Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Znakomity Gaudissart - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Znakomity Gaudissart - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 193 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ko­mi­wo­ja­żer, oso­bi­stość nie zna­na w sta­ro­żyt­no­ści, czyż nie jest jed­nym z naj­cie­kaw­szych ty­pów na­szej epo­ki? Czyż nie uosa­bia on w pew­nej sfe­rze zja­wisk owe­go do­nio­słe­go prze­obra­że­nia, któ­re, dla lu­dzi umie­ją­cych pa­trzeć, łą­czy epo­kę eks­plo­ata­cji ma­te­rial­nej z epo­ką eks­plo­ata­cji in­te­lek­tu­al­nej? Na­sze cza­sy sta­no­wią przej­ście od kró­le­stwa siły od­osob­nio­nej, ob­fi­tu­ją­cej w ory­gi­nal­ne zja­wi­ska, do kró­le­stwa siły jed­no­ra­kiej, ale ni­we­lu­ją­cej, rów­na­ją­cej pro­duk­ty, wy­rzu­ca­ją­cej je ma­so­wo na roz­kaz jed­no­li­tej my­śli, tego ostat­nie­go wy­ra­zu spo­łe­czeń­stwa. Po sa­tur­na­liach po­wszech­nej in­te­li­gen­cji, po ostat­nich wy­sił­kach cy­wi­li­za­cji, któ­re sku­pia­ją skar­by zie­mi w jed­nym punk­cie, czyż nie przy­cho­dzą za­wsze mro­ki bar­ba­rzyń­stwa? Czy ko­mi­wo­ja­żer nie jest dla idei tym, czym na­sze dy­li­żan­se są dla lu­dzi i pa­kun­ków? Ła­du­je je, wpra­wia w ruch, trzę­sie nimi; bie­rze w cen­tra­li świa­tła swój pęk pro­mie­ni i sie­je je mię­dzy uśpio­ną lud­ność. Ten żywy pi­ro­for jest to uczo­ny bez na­uki, zmi­sty­fi­ko­wa­ny mi­sty­fi­ka­tor, ka­płan bez wia­ry, któ­ry tym pięk­niej mówi o swych ta­jem­ni­cach i do­gma­tach.

Cie­ka­wa po­stać; ten czło­wiek wszyst­ko wi­dział, wszyst­ko wie, zna cały świat. Ską­pa­ny w ze­psu­ciu Pa­ry­ża, umie w po­trze­bie ob­lec pro­win­cjo­nal­ną do­bro­dusz­ność. Czyż nie jest on ogni­wem, któ­re łą­czy wieś ze sto­li­cą, mimo iż w isto­cie swo­jej nie jest ani pa­ry­ża­ni­nem, ani miesz­kań­cem pro­win­cji, gdyż jest wo­ja­że­rem, wiecz­nym po­dróż­nym? Nie wi­dzi nic do grun­tu; lu­dzi i miej­sco­wo­ści po­zna­je je­dy­nie z na­zwi­ska; ogar­nia je­dy­nie po­wierzch­nię każ­dej rze­czy; po­sia­da swój wła­sny metr, aby wszyst­ko mie­rzyć swo­ją mia­rą; oko jego śli­zga się po przed­mio­tach, nie prze­ni­ka­jąc ich. In­te­re­su­je sięw­szyst­kim, ale nic go nie in­te­re­su­je. Za­wsze z kon­cep­tem lub pio­sen­ką­na ustach, za­zwy­czaj w głę­bi du­szy jest pa­trio­tą. Uro­dzo­ny ko­me­diant, umie przy­bie­rać ko­lej­no uśmiech życz­li­wo­ści, za­do­wo­le­nia, uprzej­mo­ści i po­rzu­cić go, aby wró­cić do swe­go praw­dzi­we­go cha­rak­te­ru, do nor­mal­ne­go sta­nu, któ­ry dlań jest wy­po­czyn­kiem. Musi być ob­ser­wa­to­rem, in­a­czej trze­ba by mu się wy­rzec swe­go rze­mio­sła. Czyż nie musi wciąż prze­ni­kać czło­wie­ka jed­nym spoj­rze­niem, od­ga­dy­wać jego czy­ny i oby­cza­je, zwłasz­cza zaś wy­pła­cal­ność; a tak­że – aby nie tra­cić cza­su – bły­ska­wicz­nie oce­niać wi­do­ki po­wo­dze­nia?

To­też na­wyk do szyb­kiej de­cy­zji czy­ni go nie­zmier­nie ar­bi­tral­nym: wy­ro­ku­je, mówi jak znaw­ca o te­atrach, o ak­to­rach pa­ry­skich i pro­win­cjo­nal­nych. Zna do­bre i złe za­uł­ki Fran­cji, de actu et visu. Wy­stę­pek czy cno­ta, wszę­dzie za­wiódł­by was w po­trze­bie z jed­na­ką pew­no­ścią. Wy­mo­wa jego to ist­ny kran z cie­płą wodą, któ­ry moż­na za­krę­cić i od­krę­cić do woli. Może w każ­dej chwi­li za­ha­mo­wać i nie­omyl­nie pod­jąć na nowo ko­lek­cję go­to­wych fra­ze­sów, któ­re pły­ną bez prze­rwy i spra­wia­ją na jego ofie­rze wra­że­nie tu­szu mo­ral­ne­go. Jest nie­wy­czer­pa­ny w pie­prz­nych aneg­dot­kach, pije, pali. Nosi bre­lo­ki, im­po­nu­je bie­da­kom, od­gry­wa w ma­łych mia­stecz­kach rolę lor­da, nie po­zwa­la so­bie dmu­chać w ka­szę, umie w porę po­kle­pać się po kie­sze­ni i za­dzwo­nić w sa­kiew­kę, iżby wiel­ce nie­uf­ne słu­żą­ce miesz­czań­skich do­mów nie wzię­ły go za zło­dzie­ja.

Co się ty­czy ener­gii, czyż to nie jest ko­niecz­ny i naj­cen­niej­szy przy­miot tej ma­chi­ny ludz­kiej? Ka­nia spa­da­ją­ca na swą ofia­rę, je­leń wy­naj­du­ją­cy nowe prze­smy­ki, aby wy­mi­nąć psy i zmy­lić trop my­śli­wych; wresz­cie psy, któ­re zwę­szy­ły zwie­rzy­nę, wszyst­ko to jest ni­czym w po­rów­na­niu do szyb­ko­ści jego lotu, kie­dy zga­du­je pro­wi­zję, do zręcz­no­ści, z jaką umie wy­wieść w pole i wy­prze­dzić ry­wa­la, do sztu­ki, z jaką wę­szy, wie­trzy i od­kry­wa zbyt dla to­wa­ru.

Ileż taki czło­wiek musi mieć ta­len­tów! Czy wie­lu znaj­dzie­cie w kra­ju owych po­kąt­nych dy­plo­ma­tów, owych ge­nial­nych po­śred­ni­ków, prze­ma­wia­ją­cych imie­niem per­ka­lów, bi­żu­te­rii, je­dwa­biu, win, i czę­sto zręcz­niej­szych od am­ba­sa­do­rów, któ­rzy prze­waż­nie mają tyl­ko for­my? Nikt we Fran­cji nie do­my­śla się, ile nie­wia­ro­god­nej ener­gii roz­wi­ja­ją co dzień ko­mi­wo­ja­że­rzy, owi nie­ustra­sze­ni szer­mie­rze han­dlu, któ­rzy w naj­lich­szej mie­ści­nie re­pre­zen­tu­ją ge­niusz cy­wi­li­za­cji oraz pa­ry­ską wy­na­laz­czość, zma­ga­ją się ze zdro­wym roz­sąd­kiem, ciem­no­tą lub ru­ty­ną pro­win­cji. Jak za­po­mnieć tu­taj tych cu­dow­nych pra­cow­ni­ków, któ­rzy kształ­tu­ją in­te­li­gen­cję ludu ura­bia­jąc siłą sło­wa naj­opor­niej­sze masy, po­dob­ni do nie­stru­dzo­nych szli­fie­rzy, po­le­ru­ją­cych swym pil­nicz­kiem naj­tward­szy ka­mień?

Je­że­li chce­cie po­znać po­tę­gę ję­zy­ka oraz ci­śnie­nie, ja­kie wy­wie­ra wy­mo­wa na naj­bar­dziej opor­ne ta­la­ry, na ta­la­ry drob­ne­go wła­ści­cie­la, po­słu­chaj­cie, co mówi wiel­ki dy­gni­tarz pa­ry­skie­go prze­my­słu, w imie­niu któ­re­go po­ru­sza­ją się i dzia­ła­ją owe in­te­li­gent­ne tło­ki ma­chi­ny pa­ro­wej zwa­nej han­dlem.

– Pa­nie – po­wia­dał do uczo­ne­go eko­no­mi­sty dy­rek­tor – ka­sjer – za­rząd­ca – se­kre­tarz ge­ne­ral­ny i ad­mi­ni­stra­tor jed­ne­go z naj­słyn­niej­szych to­wa­rzystw ubez­pie­czeń ognio­wych – pa­nie, na pro­win­cji na pięć­set ty­się­cy fran­ków pre­mii do od­no­wie­nia nie sub­skry­bu­ją do­bro­wol­nie ani pięć­dzie­siąt ty­się­cy; czte­ry­sta pięć­dzie­siąt ty­się­cy wpły­wa do kasy dzię­ki wy­trwa­ło­ści na­szych agen­tów, któ­rzy na­cho­dzą opor­nych klien­tów i nu­dzą ich póty, aż pod­pi­szą na nowo po­li­sę. Stra­szą ich i nie­po­ko­ją opo­wia­da­jąc o prze­ra­ża­ją­cych wy­pad­kach po­ża­rów etc. Tak więc wy­mo­wa, siła wod­na słów, sta­no­wi dzie­więć­dzie­siąt pro­cent środ­ków i spo­so­bów na­szej im­pre­zy.

Mó­wić, znaj­do­wać po­słuch, czyż to nie zna­czy uwo­dzić? Na­ród, któ­ry ma dwie Izby; ko­bie­ta, któ­ra słu­cha dwo­ma usza­mi, jed­na­ko są zgu­bie­ni. Ewa i wąż, to wie­ku­isty sym­bol co­dzien­ne­go fak­tu, któ­ry za­czął się ze świa­tem i któ­ry może skoń­czy się aż z nim.

– Po dwóch go­dzi­nach roz­mo­wy po­win­no się mieć­czło­wie­ka w gar­ści – po­wia­dał pe­wien ad­wo­kat osi­wia­ły w rze­mio­śle.

Obejdź­cie do­ko­ła ko­mi­wo­ja­że­ra! Przyj­rzyj­cie się tej po­sta­ci! Nie za­po­mnij­cie ani oliw­ko­we­go sur­du­ta, ani płasz­cza, ani sa­fia­no­we­go koł­nie­rza, ani faj­ki, ani per­ka­lo­wej ko­szu­li w nie­bie­skie prąż­ki. Ileż roz­ma­itych na­tur moż­na od­na­leźć w tej tak ory­gi­nal­nej twa­rzy? Spójrz­cie! Co za atle­ta, co za are­na, co za broń: on, świat i jego ję­zyk! Ten nie­ustra­szo­ny że­glarz pusz­cza się, zbroj­ny w kil­ka fra­ze­sów, aby ło­wić pięć­set, sześć­set ty­się­cy fran­ków w Mo­rzu Lo­do­wa­tym, w kra­ju Iro­ke­zów, we Fran­cji! Czyż nie cho­dzi o wy­do­by­cie, za po­mo­cą ope­ra­cji czy­sto in­te­lek­tu­al­nej, zło­ta za­grze­ba­ne­go w pro­win­cjo­nal­nych szka­tu­łach, o wy­do­by­cie go bez bólu! Ryba pro­win­cjo­nal­na nie zno­si ani har­pu­nu, ani po­chod­ni, daje się brać tyl­ko w sieć, tyl­ko w naj­de­li­kat­niej­sze pu­łap­ki. Czy mo­że­cie obec­nie bez drże­nia po­my­śleć o po­to­pie fra­ze­sów, któ­re­go ka­ska­dy po­czy­na­ją try­skać we Fran­cji co­dzien­nie o świ­cie? Zna­cie tedy ga­tu­nek, a oto osob­nik.

Ist­nie­je w Pa­ry­żu nie­po­rów­na­ny wo­ja­żer, per­ła w swo­im ro­dza­ju, czło­wiek, któ­ry po­sia­da w naj­wyż­szym stop­niu wszyst­kie wa­run­ki zwią­za­ne z cha­rak­te­rem jego suk­ce­sów. Elo­kwen­cja jego za­wie­ra za­ra­zem wi­triol i lep: lep, aby po­chwy­cić, obez­wład­nić ofia­rę i opa­no­wać ją; wi­triol, aby ob­ró­cić wni­wecz jej naj­tward­sze ra­chu­by. Oj­czy­zną jego był ka­pe­lusz; ale ta­lent i sztu­ka, z jaką umiał ło­wić lu­dzi, zdo­by­ły mu taki roz­głos w sfe­rach han­dlo­wych, że wszy­scy wy­twór­cy „ar­ty­ku­łów pa­ry­skich“ umi­zga­li się doń, aby ra­czył przy­jąć ich re­pre­zen­ta­cję! To­też kie­dy po po­wro­cie z trium­fal­nych wę­dró­wek ba­wił w Pa­ry­żu, po­dej­mo­wa­no go i ra­czo­no bez prze­rwy; na pro­win­cji po­ili go re­pre­zen­tan­ci, w Pa­ry­żu ko­kie­to­wa­ły go wiel­kie fir­my. Wszę­dzie mile wi­ta­ny, gosz­czo­ny, kar­mio­ny: zjeść śnia­da­nie albo obiad sa­me­mu, to była dlań roz­pu­sta, przy­jem­ność. Wiódł ży­cie mo­nar­chy lub, le­piej jesz­cze, dzien­ni­ka­rza. Bo też czy to nie był żywy fe­lie­ton pa­ry­skie­go han­dlu? Na­zy­wał się Gau­dis­sart, sła­wa zaś jego, sto­sun­ki, po­chwa­ły, ja­ki­mi go ob­sy­py­wa­no, zjed­na­ły mu przy­do­mek „zna­ko­mi­ty”. Gdzie­kol­wiek się po­ja­wił, w kan­to­rze czy w go­spo­dzie, w sa­lo­nie czy w dy­li­żan­sie, na pod­da­szu czy u ban­kie­ra, każ­dy mó­wił na jego wi­dok: „A, nasz zna­ko­mi­ty Gau­dis­sart”.

Nig­dy na­zwi­sko nie było w do­sko­nal­szej har­mo­nii z po­sta­wą, wzię­ciem, fi­zjo­no­mią, gło­sem, mową czło­wie­ka. Wszyst­ko uśmie­cha­ło się do tego wo­ja­że­ra, a wo­ja­żer uśmie­chał się do wszyst­kie­go. Si­mi­lia si­mi­li­bus: wcie­lał tę za­sa­dę ho­me­opa­tii. Ka­lam­bu­ry, sze­ro­ki śmiech, twarz do­brze od­kar­mio­ne­go mni­cha, cera fran­cisz­kań­ska, kształ­ty ra­be­le­sow­skie; strój, cia­ło, duch, ob­li­cze, cała oso­ba, wszyst­ko pro­mie­nio­wa­ło ucie­chą, we­se­lem. Gład­ki w in­te­re­sach, do­bro­dusz­ny, jo­wial­ny, był to ów „miły czło­wiek”, ide­ał gry­zet­ki, czło­wiek, któ­ry się wspi­na z gra­cją na „im­pe­riał­kę“ dy­li­żan­su, po­ma­ga da­mie wy­siąść z po­wo­zu, żar­tu­je z pocz­ty­lio­nem i mi­mo­cho­dem sprze­da­je mu ka­pe­lusz; uśmie­cha się do słu­żą­cej i ści­ska ją w ką­cie, szep­cząc ja­kieś miłe słów­ko; na­śla­du­je przy sto­le bul­got bu­tel­ki, przty­ka­jąc w wy­dę­ty po­li­czek; umie spu­ścić piwo, wcią­ga­jąc usta­mi po­wie­trze; bęb­ni no­żem po szam­pa­nów­kach, nie tłu­kąc ich i po­wia­da­jąc: „Niech to kto po­ka­że!”, bie­rze na fun­dusz nie­śmia­łych pa­sa­że­rów, spie­ra się z ludź­mi wy­kształ­co­ny­mi, kró­lu­je przy sto­le i zja­da naj­lep­sze ką­ski. Ten chwat umiał zresz­tą w porę za­po­mnieć o kon­cep­tach i sta­wał się nie­mal fi­lo­zo­fem w chwi­li, gdy rzu­ciw­szy nie­do­pa­łek cy­ga­ra po­wia­dał przy­glą­da­jąc się ja­kie­muś mia­stu: „Zo­ba­czy­my, jak się chwy­ta te ptasz­ki!” Wów­czas sta­wał się Gau­dis­sart naj­spryt­niej­szym, naj­chy­trzej­szym z am­ba­sa­do­rów. Umiał za­ga­dać jak czło­wiek po­li­tycz­ny do pod­pre­fek­ta, jak ka­pi­ta­li­sta do ban­kie­ra, jak czło­wiek re­li­gij­ny i mo­nar­chicz­ny do ro­ja­li­sty, jak miesz­czuch do miesz­czu­cha; sło­wem, był wszę­dzie tym, czym trze­ba było być; zo­sta­wiał Gau­dis­sar­ta pod drzwia­mi i za­bie­rał go znów wy­cho­dząc.

Aż do roku 1830 zna­ko­mi­ty Gau­dis­sart po­zo­stał wier­ny „ar­ty­ku­łom pa­ry­skim“. Roz­ma­ite ga­łę­zie tego prze­my­słu, obej­mu­ją­ce­go więk­szą część ludz­kich za­chceń, po­zwo­li­ły mu wnik­nąć w za­kąt­ki ser­ca, wy­uczy­ły go se­kre­tów nie­od­par­tej wy­mo­wy, spo­so­bu roz­wią­zy­wa­nia naj­szczel­niej za­wią­za­nych wor­ków, bu­dze­nia ka­pry­sów żon, mę­żów, dzie­ci, słu­żą­cych i pod­su­wa­nia środ­ków ich za­do­wo­le­nia. Nikt le­piej od nie­go nie znał sztu­ki wa­bie­nia kup­ców po­nę­ta­mi ja­kie­goś in­te­re­su i od­cho­dze­nia w chwi­li, gdy żą­dza do­cho­dzi­ła do szczy­tu. Pe­łen wdzięcz­no­ści dla ka­pe­lusz­nic­twa, po­wia­dał, iż kol­por­tu­jąc na­kry­cie gło­wy, zro­zu­miał jej wnę­trze, na­uczył się brać lu­dzi za łeb, cho­dzić po ro­zum do gło­wy etc.

Kon­cep­ty jego na te­mat ka­pe­lu­szy były nie­prze­bra­ne. Mimo to w sierp­niu i paź­dzier­ni­ku r. 1830 po­rzu­cił ka­pe­lu­sze i „ar­ty­ku­ły pa­ry­skie”, po­nie­chał ko­mi­su rze­czy na­ma­cal­nych i wi­dzial­nych, aby się rzu­cić w naj­wyż­sze sfe­ry pa­ry­skie­go prze­my­słu. Po­rzu­cił (tak po­wia­dał) ma­te­rię dla my­śli, wy­ro­by ręki ludz­kiej dla nie­skoń­cze­nie czyst­szych pro­duk­tów in­te­li­gen­cji. To wy­ma­ga ob­ja­śnie­nia.

Prze­pro­wadz­ka z roku 1830 po­ro­dzi­ła wie­le sta­rych my­śli, któ­re spryt­ni spe­ku­lan­ci sta­ra­li się od­mło­dzić. Od roku 1830 w szcze­gól­no­ści myśl sta­ła się ka­pi­ta­łem: jak po­wia­da pe­wien pi­sarz dość in­te­li­gent­ny na to, aby nic nie dru­ko­wać, krad­nie się dziś wię­cej my­śli niż chu­s­tek do nosa. Może uj­rzy­my kie­dyś Gieł­dę idei; ale już dziś idee, złe czy do­bre, mają swój kurs, zbie­ra się je, roz­wa­ża, waży, ob­no­si, sprze­da­je, re­ali­zu­je i czer­pie z nich zy­ski. Kie­dy nie ma my­śli na sprze­daż, spe­ku­la­cja sta­ra się pu­ścić w obieg sło­wa, daje im po­zór my­śli i żyje tymi sło­wa­mi, jak ptak ziarn­ka­mi pro­sa. Nie śmiej­cie się! W kra­ju, w któ­rym bar­dziej po­cią­ga ety­kiet­ka wor­ka niż jego za­war­tość, sło­wo war­te jest tyle co myśl. Czyż nie wi­dzie­li­śmy, jak księ­gar­stwo za­czę­ło eks­plo­ato­wać sło­wo „ma­low­ni­czy”, sko­ro li­te­ra­tu­ra ubi­ła już sło­wo „fan­ta­stycz­ny”? To­też urząd po­dat­ko­wy od­krył po­da­tek in­te­lek­tu­al­ny, umiał do­sko­na­le wy­mie­rzyć pole anon­sów, spo­rzą­dzać ka­ta­ster pro­spek­tów i od­wa­żyć myśl przy uli­cy de la Paix w urzę­dzie stem­plo­wym. Sta­jąc się przed­mio­tem eks­plo­ata­cji, in­te­li­gen­cja i jej pro­duk­ty mu­sia­ły, oczy­wi­ście, do­stro­ić się do spo­so­bów uży­wa­nych przy eks­plo­ata­cji rę­ko­dziel­ni­czej. Za­tem my­śli po­czę­te przy kie­lisz­ku w mó­zgu owych kil­ku pa­ry­żan, na po­zór wio­dą­cych ży­cie próż­nia­cze, ale wy­da­ją­cych bi­twy in­te­lek­tu­al­ne przy bu­tel­ce lub przy pie­czy­stym, do­sta­wa­ły się na­za­jutrz po swo­ich mó­zgo­wych na­ro­dzi­nach w ręce ko­mi­wo­ja­że­rów. Oni to mie­li do­rę­czać we­dle ad­re­sów, urbi et orbi, w Pa­ry­żu i na pro­win­cji, pie­czo­ną sło­nin­kę anon­sów i pro­spek­tów, za po­mo­cą któ­rych chwy­ta się w pu­łap­kę owe­go pro­win­cjo­nal­ne­go szczu­ra, zwa­ne­go to abo­nen­tem, to ak­cjo­na­riu­szem, to człon­kiem ko­re­spon­den­tem, cza­sa­mi udzia­łow­cem lub pro­tek­to­rem, ale za­wsze dud­kiem.

– Je­stem du­dek! – po­wie­dział so­bie nie­je­den bied­ny pro­win­cjał, znę­co­ny próż­no­ścią „stwo­rze­nia” cze­goś, kie­dy w re­zul­ta­cie uj­rzał, iż po­grze­bał swo­ich ty­siąc lub pół­to­ra ty­sią­ca fran­ków.

– Abo­nen­ci to dud­ki, któ­re nie chcą zro­zu­mieć, iż aby się po­su­wać na­przód w kró­le­stwie du­cha, trze­ba wię­cej pie­nię­dzy, niż aby po­dró­żo­wać po Eu­ro­pie etc… – po­wie­dział pe­wien przed­się­bior­ca.

Ist­nie­je tedy usta­wicz­na wal­ka mię­dzy za­co­fa­ną pu­blicz­no­ścią, któ­ra wzbra­nia się pła­cić kon­try­bu­cji pa­ry­skich, oraz „po­bor­ca­mi”, któ­rzy, ży­jąc z tych opłat, szpi­ku­ją pu­blicz­ność no­wy­mi ide­ami, bom­bar­du­ją ją przed­się­bior­stwa­mi, przy­pie­ka­ją pro­spek­ta­mi, na­dzie­wa­ją na ro­żen po­chleb­stwa i zja­da­ją ją w koń­cu w ja­kimś no­wym so­sie, w któ­rym uwięź­nie i któ­rym się opi­je, niby mu­cha tru­ci­zną. To­też od roku 1830 cze­góż nie uczy­nio­no, aby po­bu­dzić we Fran­cji za­pał, mi­łość wła­sną „mas in­te­li­gent­nych i po­stę­po­wych!” Ty­tu­ły, me­da­le, dy­plo­my, ro­dzaj le­gii ho­no­ro­wej, wy­my­ślo­nej dla ple­ja­dy mę­czen­ni­ków, ro­dzi­ły się jak grzy­by po desz­czu. Każ­da fa­bry­ka pro­duk­tów in­te­lek­tu­al­nych wy­my­śli­ła ja­kąś za­pra­wę, ja­kiś spe­cjal­ny im­bir, ja­kąś po­nę­tę. Stąd pre­mie, stąd z góry wy­pła­ca­ne dy­wi­den­dy; stąd owa mo­bi­li­za­cja sław­nych na­zwisk, pod­ję­ta bez wie­dzy ich wła­ści­cie­li, nie­szczę­śli­wych ar­ty­stów, któ­rzy w ten spo­sób czyn­nie współ­dzia­ła­ją w więk­szej ilo­ści przed­się­wzięć, niż w roku jest dni; pra­wo bo­wiem nie prze­wi­dzia­ło kra­dzie­ży na­zwi­ska. Stąd ten ra­bu­nek idei, któ­re, po­dob­ni azja­tyc­kim han­dla­rzom nie­wol­ni­ków, eks­plo­ata­to­rzy mnie­mań ogó­łu wy­dzie­ra­ją le­d­wie wy­lę­głe z oj­cow­skie­go mó­zgu, roz­bie­ra­ją je i wlo­ką przed oczy oszo­ło­mio­ne­go suł­ta­na, swe­go S z a c h a b a c h a m, owej strasz­li­wej pu­blicz­no­ści, któ­ra, o ile jej nie uba­wią, uci­na im gło­wę, odej­mu­jąc ich miar­kę zło­ta.

Ten szał na­szej epo­ki od­dzia­łał tedy na zna­ko­mi­te­go Gau­dis­sar­ta, a oto jak. Pew­ne To­wa­rzy­stwo Ubez­pie­czeń na Ży­cie i Ma­ją­tek usły­sza­ło o jego nie­od­par­tej wy­mo­wie i ofia­ro­wa­ło mu nie­sły­cha­ne wa­run­ki, któ­re przy­jął. Sko­ro do­bi­to tar­gu, pod­pi­sa­no umo­wę, od­da­no wo­ja­że­ra niby pia­stun­ce w ręce ge­ne­ral­ne­go se­kre­ta­rza, któ­ry wy­zwo­lił umysł Gau­dis­sar­ta z pie­lu­szek, ob­ja­wił mu ta­jem­ni­ce in­te­re­su, wy­uczył swo­iste­go żar­go­nu, roz­ło­żył cały me­cha­nizm, od­ma­lo­wał spe­cjal­ną pu­blicz­ność, z któ­rej trze­ba ścią­gnąć kon­try­bu­cję, na­dział go fra­ze­sa­mi, na­ła­do­wał od­po­wie­dzia­mi na każ­dy wy­pa­dek, za­opa­trzył w nie­zwal­czo­ne ar­gu­men­ty; krót­ko mó­wiąc, wy­ostrzył jak brzy­twę ję­zyk, któ­ry miał zo­pe­ro­wać całą Fran­cję „na ży­cie”. Pu­pil wy­pła­cił cu­dow­nie tru­dy, ja­kie so­bie za­dał p… ge­ne­ral­ny se­kre­tarz. Dy­rek­to­rzy Ubez­pie­czeń na Ży­cie i Ma­ją­tek tak go­rą­co wy­chwa­la­li zna­ko­mi­te­go Gau­dis­sar­ta, mie­li dlań tyle wzglę­dów, tak roz­sła­wi­li w sfe­rze wiel­kich fi­nan­sów i wiel­kiej dy­plo­ma­cji in­te­lek­tu­al­nej ta­len­ty tego ży­we­go pro­spek­tu, że ad­mi­ni­stra­to­rzy dwóch sław­nych w tej epo­ce a póź­niej zwi­nię­tych dzien­ni­ków wpa­dli na myśl zu­ży­cia go dla po­ło­wu abo­nen­tów. Glob, or­gan teo­ryj sa­int­si­mo­ni­zmu i Ruch, dzien­nik re­pu­bli­kań­ski, cią­gnę­ły zna­ko­mi­te­go Gau­dis­sar­ta do swo­ich biur i za­pro­po­no­wa­ły mu po dzie­sięć fran­ków od abo­nen­ta, o ile do­sta­wi ich ty­siąc, a pięć fran­ków, je­że­li zło­wi tyl­ko pię­ciu­set. Po­nie­waż „ro­bo­ta w dzien­ni­ku po­li­tycz­nym” nie szko­dzi­ła w ni­czym „ro­bo­cie w ubez­pie­cze­niach”, do­bi­li tar­gu. Bądź co bądź, Gau­dis­sart za­żą­dał pięć­set fran­ków od­szko­do­wa­nia za ty­dzień, przez któ­ry mu­siał się obznaj­miać z na­uką Sa­int-Si­mo­na, po­no­sząc ol­brzy­mi wy­si­łek pa­mię­ci i in­te­li­gen­cji, ko­niecz­ny dla grun­tow­ne­go wy­stu­dio­wa­nia tego „ar­ty­ku­łu”, aby móc o nim roz­pra­wiać na­le­ży­cie i, jak mó­wił, „aby się nie wsy­pać”. Od re­pu­bli­ka­nów nie żą­dał nic. Po pierw­sze, skła­niał się ku ide­om re­pu­bli­kań­skim, je­dy­nym, któ­re we­dle ko­mi­wo­ja­żer­skiej fi­lo­zo­fii zdol­ne są stwo­rzyć ra­cjo­nal­ną rów­ność; po wtó­re, Gau­dis­sart ma­czał nie­gdyś pal­ce w sprzy­się­że­niu fran­cu­skich car­bo­na­ri; uwię­zio­na go, ale wy­pusz­czo­no dla bra­ku do­wo­dów: wresz­cie (tak oświad­czył przed­się­bior­cy dzien­ni­ka) od Dni Lip­co­wych za­pu­ścił wąsy, trze­ba mu tedy było je­dy­nie kasz­kie­tu i ostróg, aby re­pre­zen­to­wać re­pu­bli­kę. Przez cały ty­dzień bie­gał za­tem sa­int­si­mo­ni­zo­wać się rano w Glo­bie, wie­czo­rem zaś śpie­szył do To­wa­rzy­stwa Ubez­pie­czeń uczyć się sub­tel­no­ści ję­zy­ka fi­nan­sów. Zdol­no­ści i pa­mięć miał tak za­dzi­wia­ją­ce, iż oko­ło 15 kwiet­nia, w epo­ce, gdy co roku roz­po­czy­nał pierw­szą kam­pa­nię, go­tów był do po­dró­ży. Dwa wiel­kie domy han­dlo­we, prze­ra­żo­ne za­sto­jem w in­te­re­sach, sku­si­ły po­dob­no am­bit­ne­go Gau­dis­sar­ta i skło­ni­ły go, aby przy­jął ich za­stęp­stwo. Król wo­ja­że­rów oka­zał się ła­ska­wym, przez wzgląd na sta­rych przy­ja­ciół, a tak­że przez wzgląd na ol­brzy­mi pro­cent, jaki mu za­pew­nio­no.

– Słu­chaj, moja mała Jen­ny… – rzekł w do­roż­ce do ład­nej kwia­ciar­ki.

Wszy­scy praw­dzi­wi wiel­cy lu­dzie lu­bią dać się ty­ra­ni­zo­wać sła­bej isto­cie; ja­koż Gau­dis­sart miał w Jen­ny swe­go ty­ra­na. Od­wo­ził ją o je­de­na­stej z Gym­na­se, do­kąd ją za­pro­wa­dził w wiel­kiej pa­ra­dzie do naj­lep­szej loży na par­te­rze.

– Sko­ro wró­cę, mój anioł­ku, ume­blu­ję ci twój po­ko­ik, i to ca­ca­nie. Ma­tyl­da, co cię pi­łu­je wiecz­nie swo­imi po­rów­na­nia­mi, swy­mi praw­dzi­wy­mi in­dyj­ski­mi sza­la­mi, przy­wie­zio­ny­mi przez ku­rie­rów z ro­syj­skiej am­ba­sa­dy, swo­im ser­wi­sem i swo­im ro­syj­skim księ­ciem, któ­ry mi wy­glą­da na tę­gie­go blag­fe­ra, nie bę­dzie mo­gła ani pi­snąć. Po­świę­cam na ozdo­bie­nie two­je­go miesz­ka­nia wszyst­kie Dzie­ci, któ­re zro­bię na pro­win­cji.

– A to mi się po­do­ba! – wy­krzyk­nę­ła kwia­ciar­ka. – Jak to, ty po­two­rze, ty mi spo­koj­nie mó­wisz o ro­bie­niu dzie­ci i my­ślisz, że ja ścier­pię coś po­dob­ne­go?

– Czyś ty zgłu­pia­ła, Jen­ny?… To han­dlo­we wy­ra­że­nie, tak się mówi w na­szej bran­ży.

– Ład­na jest ta wa­sza bran­ża!

– Ależ słu­chaj: sko­ro bę­dziesz cią­gle mó­wi­ła sama, na pew­no bę­dziesz mieć ra­cję.

– Ja chcę mieć za­wsze ra­cję! Tyś mi coś za bar­dzo re­zo­lut­ny dzi­siaj!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: