nich miej­sca.

Ru­szy­ła przed sie­bie, po chwi­li jed­nak sta­nę­ła. Zna­ła sie­bie do­brze i wie­dzia­ła, że dzie­sięć mi­nut nie upły­nie, a po­ża­łu­je tej de­cy­zji.

Po­de­szła do dwóch chło­pa­ków, któ­rzy naj­wy­raź­niej też się za­trzy­ma­li, za­in­try­go­wa­ni ze­bra­nym tłu­mem.

– Co się sta­ło? – spy­ta­ła jed­ne­go z nich.

– Nie wiem – od­po­wie­dział i spoj­rzał na ko­le­gę. – Ty coś wiesz?

– Chy­ba cho­dzi o ja­kąś Lily Mack. Prze­słu­chu­ją jej ko­le­żan­kę z po­ko­ju. – Chło­pak o krót­ko ścię­tych blond wło­sach był wy­raź­nie prze­ję­ty.

Lily Mack… Nie, Pho­ebe nie ko­ja­rzy­ła na­zwi­ska. W żad­nej z dwóch klas, w któ­rych uczy­ła, nie było ni­ko­go ta­kie­go.

– Dzię­ki – rzu­ci­ła i za­czę­ła prze­ci­skać się przez gęst­nie­ją­ce sku­pi­sko lu­dzi z na­dzie­ją, że do­wie się cze­goś wię­cej. Na­gle tuż przed sobą do­strze­gła dłu­gie wło­sy Val Por­ter. Przed­wcze­śnie po­si­wia­łe, lśni­ły sre­brem, ro­biąc wra­że­nie na­wet w ciem­no­ściach. Val wy­kła­da­ła gen­der stu­dies. Jej ga­bi­net mie­ścił się tuż obok po­ko­ju, któ­ry cza­so­wo, w tym se­me­strze, zaj­mo­wa­ła Pho­ebe. Wo­bec niej Val za­cho­wy­wa­ła się uprzej­mie, jed­nak z trud­nym do ukry­cia, lek­kim lek­ce­wa­że­niem. Jej zda­niem moje za­cho­wa­nie ha­mu­je roz­wój fe­mi­ni­zmu, po­my­śla­ła iro­nicz­nie Pho­ebe.

Po­sta­no­wi­ła się wy­co­fać. Zde­cy­do­wa­nie nie mia­ła ocho­ty na spo­tka­nie z Val. Ta jed­nak jak­by wy­czu­ła jej obec­ność. Ob­ró­ci­ła się, a wiatr przy­niósł za­pach pa­czu­li.

– Cześć, Pho­ebe – w gło­sie Val czuć było lek­ką pre­ten­sję. Jak­by kar­ci­ła uczen­ni­cę za spóź­nie­nie.

– Cześć, Val. – Pho­ebe przy­bra­ła uprzej­my wy­raz twa­rzy. Jej że­la­zna za­sa­da, któ­rej trzy­ma­ła się w Lyle, brzmia­ła: ma być miło. I grzecz­nie. Żad­nych za­wi­ro­wań. Wy­star­czy jak na je­den rok. – Coś się sta­ło?

– Znik­nę­ła stu­dent­ka. Młod­szy rocz­nik. Już dobę jej nie ma. – Val chęt­nie po­dzie­li­ła się swo­ją wie­dzą. – Jej ko­le­żan­ka z po­ko­ju wła­śnie zgło­si­ła to straż­ni­kom.

– Strasz­ne – wzdry­gnę­ła się Pho­ebe. Po­czu­ła lo­do­wa­te ukłu­cie, z tru­dem zła­pa­ła od­dech. – Może po pro­stu ucie­kła z chło­pa­kiem? Dziew­czy­ny w tym wie­ku mają róż­ne po­my­sły. I czę­sto nie grze­szą od­po­wie­dzial­no­ścią.

Miaż­dżą­ce spoj­rze­nie Val nie po­zo­sta­wia­ło złu­dzeń. We­dług niej Pho­ebe była ostat­nią oso­bą, któ­ra mo­gła się wy­po­wia­dać na te­mat „dziew­czyn w tym wie­ku”.

– Ja­sne. Róż­nie bywa – po­wie­dzia­ła su­cho. – W każ­dym ra­zie Tom Stock­ton twier­dzi, że to nie jest ten typ.

– Ro­zu­miem, że Glen­da już wie? – Pho­ebe chcia­ła się upew­nić, czy ktoś już dzwo­nił do dy­rek­tor­ki col­le­ge’u.

– Oczy­wi­ście. Spra­wa robi się pa­skud­na. Na­wet się nie do­my­ślasz, jak bar­dzo.

– Dla­cze­go?

– Tej wio­sny znik­nął chło­pak tej dziew­czy­ny. Był z naj­star­sze­go rocz­ni­ka. Wszel­ki ślad po nim za­gi­nął.

– Czy oni…?

– Prze­pra­szam. – Val prze­rwa­ła jej ob­ce­so­wo. – Spy­tam Toma, czy nie je­stem po­trzeb­na.

To było coś wię­cej niż za­koń­cze­nie roz­mo­wy. Pho­ebe zro­zu­mia­ła, że jej ofer­ta po­mo­cy nie zo­sta­ła przy­ję­ta. I nig­dy nie zo­sta­nie.

– Trzy­maj się – od­po­wie­dzia­ła, z ca­łych sił sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój. – Daj znać, je­śli będę mo­gła coś zro­bić.

Val się od­wró­ci­ła, na po­że­gna­nie ob­rzu­ca­jąc Pho­ebe tak­su­ją­cym spoj­rze­niem. Nie­zła jest, po­my­śla­ła Pho­ebe. Styl, w ja­kim ubie­ra­ła się Val, przy­wo­dził na myśl skrzy­żo­wa­nie ka­płan­ki z uwo­dzi­ciel­ką – cięż­kie, po­gnie­cio­ne ak­sa­mi­ty, dźwię­czą­ce bran­so­le­ty, no i te de­kol­ty… Na­praw­dę, Val była ostat­nią oso­bą, któ­ra mia­ła pra­wo kry­tycz­nie pa­trzeć na czyj­kol­wiek strój.

– Ja­kieś faj­ne pla­ny na wie­czór? – spy­ta­ła na od­chod­ne Val z wy­raź­ną na­dzie­ją, że usły­szy „nie”.

Pho­ebe już mia­ła wy­pa­lić, że za­po­wia­da się rand­ka z ka­pi­ta­nem mę­skiej dru­ży­ny ho­ke­ja, w ostat­niej chwi­li jed­nak się po­wstrzy­ma­ła. Wła­śnie ta­kie­go mą­ce­nia chcia­ła unik­nąć za wszel­ką cenę. Ko­niec z ne­ga­tyw­ny­mi emo­cja­mi.

– Mała ko­la­cja. Wie­czo­rem – po­wie­dzia­ła i wró­ci­ła na chod­nik, któ­ry prze­ci­nał dzie­dzi­niec col­le­ge’u. Ze swo­imi iden­tycz­ny­mi, po­zba­wio­ny­mi wy­ra­zu bu­dyn­ka­mi z czer­wo­nej ce­gły, bez choć­by śla­du blusz­czu – Lyle zde­cy­do­wa­nie nie było miej­scem szcze­gól­nym. Aurę ta­jem­ni­czo­ści po­tę­go­wa­ły je­dy­nie tu­zi­ny klo­nów, któ­re po­sa­dzo­ne w 1950 roku – roku bu­do­wy szko­ły – pięk­nie się roz­ro­sły, a w świe­tle księ­ży­ca i ulicz­nych la­tar­ni wy­glą­da­ły wprost ma­gicz­nie.

Pho­ebe my­śla­ła o za­gi­nio­nej dziew­czy­nie. Sy­tu­acja była trud­na – nie tyl­ko dla col­le­ge’u, ale i dla Glen­dy Johns. Glen­da peł­ni­ła funk­cję dy­rek­tor­ki szko­ły, ale była też przy­ja­ciół­ką Pho­ebe. Sta­no­wi­sko ob­ję­ła dwa i pół roku wcze­śniej, a do jej za­dań na­le­ża­ło pod­nie­sie­nie za­rów­no pod­upa­da­ją­ce­go pre­sti­żu szko­ły, jak i jej sta­tu­su fi­nan­so­we­go. Spra­wa nie była pro­sta, ale Glen­da mia­ła już na kon­cie pew­ne suk­ce­sy. Znik­nię­cie dru­gie­go ucznia w cią­gu roku nie uła­twia­ło sy­tu­acji.

Pho­ebe mi­nę­ła bra­mę wschod­nią i za­trzy­ma­ła się na świa­tłach. Po­cze­ka­ła na zie­lo­ne i prze­szła przez uli­cę. Miej­scem, do któ­re­go zmie­rza­ła, była mała wło­ska re­stau­ra­cyj­ka „U Tony’ego”. Od­kry­ła ją pod ko­niec sierp­nia, tuż po przy­by­ciu do Lyle. W urzą­dzo­nym w sty­lu „pa­miąt­ka z wa­ka­cji” lo­ka­lu na ścia­nach kró­lo­wa­ły pod­ra­bia­ne ma­lo­wi­dła w we­nec­kim sty­lu, w po­wie­trzu wi­siał kurz ze sztucz­nych pa­pro­tek i du­szą­cy za­pach kre­we­tek z czosn­kiem. Pho­ebe lu­bi­ła jed­nak to miej­sce. Świet­nie się czu­ła w ma­łych sal­kach, któ­re oświe­tla­ło tyl­ko świa­tło świec.

Ja­dła tu już w tym ty­go­dniu i nie pla­no­wa­ła ko­lej­nej ko­la­cji, ale Dun­can Shaw – na­uczy­ciel psy­cho­lo­gii – pra­wie to na niej wy­mu­sił. Zna­leź­li się ra­zem w pew­nym ko­mi­te­cie. Od po­cząt­ku wy­czu­ła jego za­in­te­re­so­wa­nie. Kil­ka dni wcze­śniej za­pro­sił ją, ku prze­ra­że­niu Pho­ebe, na piąt­ko­wą ko­la­cję z przy­ja­ciół­mi. Dun­can mógł się po­do­bać. Był przy­stoj­ny, a ciem­ne wąsy i bro­da jesz­cze do­da­wa­ły mu uro­ku. I ta­jem­ni­czo­ści. Otwar­ty bez na­chal­no­ści i zbęd­ne­go zwie­rza­nia się, z iro­nicz­nym po­czu­ciem hu­mo­ru. Ale Pho­ebe mia­ła ja­sny plan – żad­nych emo­cjo­nal­nych kom­pli­ka­cji. Urlop od uczuć i ro­man­sów. Stra­te­gia: nie dać się głu­pio zwieść. Po­wie­dzia­ła, że bar­dzo ża­łu­je, ale pią­tek ma już za­ję­ty. Szcze­rze li­czy­ła, że to za­mknie te­mat.

Przez chwi­lę my­śla­ła o tym, żeby zjeść coś w no­wej re­stau­ra­cji na przed­mie­ściu, gdzie wy­strój i menu były na za­ska­ku­ją­co wy­so­kim po­zio­mie. Nie chcia­ła jed­nak wpaść na Dun­ca­na i jego zna­jo­mych, a były spo­re szan­se, że wła­śnie tam ich spo­tka. Po lek­cjach zro­bi­ła za­ku­py i je­śli cho­dzi o za­pro­wian­to­wa­nie, w za­sa­dzie była przy­go­to­wa­na na wie­czór. Jed­nak w ostat­niej chwi­li po­sta­no­wi­ła zaj­rzeć do „Tony’ego”. Czu­ła, że sa­mot­ny wie­czór w cia­snym, wy­naj­mo­wa­nym miesz­ka­niu nie jest tym, cze­mu mo­gła­by po­do­łać. Knaj­pa była zaś ostat­nim miej­scem, w któ­rym Dun­can i jego ko­le­sie wi­ta­li­by week­end.

Już przed wej­ściem do lo­ka­lu po­sta­ła chwi­lę, sta­ra­jąc się zrzu­cić z sie­bie lek­ki smu­tek. Me­ta­lo­we ćwie­ki w sta­rym chod­ni­ku chwy­ta­ły świa­tło księ­ży­ca i mi­go­ta­ły jak sza­lo­ne. Znad po­bli­skiej rze­ki Wi­na­mac do­cie­rał za­pach bło­ta i ryb, po­bu­dza­ją­cy w ja­kiś dziw­ny, nie­mal pier­wot­ny spo­sób. Za­zwy­czaj sły­chać też było mu­zy­kę, któ­rą tęt­ni­ły nad­rzecz­ne bary, tego dnia jed­nak było jesz­cze za wcze­śnie. Brzeg rze­ki za­cznie żyć do­pie­ro za kil­ka go­dzin. Cała na­dzie­ja w tym, że Lily Mack po­de­rwa­ła w koń­cu chło­pa­ka i cały dzień spę­dzi­ła w łóż­ku, więc nic in­ne­go jej nie ob­cho­dzi­ło, po­my­śla­ła Pho­ebe.

We­szła do re­stau­ra­cji. Mały, okrą­gły Tony przy­wi­tał ją niedź­wie­dzim uści­skiem i zwy­cza­jo­wo rzu­cił coś o ulu­bio­nej blon­dyn­ce. Po tym, jak ja­dła tu po raz pierw­szy, ktoś wy­raź­nie do­niósł mu, że Pho­ebe była po­pu­lar­ną pi­sar­ką ro­dem z No­we­go Jor­ku. Naj­wi­docz­niej w opo­wie­ści za­bra­kło resz­ty szcze­gó­łów. In­a­czej Tony nie był­by tak za­chwy­co­ny jej obec­no­ścią.

Tony od­pro­wa­dził Pho­ebe do jej ulu­bio­ne­go sto­li­ka, tuż obok głów­nej sali i przej­ścia do baru. Zdję­ła płaszcz i przyj­rza­ła się go­ściom. Sala była pra­wie peł­na, a więk­szość przy­by­łych już cie­szy­ła się po­sił­kiem. Oby­wa­te­le ma­łe­go mia­stecz­ka w Pen­syl­wa­nii je­dli nie­przy­zwo­icie wcze­śnie. Przy­ję­ła to już, co praw­da, do wia­do­mo­ści, jed­nak w ta­kich chwi­lach czu­ła się jak Ali­cja w kra­inie cza­rów… Wszyst­ko było nie tyl­ko obce, ale przede wszyst­kim bez sen­su. Sie­dem mie­się­cy wcze­śniej miesz­ka­ła z chło­pa­kiem na Man­hat­ta­nie. Miał na imię Alec, a ona wró­ci­ła wła­śnie z to­ur­née pro­mu­ją­ce­go jej naj­now­szą po­wieść: Naj­więk­sze la­ta­wi­ce Hol­ly­wo­od. I wła­śnie ku­pi­ła so­bie dia­men­to­we kol­czy­ki – małą na­gro­dę dla uczcze­nia szó­ste­go ty­go­dnia obec­no­ści książ­ki na li­ście be­st­sel­le­rów „New York Ti­me­sa”. Nie mo­gło być pięk­niej. Tyle że na­gle wszyst­ko za­czę­ło się wa­lić.

Naj­pierw Alec. Pew­ne­go wie­czo­ru, kie­dy za­czę­ła sprzą­tać po ko­la­cji, po­pro­sił, by usia­dła.

– Co jest? – za­py­ta­ła, opa­da­jąc znów na krze­sło i wła­ści­wie prze­wi­du­jąc, co usły­szy. Zno­wu ode­zwą się pre­ten­sje o to, że tak dłu­go była nie­obec­na. Że nie mógł się sku­pić, że so­bie nie ra­dził.

– Mu­si­my po­roz­ma­wiać – po­wie­dział. Ja­koś tak wol­no.

– Ja­sne. – Pho­ebe była już lek­ko zde­ner­wo­wa­na.

– Za­le­ży mi na to­bie. – Alec ro­bił wra­że­nie bar­dzo opa­no­wa­ne­go. – Spę­dzi­li­śmy ra­zem pięć cu­dow­nych lat.

Boże dro­gi, po­my­śla­ła Pho­ebe, za­mie­rza mnie rzu­cić ot tak, po ko­la­cji, po po­żar­ciu kur­cza­ka, wśród tych ko­ści?

– O co cho­dzi? – spy­ta­ła pod­nie­sio­nym gło­sem, kom­plet­nie nie pa­nu­jąc nad sobą.

– Przy­ją­łem do wia­do­mo­ści, że nie chcesz mał­żeń­stwa. Za­ak­cep­to­wa­łem to.

– O ile pa­mię­tam, ty też nie chcia­łeś.

– No tak… To zna­czy, tak. Tak było. Ostat­nio jed­nak przy­szło mi do gło­wy, że chy­ba nie mia­łem ra­cji.

Pho­ebe była lek­ko zdzi­wio­na, jed­no­cze­śnie jed­nak po­czu­ła ulgę.

– Chcesz przez to po­wie­dzieć, że masz za­miar się oże­nić? – spy­ta­ła z uśmie­chem. W oczach Ale­ca zo­ba­czy­ła pa­ni­kę i zro­zu­mia­ła, że nie w tym rzecz.

– Pho­ebe, nie cho­dzi tyl­ko o mał­żeń­stwo – po­wie­dział szyb­ko. – Dzie­ci. Chciał­bym mieć dzie­ci, a dla cie­bie to by­ło­by zła­ma­nie umo­wy.

– W tym mo­men­cie być może tak. Mam czter­dzie­ści dwa lata i szan­sa na to, że zaj­dę w cią­żę, jest nie­wiel­ka. Ale po­roz­ma­wiaj­my. Je­śli jest coś, z czym nie czu­jesz się do­brze, chęt­nie po­słu­cham.

Alec jed­nak nie chciał roz­ma­wiać. De­cy­zje zo­sta­ły pod­ję­te, szu­kał no­we­go ży­cia. No­wych do­świad­czeń i rze­czy. Po­sta­no­wił odejść. Nie, nie było in­nej ko­bie­ty. Tak przy­najm­niej twier­dził. Pho­ebe sie­dzia­ła jak mar­twa, usi­łu­jąc otrzą­snąć się z szo­ku. Zda­wa­ła so­bie spra­wę z tego, że ich zwią­zek nie był ide­al­ny. Zwłasz­cza ostat­nio. Ale taki ob­rót rze­czy kom­plet­nie ją za­sko­czył.

– My­śla­łem, że ci ulży – po kil­ku mi­nu­tach Alec prze­rwał ci­szę.

– Osza­la­łeś? – Pho­ebe była wście­kła.

– No wiesz… – Alec wzru­szył ra­mio­na­mi. – Kie­dyś za­wsze mia­łaś dla mnie czas. I siły. Na­wet w naj­więk­szym na­wa­le pra­cy i wy­jaz­dów. Ostat­nio już nie.

Sześć ty­go­dni póź­niej za­dzwo­nił, żeby „po przy­ja­ciel­sku” po­in­for­mo­wać Pho­ebe o swo­im związ­ku z trzy­dzie­sto­jed­no­lat­ką, pra­cow­ni­cą swo­je­go biu­ra praw­ni­cze­go. Nie, nic mię­dzy nimi nie było, kie­dy miesz­kał z Pho­ebe, musi jed­nak „uczci­wie przy­znać”, że od po­cząt­ku coś za­iskrzy­ło.

Pho­ebe odło­ży­ła słu­chaw­kę do­tknię­ta i upo­ko­rzo­na. Co za ba­nal­na hi­sto­ria. Jak w ki­nie. Czu­ła się ni­czym bo­ha­ter­ka hol­ly­wo­odz­kiej pro­duk­cji.

Jej szan­są po­zo­sta­wa­ła pra­ca: wy­wia­dy, pro­mo­cja, wy­kła­dy. Tyl­ko to trzy­ma­ło ją przy ży­ciu. Jed­nak pod ko­niec maja na­de­szła ko­lej­na ka­ta­stro­fa. Te­le­fon za­dzwo­nił o dzie­wią­tej rano. To był Dan, wy­daw­ca Pho­ebe. Już sama go­dzi­na po­win­na dać jej do my­śle­nia, Dan nig­dy, ale to nig­dy nie dzwo­nił przed dzie­sią­tą.

– Wiesz już? – za­py­tał zdu­szo­nym gło­sem.

– O czym? O no­mi­na­cji do Pu­lit­ze­ra? – Pho­ebe mia­ła do­bry hu­mor. Do­pie­ro po chwi­li do­tar­ło do niej, że sy­tu­acja jest po­waż­na. Dan ra­czej nie był w naj­lep­szym hu­mo­rze.

– W in­ter­ne­cie po­ja­wi­ła się in­for­ma­cja, że two­ja naj­now­sza książ­ka to pla­giat. Że in­for­ma­cje na te­mat An­ge­li­ny Jo­lie pod­kra­dłaś.

– Niby komu? I kto tak twier­dzi? – Pho­ebe była zdu­mio­na i wście­kła.

– Ja­kiś An­gol. Pi­sze na stro­nie UK. Wi­try­na Huf­fing­ton Post już to po­da­ła. Gaw­ker też.

– To kłam­stwo. Nig­dy ni­cze­go nie ścią­gnę­łam.

Było jed­nak in­a­czej. Choć nie zro­bi­ła tego spe­cjal­nie. Praw­da do­tar­ła do niej, kie­dy za­czę­ła ana­li­zo­wać sy­tu­ację. Kosz­mar trwał, a ona od­kry­ła, gdzie po­ja­wił się błąd. Jed­na z jej re­se­ar­che­rek zbie­ra­ją­cych dane z in­ter­ne­tu przez po­mył­kę umie­ści­ła je nie w tym zbio­rze, co trze­ba. Dane tra­fi­ły do jej no­ta­tek, nie zaś do da­nych po­cho­dzą­cych z in­nych źró­deł. Kie­dy kil­ka mie­się­cy póź­niej Pho­ebe je czy­ta­ła, nie było już trud­no o po­mył­kę – traf chciał, że au­tor da­nych miał styl po­dob­ny do jej wła­sne­go, Pho­ebe nie mia­ła za­tem żad­nych po­dej­rzeń. Frag­men­ty tra­fi­ły do rę­ko­pi­su po­wie­ści.

Za po­ra­dą fa­chow­ców z jed­nej z naj­lep­szych agen­cji pu­blic re­la­tions Pho­ebe przy­go­to­wa­ła spe­cjal­ne wy­ja­śnie­nie dla me­diów. Te jed­nak były bez­li­to­sne. Za miaż­dżą­cy­mi ty­tu­ła­mi ar­ty­ku­łów pra­so­wych i new­sów w In­ter­ne­cie oraz ra­diu i te­le­wi­zji nie­wąt­pli­wie sta­ły oso­by, na któ­rych Pho­ebe nie zo­sta­wia­ła w swo­ich po­wie­ściach su­chej nit­ki. Pe­wien hol­ly­wo­odz­ki agent w jed­nym z wy­wia­dów po­su­nął się do twier­dze­nia, że „cała twór­czość pani Pho­ebe Hall jest sfa­bry­ko­wa­na”.

Na szczę­ście wy­daw­ca uwie­rzył w wer­sję Pho­ebe – a przy­najm­niej spra­wiał ta­kie wra­że­nie – dzię­ki oświad­cze­niu, ja­kie na zgro­ma­dze­niu za­rzą­du zło­ży­ła jej re­se­ar­cher­ka. Przy­zna­ła się do błę­du, a za­rząd uznał, że spra­wa przy­cich­nie i nie ma po­wo­du, by prze­ry­wać współ­pra­cę z Pho­ebe. Ta­kie przy­pad­ki już się zda­rza­ły i wszyst­ko wra­ca­ło na swo­je miej­sce – w koń­cu na­gro­dzo­na Pu­lit­ze­rem bio­gra­fist­ka Do­ris Ke­arns Go­odwin była w iden­tycz­nej sy­tu­acji i ja­koś się wy­plą­ta­ła. Na ra­zie jed­nak zde­cy­do­wa­no o wstrzy­ma­niu ko­lej­nych wy­dań ksią­żek Pho­ebe – do cza­su gdy sy­tu­acja się uspo­koi. Tym­cza­sem me­dia nie od­pusz­cza­ły. Spo­ko­ju nie da­wał zwłasz­cza „New York Post”, a w in­ter­ne­cie – Gaw­ker. Dzien­ni­ka­rze ko­czo­wa­li pod jej do­mem, ata­ku­jąc Pho­ebe py­ta­nia­mi, jak­by była bo­ha­ter­ką śledz­twa o mor­der­stwo. Za­wie­szo­no jej udział w te­le­wi­zyj­nych pro­gra­mach „To­ni­ght Show” i „En­ter­ta­in­ment To­ni­ght”, za­mknię­to blo­ga.

Mi­ran­da, jej agent­ka, mimo ca­łej swo­jej bez­ce­re­mo­nial­no­ści oka­zy­wa­ła zro­zu­mie­nie. W koń­cu mia­ła in­te­res (rów­nież fi­nan­so­wy) w tym, żeby Pho­ebe wró­ci­ła na szczyt.

– Dasz radę, Pho­ebe. Na pew­no wyj­dziesz z tego – za­pew­nia­ła. – Je­steś jed­ną z naj­tward­szych ko­biet, ja­kie znam.

Cie­ka­we, czy moż­na to uznać za kom­ple­ment, po­my­śla­ła Pho­ebe.

– Mu­sisz od­po­cząć. Wy­jedź gdzieś. Może Cabo? Ja bym po­le­cia­ła do Cabo – cią­gnę­ła Mi­ran­da. – A po po­wro­cie za­czniesz pra­co­wać nad nową książ­ką.

Ja­sne, po­my­śla­ła Pho­ebe. Je­śli w ogó­le stać mnie na Mek­syk, to ra­czej nie tam. Czynsz mu­sia­ła pła­cić sama, a nowe wy­da­nia jej ksią­żek zo­sta­ły wstrzy­ma­ne. Dal­sze utrzy­my­wa­nie tak dro­gie­go miesz­ka­nia by­ło­by głu­po­tą. Miło było, ale się skoń­czy­ło. No i jesz­cze jed­no… Nie chcia­ła mó­wić Mi­ran­dzie, ale praw­da była okrut­na. Pho­ebe nie mia­ła po­my­słu na na­stęp­ną książ­kę.

Te­le­fon od Glen­dy Johns spadł jak z nie­ba. Przy­ja­ciół­ka za­pro­po­no­wa­ła jej wy­kła­dy z li­te­ra­tu­ry fak­tu w col­le­ge’u – do­tych­cza­so­wa wy­kła­dow­czy­ni po­pro­si­ła o wy­dłu­że­nie urlo­pu ma­cie­rzyń­skie­go. Glen­da nie mo­gła tra­fić le­piej. Pho­ebe wy­na­ję­ła swo­je miesz­ka­nie w No­wym Jor­ku i ucie­kła do sen­nej Pen­syl­wa­nii, cho­wa­jąc się przed wścib­ski­mi dzien­ni­ka­rza­mi. Na­resz­cie mia­ła spo­kój. Na­resz­cie mo­gła po­my­śleć o no­wej książ­ce.

Te­raz za­mó­wi­ła kur­cza­ka z gril­la z roz­ma­ry­nem, je­dy­ne bez­piecz­ne da­nie w tym lo­ka­lu. Je­dząc, my­śla­ła o pla­nie za­jęć na przy­szły ty­dzień. Raz lub dwa jej myśl wy­bie­gła w stro­nę za­gi­nio­nej dziew­czy­ny. Wszyst­ko bę­dzie do­brze, prze­ko­ny­wa­ła samą sie­bie. Do kawy Tony po­de­słał jej za­ba­glio­ne z tru­skaw­ka­mi. Po­chło­nę­ła cały de­ser, za­sta­na­wia­jąc się, jak po­dzia­ła na nią cu­kier – usu­nie czy też po­głę­bi smu­tek.

– Do­bra­noc, Tony. – Pho­ebe za­pła­ci­ła. Sta­ła tuż przy ka­sie, po pra­wej stro­nie baru. – Za­ba­glio­ne było nie­ziem­skie.

– Dla cie­bie wszyst­ko, pro­sto z Sy­cy­lii.

– Dzię­ku­ję, Tony.

Przy ba­rze sie­dzia­ły trzy oso­by. Para w śred­nim wie­ku i męż­czy­zna o fa­lu­ją­cej, ciem­no­brą­zo­wej czu­pry­nie. Kie­dy Pho­ebe roz­ma­wia­ła z To­nym, męż­czy­zna od­wró­cił się w ich stro­nę. W pierw­szej chwi­li go nie po­zna­ła. W dru­giej już tak. To był Dun­can Shaw, zgo­lił jed­nak bro­dę i wąsy.

Bez­wied­nie otwo­rzy­ła usta. Za­sko­czy­ła ją jego obec­ność i zmia­na wy­glą­du. Za­uwa­ży­ła, jak roz­glą­da się w po­szu­ki­wa­niu oso­by, z któ­rą przy­szła. Jak do­cie­ra do nie­go, że przy­szła sama. Czy­li skła­ma­ła. A niech to, po­my­śla­ła Pho­ebe. Je­stem za­ła­twio­na.

Dun­can lek­ko się uśmiech­nął. To do nie­go po­dob­ne, prze­mknę­ło przez myśl Pho­ebe. Nie był ty­pem fa­ce­ta nad­wraż­li­we­go na swo­im punk­cie. W każ­dym ra­zie nie ta­kie­go, któ­ry dał­by to po so­bie po­znać.

– Cześć! – Pho­ebe po­czu­ła się lek­ko zde­ner­wo­wa­na. Przed Dun­ca­nem stał do po­ło­wy wy­peł­nio­ny ta­lerz spa­ghet­ti i pu­sty już kie­li­szek po wi­nie. – A gdzie zna­jo­mi?

– Po­je­cha­li na ko­la­cję do Be­th­le­hem. Dla mnie to za duża wy­pra­wa.

– Słu­chaj, po­twor­nie mi głu­pio – po­wie­dzia­ła Pho­ebe, usi­łu­jąc wy­plą­tać się z to­wa­rzy­stwa Tony’ego, któ­ry uszy miał już dłu­gie jak kró­lik. – Nie chcę, byś po­my­ślał, że cię okła­ma­łam.

Zno­wu się uśmiech­nął. Tym ra­zem sze­rzej, pod ocza­mi uka­za­ły się de­li­kat­ne zmarszcz­ki. Mógł mieć ja­kieś czter­dzie­ści pięć lat, ale wy­glą­dał mło­dziej. Może dzię­ki temu, że wcze­śniej no­sił bro­dę?

– Nic się nie przej­muj. Zo­ba­czy­my, jak za­dzia­ła jesz­cze je­den kie­li­szek. – Dun­can nie po­zwo­lił, żeby jego sło­wa za­brzmia­ły sar­ka­stycz­nie.

– Na­praw­dę nie kła­ma­łam. Mia­łam po­pra­co­wać, ale w koń­cu głód mnie po­ko­nał.

– Nie mu­sisz się tłu­ma­czyć – w gło­sie Dun­ca­na po­ja­wił się chłód. Pho­ebe przy­szło na myśl, że może to je­den z tych ciem­no­wło­sych, hu­mo­rza­stych męż­czyzn z ten­den­cją do me­lan­cho­lii.

– Faj­nie wy­glą­dasz. – Pho­ebe de­spe­rac­ko szu­ka­ła te­ma­tu do roz­mo­wy. Ale była szcze­ra. Bez bro­dy i wą­sów rysy sta­ły się ostrzej­sze, ujaw­nił się orli kształt nosa Dun­ca­na. Bar­dziej pi­rat niż pro­fe­sor, po­my­śla­ła Pho­ebe.

– Dzię­ku­ję – Dun­can od­wza­jem­nił uśmiech. – To był eks­pe­ry­ment. Na ra­zie wy­star­czy. W każ­dym ra­zie już nie pod­ska­ku­ję za każ­dym ra­zem, kie­dy wi­dzę sie­bie w lu­strze.

– Jesz­cze wina? – Obok nich po­ja­wił się bar­man.

– Po­pro­szę – po­wie­dział Dun­can.

– A co dla pani?

W pierw­szej chwi­li Pho­ebe spo­dzie­wa­ła się, że Dun­can bę­dzie ją rów­nież na­ma­wiał na kie­li­szek wina i ku swe­mu za­sko­cze­niu czu­ła, że po­wie „tak”. Jed­nak nic po­dob­ne­go nie na­stą­pi­ło. Dun­can mil­czał i to mil­cze­nie wi­sia­ło w po­wie­trzu. Ja­sne, po­my­śla­ła Pho­ebe. Zro­bi­łam z nie­go głup­ka i fa­cet nie ma naj­mniej­szej ocho­ty prze­by­wać w moim to­wa­rzy­stwie.

– Ja dzię­ku­ję. – Pho­ebe po­pa­trzy­ła na Dun­ca­na. – Mi­łe­go wie­czo­ru.

– Wza­jem­nie – od­po­wie­dział Dun­can.

Ależ ja je­stem głu­pia, Pho­ebe prze­żu­wa­ła po­raż­kę w dro­dze do domu. Po­win­nam zo­stać, zjeść ja­kąś głu­pią sa­ła­tę. No cóż, przy­najm­niej z Dun­ca­nem ma na ra­zie spo­kój. Wy­da­wał się miły, jed­nak w jej ży­ciu to nie był czas ani miej­sce na ta­kie hi­sto­rie.

Prze­szła przez kam­pus. Za­sta­na­wia­ła się, czy nadal pod aka­de­mi­kiem Cur­ry sto­ją lu­dzie. Nie było już jed­nak ży­wej du­szy. Tyl­ko grup­ka stu­den­tów dys­ku­to­wa­ła na dzie­dziń­cu. Przy­pi­na­li do drze­wa coś, co wy­glą­da­ło na ulot­kę. Prze­ci­na­jąc plac, za­uwa­ży­ła, że wszyst­kie klo­ny były ob­le­pio­ne ulot­ka­mi. Na każ­dej z nich pod ko­mu­ni­ka­tem „Po­szu­ki­wa­na” wid­nia­ło zdję­cie Lily Mack. Zdję­cie ład­nej dziew­czy­ny z dłu­gi­mi, się­ga­ją­cy­mi po­ni­żej ra­mion blond wło­sa­mi, z małą bli­zną na bro­dzie. Pho­ebe sko­ja­rzy­ła tę dziew­czy­nę. Co praw­da jej nie uczy­ła, ale się po­zna­ły. Pew­ne­go dnia pa­dał deszcz i Pho­ebe za­pro­si­ła dziew­czy­nę pod pa­ra­sol.

A ta zdra­dzi­ła jej pew­ną ta­jem­ni­cę.3

Pho­ebe wło­ży­ła ulot­kę z po­wro­tem do kie­sze­ni. W gło­wie jej hu­cza­ło. Czy cy­fra sześć, któ­rą ktoś oszpe­cił twarz Lily na zdję­ciu, ozna­cza­ła, że dziew­czy­na była ofia­rą Szó­stek? Pho­ebe przy­po­mnia­ła so­bie peł­ne smut­ku nie­bie­skie oczy dziew­czy­ny i do jej ser­ca zno­wu wkradł się nie­po­kój.

Tego ran­ka za­mie­rza­ła, jak zwy­kle w so­bo­ty i nie­dzie­le od cza­su przy­by­cia do Lyle, wy­brać się na prze­jażdż­kę ro­we­ro­wą wzdłuż rze­ki. Po po­wro­cie do domu zmie­ni­ła jed­nak zda­nie. Dla­cze­go nie za­cząć do­cho­dze­nia od razu? Week­end to ide­al­ny mo­ment na to, by przy­ci­snąć stu­den­tów. Nikt nie spie­szył się na za­ję­cia, każ­dy z nich po­wi­nien zna­leźć czas na roz­mo­wę. Naj­pierw jed­nak mu­sia­ła skon­tak­to­wać się z To­mem Stock­to­nem, dzie­ka­nem do spraw stu­denc­kich. Je­śli mia­ła spo­wo­do­wać trzę­sie­nie zie­mi, mu­sia­ła wie­dzieć, ja­kie in­for­ma­cje już ze­bra­no i czy któ­ry­kol­wiek z tro­pów pro­wa­dzi do Szó­stek.

Nu­mer te­le­fo­nu ko­mór­ko­we­go Stock­to­na od­na­la­zła w ba­zie. Nie od­bie­rał. Kie­dy już była pew­na, że musi się na­grać, po dru­giej stro­nie ktoś się ode­zwał.

– Stock­ton – głos przed­sta­wił się su­cho.

– Cześć, Tom, tu Pho­ebe Hall – po­wie­dzia­ła grzecz­nie. – Wiem, że masz urwa­nie gło­wy z po­wo­du tej hi­sto­rii z za­gi­nio­ną dziew­czy­ną. Ale chcia­łam za­py­tać, czy zna­la­zł­byś chwi­lę, żeby się dzi­siaj ze mną spo­tkać.

– Prze­pra­szam, ale nie ro­zu­miem…

– Mówi Pho­ebe Hall. Wy­kła­dam w tym se­me­strze. Mam się z tobą zo­ba­czyć w spra­wie taj­ne­go brac­twa, Szó­stek. Glen­da pew­nie ci wspo­mi­na­ła.

– A, tak. Ja­sne.

– Dał­byś radę dzi­siaj? Mu­si­my po­ga­dać.

– Ża­łu­ję, ale dziś nie dam rady. Mam mnó­stwo ro­bo­ty w związ­ku ze spra­wą Lily Mack. Wła­śnie śpie­szę się na spo­tka­nie.

– Może cho­ciaż na her­ba­tę po­tem?

Tom cięż­ko wes­tchnął.

– Nie chciał­bym się te­raz uma­wiać. Nikt nie wie, jak to wszyst­ko się po­to­czy.

Gość za­czął ją wku­rzać. Glen­da mó­wi­ła, że wie o wszyst­kim, nic jed­nak na to nie wska­zy­wa­ło.

– Może spró­buj­my się umó­wić, a w naj­gor­szym przy­pad­ku to prze­ło­ży­my? Obie­ca­łam Glen­dzie, że zaj­mę się te­ma­tem od razu. Ist­nie­je praw­do­po­do­bień­stwo, że te dwie spra­wy się łą­czą.

– Do­brze. – W gło­sie Toma nie było jed­nak za­chwy­tu. Nie­waż­ne. Imię Glen­dy wy­raź­nie za­dzia­ła­ło. – Zo­bacz­my się w Café Lyle o dwu­na­stej.

Café Lyle była ka­fe­te­rią w stu­denc­kiej czę­ści kam­pu­su. Je­śli Pho­ebe mia­ła co­kol­wiek z ko­go­kol­wiek wy­cią­gnąć, ża­den ze stu­den­tów nie mógł jej wie­dzieć w to­wa­rzy­stwie kie­row­nic­twa – czy­li wro­ga.

– Może le­piej w „Ber­cie”? – Pho­ebe za­pro­po­no­wa­ła miej­sce na Brid­ge Stre­et, tuż obok re­stau­ra­cji „U Tony’ego”. – Le­piej, że­by­śmy nie spo­ty­ka­li się na te­re­nie szko­ły.

Stock­ton zno­wu wes­tchnął, ale się zgo­dził. Pora na ko­lej­ny ruch. Nie chcia­ła, co praw­da, za­czy­nać dzia­łań na sze­ro­ką ska­lę, do­pó­ki nie po­roz­ma­wia ze Stock­to­nem, jed­nak jed­no mo­gła już zro­bić nie­za­leż­nie od tego, co do­tąd wie­dzia­ła. Mo­gła po­roz­ma­wiać ze współ­lo­ka­tor­ką Lily. Glen­da prze­sła­ła jej ma­ilem dane i kon­takt do dziew­czy­ny. Na­zy­wa­ła się Aman­da Azo­di.

Wy­szła z domu, tym ra­zem kie­ru­jąc się w stro­nę kam­pu­su. Tuż po je­de­na­stej była pod aka­de­mi­kiem Cur­ry. Stu­den­ci, co praw­da, w so­bo­tę lu­bi­li so­bie po­spać do po­łu­dnia, jed­nak Aman­da po­win­na już być na no­gach. Zde­cy­do­wa­nie za dużo się dzia­ło. Pho­ebe pró­bo­wa­ła otwo­rzyć drzwi wej­ścio­we, jed­nak były za­mknię­te. Za­po­mnia­ła po­pro­sić Glen­dę o kar­tę ma­gne­tycz­ną. Je­dy­ne, co jej po­zo­sta­ło, to cze­kać, aż ktoś otwo­rzy drzwi.

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach po­ja­wi­ła się po­nu­ra dziew­czy­na w dżin­sach i roz­cią­gnię­tym pod­ko­szul­ku. Wło­sy mia­ła ścią­gnię­te w ku­cyk czymś, co wy­glą­da­ło jak spra­ne żół­te majt­ki. Dziew­czy­na prze­pu­ści­ła Pho­ebe, nie za­szczy­ca­jąc jej jed­nym spoj­rze­niem.

Na trze­cie pię­tro Pho­ebe wje­cha­ła win­dą. Wy­sia­dła tuż obok kuch­ni. Z ko­sza na śmie­ci się prze­le­wa­ło, część me­bli było po­przew­ra­ca­nych. Na pię­trze pa­no­wa­ła ab­so­lut­na ci­sza, w któ­rej sły­chać było tyl­ko szmer lo­dów­ki. Pierw­szy po le­wej po­kój miał nu­mer czte­ry­sta, więc czte­ry­sta dwa­dzie­ścia czte­ry mu­sia­ło być za­tem po tej sa­mej stro­nie ko­ry­ta­rza, tyl­ko da­lej. Pho­ebe uświa­do­mi­ła so­bie, że ostat­ni raz była w aka­de­mi­ku dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej.

Idąc ko­ry­ta­rzem, Pho­ebe wi­dzia­ła oczy­ma wy­obraź­ni le­d­wo ży­wych stu­den­tów, wy­koń­czo­nych ka­cem lub ca­ło­ty­go­dnio­wą na­uką. Ścia­ny ko­ry­ta­rza były okle­jo­ne róż­ne­go typu ogło­sze­nia­mi. Wśród nich znaj­do­wa­ły się tak­że ta­kie o tre­ści: „Po­móż! Szu­ka­my Lily!”. Pho­ebe od­na­la­zła po­kój czte­ry­sta dwa­dzie­ścia czte­ry. Na jego drzwiach wi­sia­ła pa­pie­ro­wa skrzyn­ka ręcz­nej ro­bo­ty wy­peł­nio­na ta­ki­mi sa­my­mi ulot­ka­mi, ja­kie wid­nia­ły na ścia­nach. Naj­wy­raź­niej były prze­zna­czo­ne dla tych, któ­rzy chcie­li­by po­móc w ich dys­try­bu­cji. De­li­kat­nie za­pu­ka­ła do drzwi. Jesz­cze raz. I jesz­cze. Po dru­giej stro­nie usły­sza­ła lek­ki szmer. Już pod­nio­sła rękę, by za­pu­kać po­now­nie, kie­dy drzwi się uchy­li­ły i Pho­ebe zo­ba­czy­ła twarz mło­dej ko­bie­ty.

Wi­dzia­ła już tę dziew­czy­nę, z da­le­ka, ubie­głej nocy. Z bli­ska jej wy­gląd za­sko­czył Pho­ebe. W Lyle ład­ne dziew­czy­ny trzy­ma­ły się ra­zem, i Pho­ebe spo­dzie­wa­ła się, że ko­le­żan­ka z po­ko­ju Lily bę­dzie rów­nie atrak­cyj­na. Ta jed­nak wy­glą­da­ła pra­wie pro­stac­ko, ze swo­ją sze­ro­ką twa­rzą o ma­łych brą­zo­wych oczach i z pod­krę­co­ny­mi lo­ków­ką wło­sa­mi. Spra­wia­ła wra­że­nie oso­by z in­nej epo­ki.

– Aman­da? – spy­ta­ła Pho­ebe. Dziew­czy­na była wy­raź­nie za­sko­czo­na.

– Tak?

– Na­zy­wam się Pho­ebe Hall. Na­le­żę do gru­py, któ­ra pro­wa­dzi śledz­two w spra­wie za­gi­nię­cia Lily. Mogę wejść?

– Coś się sta­ło? – Aman­da pod­sko­czy­ła. – Zna­leź­li ją?

– Nie, jesz­cze nie. Ale bar­dzo chcia­ła­bym z tobą po­roz­ma­wiać.

– Już wszyst­ko po­wie­dzia­łam po­li­cji. Prze­cież pani wie.

– Tak, to na pew­no bar­dzo po­mo­że. Szko­ła jed­nak pro­wa­dzi wła­sne śledz­two. Mu­si­my po­ru­szyć nie­bo i zie­mię, żeby ją od­na­leźć.

– No, do­brze… – od­par­ła dziew­czy­na po chwi­li wa­ha­nia. – Chce pani wejść? Uprze­dzam, jest lek­ki baj­zel.

Do­brze po­wie­dzia­ne. Po­kój wy­glą­dał jak po przej­ściu hu­ra­ga­nu. Na obu łóż­kach ko­tło­wa­ły się prze­ście­ra­dła i koł­dry, pod nimi ubra­nia, zaś każ­dy mi­li­metr wol­nej prze­strze­ni na pod­ło­dze wy­peł­nia­ły książ­ki, ga­ze­ty, pla­sti­ko­we na­czy­nia, pusz­ki, po­gnie­cio­ne pu­deł­ka po ciast­kach. Nie le­piej było z tym, co nad pod­ło­gą. Na biur­kach i pa­ra­pe­tach wa­la­ło się jesz­cze wię­cej ksią­żek, opa­ko­wa­nia tam­po­nów oraz wiel­kie bu­tel­ki z szam­po­na­mi i bal­sa­ma­mi do rąk. Jed­na część po­ko­ju była jesz­cze bar­dziej wy­wró­co­na do góry no­ga­mi. Pho­ebe do­my­śli­ła się, że to kró­le­stwo Lily, a ba­ła­gan to efekt prze­szu­ka­nia przez po­li­cję.

– Usią­dzie pani? – Aman­da wska­za­ła na krze­sło przy biur­ku.

– Dzię­ku­ję. – Pho­ebe roz­pię­ła płaszcz. Aman­da usia­dła po­środ­ku po­ko­ju na gąb­cza­stym dy­wa­ni­ku i skrzy­żo­wa­ła ręce na spra­nym pod­ko­szul­ku z logo col­le­ge’u. Pho­ebe mia­ła wra­że­nie, że w po­wie­trzu uno­sił się za­pa­szek nie­świe­żych ręcz­ni­ków.

– Ro­zu­miem, że po­li­cja prze­szu­ka­ła rze­czy Lily?

– Tak, za­bra­li też na­le­żą­ce do niej lap­to­pa i no­te­bo­oki. Dziś rano byli jej ro­dzi­ce. Po­sta­li kil­ka mi­nut i po­szli. Są to­tal­nie prze­ra­że­ni.

– Tak my­ślę – po­wie­dzia­ła Pho­ebe. – To musi być dla nich strasz­ne. Dla cie­bie zresz­tą też. Mia­łam kie­dyś przy­ja­ciół­kę, któ­ra za­gi­nę­ła. To było nie do znie­sie­nia.

Nic ta­kie­go nie mia­ło miej­sca. Pho­ebe jed­nak sto­so­wa­ła róż­ne chwy­ty. Była jed­na pod­sta­wo­wa za­sa­da: zna­leźć coś, co je łą­czy: oso­bę, któ­ra chce się cze­goś do­wie­dzieć, z tą, od któ­rej trze­ba to wy­cią­gnąć.

– Ostat­niej nocy nie mo­głam spać – po­wie­dzia­ła Aman­da, ki­wa­jąc się w przód i w tył. – Nie po­wie­dzia­łam tego jej ro­dzi­com, ale mu­sia­ło się stać coś złe­go. In­a­czej już by się zna­la­zła.

– Zda­rza­ło jej się zni­kać i nie mó­wić, że nie wró­ci?

– Nig­dy. Cho­ciaż zna­ły­śmy się do­pie­ro dwa mie­sią­ce.

Pho­ebe była za­sko­czo­na. To nie­moż­li­we, żeby Lily nie mia­ła żad­nych przy­ja­ciół.

– Jak to się sta­ło, że za­miesz­ka­ły­ście ra­zem? – spy­ta­ła.

– Dziew­czy­na, z któ­rą mia­łam miesz­kać, zre­zy­gno­wa­ła. Wszy­scy już się z kimś umó­wi­li, na je­dyn­kę nie było szans. Lily była w po­dob­nej sy­tu­acji. Mia­ła miesz­kać z chło­pa­kiem, ale ten na­gle znik­nął. Za­kwa­te­ro­wa­li nas ra­zem, a co cie­ka­we, nie było źle. Zgra­ły­śmy się. Wiem, że nig­dy nie bę­dzie­my przy­ja­ciół­ka­mi na śmierć i ży­cie, jak to mó­wią, ale miesz­ka nam się w po­rząd­ku.

– Moc­no prze­ży­wa­ła znik­nię­cie chło­pa­ka?

– Ra­czej tak. Ale nie aż do my­śli sa­mo­bój­czych, czy cze­goś w tym ro­dza­ju. Na po­cząt­ku była tyl­ko smut­na, po­tem jed­nak za­czę­ła wa­rio­wać. Kie­dyś po­wie­dzia­ła, że tak się dzie­je, kie­dy ma się fa­ce­ta ta­kie­go jak ten.

Pho­ebe mil­cza­ła. Po­sta­wi­ła na cze­ka­nie. To też był ro­dzaj stra­te­gii: niech nikt nic nie mówi, nie­waż­ne, do ja­kie­go stop­nia ci­sza jest nie­zręcz­na. Roz­mów­ca bę­dzie sta­rał się ją prze­rwać, cza­sem czymś za­ska­ku­ją­cym.

Aman­da wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– To nie był do­bry chło­pak, je­śli wie pani, co mam na my­śli.

– Znam ten typ. – Pho­ebe uśmiech­nę­ła się po­ro­zu­mie­waw­czo. – Nie moż­na im ufać ani na nich po­le­gać.

– No wła­śnie. Lily skar­ży­ła się. Była pra­wie pew­na, że fa­cet ją oszu­ku­je. Ale na co tu li­czyć? W Lyle są tyl­ko tacy – bez­na­dziej­ni albo ofer­my.

– To przy­kre. Jak my­ślisz, dla­cze­go tak jest?

– Przy przy­ję­ciu do col­le­ge’u dziew­czy­ny obo­wią­zu­ją o wie­le ostrzej­sze kry­te­ria.

– Na­praw­dę? – Pho­ebe po raz ko­lej­ny nie kry­ła za­sko­cze­nia. – Do­my­ślasz się dla­cze­go? Je­stem nowa, nie wiem, jak to tu­taj dzia­ła.

– Po­dob­no cho­dzi o to, że do col­le­ge’ów zgła­sza się te­raz o wie­le wię­cej dziew­czyn, no i szko­ły ro­bią wszyst­ko, żeby do­sta­ło się choć tro­chę chło­pa­ków.

– Ja­sna spra­wa – po­ki­wa­ła gło­wą Pho­ebe. – Fak­tycz­nie, nie wy­glą­da to do­brze.

– Ra­czej nie – Aman­da uśmiech­nę­ła się smut­no. – Tyl­ko moja mama nie może zro­zu­mieć, dla­cze­go nie mam chło­pa­ka. Chy­ba le­piej dla mnie.

– Ale na­wet naj­gor­sze­mu cza­sem trud­no się oprzeć – Pho­ebe po­sta­no­wi­ła przejść do rze­czy. – Może Lily po­je­cha­ła spo­tkać się z Tre­vo­rem?

Aman­da sta­now­czo po­krę­ci­ła gło­wą, jak­by spo­dzie­wa­ła się tego py­ta­nia. Naj­wy­raź­niej sły­sza­ła już je nie po raz pierw­szy.

– Nie są­dzę. Gdy­by się ode­zwał, na pew­no by coś po­wie­dzia­ła.

– Spo­ty­ka­ła się z kimś in­nym? – spy­ta­ła Pho­ebe.

– Chy­ba tak. Może.

– Może?

– Kil­ka ty­go­dni temu sły­sza­łam, jak uma­wia się na drin­ka z ja­kimś chło­pa­kiem. Kie­dy za­py­ta­łam ją, czy szy­ku­je się rand­ka, po­wie­dzia­ła, że do­pie­ro go po­zna­ła.

– To chło­pak z kam­pu­su?

– Nie są­dzę. Za­py­ta­łam ją, czy ko­leś jest z na­sze­go roku, ale Lily tyl­ko się uśmiech­nę­ła. „Chy­ba nie są­dzisz, że zno­wu będę się ba­wić w zna­jo­mość z ja­kimś szcze­nia­kiem”, po­wie­dzia­ła.

– My­ślisz, że to ktoś z mia­sta?

Aman­da zmarsz­czy­ła nos.

– Lily to mą­dra dziew­czy­na, nie za­da­wa­ła­by się z miej­sco­wym. Mam wra­że­nie, że to nie stu­dent. Może Bla­ir coś wie.

– To ta przy­ja­ciół­ka, u któ­rej Lily cza­sem zo­sta­je na noc?

– Tak. Miesz­ka na Ash Stre­et 133.

– Jak czę­sto sy­pia poza aka­de­mi­kiem?

– Na po­cząt­ku se­me­stru raz, może dwa w ty­go­dniu. Po­tem chy­ba jest zbyt za­ję­ta. W ostat­ni czwar­tek pierw­szy raz od wie­lu ty­go­dni wspo­mnia­ła, że może nie wró­cić na noc.

– Z kim jesz­cze przy­jaź­ni się Lily?

– Jest lu­bia­na, ale ostat­nio ra­czej trzy­ma­ła się na ubo­czu.

– Ma ja­kieś za­ję­cia do­dat­ko­we?

– Pi­sze do szkol­nej ga­zet­ki i ma­ga­zy­nu li­te­rac­kie­go. Na se­rio chce zo­stać pi­sar­ką. Poza tym gra w dru­ży­nie siat­ków­ki.

– A ja­kieś sto­wa­rzy­sze­nia? Mo­gła mieć z tym coś wspól­ne­go? – Pho­ebe uważ­nie śle­dzi­ła re­ak­cję Aman­dy na to py­ta­nie.

– Sto­wa­rzy­sze­nia są za­bro­nio­ne – w to­nie gło­su Aman­dy dało się wy­czuć czuj­ność. – I dzię­ki Bogu. Mnie i tak nikt by nie za­pro­sił.

– A ty? Masz ja­kieś po­dej­rze­nia? Coś ci przy­cho­dzi do gło­wy? Może przy­po­mnia­ło ci się coś no­we­go? – za­py­ta­ła Pho­ebe.

Aman­da po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą. Była wy­raź­nie smut­na.

– Bar­dzo ci dzię­ku­ję – po­wie­dzia­ła Pho­ebe. – Miej­my na­dzie­ję, że Lily po pro­stu wy­je­cha­ła. Na chwi­lę, prze­wie­trzyć się, od­po­cząć.

– Tak – w gło­sie Aman­dy było sły­chać na­dzie­ję.

Pho­ebe się po­że­gna­ła. Kie­dy za­my­ka­ła za sobą drzwi, Aman­da nadal sie­dzia­ła na dy­wa­ni­ku z po­nu­rym wy­ra­zem twa­rzy.

Pro­sto z aka­de­mi­ka Pho­ebe mia­ła iść na spo­tka­nie ze Stock­to­nem. Jed­nak oka­za­ło się, że spra­wa była nie­ak­tu­al­na. „Resz­tę dnia mu­szę po­świę­cić ro­dzi­com Lily – brzmia­ła wia­do­mość na­gra­na na jej po­czcie gło­so­wej. – Pro­po­nu­ję spo­tka­nie ju­tro, w tym sa­mym miej­scu i o tej sa­mej po­rze”.

Niech to dia­bli, po­my­śla­ła. Za­sta­na­wia­ła się, czy po­wód prze­ło­że­nia spo­tka­nia był praw­dzi­wy, czy też Tom po­sta­no­wił prze­su­nąć roz­mo­wę, bo wku­rzył go jej upór. Tak czy owak, wszyst­ko ule­gło za­wie­sze­niu do na­stęp­ne­go dnia. W pierw­szej chwi­li chcia­ła udać się do Bla­ir na Ash Stre­et, jed­nak zda­ła so­bie spra­wę, że le­piej po­cze­kać na szcze­gó­ły do­ty­czą­ce kie­run­ku śledz­twa. Jako do­świad­czo­na roz­mów­czy­ni wie­dzia­ła jed­no – nie do­sta­je się dru­giej szan­sy. Je­śli roz­mów­ca pod­czas pierw­sze­go spo­tka­nia jest z tobą szcze­ry, le­piej wy­ko­rzy­stać to w od­po­wied­ni spo­sób.

Wró­ci­ła do domu i za­nu­rzy­ła się w in­ter­ne­cie, przez po­nad go­dzi­nę śle­dząc in­for­ma­cje na te­mat taj­nych bractw. Naj­bar­dziej zna­nym wśród nich jak do tej pory było sto­wa­rzy­sze­nie „Czasz­ki i Pisz­cze­le” na uni­wer­sy­te­cie w Yale, ale od taj­nych or­ga­ni­za­cji ro­iło się w col­le­ge’ach i na uni­wer­sy­te­tach w ca­łym kra­ju. Nie­któ­rym z nich cho­dzi­ło wy­łącz­nie o do­brą za­ba­wę, ale były też ta­kie, któ­rym cho­dzi­ło o coś zu­peł­nie in­ne­go, jak prze­ję­cie kon­tro­li nad stu­denc­ki­mi sa­mo­rzą­da­mi czy or­ga­ni­za­cja­mi. Kil­ka zaj­mo­wa­ło się dzia­łal­no­ścią cha­ry­ta­tyw­ną.

Jaki pro­gram mia­ły Szóst­ki? Zda­niem Pho­ebe to było klu­czo­we py­ta­nie. W Lyle nie dzia­ła­ły żad­ne związ­ki, może Szóst­ki mia­ły być jed­nym z nich? Je­śli jed­nak miał być to ro­dzaj klu­bu to­wa­rzy­skie­go, skąd agre­sja i prze­śla­do­wa­nie człon­kiń?

Pho­ebe wy­łą­czy­ła kom­pu­ter i za­bra­ła się do prac do­mo­wych stu­den­tów. Przy­go­to­wa­ła oce­ny i opi­nie na te­mat prac, któ­re obie­ca­ła przed­sta­wić na za­ję­ciach w nad­cho­dzą­cym ty­go­dniu. Mło­dzi lu­dzie w jej kla­sie ge­ne­ral­nie byli śred­nio uzdol­nie­ni, jed­nak kil­ko­ro z nich prze­ja­wia­ło wy­raź­ny ta­lent. Ich pra­ce zro­bi­ły na niej wra­że­nie.

Wrzu­ci­ła do tor­by plik pa­pie­rów, my­śla­mi bę­dąc już na po­nie­dział­ko­wych za­ję­ciach, kie­dy na­gle przed jej ocza­mi po­ja­wi­ła się po­stać Dun­ca­na Sho­wa. Była tak za­ję­ta spra­wą Lily, że zu­peł­nie za­po­mnia­ła o dziw­nym spo­tka­niu dzień wcze­śniej. Cie­ka­we, czy mu się po­do­ba. Je­śli cho­dzi o nią, zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła go bez bro­dy i wą­sów. Zresz­tą nie­waż­ne. Ostat­nią rze­czą, jaką mia­ła w pla­nie, był na­uczy­ciel­ski ro­mans.

Wró­ci­ła my­śla­mi do Lily. Może za tym wszyst­kim stoi mi­ło­sne za­uro­cze­nie, nie Szóst­ki? Czyż­by dała się po­de­rwać no­we­mu chło­pa­ko­wi? Może to on zro­bił jej krzyw­dę? My­śli kłę­bi­ły się po gło­wie Pho­ebe i do póź­na nie dały jej spać.

Obu­dzi­ła się o siód­mej rano. Zja­dła szyb­kie śnia­da­nie i wrzu­ci­ła ro­wer na ba­gaż­nik sa­mo­cho­du. Ru­szy­ła przez mia­sto w stro­nę nie­wiel­kie­go par­ku tuż przy rze­ce. Ścież­ka ro­we­ro­wa za­czy­na­ła się na pół­noc­nym krań­cu par­ku i cią­gnę­ła się ki­lo­me­tra­mi wzdłuż rze­ki. Co praw­da oko­li­ce mia­sta nie były zbyt ma­low­ni­cze, jed­nak im da­lej na pół­noc, tym pej­zaż sta­wał się bar­dziej po­cią­ga­ją­cy, a wi­do­ki mu­li­stych roz­le­wisk Wi­na­ma­cu za­chwy­ca­ły Pho­ebe. Week­en­do­we wy­pra­wy były jed­ną z kil­ku przy­jem­no­ści, ja­ki­mi umi­la­ła so­bie ży­cie od chwi­li przy­by­cia do Lyle.

Za­par­ko­wa­ła sa­mo­chód tuż przy par­ku i wy­cią­gnę­ła ro­wer. Zgod­nie z pro­gno­zą po­go­dy dzień miał być po­chmur­ny, o tej po­rze jed­nak na nie­bie wi­dać było za­le­d­wie kil­ka chmu­rek.

Pho­ebe ru­szy­ła w kie­run­ku ścież­ki ro­we­ro­wej, ob­rzu­ca­jąc wzro­kiem pu­sty o tej po­rze park z odra­pa­ny­mi ław­ka­mi i gra­ni­to­wym po­mni­kiem po­świę­co­nym ofia­rom woj­ny. Wzdłuż uli­cy cią­gnął się rząd za­nie­dba­nych bu­dyn­ków: sta­ry za­kład fry­zjer­ski, sklep ze sprzę­tem kom­pu­te­ro­wym oraz dwie przy­brzeż­ne knaj­py w sty­lu, któ­re­go tak nie­na­wi­dzi­ła Glen­da. Jed­na z nich no­si­ła na­zwę „Pod Ko­ci­mi Ogo­na­mi”. Tam wła­śnie wi­dzia­no Lily ostat­ni raz tego wie­czo­ru, kie­dy znik­nę­ła.

Pho­ebe wsia­dła na ro­wer. Za­zwy­czaj, mimo wcze­snej pory w nie­dzie­lę, mi­ja­ła kil­ka osób – in­nych ro­we­rzy­stów lub spa­ce­ro­wi­czów w po­de­szłym wie­ku. Dzi­siaj mia­ła ścież­kę ro­we­ro­wą dla sie­bie. Po kil­ku ki­lo­me­trach po­czu­ła się le­piej. Nie­po­kój za­czął zni­kać. Po­wie­trze było rześ­kie i ostre, wy­peł­nio­ne le­śnym aro­ma­tem, pra­wie prze­mo­cą wdzie­ra­ło się do płuc. Drze­wa lśni­ły ko­lo­ra­mi. I nie była to ostra czer­wień, jaką pa­mię­ta­ła z ro­dzin­ne­go Mas­sa­chu­sets, ale pięk­na zło­ci­sta żółć, oranż i pa­lo­na sje­na. Pho­ebe nie pa­mię­ta­ła, kie­dy ostat­nio czu­ła się tak do­brze.

Po czter­dzie­stu mi­nu­tach po­czu­ła pra­gnie­nie. Za­trzy­ma­ła się na krót­ki po­stój w jed­nej z naj­bar­dziej nie­uczęsz­cza­nych czę­ści par­ku. Do­oko­ła nie było ży­wej du­szy, tyl­ko ona, gę­stwi­na drzew i prze­ci­na­ją­ce ją ścież­ki. Na­gle po­czu­ła lek­ki nie­po­kój. Przy­da­ła­by się cho­ciaż jed­na oso­ba. Jesz­cze tyl­ko ka­wa­łek i wra­cam, po­sta­no­wi­ła.

Z po­wro­tem wsia­dła na ro­wer. Na ścież­ce po­ja­wi­ła się para star­szych lu­dzi z psem. Pho­ebe po­czu­ła się pew­niej. Chwi­lę po­tem usły­sza­ła szmer kół, po czym mi­nę­ło ją trzech męż­czyzn. Tyl­ko spo­koj­nie, po­wie­dzia­ła do sie­bie Pho­ebe. Kil­ka mi­nut póź­niej zo­ba­czy­ła męż­czy­znę ja­dą­ce­go z prze­ciw­ne­go kie­run­ku. Na pierw­szy rzut oka miał oko­ło czter­dziest­ki, ubra­ny był w krót­kie spoden­ki i ko­szul­kę. Kie­dy ją mi­jał, za­uwa­ży­ła, jak ukrad­kiem tak­so­wał ją wzro­kiem. Spa­daj, po­my­śla­ła.

Na­gle się ochło­dzi­ło. Pho­ebe spoj­rza­ła w nie­bo, któ­re za­czę­ły po­kry­wać za­po­wia­da­ne chmu­ry. Drze­wa stra­ci­ły ko­lo­ry. Wy­glą­da­ło na to, że pora wra­cać. Za­wró­ci­ła łu­kiem bez za­trzy­my­wa­nia ro­we­ru.

Prze­je­cha­ła ka­wa­łek. Z na­prze­ciw­ka zbli­żał się ro­wer. Ku swe­mu za­sko­cze­niu zo­ba­czy­ła, że to ten sam męż­czy­zna, któ­ry mi­jał ją pięć mi­nut wcze­śniej. Gdy się mi­nę­li, od­wró­ci­ła gło­wę. On w tej sa­mej chwi­li zro­bił do­kład­nie to samo.

Może jeź­dził w tę i z po­wro­tem, tak jak ona. Może chciał ją po­de­rwać. W każ­dym ra­zie nie po­do­ba­ło jej się to. Przy­spie­szy­ła, chcąc jak naj­szyb­ciej wró­cić do mia­sta. Od­wró­ci­ła się raz jesz­cze. Po męż­czyź­nie nie było śla­du. Spo­kój po­wró­cił, gdy zo­ba­czy­ła prze­świ­tu­ją­ce po­nad drze­wa­mi wie­że ko­ścio­ła w Lyle. Uf, po­my­śla­ła Pho­ebe, chy­ba je­stem głu­pia. Lęki są do­bre w mie­ście, tu nic mi się nie sta­nie.

Po­wo­li zbli­ża­ła się do par­ku. Na­gle usły­sza­ła ha­łas – ludz­kie gło­sy prze­bi­ja­ły się przez szum mo­to­rów. Przy­spie­szy­ła, wie­dzio­na cie­ka­wo­ścią. Tuż u wy­lo­tu ścież­ki ro­we­ro­wej stał wóz stra­żac­ki, obok ka­ret­ka po­go­to­wia i dwa wozy po­li­cji. Część par­ku przy­le­ga­ją­ca do rze­ki była od­dzie­lo­na żół­tą ta­śmą po­li­cyj­ną. Wzdłuż niej ci­snę­ło się oko­ło trzy­dzie­stu osób. Ze­sko­czy­ła z ro­we­ru i rzu­ci­ła się w kie­run­ku rze­ki, aż ro­wer za­kle­ko­tał. Wy­raź­nie wi­dzia­ła pa­tro­le na wo­dzie i nur­ków w ciem­nych kom­bi­ne­zo­nach. To, co waż­ne, dzia­ło się jed­nak na brze­gu rze­ki. Wo­kół jed­nej z ło­dzi, któ­ra wła­śnie do­bi­ła, za­czę­li się tło­czyć po­li­cjan­ci. Boże, po­my­śla­ła Pho­ebe. Zna­leź­li Lily Mack.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: